Fakt, nie mit - Aleksandra Stanisławska, Piotr Stanisławski - ebook
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Autorzy jednego z najpopularniejszych fanpejdży naukowych (Crazy Nauka) – Piotr i Ola Stanisławscy – w lekki i pełen humoru sposób rozbierają na części pierwsze najpopularniejsze mity związane z nauką. Sprawdzają, jakie błędy się w nich kryją i dlaczego tak wielu ludzi, wbrew twardym danym, wciąż w nie wierzy. Wyposażają czytelnika w zestaw narzędzi, dzięki którym można dostrzec słabe punkty pseudonaukowych bzdur i rozbroić je niczym bombę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 283

Oceny
3,8 (37 ocen)
11
12
11
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksandra StanisławskaPiotr Stanisławski

FAKT, NIE MIT

Obalamy naukowe mity

Opieka redakcyjna: Maciej Makselon

Redakcja: Katarzyna Maciejak

Korekta: Ewelina Pawlak, Paulina Potrykus-Woźniak

Skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

Projekt layoutu: Katarzyna Piątek

Projekt okładki: Anna Gaik-Czasak

Zdjęcie na okładce: Fot. Orren Jack Turner, Biblioteka Kongresu Stanów Zjednoczonych, Wikipedia

Ilustracje: HERZYK

Copyright© by Aleksandra i Piotr Stanisławscy MMXIX

Ilustracje Copyright © by HERZYK MMXIX

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wydanie I 

Warszawa MMXIX

ISBN: 978-83-280-7405-7

Książkę dedykujemy naszym dzieciom – Lenie i Adamowi

Strach i głupota zawsze leżały

u podstaw większości ludzkich działań1.

Albert Einstein

Jakie znowu mity?! („Narzędziownik”)

Aleksandra i Piotr Stanisławscy

Dlaczego pseudonauka jest taka pociągająca?

W marcu 2018 roku na pustyni Mojave w Kalifornii 61-letni Mark Hughes wystrzelił się w przestrzeń rakietą własnej konstrukcji. Z ułańską fantazją i prędkością ponad 800 km na godzinę pokonał ponad 600 metrów, po czym z hukiem wylądował. Zdołał nawet ocalić życie i zdrowie, choć ani dla niego, ani dla świadków obserwujących ten zbyt pośpieszny lot ku ziemi nie było to wcale oczywiste.

To imponujące, na jak duże poświęcenie jest gotów ten człowiek. Cztery lata wcześniej pierwszą próbę wzniesienia się w rakiecie własnej konstrukcji przypłacił licznymi obrażeniami z powodu silnych przeciążeń podczas startu. W 2018 roku borykał się z problemami formalnymi – wojował z władzami federalnymi o pozwolenie na start. Wydał też znaczne sumy na zbudowanie rakiety parowej oraz wyrzutni będącej osobliwą konstrukcją, na którą składały się przyczepa kempingowa i rusztowania. Po co to wszystko? I dlaczego to właśnie emerytowany amerykański kaskader stał się pierwszą postacią wymienioną w naszej książce obalającej naukowe mity?

Otóż Hughes od lat chce dowieść, że Ziemia jest płaska. Wróć! On od lat chce wykonać najwyższy na świecie skok, a bycie płaskoziemcą wydaje się jedynie sposobem na pozyskanie funduszy niezbędnych do zrealizowania tego celu. Hughes, który nosi wymowny pseudonim „Mad”, to typowy amerykański daredevil – śmiałek bijący rekordy w świetle reflektorów i w obecności kamer. A do bicia rekordów potrzebny jest sprzęt. Drogi sprzęt.

Kiedy w 2016 roku Hughes zorganizował zbiórkę na budowę rakiety, z zamierzonych 150 tys. udało mu się zebrać zaledwie 310 dolarów. Kiedy jednak ogłosił, że realizuje projekt badawczy mający udowodnić płaskość Ziemi, kwota ta wzrosła do 8 tys. Chapeau bas, panie Hughes, to był strzał w dziesiątkę! Do zbudowania rakiety, w dużo tańszej wersji, zabrakło mu jeszcze co prawda 12 tys. dolarów, które musiał wyjąć z własnej kieszeni, tym niemniej wsparcie było znaczące.

Kto tak chętnie wspiera eksperyment mający zaprzeczyć kulistości Ziemi? Nam w Polsce ten pomysł wydaje się egzotycznym wariactwem, ale w Stanach Zjednoczonych to obecnie jeden z chętniej rozpowszechnianych mitów. Wyniki sondażu przeprowadzonego w tym kraju w 2018 roku pokazują, że w to, iż nasza planeta jest płaska jak naleśnik, wierzy aż 16% Amerykanów2!

Co istotne, ta dziwna moda za pośrednictwem internetu przychodzi też do Polski. I dlatego mit płaskiej Ziemi będzie dla nas punktem odniesienia. To na jego przykładzie prześledzimy najważniejsze składowe popularnego naukowego mitu.

Przypadek? Nie sądzę

Mit naukowy nie jest po prostu fikcją przeciwstawianą udowodnionym naukowo faktom. To coś znacznie bardziej złożonego, a znaczącą rolę odgrywa w nim – w warstwie przekazu – daleko idące uproszczenie. W micie tkwią elementy myślenia magicznego, odrzucenie specjalizacji na rzecz wiedzy ogólnej i polemizowanie z autorytetami w oparciu o „zdrowy rozsądek”3.

Mit od zarania dziejów był próbą porządkowania świata – poszukiwania odpowiedzi na pytania, w jaki sposób coś się wokół nas dzieje, a przede wszystkim DLACZEGO tak się dzieje – zwłaszcza gdy bezpośrednio nas dotyczy. Dlaczego piorun trafił akurat w to drzewo, pod którym schroniło się kilka osób? Ktoś musiał im źle życzyć, rzucił na nie urok.

Prymitywne? Nikt już dzisiaj tak nie myśli? W takim razie podam inne przykłady. Dlaczego to akurat moje dziecko zachorowało wkrótce po podaniu szczepionki? To nie może być zwykły przypadek – to zapewne wina szczepionki, którą mu podano. Pewnie producenci coś ukrywają, moje dziecko mogło paść ofiarą medycznego eksperymentu… Dlaczego rozbił się ten akurat samolot z ważnymi ludźmi na pokładzie, podczas gdy tysiące innych maszyn startuje i bezpiecznie ląduje każdego dnia. Katastrofę będącą splotem przypadków, błędnych decyzji podjętych pod wpływem chwili czy warunków zewnętrznych łatwiej jest oswoić, jeśli założymy, że jej przyczyną było celowe działanie – zamach czy karygodna lekkomyślność jednego człowieka.

Być może takie rozumowanie da się wyjaśnić naturalną skłonnością ludzkiego mózgu do poszukiwania reguł nawet tam, gdzie ich nie ma. Tu kłania się nasza ewolucyjna spuścizna, kluczowa dla przeżycia w grupie homininów na sawannie. Kiedy któryś z towarzyszy zjadł zielone owoce, a potem umarł, to łatwiej i bezpieczniej było założyć, że doprowadziły do tego owoce, aniżeli rozważać, czy aby nie zaistniały inne okoliczności towarzyszące. Jeśli zaś padł trupem z nieznanej przyczyny, rozsądek podpowiadał, że skoro nie jadł zielonych owoców, to pewnie zabił go gniew bogów. Jest skutek? Musiała być i przyczyna – nieistotne czy wymyślona, czy prawdziwa. Ważne, że dawała poczucie bezpieczeństwa i przeświadczenie, że zna się reguły, które rządzą światem.

Efektem tego sposobu myślenia jest choćby zjawisko zwane w psychologii podstawowym błędem atrybucji. Należy ono do kategorii błędów poznawczych, czyli specyficznych pułapek naszego myślenia, w które codziennie wpadamy. W tym przypadku chodzi o to, że z natury jesteśmy skłonni wyjaśniać zachowania innych ludzi ich cechami charakteru i świadomymi decyzjami, nie doceniając wpływu okoliczności zewnętrznych i przypadku. Czyli jeśli ktoś zajedzie mi drogę samochodem, to pewnie zrobił to specjalnie i miał na myśli coś złego. Z kolei jeśli to ja zajadę komuś drogę, to uważam, że powodowała mną wyższa konieczność. Taki sposób myślenia jest elementem stabilnego, dokładnego i spójnego wewnętrznie rozumienia świata.

Magia, panie!

Nauka jest wyjątkowo wdzięcznym polem do formowania się mitów. Jej galopujący rozwój już dawno przekroczył możliwości pojmowania przeciętnego człowieka. Postępująca specjalizacja staje się coraz mniej przejrzysta dla postronnego obserwatora. Naukowcy wydają się magikami odprawiającymi tajemne praktyki za zamkniętymi drzwiami swoich odciętych od świata laboratoriów. Nawet kiedy mówią o tym, czym się zajmują, nie robią tego – z punktu widzenia zwykłych ludzi – „normalnym” językiem, tylko wymądrzają się w taki sposób, by nie dało się nic zrozumieć. A brak zrozumienia tego, co chcą nam przekazać, budzi frustrację i tak naprawdę zmniejsza ciekawość i chęć dowiedzenia się, co mają na myśli. Wywołuje za to potrzebę uporządkowania tych wewnętrznych sprzeczności, zmniejszenia niepewności i znalezienie znaczenia w elementach wyglądających na losowe4.

„Nie wierzę w naukę” – stwierdził były kaskader Mark Hughes w wywiadzie udzielonym Associated Press, a media cytowały go tysiące razy. Po chwili dodał: „Wiem o aerodynamice i dynamice płynów oraz o tym, jak rzeczy poruszają się w powietrzu, o pewnej wielkości dysz rakietowych i ciągu. Ale to nie jest nauka, to tylko formuła. Nie ma różnicy między nauką a science fiction”. Paradoksalnie jednak, to nauka przekracza zdolności rozumienia, a magia – już nie.

Rozłam na świat normalnych ludzi i świat nauki sięga dalej, o wiele dalej. Ze zdobyczy nauki korzystamy wprawdzie na co dzień, ale kto tam, panie, wie, co sprawia, że możemy rozmawiać przez telefony komórkowe. Dobrze ilustruje to ten obrazek:

Można to ciągnąć dalej: kto wie, co firmy farmaceutyczne pakują do szczepionek – aluminium, rtęć, DNA, abortowane płody, retrowirusy, a może coś jeszcze? Kto wie, czy rzeczywiście istnieje globalne ocieplenie, skoro tej zimy mieliśmy falę mrozów? Pewnie naukowcy celowo wprowadzają nas w błąd, sięgając po ekoterroryzm i siejąc panikę. Kto wie, czym tak naprawdę są smugi na niebie, które ciągną się za samolotami? A może ktoś rozpyla coś celowo, żeby wprowadzić do naszego organizmu określone substancje, które czynią nas łatwiejszymi do sterowania? Kto wie, co w rzeczywistości GMO robi roślinom? Skoro naukowcy przenoszą, wbrew naturze, geny między organizmami, to czy te geny nie zmieniają ludzkich ciał? I tak dalej, i tak dalej.

„Świat bez mitów byłby światem bez sensu. Nikt z nas nie chciałby żyć w rzeczywistości, która jest ich pozbawiona”5 – napisał dr hab. Marcin Napiórkowski w swojej książce Mitologia współczesna. To dlatego, że my, ludzie, bardzo lubimy rozumieć. Jak kania dżdżu łakniemy wiedzy, jak i dlaczego coś się wokół nas dzieje. W ten sposób porządkujemy sobie tę niesforną, zaplątaną jak supeł rzeczywistość, aby jej istota nie była dostępna jedynie garstce nerdów w białych kitlach.

Zdrowy chłopski rozum

A skoro już otacza nas „naukowa magia”, to będziemy poszukiwać dla niej prostych wyjaśnień i ścieżek na skróty pozwalających znieść w nas poczucie niewiedzy, uwierające jak kamień w bucie. A co przeciwstawić niezrozumiałym zawiłościom, jeśli nie zdrowy chłopski rozum? To jedyne koło ratunkowe na oceanie naukowego bełkotu.

Wróćmy zatem do konkretów, czyli teorii zaprzeczającej kulistości Ziemi. Przecież na własne oczy widać, że jest ona płaska jak stół. Wystarczy się rozejrzeć. Płaska? Płaska. W dodatku nie obraca się wokół własnej osi, bo przecież gdyby tak było i podskoczylibyśmy odpowiednio wysoko, to wylądowalibyśmy kawałek dalej po tym, jak Ziemia wyjechałaby nam spod nóg. A jednak się nie kręci – że tak sparafrazuję Galileusza. Szach mat, okrągłoziemcy!

Nie tak prędko! – tu na chwilę włączają się naukowcy, którzy utrzymują, że krzywiznę naszej planety da się dostrzec z większej wysokości i że widać ją już choćby z samolotu. To stwierdzenie można jednak obalić, stosując zdroworozsądkowe rozwiązania, czyli sprawdzając to na własną rękę.

To dlatego eksperyment mający ostatecznie zweryfikować płaskość Ziemi musi być pozbawiony wpływu sił zewnętrznych – linii lotniczych, agencji kosmicznych czy organizacji żeglugi powietrznej. Bo przecież mogą one na przykład inscenizować za oknem obrazy generowane komputerowo, żeby pasażerowie się nie zorientowali, jak jest naprawdę. I to dlatego były kaskader Mark Hughes musi (a przynajmniej tak uważa) ryzykować życie, zamiast wsiąść do samolotu rejsowego i po prostu wyjrzeć przez okno na wysokości kilkanaście razy większej niż ta, którą zdołał osiągnąć we własnoręcznie zbudowanej rakiecie. Przy dobrej pogodzie i widoczności, na wysokości przelotowej 10–11 km, krzywizna powinna być już widoczna, choć niestety nie tak wyraźnie, jak widzieli ją pasażerowie concorde’ów latających na wysokości 18 km.

Jak łatwo się domyślić, wzniesienie się na 600 metrów nie wystarczyło daredevilowi, by dostrzec kulistość Ziemi. Aby zdobyć upragniony dowód, Hughes już zapowiada dalsze próby lotu „w kosmos” pojazdami własnej produkcji. I pewnie znów sobie gratuluje, że – aby realizować własne fantazje – zdecydował się zostać płaskoziemcą. Dzięki temu łatwiej mu będzie uzyskać wsparcie finansowe niezbędne do przeprowadzenia „badań”.

Nie znam się, więc się wypowiem

Być może przemknęło Ci przez głowę, że to trochę dziwne, że facet twierdzący, iż dla niego nie ma różnicy między nauką a science fiction, ma odwagę przeciwstawiać swoje słabe argumenty światowym autorytetom w dziedzinie lotów rakietowych. Otóż dla niego nie stanowi to najmniejszego problemu. Jeśli wydaje Ci się, że Mark Hughes jest jedynym człowiekiem, który robi takie rzeczy, zerknij do komentarzy na stronie „Crazy Nauki” na Facebooku, zwłaszcza pod takimi tematami jak szczepienia czy globalne ocieplenie. Tam wypowiadają się liczni domorośli „eksperci” w dziedzinie wakcynologii, epidemiologii, mikrobiologii, fizyki atmosfery czy energetyki, otwarcie drwiąc sobie z popartych setkami badań argumentów. Istotą naukowego mitu jest przecież kwestionowanie autorytetów, zwłaszcza że zapewne działają one w zmowie, o czym za chwilę.

Za tę pewność siebie w dyskusjach ze specjalistami odpowiada kolejny z błędów poznawczych, zwany efektem Krugera-Dunninga. Dwóch socjologów – Justin Kruger i David Dunning – opisało tę dziwną słabość ludzkiego myślenia. Chodzi o to, że ludzie o niskich kwalifikacjach mają tendencję do przeceniania swoich umiejętności i wiedzy, eksperci w danej dziedzinie zaś mocno je zaniżają.

Przykładowo, jeśli zapytamy profesora w dziedzinie wakcynologii, czy szczepienia są bezpieczne, to zacznie tłumaczyć, że nie może tego tak arbitralnie stwierdzić, bo co prawda przytłaczająca większość badań tego właśnie dowodzi, jednak niektóre z nich wykazały, że ekstremalnie rzadko zdarzają się poważne skutki uboczne, a ponadto podstawy naukowe szczepień przez cały czas podlegają procesom falsyfikacji (czyli wykazania fałszywości), co stanowi podstawę metody naukowej, a więc nie można mówić o ostatecznym i zamkniętym stanowisku nauki w tym zakresie.

Na to samo pytanie antyszczepionkowiec bez chwili wahania palnie z grubej rury, że szczepionki z całą pewnością nie są bezpieczne, a nawet są śmiertelnie groźne, bo kuzyn brata szwagra zaszczepił się, wkrótce potem trafił do szpitala i zmarł (taki „dowód” nosi nazwę dowodu anegdotycznego). To oczywiście przerysowany obrazek, ale gdyby podobna wymiana zdań miała miejsce podczas publicznej debaty, to która ze stron Twoim zdaniem wypadłaby bardziej wiarygodnie: nadmiernie asekurancki naukowiec czy bardzo pewny siebie antyszczepionkowiec? No cóż, niestety masz rację.

Gdyby zapytać tego drugiego uczestnika debaty, na jakich źródłach opiera głoszone przez siebie antynaukowe twierdzenia, wymieni zapewne kilka „dyżurnych” badań, wyciąganych przy różnych okazjach przez ruch antyszczepionkowy. Badania te rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, potwierdzają wskazaną tezę. To zjawisko nosi nazwę cherry picking i oznacza wybieranie tych nielicznych źródeł, które odpowiadają danym poglądom lub na pierwszy rzut oka na takie wyglądają, i jednoczesne odrzucanie tych, które nie pasują do z góry przyjętej tezy.

Jednak gdy przyjrzymy się wybranym badaniom, to albo zawierają one błędy metodologiczne, albo są niewiarygodne z innego powodu – zostały dawno obalone lub tylko pozornie popierają stanowisko antyszczepionkowców, a w rzeczywistości tego nie robią. Powołujący się na nie liczy, że nie będzie nam się chciało do nich zajrzeć (lub sam nie ma o tym pojęcia – z naszego doświadczenia wynika, że to również często się zdarza).

Jeszcze ciekawsze wnioski przedstawili badacze z Texas Tech University, którzy zapytali kilkudziesięciu płaskoziemców – uczestników konferencji w Karolinie Północnej i Kolorado – o źródła ich poglądów. Wnioski z tych badań naukowcy przedstawili na zjeździe Association for the Advancement of Science w 2018 roku6. Okazało się, że poglądy osób wierzących w płaską Ziemię ukształtowały się i utrwaliły głównie dzięki… filmom publikowanym w serwisie YouTube. Zawierają one rzekomo „niepodważalne dowody” na to, że żyjemy na planecie o kształcie naleśnika.

Jako społeczeństwo nie radzimy sobie z natłokiem informacji, o czym świadczy niezwykła popularność płaskoziemskich tematów w mediach społecznościowych i na YouTubie – komentuje psycholog Maciej Taraday. Stosujemy uproszczone schematy rozumowania i mamy tendencję do preferowania wiadomości, które potwierdzają naszą hipotezę oraz odrzucania tych, które nie są z nią zgodne. A internet daje okazję do potwierdzenia nawet najbardziej wykrzywionego obrazu świata i otrzymania społecznego dowodu słuszności na jego poparcie. Nietrudno jest więc znaleźć tam grupę osób zainteresowanych płaską Ziemią, co powoduje, że każdego dnia otrzymujemy porcję tendencyjnych informacji potwierdzających zniekształcony obraz rzeczywistości. I utwierdzamy się w przekonaniu, że jest to jedyny słuszny obraz7. Ponadto, stajemy się członkami awangardy burzącej stary porządek, a kierującej się jedynie szlachetną ideą poznania prawdy. Nieuwikłanej w instytucjonalne powiązania i interesy.

Wiele osób biorących udział we wspomnianych konferencjach płaskoziemców przyznało, że na filmy dowodzące płaskiego kształtu Ziemi trafiły po tym, jak oglądały na YouTubie nagrania dotyczące innych teorii spiskowych. Przyznawały, że w tej i w innych dziedzinach nie ufają ani naukowcom, ani władzom.

Nauka, głupcze

Tak więc, drodzy naukowcy, oto, z kim musicie się mierzyć – ze „specjalistami” z YouTube’a (oczywiście są tam też kanały popularnonaukowe, którym można ufać, jednak nie powinno się zakładać, że YouTube to w pełni wiarygodne źródło pozyskiwania wiedzy)! W odróżnieniu od ludzi zajmujących się pseudonauką wy praktykujecie do bólu prostą metodę poznawania rzeczywistości, która „sprowadza się do wątpienia i dociekliwego sprawdzania wszystkiego, co da się sprawdzić. To tyle. Żadnej wiary w opinie lub prawdy objawione. No bo w zasadzie nie da się «udowodnić» żadnego prawa przyrody. A żeby którekolwiek podważyć, wystarczy podać zaledwie jeden kontrprzykład”8, jak pisze dr hab. Andrzej Dragan w książce Kwantechizm, czyli klatka na ludzi.

Na tym właśnie opiera się metoda naukowa: dopóty będziemy uważać, że Ziemia jest geodą, dopóki ktoś nie przedstawi RZETELNEGO dowodu na to, że jest inaczej (powodzenia, panie Hughes!). Jak na razie dysponujemy milionami zdjęć satelitarnych i fotografii wykonanych z bezzałogowych sond i załogowych statków kosmicznych. Na tych zdjęciach widać wyraźnie, że nasza planeta jest ową geodą. Hipotezę, wedle której Księżyc jest zbudowany z sera, można by uznać za teorię naukową (zwieńczenie badań naukowych, a więc najbardziej rzetelną, rygorystyczną i kompletną formę dotychczasowej wiedzy naukowej), jednak dzięki programowi Apollo i lądowaniu na powierzchni Srebrnego Globu dokonano obserwacji, które pozwoliły odrzucić tę hipotezę. Kto wie, może ktoś kiedyś obali teorię skalistości Księżyca, przywożąc z niego kawałki sera zamiast skały – wówczas wszystko to odszczekamy.

Może zabrzmi to dziwnie, ale nieustające próby podważenia tego, co aktualnie wiemy o świecie, to element naukowego podejścia do rzeczywistości. Nie wystarczy jednak powiedzieć: „Uważam, że Ziemia jest jak naleśnik, bo tak mówi YouTube”. Trzeba przedstawić dowód na tyle silny, by został zweryfikowany przez niezależny zespół naukowców. Wykonane doświadczenie i jego wynik muszą więc być powtarzalne, tak by ktoś inny, kto przeprowadzi eksperyment w ten sam sposób, uzyskał takie same wyniki.

Niby proste, a wciąż zadziwiająco dużo hipotez czeka na owo powtórzenie i jakoś nie może się doczekać. Jak choćby hipoteza niesławnego Andrew Wakefielda zakładająca, że szczepionka przeciw MMR (skrót od angielskich nazw odry, świnki i różyczki) wywołuje autyzm9. Co najmniej kilkadziesiąt badań przeprowadzonych rygorystycznymi metodami pokazało później, że jest inaczej, a Wakefieldowi oprócz korupcji zarzucono liczne błędy metodologiczne, w tym zbyt małą próbę (12 dzieci), niekontrolowane warunki eksperymentu i spekulacyjny charakter wniosków10. O tej aferze będziemy jeszcze szerzej pisać – w tym miejscu powiemy tylko, że sfałszowane i później obalone wyniki badań prowadzonych przez Wakefielda przyczyniły się do znacznego wzrostu popularności ruchu antyszczepionkowego. Od tego czasu przebadano pod tym kątem ponad 1,5 mln dzieci na świecie i w żadnym rzetelnie przeprowadzonym badaniu nie udało się znaleźć związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy szczepieniami a autyzmem. Tym niemniej kłamstwo ma się dobrze.

Każdy może być bohaterem

Kwestionowanie autorytetów poprzez powoływanie się czy to na filmy z YouTube’a, czy na nierzetelne badania, czy po prostu na własną opinię staje się modne, bo jest uznawane za przejaw samodzielnego myślenia. A to przecież zjawisko pożądane i pozytywne, prawda? Lubimy uważać, że idziemy pod prąd, że nie jesteśmy jak te owce pędzone w tym samym kierunku. O, jakże to podnosi samoocenę!

Jak dobrze się czujemy, gdy to właśnie my jesteśmy jednymi z nielicznych świadomych i odważnych, którzy zdołali wywęszyć światowy spisek i mają odwagę mówić o tym, jak jest naprawdę. Przechytrzyliśmy system, który nie zajmuje się przecież niczym innym niż robieniem ludzi w balona. My kontra system – 1:0. Niczym biblijny Dawid rzuciliśmy wyzwanie potężnemu Goliatowi i wyszliśmy z tego zwycięsko.

Układ nagrody, czyli ośrodek przyjemności w naszym mózgu, szaleje z rozkoszy – można dzięki temu utrzymać pozytywny wizerunek samego siebie i grupy, do której przynależymy11. „Pseudonaukowe teorie często wygrywają z nauką właśnie dlatego, że oferują bardzo atrakcyjną wizję świata, w której każdy może się poczuć bohaterem” – pisze Marcin Napiórkowski12.

Wszędzie spiski

Poczesne miejsce wśród naukowych mitów zajmują teorie spiskowe. Dzięki jednej z nich Hughes zdobył aż 8 tys. dolarów na realizację swojego szemranego „eksperymentu”. To przekonanie o istnieniu spisku agencji kosmicznych sprawiło, że w czasach eksploracji rubieży Układu Słonecznego ktoś zechciał dofinansować karkołomny pomysł budowy napędzanej parowo rakiety, konstruowanej na podwórku byłego kaskadera.

Spisek leży u podstaw wielu naukowych mitów – nie tylko przekonania o tym, że Ziemia jest płaska, lecz także mitów dotyczących szkodliwości szczepień, istnienia UFO czy chemtrails (czyli smug chemicznych). W szerszej koncepcji za sterami polityki i nauki stoją „rząd światowy”, reptilianie albo Żydzi, i to oni z ukrycia wpływają na nasze życie. A my, ci przenikliwi, jako jedni z nielicznych umiemy przejrzeć te spiski i uzbroić się przeciwko nim w odpowiedni światopogląd.

Teorie spiskowe są więc sposobem na poprawę samooceny, dlatego często przyciągają ludzi uważających się za wykluczonych społecznie, np. wskutek niskiej pozycji czy przynależności do przegranej lub uciskanej strony politycznej. Poczucie doświadczanej z zewnątrz niesprawiedliwości pozwala zrzucić z siebie odpowiedzialność za sytuację, w jakiej się znaleźli. Dzięki wierze w spiski ludzie chcą też poczuć się bezpieczniej w swoim otoczeniu, odzyskać kompensacyjne poczucie kontroli nad własnym życiem. Niestety, badania nie potwierdzają, żeby te oczekiwania zostawały zaspokojone – wręcz przeciwnie, wiara w spiski pogłębia poczucie zagrożenia i alienacji13.

Teorie spiskowe istnieją od wieków. W ubiegłym stuleciu dużym powodzeniem cieszyły się m.in. pogłoski o zamiarze przejęcia władzy nad światem przez Żydów (Protokoły mędrców Syjonu) czy o zastąpieniu Paula McCartneya sobowtórem. Każdy też chyba słyszał o tym, że Adolf Hitler i Elvis Presley jednak żyją. Ale to dopiero powszechny dostęp do internetu sprawił, że rozmaite teorie spiskowe osiągnęły taką skalę. Najpierw na forach dyskusyjnych, a potem na Facebooku, Twitterze i blogach, w ogniu rozmów toczonych przez zwolenników tych zagadnień, teorie spiskowe nabrały rumieńców. A tam, gdzie pojawiają się fanatycy, dyskusje szybko stają się przez nich zdominowane. Co sprawia wrażenie, jakby to cały internet, a nie kilkaset żarliwie kłócących się osób, żył tymi zagadnieniami. A skoro tak, to chyba coś w tym jest.

„Spiski stanowią próbę wyjaśnienia świata poprzez przypisanie winy za porażki i nieszczęścia tajnym organizacjom, darzonym antypatią rasom i narodom, a nawet przybyszom z kosmosu” – pisze Marcin Napiórkowski na swoim blogu14.

Teoria płaskiej Ziemi wydaje się zbyt prymitywna, by chciał w nią wierzyć ktoś żyjący w drugiej dekadzie XXI wieku, w erze obserwacji satelitarnych, misji kosmicznych poza granice Układu Słonecznego i 50 lat po lądowaniu na Księżycu. Ale zaraz, zaraz! Po jakim lądowaniu?! To było sfingowane! – zakrzykną zwolennicy tego spisku (głównie Amerykanie, bo to wśród nich teoria przeżywa prawdziwy renesans). Bo czy te nagrania w ogóle wyglądają na wiarygodne? Ta łopocząca flaga czy inne dekoracje sceniczne są zbyt teatralne, by nabrać prawdziwie dociekliwego człowieka. A ci wszyscy astronauci, w tym Neil Armstrong, Buzz Aldrin czy Alan Shepard, to przecież aktorzy odgrywający swoje role w programie telewizyjnym. NASA chciała, żebyśmy wierzyli we wszystko, co nam podsuwa, ale przecież trudno wierzyć w coś, czego się nie widziało NA WŁASNE OCZY, prawda?

A skoro ludzie z NASA kłamali na temat Księżyca, to niby dlaczego mieliby mówić prawdę o kształcie Ziemi? Fotografie planety robione „niby z kosmosu” w rzeczywistości są tworzone za pomocą obiektywu szerokokątnego (typu rybie oko) albo po prostu programu komputerowego. Do światowego spisku ukrywającego przed nami płaskość Ziemi należą (rzekomi) właściciele satelitów, rakiet kosmicznych i kosmodromów oraz agencje kosmiczne. Wszyscy oni przez cały czas symulują kulistość Ziemi, by osiągać własne ukryte korzyści, przerastające zapewne zaiste kosmiczne koszty takich działań.

W tym świetle oczywiste dla zwolenników teorii spiskowych wydaje się to, dlaczego amerykański rząd (a konkretnie rządowa agencja Bureau of Land Management) rzucał byłemu kaskaderowi kłody pod nogi, uparcie odmawiając mu prawa wystartowania rakietą na terenie publicznym. Bo przecież na pewno nie z powodu stwarzania zagrożenia, braku odpowiednich kompetencji czy technologii niezbędnych do takich działań. „To było do przewidzenia” – skomentował Hughes i tylko utwierdził się w przekonaniu, że ma rację i że być może faktycznie Ziemia jest płaska. Bo czy w innej sytuacji rządowi tak bardzo zależałoby na powstrzymaniu jego działań? (Tu znowu kłania się błąd atrybucji). Rząd zapewne BOI SIĘ, że prawda wyjdzie na jaw. To dobrze znany argument zwolenników teorii spiskowych.

Wierzę albo rozumiem

Myślenie konspiracyjne zatacza szersze kręgi, niż można by przypuszczać. W 2013 roku na łamach pisma „Psychological Science”15 australijscy psycholodzy opublikowali pracę, w której dowodzą, że im bardziej ktoś jest skłonny do uznawania teorii spiskowych, tym mniej chętnie przyjmuje do wiadomości naukowe fakty, również te niezwiązane z teoriami spiskowymi. Wnioski z tych badań nie mogą bezpośrednio odnosić się do całej populacji – ankiety zostały przeprowadzone wśród czytelników blogów na temat klimatu – ale widać w nich niepokojącą tendencję. W tym świetle stwierdzenie Marka Hughesa „Nie wierzę w naukę” sygnalizuje szerszy problem.

I tu dotykamy ciekawego zagadnienia: wiary. Jak wiadomo, stoi ona w sprzeczności z nauką, w którą nie trzeba wierzyć, ale należy ją zrozumieć. W przypadku teorii spiskowych jest dokładnie na odwrót.

Dla zilustrowania problemu przytoczymy historię, która przydarzyła się przeciwnej szczepieniom amerykańskiej organizacji o nazwie SafeMinds. Jej przedstawiciele postanowili sfinansować badania, które – śladem Wakefielda – miały dowieść związku szczepień z autyzmem. Zadaniem wytypowanych naukowców było wskazanie winnego epidemii autyzmu. Tym winnym miał być tiomersal – organiczny związek rtęci, dawniej często stosowany w różnych szczepionkach jako środek konserwujący. Aby przeprowadzić eksperyment wolny od wpływu wielkich korporacji farmaceutycznych, skorumpowanych lekarzy i innych sił oskarżanych o fałszowanie wyników oraz ukrywanie prawdy (kłania się teoria spiskowa), SafeMinds zleciła naukowcom, by dołożyli starań i zrealizowali badania, którym nie będzie można nic zarzucić pod względem metodologicznym.

Wyobraźcie sobie teraz konsternację, która zapanowała w SafeMinds, kiedy w 2015 roku w szanowanym piśmie „Proceedings of the National Academy of Sciences”16 ukazały się wyniki tych badań, które… wykluczyły związek pomiędzy tiomersalem a autyzmem (śladem wielu innych badań na ten temat). Czy członkowie SafeMinds przyznali naukowcom rację? Skądże! Organizacja zaczęła się powoływać na starsze, gorsze metodologicznie badania (tu kłaniają się wspomniane już wybieranie odpowiadających nam badań, czyli cherry picking, oraz heurystyka zakotwiczenia, czyli uproszczona metoda wnioskowania polegająca na silnym skoncentrowaniu uwagi na jakiejś informacji czy opinii), a także zapowiedziała poszukiwanie błędów metodologicznych w sfinansowanym przez siebie badaniu. Oczywiście nic nie znalazła, bo na jej nieszczęście zostało przeprowadzone bardzo porządnie. Ta reakcja obnaża następujący mechanizm myślenia ruchu antyszczepionkowego: „Nie chodzi o to, co jest prawdą, ale o to, w co wierzymy”.

Jak można przypuszczać, większość teorii spiskowych nie znajduje potwierdzenia w rzetelnych badaniach naukowych, a nieliczne prace wspierające spiski albo zawierają błędy metodologiczne, albo nie udaje się powtórzyć ich wyników w kolejnych badaniach (czyli nie spełniają kryterium powtarzalności, wymaganego w wypadku metody naukowej), albo z innego powodu ich wnioski zostały obalone. Czy to stanowi przeszkodę dla poszukiwaczy spisku? Absolutnie nie, bo przecież brak potwierdzenia naukowego to zmowa, a w „sfabrykowane” dowody zwolennicy teorii spiskowych z zasady NIE WIERZĄ.

Warto przywołać w tym miejscu film dokumentalny Płaskoziemcy (2018) w reżyserii Daniela J. Clarka. Osoby wierzące w płaską Ziemię samodzielnie zaprojektowały i wykonały dwa eksperymenty mające dowieść braku rotacji Ziemi oraz braku jej zakrzywienia. Ku ich zdziwieniu, obydwa eksperymenty pokazują jasno, że Ziemia się kręci oraz że jest zakrzywiona. Nie skłoniło ich to jednak do weryfikacji przekonań, tylko do poszukiwań innych interpretacji zgodnych z ich hipotezą lub ewentualnych luk w danych eksperymentalnych.

Ta reakcja pokazuje, że płaskoziemcy chcą brzmieć naukowo, jednak ich podejście, w przeciwieństwie do nauki, nie próbuje być odporne na tendencyjność ludzkiego myślenia – mówi psycholog Maciej Taraday.

Ludzie ludziom zgotowali fake news

„Kłamstwo obiegnie cały świat, zanim prawda zdąży włożyć buty” – napisał Terry Pratchett w książce Prawda, parafrazując maksymę użytą po raz pierwszy przez Jonathana Swifta. Przełóżmy to na konkretne liczby: prawda, by dotrzeć do 1500 osób na Twitterze, potrzebuje średnio sześć razy więcej czasu niż fake news, a nieprawdziwa wiadomość ma średnio 70% więcej szans na bycie retweetowaną niż ta prawdziwa. Badacze z Massachusetts Institute of Technology (MIT) obliczyli to na podstawie 126 milionów tweetów wysłanych w ciągu 11 lat przez trzy miliony ludzi17. Prawdziwość analizowanych doniesień sprawdzili w sześciu niezależnych serwisach, m.in. w Snopes, Politifact czy Factcheck.

Fake newsy robią nie mniejszą karierę również w innych sieciach społecznościowych, w tym na Facebooku. Pamiętacie informację z czasów wyborów prezydenckich w USA w 2016 roku, kiedy gruchnęła wieść, że papież Franciszek popiera Donalda Trumpa? Sukces tego fake newsa to zasługa zarówno Twittera, jak i Facebooka. Analizy przeprowadzone w serwisie BuzzFeed w 2016 roku18 pokazały, że w ciągu trzech miesięcy przed wyborami zaledwie 20 najchętniej czytanych fałszywych historii pochodzących z szemranych serwisów i blogów wygenerowało ponad 8,7 mln udostępnień na Facebooku.

Wydawałoby się, że największą karierę robią fałszywe informacje dotyczące polityki i polityków. Rzeczywiście, są przekazywane najszybciej i osiągają największe zasięgi. Niemniej niezależnie od poruszanego tematu, fake newsy rozprzestrzeniają się po Twitterze znacznie szybciej i docierają do większej liczby ludzi niż prawdziwe doniesienia – twierdzą badacze z MIT19.

I tu jeszcze jedna smutna refleksja. Wielu z nas chciałoby myśleć, że za szerzenie tej dezinformacji odpowiedzialne są przede wszystkim boty – programy, które „udają” ludzi i odwalają za nich brudną robotę. Tyle że to nieprawda, bo boty w takim samym stopniu rozprzestrzeniają zarówno fałszywe, jak i prawdziwe informacje. Winnymi popularności fake newsów są więc ludzie. Te „zmutowane stokrotki z Fukushimy” (ani stokrotki, ani zmutowane, ani wskutek awarii elektrowni jądrowej), które widziałam u moich znajomych na Facebooku, same się nie udostępniły.

„Odkryliśmy, że fałszywe wiadomości były bardziej oryginalne niż prawdziwe, co sprawia, że ludzie chętniej dzielą się takiego typu informacjami. Podczas gdy fałszywe historie wzbudzały strach, obrzydzenie i zaskoczenie w komentarzach, to reakcjami na prawdziwe doniesienia były raczej oczekiwanie, smutek, radość i zaufanie” – napisali naukowcy w „Science”20, nawiązując do koncepcji emocji podstawowych, stworzonej przez Roberta Plutchika. Rzeczywistość jest więc mniej intrygująca niż fikcja. Prawda stara jak świat.

A wystarczy tylko skonstruować chwytliwy tytuł i opatrzyć go atrakcyjnym zdjęciem, żeby fake news „chwycił”. Badania prowadzone przez naukowców z Columbia University i Institut de France pokazały, że aż 59% linków udostępnianych na Twitterze nie jest otwieranych przez osoby, które je udostępniają21. Kiedy mowa o fake newsach, nie sposób nie wspomnieć o rosyjskich trollach. Zabrzmi to jak kolejna z tak krytykowanych tutaj teorii spiskowych, ale musicie wiedzieć, że Kreml finansuje machinę dezinformacyjną kwotą ponad miliarda euro rocznie22. W skład tej machiny wchodzą: własna stacja telewizyjna dostępna w 100 krajach, portal prowadzony w 33 językach i farmy trolli szerzących zamieszanie w sieci – i to nie tylko na tematy polityczne, ale też wszystkie inne. Wypowiedzi trolli mają jedną wspólną cechę: antagonizują dyskutujących. Takimi tematami są na przykład szczepienia czy telefonia 5G.

Żeby nie być gołosłownymi, powołamy się na badania prowadzone w George Washington University, z których wynika, że pomiędzy 2014 a 2017 rokiem aż 93% tweetów dotyczących szczepień pochodziło ze „złośliwych kont”, czyli tych obsługiwanych przez trolli, wśród których pokaźną grupę stanowili trolle z Rosji23. Co ciekawe, ci ostatni często występowali na Twitterze zarówno po stronie antyszczepionkowców, jak i osób popierających szczepienia, chodziło więc o podgrzanie dyskusji. Pozostali trolle skupiali się przede wszystkim na treściach przeciwko szczepieniom. Działania te, prowadzone podczas kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych, miały na celu wywieranie wpływu na opinię publiczną i wyniki samych wyborów.

I zrobiły swoje, jak dowodzi prof. Kathleen Hall Jamieson w książce Cyberwar: How Russian Hackers and Trolls Helped Elect a President – What We Don’t, Can’t, and Do Know. Po przeanalizowaniu aktywności internautów w czasie kampanii wyborczej autorka doszła do wniosku, że przekaz płynący z kont powiązanych z Kremlem miał wymierny wpływ zwłaszcza na niezdecydowanych wyborców i walnie przyczynił się do porażki Hillary Clinton.

Czego lekarz ci nie powie

Fałszywe informacje naukowe są generowane nie tylko przez trolli. Tworzą je również media różnej maści, chcąc zwiększyć u siebie ruch, bo za tym ruchem idą konkretne pieniądze zarabiane na reklamach. Twórcami fake newsów bywają też spragnieni pięciu minut sławy internauci, dla których ruch na serwerach to kolejne źródło dopaminy.

Jest jeszcze jedna, najbardziej przygnębiająca, grupa autorów naukowych fałszywek: rozmaici znachorzy i szarlatani żerujący na ludzkim nieszczęściu i obiecujący swoim „pacjentom” wyleczenie z raka czy autyzmu. Oczywiście nie z dobrego serca, ale w nadziei na zbudowanie autorytetu „uzdrawiacza” i skupienie wokół siebie grona wyznawców chętnych do kupowania jedynych słusznych, za to niesprawdzonych naukowo suplementów diety, fitproduktów czy cud-gadżetów. Dodatkowa opcja to płatne spotkania uświadamiające istnienie spisków lekarzy i farmaceutów oraz książki umożliwiające ich zdemaskowanie, ewentualnie zdradzające tajniki nieznanych szerszemu gronu terapii i diet.

W dobie ogromnych sukcesów medycyny opartej na nauce jesteśmy więc świadkami mody na leczenie poważnych schorzeń ciecierzycą wciskaną do ran albo wlewami z witaminy C, nieszczepienie dzieci oraz picie „leczniczej” wody przepuszczanej przez szarlatańskie urządzenie za kilka tysięcy złotych. Znachorzy nazywają to „alternatywną medycyną”, co oznacza po prostu działania niepoparte badaniami, a więc w najlepszym razie nieskuteczne, a w wielu przypadkach szkodliwe – czy to ze względu na zastosowane metody i substancje, czy z powodu porzucenia przez chorych leczenia metodami medycyny konwencjonalnej.

„Medycyna alternatywna” wykorzystuje kilka mechanizmów ludzkiego myślenia – przede wszystkim tych opisanych przez nas na przykładzie teorii płaskiej Ziemi, ale też dodatkowych, które wynikają z desperacji pacjentów w obliczu choroby i słabości służby zdrowia. Tak więc rozmaitej maści znachorzy bazują na strachu osób, którym nie pomogła medycyna konwencjonalna i które rozpaczliwie poszukują innych sposobów wyleczenia siebie lub swoich bliskich. Takich ludzi łatwiej namówić na zakup „skuteczniejszej od zwykłej” i oczywiście dużo droższej lewoskrętnej witaminy C czy preparatów stworzonych tylko na bazie „naturalnych składników” (w opozycji do „samej chemii”). Przy czym sama deklaracja na temat „naturalności” często zastępuje opis składu danej substancji.

Ponadto wszyscy wiemy, że lekarze w przychodniach nie mają czasu dla pacjentów. Za drzwiami kłębi się dziki tłum chorych, więc w gabinecie nie dyskutuje się o wątpliwościach i zastrzeżeniach. W tej sytuacji niewątpliwa przewaga znachora polega na tym, że ma czas, by wysłuchać i jeszcze wspólnie z pacjentem ponarzekać na lekarską obojętność. I tu dochodzi do głosu trzeci mechanizm polegający na wytworzeniu przekonania o istnieniu rzekomego spisku lekarzy i firm farmaceutycznych, którego celem jest bezduszne żerowanie na ludzkich chorobach – to element narracji wyjątkowo lubiany i pielęgnowany przez znachorów. W jego świetle lekarze nie słuchają pacjentów, bo zostali przekupieni przez firmy farmaceutyczne. Tym ostatnim zaś zależy nie na leczeniu ludzi, lecz na utrzymywaniu ich w nieustająco złej kondycji zdrowotnej, aby musieli stale zażywać drogie leki.

I tu wagi nabiera argument domniemanej wyższości środków „naturalnych” nad tymi wytwarzanymi przez firmy farmaceutyczne, które w ramach rzeczonego spisku wciskają do farmaceutyków mnóstwo szkodliwych substancji. I tak na przykład szczepionki są podejrzewane o to, że zawierają m.in. aluminium, DNA, abortowane płody, małpie mózgi czy rtęć. Ten argument zaspokaja potrzebę upraszczania zbyt skomplikowanej rzeczywistości i zmniejszania naszej niepewności wobec niej.

Znachorzy wykorzystują też modę na kwestionowanie autorytetów i kierowanie się „zdrowym chłopskim rozumem” przeciwstawionym naukowym dowodom. Źle się czujesz? To na pewno wina złogów w twoich jelitach! „Szukasz naturalnego detoxu? Ziemia okrzemkowa skutecznie oczyszcza jelita i przewód pokarmowy z pasożytów, bakterii, metali ciężkich i grzybów”24. Jakie to proste: będziesz jeść ziemię (w cenie niemal 100 zł za kilogram), a ona cię „odtruje”. Skoro to podobno pomogło znajomemu wuja Romana, to dlaczego miałoby nie pomóc mnie? Taki dowód anegdotyczny, czyli tak naprawdę nie żaden dowód, tylko powtarzana z ust do ust historia, to argument bardzo ceniony w medycynie alternatywnej.

Mechanizmy działania znachorów w satyryczny sposób obnaża gra karciana Antyszczepionkowcy.biz, która ma szansę ukazać się w sprzedaży jesienią 2019 roku. „Antyszczepionkowcy.biz w prosty i przyjemny sposób nauczą Cię, jak zrealizować swoje cele, jednocześnie rozwiązując problem przeludnienia!” – zachęcają autorzy. W grze wcielamy się więc w aktywistów i biznesmenów związanych z ruchem przeciwnym szczepieniom. W tej roli możemy siać wokół strach za pomocą fake newsów, przepychać ustawy korzystne dla swojego biznesu czy prowadzić sprzedaż bezużytecznych przedmiotów, wmawiając ludziom, że mają działanie lecznicze. W tym przerysowanym portrecie swobodnie może się rozpoznać cały biznes bazujący na antymedycznych założeniach.

Doktor Google

Tu warto wspomnieć o jeszcze jednym zjawisku związanym ze skłonnością do kwestionowania autorytetów. Taka postawa skłania ludzi do odwracania się od lekarskich fartuchów i poszukiwania wiedzy medycznej w internecie – skarbnicy wszelkiej mądrości i głupoty. Na naczelnego lekarza kraju wyrósł więc Doktor Google, który demokratycznie podpowiada każdemu to, czego poszukujący oczekuje (co w psychologii nazywa się efektem potwierdzenia). Dziesięciominutowy research w sieci zaskakująco często kończy się diagnozą jednostki chorobowej, na którą najlepszym (albo jedynym) ratunkiem jest skorzystanie z porad różnej maści znachorów, jak usłużnie podpowiada internet. Oczywiście problemem nie jest sam Google czy jakakolwiek inna wyszukiwarka – one po prostu dostarczają informacji. To ludzie nie potrafią ich selekcjonować i weryfikować.

Zresztą sami znachorzy czy sklepy sprzedające szemrane specyfiki często nie muszą się nawet zbyt mocno starać o klientów, bo w sieci istnieje całe mnóstwo stron bezkrytycznie przepisujących i rozpowszechniających rozmaite pseudomedyczne bzdury. Tak jak pisaliśmy, modnie jest kwestionować autorytety i mieć własne zdanie – również na temat tego, jakie terapie i procedury medyczne są skuteczne, a jakie nie. Zasady naukowej rzetelności, przestrzeganie rygorystycznej metodologii badań, poddawanie ich weryfikacji i falsyfikacji nie mają tu najmniejszego znaczenia. Można to wszystko rzucić komuś w twarz, a on stwierdzi po prostu, że „nie wierzy w medycynę konwencjonalną”. I co zrobisz? Nic nie zrobisz. No dobrze, może jednak coś da się zrobić, a o tym, jak to uczynić, jest ta książka.

Naturalnie, że chemia!

U podstaw wielu mitów i nieporozumień leży głęboko zakorzenione przekonanie o tym, że to, co naturalne, jest lepsze i zdrowsze od tego, co sztuczne. „Siła NATURALNYCH witamin zapewni ci odporność na trudne zimowe miesiące”. „Wierzymy, że naturalne składniki naszych kosmetyków gwarantują zdrowie, świetny wygląd i gładką skórę”. „Oczyszcza nasze naturalne pole energetyczne i w ten sposób pozwala pokonać negatywne nawyki”. Trzy hasła zaczerpnięte z internetu. Trzy różne tematy i trzy razy ten sam sposób przekonywania – uzasadnienie skuteczności czegoś stwierdzeniem, że jest „naturalne”. Swoją drogą ciekawe, że nie spotyka się na przykład takich stwierdzeń: „Trzy osoby zmarły w wyniku zatrucia NATURALNĄ toksyną bakterii salmonella” albo „Dziecko zginęło przysypane naturalną skałą osadową – piaskiem”. Jakoś dziwnym trafem tę naturalność przywołujemy raczej tam, gdzie chcemy zrobić dobre wrażenie.

Zresztą przyznajcie – te pierwsze trzy stwierdzenia jakoś was nie raziły, prawda? Mimo że z logicznego punktu widzenia to jakaś kompletna bzdura. No dobra, mnie też to już nie razi. Ale to tylko dobitnie świadczy o tym, jak skutecznie daliśmy się omamić takiemu gadaniu. Bo jeśli mielibyśmy wskazać najczęściej spotykany błąd w myśleniu, to zakładanie, że naturalne jest lepsze, byłoby na pewno na jednym z pierwszych miejsc. W dodatku ten sposób myślenia jest nam często wmawiany nie tylko przez reklamy, ale też blogi czy nawet podczas codziennych rozmów. Bardzo często słyszymy, że coś zawiera wyłącznie naturalne składniki, a taka cecha jest przedstawiana jako zaleta produktu.

W rzeczywistości trudno nawet jednoznacznie wskazać, co oznacza słowo „naturalny”. I znowu – sami mamy często ochotę użyć go jakoś tak intuicyjnie, ale… staramy się powstrzymywać. Bo zbyt często przypisujemy mu takie znacznie, jakie jest akurat dla nas wygodne. Warto na to zwrócić uwagę, gdy użyjemy tego słowa – na chwilę zatrzymać się i zastanowić, co właściwie mieliśmy na myśli.

Weźmy choćby popularne (choć nieprawdziwe25) twierdzenie, że medycyna