Europo, piękna Europo! Część II - Grażyna Jopek-Kurek - ebook

Europo, piękna Europo! Część II ebook

Grażyna Jopek-Kurek

4,4

  • Wydawca: Ridero
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

„Europo, piękna Europo!” to książka o patchworkowej rodzinie wyjeżdżającej co roku na wspólne wakacje. Jej losy opisane są na przestrzeni dziesięciu lat, a każdy rozdział to oddzielny wyjazd. Bohaterami są zwykli ludzie, z którymi każdy czytelnik znajdzie coś wspólnego. Jest to książka, którą świetnie czyta się przy ciepłej herbacie w jesienne i zimowe wieczory, ale również w pozostałe pory roku, ponieważ idąc śladami autorki, można zaplanować sobie nietuzinkowe wakacje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mtuszyn

Nie oderwiesz się od lektury

Kontynuacja części pierwszej, napisana w jeszcze fajniejszym stylu. Po przeczytaniu człowiek od razu chce jechać do Portugalii!
00

Popularność




Grażyna Jopek-Kurek

Europo, piękna Europo!

Część II

© Grażyna Jopek-Kurek, 2020

„Europo, piękna Europo!” to książka o patchworkowej rodzinie wyjeżdżającej co roku na wspólne wakacje. Jej losy opisane są na przestrzeni dziesięciu lat, a każdy rozdział to oddzielny wyjazd. Bohaterami są zwykli ludzie, z którymi każdy czytelnik znajdzie coś wspólnego. Jest to książka, którą świetnie czyta się przy ciepłej herbacie w jesienne i zimowe wieczory, ale również w pozostałe pory roku, ponieważ idąc śladami autorki, można zaplanować sobie nietuzinkowe wakacje.

ISBN 978-83-8221-951-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Mojemu mężowi i synom

Rozdział 1 — Włochy, Francja i Monako 2016

„Życie bez podróży jest jak potrawa bez soli” — Elżbieta Dzikowska

Po podróży poślubnej przyszedł czas na wakacje z dziećmi. Tym razem jednak nie rozpoczynają się w Burghausen. Krzysiek na czas urlopu zawiesił pracę, nauczony doświadczeniem z Chorwacji, a ja wynalazłam dla nas prześliczną miejscówkę w Toskanii — i to ma być nasza kolejna przygoda.

Chłopcy wyrośli mocno przez ten rok, pracujemy z Patrykiem nad „pępkowością świata” — to znaczy próbujemy znaleźć jakiś wspólny mianownik w komunikacji, żeby uniknąć ciągłych awantur. Zależy mi też bardzo na Maxie, bo przez to całe zamieszanie z zespołem Aspergera mam wrażenie, że źle się w tym wszystkim czuje. Mam nadzieję, że ten wyjazd pomoże nam złapać równowagę, nacieszyć się sobą i nadrobić braki z całego roku.

Dzień pierwszy

19.08.2016 — piątek

Wyjeżdżamy około dziesiątej, wyjątkowo w tym roku bez stresu, zdążyłam wszystko zapakować i chyba niczego nie zapomniałam. Docelowo jedziemy do Riparbelli, jakieś tysiąc pięćset kilometrów, więc rozbijamy dojazd na dwa dni. Krzyś załatwił nam nocleg u mamy swojego przyjaciela w Monachium — Frau Otti.

Chłopcy cieszą się, bo ciekawi są Włoch i wymarzonej przeze mnie Toskanii — zawsze mówiłam, że pojechanie tam to jedno z moich marzeń, szczególnie po obejrzeniu filmu Pod słońcem Toskanii. Do tego zapowiadam im przystanek nad Gardą, bardzo chcę pokazać to przepiękne jezioro — planujemy tam być jutro około szesnastej.

Droga mija nawet spokojnie, Patryk dopytuje się, czy wzięliśmy mu hulajnogę — ten nowy nabytek to strzał w dziesiątkę, lekarstwo na jego pieszą niemoc. Wzięliśmy — to była pierwsza rzecz na liście.

Po drodze jak zwykle korki, bo pełno remontów, ale bez większych przeszkód trafiamy na miejsce. Frau Otti wita nas bardzo serdecznie, dopiero teraz mamy okazję się poznać, chociaż mojego męża zna już ze dwadzieścia lat. Chłopcy trochę onieśmieleni, ponieważ Otti ciągle o coś ich pyta po niemiecku i nic nie rozumieją. Jesteśmy mocno zmęczeni. Ale kolacja jest przepyszna, ciężko się oderwać od stołu. Wiemy jednak, że o ósmej musimy wyjechać, żeby na spokojnie dotrzeć na miejsce, więc w końcu idziemy spać.

Dzień drugi

20.08.2016 — sobota

Wyjeżdżamy prawie zgodnie z planem, bo o ósmej trzydzieści — no nie dało się inaczej, Otti zrobiła nam takie śniadanie, że grzechem by było nim wzgardzić. Dostajemy od niej porządną wałówkę na drogę, aż się głupio czuję, ale ona Krzyśka traktuje prawie jak syna, więc może stąd ta hojność.

Z Monachium wyjeżdżamy w korku, droga bardzo zatłoczona, już wiem, że znacznie dłużej pojedziemy, niż zakładaliśmy. Pogoda naprzemienna: raz bardzo mocno grzeje słońce, raz leje deszcz. Krzysiek jest już bardzo zniecierpliwiony, bo namówiłam go, żeby zjechał z autostrady, a teraz stoimy w jeszcze większym korku, bo większość kierowców, jak się okazało, wpadła na ten sam pomysł.

Sprawdzam czas: do Gardy zostały nam jeszcze ze dwie godziny drogi, a jest osiemnasta. Powoli tracę nadzieję, że zajedziemy, zanim zajdzie słońce. Nieszczęśliwie mam rację, ponieważ docieramy do Gardy na wpół do dziesiątej wieczorem, w miejscu jeziora jest… mgła. Z nieba siąpi. Nic nie widać. Stoimy na brzegu jeziora i pokazuję właśnie moim dzieciom, co powinny zobaczyć:

— Wyobraźcie sobie, że to jest jezioro, które powstało u podnóża gór, wokół rosną palmy i kolorowe kwiaty, można przejść sobie deptakiem przy brzegu…

Krzyś obejmuje mnie i szepcze do ucha, że jeszcze tu przyjedziemy, że mam się nie przejmować. Kochany jest.

— Yhy… Mamo, a możemy już coś zjeść? — Patryk sprowadza mnie na ziemię.

— Może być pizza? — pytam, chociaż znam odpowiedź.

— Taaaak — krzyczą zgodnie wszyscy trzej.

No dobra, to idziemy na pierwszą włoską i, jak się okazuje, przepyszną pizzę. Mniam.

Dajemy sobie jeszcze chwilę i zbieramy się w dalszą drogę. Znów wjeżdżamy na autostradę, która na szczęście już nie jest tak zatłoczona. Mimo to, chyba ze zmęczenia, droga nam się bardzo dłuży. Chłopcy dawno już śpią, ja próbuję zagadywać Krzyśka, ale sama ledwo widzę na oczy. Jesteśmy już na szczęście blisko Livorno, mamy zjazd z autostrady, ale nagle słyszymy jakiś hałas. Krzyś zatrzymuje się, żeby sprawdzić, co się stało, bo wydaje nam się, że złapaliśmy gumę. Niestety mamy rację. W oponie znajduje się wielki, gruby gwóźdź. Siadamy na krawężniku i nie wiemy, śmiać się czy płakać.

— Co dalej? — pytam cicho.

— Wiesz co, powietrze nie zeszło, pojedziemy powolutku, to około godzina drogi, może się uda, a jeśli nie, będziemy się wtedy martwić. Dobrze, że zjechaliśmy z autostrady.

Dojeżdżamy szczęśliwie, gdy Riparbella pogrążona jest w głębokim śnie. Na szczęście klucze do naszego domku mamy zostawione w sekretnym miejscu. Musimy świecić sobie latarką, żeby znaleźć wejście. Budzimy chłopców i przenosimy bagaże, a potem wszyscy padamy.

Co za dzień.

Dzień trzeci

21.08.2016 — niedziela

— Wstajecie już? — Do sypialni zagląda Max. — Widzieliśmy z Patrykiem basen na zewnątrz, ładnie tu. Może pójdziemy popływać?

— Co dzisiaj robimy, mamo? Nudzi mi się i Internet nie działa. — Patryk przepycha się przez Maxa.

— Dajcie chwilę pomyśleć — mówię — przebierzcie się w kąpielówki i poczekajcie na mnie przy basenie.

— Ja pójdę z nimi, a ty sobie jeszcze poleż — odzywa się Krzyś.

W ten sposób za chwilę wszyscy jesteśmy już na nogach. Idę wziąć prysznic, który okazuje się moją zmorą, bo nie dość, że ma zasłonkę, a nie cierpię tego oślizgłego, przyklejającego się do mojego ciała wynalazku, to w dodatku jest strasznie mały! I przecieka. Taka rzecz jednak nie zmąci mojego szczęścia. Wycieram podłogę i idę robić śniadanie, które zamierzam podać na zewnątrz. Przez otwarte okno w kuchni docierają do mnie radosne wrzaski mojej trójki.

Akurat gdy jemy śniadanie, przychodzi pośredniczka, dzięki której wynajęliśmy ten domek. Dostajemy mapę i wskazówki co do pobytu. Załatwia nam żelazko, jest mi potrzebne, a nie ma na stanie wyposażenia. Ustalamy, że dziś pojedziemy zobaczyć Cecinę, małe miasteczko nad morzem, niedaleko naszego lokum. Jest tam też Lidl, gdzie chcemy zrobić zakupy.

Miasteczko jest malutkie, ale śliczne. Patryk szaleje na swojej hulajnodze, że ledwo możemy za nim zdążyć. Maxowi buzia się nie zamyka. Po zakupach wracamy do Riparbelli, bo potrzebujemy dzisiaj luźnego popołudnia. Niestety nie udaje nam się znaleźć zakładu z wulkanizacją opon, więc nadal jeździmy z naszym nieodłącznym przyjacielem gwoździem.

W zasadzie do wieczora nic nie robimy. Chłopcy szaleją w basenie, Krzyś razem z nimi, a ja leżę sobie na leżaczku i jestem szczęśliwa… Po obiedzie ustalamy, że jutro popłyniemy na Elbę. Włączam Internet, żeby kupić bilety na prom, i już się cieszę na jutro.

Dzień czwarty

22.08.2016 — poniedziałek

Najbardziej z tego dnia to chyba cieszy się Patryk. Wstał pierwszy i już jest gotowy. Max pomaga mi przygotować śniadanie, Krzyś pakuje nas na cały dzień.

Nagle coś podcina mi nogi.

— Co to było? — krzyczę i z niedowierzaniem patrzę na psa, który zjawił się nie wiadomo skąd i właśnie dobrał się do naszych śmieci, rozwalając je po całej kuchni.

— Psikus! — dobiega z zewnątrz. — Psikuuuuus! Boże, gdzie on się podział? Paweł, widziałeś psa?

— Jest u nas — wychylam się zza okna — chyba przyszedł na śniadanie.

— O rany, przepraszam! Jestem Anka — przedstawia mi się nowa znajoma — mieszkamy w domku obok. Zaraz go zabieram. Maryyysiaaaa!

Za chwilę przybiega śliczna dziewczynka, na oko ma jakieś osiem lat. Pies na jej widok dostaje szału, z radości strasznie głośno szczeka, na szczęście Marysia zakłada mu smycz i zabiera go.

— Niezły początek znajomości — śmieje się Anka.

Obie wychodzimy na dwór i witamy się z naszymi mężami. Nowi znajomi są z Katowic, będą tutaj dwa dni dłużej niż my.

Paweł ma kompresor samochodowy, który uratuje nam oponę, gdyby zeszło powietrze, więc pożycza go nam i w ten sposób jesteśmy już w pełni wyposażeni na wyprawę.

Na Elbę płyniemy z miasteczka Piombino. Mamy wypłynąć o jedenastej i wrócić o osiemnastej, powinno nam wystarczyć tyle godzin, żeby nacieszyć się wyspą i co nieco zobaczyć.

Na promie Patryk trochę się boi, ale z ciekawością patrzy, jak parkowane są auta. Gdy wchodzimy na pokład, od razu musimy zamówić coś do jedzenia, tak smakowicie wyglądają wystawowe bułeczki. Pogoda jest piękna, na szczęście zabraliśmy też rzeczy na plażę, więc jeśli będziemy mogli, na pewno się wykąpiemy. O samej Elbie prawie nic nie wiemy poza tym, że był tu Napoleon.

Okazuje się, że wyspa jest prześliczna. Zwiedzamy sobie Portoferraio wraz z pięknymi fortami i willą Napoleona, ale chcemy objechać wyspę samochodem — może się uda. Ruszamy więc w zakorkowaną drogę — korki się nas trzymają bardzo mocno, jak widać. Po drodze zajeżdżamy na plażę, gdzie znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem. Na szczęście cud się zdarza. Parkujemy na małym placyku, idziemy na pizzę i potem na plażę. Patrykowi bardzo się tu podoba, proponuje nawet zamienić miejscówki.

Gdy trochę nas przypieka, decydujemy się na dalszą jazdę wokół Elby — ile zdążymy, tyle nasze. Dopompowujemy oponę i udajemy się w stronę Marciany, w górze widać jakieś miasteczko, nad którym wznosi się wieża kościoła. Decydujemy się na wjazd na tę górę. Po drodze dostrzegam za wycieraczką jakiś świstek. Zatrzymujemy się, Krzyś ogląda ten papier, wygląda jak paragon. Zaglądam mu przez ramię i wydaje mi się, że to mandat. Włączamy Internet i tłumaczymy treść z papierka. Tak, to mandat za złe parkowanie. Okazuje się, że miejsca parkingowe oznaczone są różnymi kolorami i trzeba wiedzieć, jaki kolor co znaczy. Teraz już będziemy wiedzieć na pewno.

To miasteczko na górze to Poggio. To tu napijemy się espresso. Niewielki placyk, przy którym parkujemy, jest prawie pusty, bo jest sjesta. Na szczęście espresso można kupić. W dole widać lazurowe morze, nie mogę się wręcz napatrzeć. Patryk chce swoją hulajnogę, szaleje na niej, ale nie może wjechać po schodkach, których tu jest całe mnóstwo. Od razu psuje mu się humor, ale dzielimy się na grupki — Krzyś z Maxem idzie w jedną stronę, ja z Patrykiem w drugą, pomagam mu wnieść po schodach hulajnogę. Zwiedzamy tak całe miasteczko, dużo domów jest na sprzedaż. W zasadzie to się nie dziwię, trochę wygląda na wymarłe, ale może to przez sjestę. Sprawdzam czas i widzę, że musimy już wracać, bo nie zdążymy na prom, a nie wiem, czy znów nie będzie korków.

Krzyś chce jeszcze jedno espresso i trochę się kłócimy, bo ja nie chcę jechać na ostatnią chwilę i wolę to espresso wypić spokojnie, czekając na prom. No i masz ci los, mój mąż się na mnie obraża i w tej skwaszonej atmosferze wracamy do portu.

— Nie mów, że się na mnie gniewasz — przerywam dłuuugą ciszę.

— Nie gniewam się, ale nie rozumiem, dlaczego tak się uparłaś, przecież spokojnie byśmy zdążyli wypić to espresso. Taki piękny był tam widok, na dole już nie będzie takiego klimatu.

Z jednej strony bronię swojej decyzji, ale w duchu przyznaję mu rację. Sobie z drugiej strony też — co by było, gdybyśmy się spóźnili?

Na szczęście nie ma korków i docieramy pół godziny przed czasem. W zasadzie to na moje nieszczęście, bo widzę ten wielki wyrzut w oczach Krzysia, więc zaciągam go na espresso, no ale wiem, że to już nie ten klimat, nie ten widok i czas. Taka namiastka malutka tylko.

Dzięki wcześniejszej rozmowie zły humor jednak szybko mu mija i za chwilę już płyniemy. Gdy docieramy do domu, już jest ciemno. Mój mąż szepcze mi do ucha, że uwielbia się godzić. Lubię te nasze wieczory, przeciągające się do późnej nocy.

Jutro atakujemy kontynent.

Dzień piąty

23.08.2016 — wtorek

Budzi nas Patryk, który siedzi na mnie i krzyczy.

— Mamo, wstawajcie, jedziemy dziś do Pizy!!!

Boże Święty, po co ja mu to wczoraj powiedziałam. Piza jest najważniejszym punktem wakacji, ponieważ marzeniem Patryka jest zobaczenie krzywej wieży. Cieszę się razem z nim na ten dzień, bo fajnie jest spełniać dziecięce marzenia. Nie przypuszczałam tylko, że on od szóstej będzie na nogach!

W ogóle to miałam dziś dziwny sen. W tym domku mamy taki stary kredens z prześliczną porcelaną, no i śniło mi się, że ten kredens cały się trząsł, a porcelana się rozbiła. Sen był tak rzeczywisty, że aż idę sprawdzić, czy to prawda. Na szczęście kredens jak stał, tak stoi, a naczynia w środku są całe.

Cóż, czas się zbierać, więc szykujemy śniadanie i ustalamy, że pojedziemy z samego rana, żeby mieć więcej czasu po południu.

Około dziewiątej dzwoni moja siostra, czy u nas wszystko w porządku. Mniej więcej w tym samym czasie pisze mój brat z podobnym pytaniem. Jestem trochę zaskoczona, ale informacja od Reni zupełnie zwala mnie z nóg. W środkowych Włoszech było w nocy silne trzęsienie ziemi i są już ofiary. Smutna to wiadomość, od razu szukamy w Internecie, w jakim regionie dokładnie to się stało. Myślę sobie, że życie jest bardzo kruche, można wieczorem położyć się spać i rano już nie wstać. Nie nakręcam się jednak, tylko kończymy śniadanie, pakowanie i siadamy do auta

— Mamo, czy wzięłaś moją hulajnogę? — Patryk jak zwykle pilnuje swoich spraw.

— Jak mogłabym nie wziąć, bez niej się nie ruszam! — odpowiadam zgodnie z prawdą. Hulajnoga bowiem to genialny pomysł.

Po drodze szukamy jeszcze wulkanizacji i tym razem udaje nam się ją znaleźć. Wymieniamy oponę, na szczęście mają taką na stanie, i jedziemy dalej.

Droga jest kręta — gdy widzę na nawigacji zakręty sto osiemdziesiąt stopni, to mi słabo. Łapię się na tym, że mówię Krzyśkowi, ile stopni będzie miał zakręt. Gdy dojeżdżamy do Pizy, oddycham z ulgą.

Patryk dostaje przyspieszenia i prawie biegniemy za nim i jego hulajnogą, co sprawia, że w tempie iście błyskawicznym, jak na nasze możliwości, przybywamy pod wieżę, która wraz z katedrą i Polem Cudów w ogóle nie pasuje do reszty zabudowań. Całość wygląda bardzo imponująco. Patryk prawie natychmiast ustawia się w kolejce, bo chce wejść na wieżę, ale okazuje się, że trzeba kupić bilety. Teraz z kolei ja się ustawiam w kolejce po nie, ale niestety sprawa nie jest prosta, ponieważ najbliższe wejście będzie za trzy godziny, a tyle nie chce mi się czekać.

Patryk jest niepocieszony, nawet zdjęcia pod wieżą nie chce sobie zrobić, ale obiecuję mu, że następnym razem to kupimy te bilety on-line i nie będzie problemu.

Siedzimy chwilę na schodach katedry, obserwujemy przewalający się tłum, a mój telefon urywa się od zawodowych propozycji. Rzeczywiście Pole Cudów.

Wycofujemy się z ryczącym Patrykiem, na szczęście hulajnoga potrafi rozwiać niezadowolenie i znów nastawiamy się na bieg za nim. Max idzie z nami, trzymając mnie za rękę, co jest wzruszające, bo jest już mojego wzrostu. Miło. Robimy krótki przystanek na kupno wachlarzy i pędzimy dalej.

— Skoro jeszcze mamy taką młodą godzinę, to może zahaczymy o San Gimignano? Średniowieczny Manhattan? — pytam w samochodzie mojego męża. — To tylko około półtorej godziny drogi stąd…

— Taaaak, chcę na Manhattan! — Patryk natychmiast podłapuje, Max mniej wylewnie, ale też jest za, więc zmieniamy kierunek i jedziemy w głąb Toskanii.

Droga znów jest bardzo kręta, po drodze odwiedzamy winnicę i kupujemy sobie kilka butelek wina. Jest tak pięknie, że przestaję się skupiać na serpentynach, co jest niezwykłe.

San Gimignano widoczne jest z daleka — jego panorama na szczycie góry robi imponujące wrażenie. Nie możemy zaparkować, bo pomimo kilku parkingów nigdzie nie ma miejsca! Po półgodzinnym jeżdżeniu w kółko w końcu ktoś wyjeżdża i kończymy krążenie. Patryk mówi, że on bez hulajnogi nie idzie, no ale z hulajnogą za bardzo się nie da, tak przynajmniej mi się wydaje. Najpierw musimy dostać się na górę, na szczęście jest winda. Krzysiek nie chce jechać windą, więc mamy mały zgrzyt, bo Patryk już się przy niej zaparł. Tłumaczymy mu, że idąc na górę na piechotę, więcej zobaczymy, ale to nie działa. W końcu wjeżdżamy tą windą, bo w zasadzie nie mam mocnych argumentów na „nie”, a szkoda mi czasu na kłótnie. Patryk stwierdza, że schodząc na nogach, też zobaczymy to samo. Nie sposób nie przyznać mu racji, o ile patrzy się plecami.

— Wiesz co — mówię do Krzysia, gdy już jesteśmy na górze — to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie! — Jestem zauroczona, zachwycona i wszystko razem wzięte.

— Mam wrażenie, że mówisz to za każdym razem, jak coś zwiedzamy — śmieje się mój mąż, obejmując mnie.

— Może i tak, w końcu tu jest wiele takich miejsc — odpowiadam mu, opierając się na jego ramieniu. — Ale mi fajnie!

Wszystko z kamienia, zastanawiamy się, w jaki sposób budowano te wieże. Wszędzie wąskie uliczki i schodki, małe sklepiki, w których można kupić trochę szafranu, z którego słynie to miejsce.

Przysiadamy sobie na schodkach. Patryk biega po uliczkach razem z Maxem, więc jestem już spokojniejsza, a ich tempo jest jednak znacznie wolniejsze od hulajnogi.

Zatrzymujemy się na niewielkim placyku w kawiarni, słońce chyli się ku zachodowi i chociaż to piękna chwila, to trochę mi smutno, że kończy się kolejny dzień, a ja jeszcze się nie nasyciłam Toskanią.

Zrywam się, gdy uświadamiam sobie, że droga powrotna to serpentyny, a po ciemku to ja dostanę zawału serca, więc powoli zaganiam wycieczkę do auta. Idziemy w dół na nogach, zgodnie z umową. Patryk nawet za mocno nie jęczy, Max zadowolony, bo jemu też tu się bardzo podoba.

Z parkingu ciężko wyjechać, to chyba taka pora, że już większość turystów opuszcza miasteczko. Po drodze chciałabym jeszcze zobaczyć Volterrę, ale gdy dojeżdżamy, jest już całkowicie ciemno i jedyne, co możemy zrobić, to krótki spacer i podziwianie iluminacji. Szkoda.

Jutro jeszcze nie wiem, co będziemy robić, bo marzy mi się Florencja, ale nie wiem, czy w tym upale dam radę. Robimy kolację, Patryk pada, Max siedzi sobie z nami przy basenie i gadamy. Tego było mi trzeba. Przychodzą do nas Anka z Pawłem, oddajemy im kompresor, dzielimy się wrażeniami z dzisiejszego dnia i my polecamy im San Gimignano, a oni nam Lukkę.

Gdy w nocy przytulam się do mojego męża, szepczę do niego, że mogłabym tu zamieszkać.

— Wszędzie, gdzie chcesz, kiciu, byle ze mną — mruczy mi do ucha i oddajemy się pieszczotom księżycowej nocy.

Dzień szósty

24.08.2016 — środa

Budzę się pierwsza. Nie wiem, która jest godzina, ale słyszę radosne szczekanie psa. Wolałabym śpiewanie ptaków, ale Psikuś skutecznie je zagłusza. Zanim chłopcy wstaną, przytulam się jeszcze do pleców mojego męża i szepczę mu do ucha, że dziś moja kolej na zrobienie kawy.

Jest bardzo gorąco, więc dzieci korzystają z basenu, a my ustalamy plan na kolejne dni. Chcielibyśmy zobaczyć jak najwięcej, ja chciałabym Florencję, ale jest tak gorąco, że nie da się zwiedzać, szczególnie z dziećmi. Lukka jednak jest mniej wymagająca czasowo, więc kusi i nęci, i w końcu decydujemy się na pojechanie tam zaraz po obiedzie. Oczywiście z hulajnogą.

Po drodze czytam na głos przewodnik.

Gdy dojeżdżamy, na szczęście nie ma problemu z parkingiem, za to Patryk ciągle nam znika z pola widzenia, więc się denerwuję, bo tu co chwila są jakieś place i placyki, od których rozchodzą się gwiaździście uliczki i ja nie wiem, jak on się znajdzie, gdy się zgubi. Biegam więc za nim i krzyczę:

— Zaczeeeeekaaaaaj!!! Patryyyyyyk!

Krzyś się śmieje, że się role odwróciły.

Razem ze mną biega Max i krzyczy to samo.

Lukka ma sporo wysokich wież i to jest nasze wybawienie, bo Patryk wprost uwielbia wszelkie punkty widokowe. Krzysiek próbuje go dogonić i proponuje mu wejście na jedną z nich. Wraz z Maxem zostajemy na dole, pilnując hulajnogi — oboje mamy lęk wysokości. Siedzimy sobie u podnóża tej wieży w cieniu i możemy trochę odpocząć. Na chwilę przymykam oczy.

— Mamo, mamo, tam na górze rosną drzewa! Widziałem całą Lukkę i jeszcze więcej! Mógłbym na tej wieży zamieszkać! — Potok słów natychmiast przywraca mnie do rzeczywistości. — Chcę wejść na każdą wieżę tutaj, OK? Widziałem ich z góry całe mnóstwo!

Patrzę na Krzysia, który uśmiecha się do mnie od ucha do ucha.

— Nie ma problemu, jeśli o mnie chodzi — mówi. — Max, może jednak wejdziesz z nami? Na górze są naprawdę piękne widoki. — Pokazuje nam zdjęcia, jakie udało mu się zrobić.

— To ja już jadę — słyszymy nagle i to jest koniec postoju. Widzimy tylko plecy Patryka.

Rzeczywiście Patryk wchodzi na wszystkie wieże, na które się da i które znajdujemy, kluczymy po uliczkach, szukając ich na mapie, bo nie wszystkie widać z daleka — w ten sposób mamy przynajmniej dodatkowe cele wycieczki, a ja mam czas na odpoczynek, pilnując hulajnogi. Max się przełamuje i wchodzi z nimi. Myślę sobie jednak, że ja to ja, ale mojemu mężowi też należy się chwila spokoju, i gdy docieramy na Piazza San Michele, proponuję mu espresso, na co z wdzięcznością przystaje.

— I lody! — krzyczy Patryk.

— To ja zajmę miejsce! — Max wybiera kawiarniany ogródek, skąd mamy piękny widok na kościół San Michele in Foro, który mnie absolutnie zachwyca. Słońce jest coraz niżej, kościół mieni się w jego promieniach, ale tylko do połowy, reszta chowa się w cieniu. Obchodzimy cały plac, właściwie obiegamy, bo chociaż ustaliłam z Patrykiem jakieś zasady poruszania się na tej hulajnodze, to jednak tempo robi swoje.

Docieramy do kolejnego pięknego zabytku, jakim jest Duomo di San Martino. To miasto, to miejsce, gdzie na pewno wrócę bez dzieci. Do samochodu mamy niedaleko, wracamy do domu, gdy już jest ciemno.

Dzieci kładą się spać, a mój mąż szykuje dla mnie winko przy basenie. Kąpiemy się tam tylko we dwoje, przy świetle księżyca i z lampką wina. Cudowna, włoska noc.

Dzień siódmy

25.08.2016 — czwartek

Dziś mamy dzień lenia. Upał leje się z nieba taki, że nie chce się ruszać ani rączką, ani nóżką, więc większość dnia spędzamy przy basenie. Patryk już nawet zaczyna się nudzić, pomimo że ma towarzystwo, bo Ania z Pawłem też na razie nigdzie nie jadą. Robimy dziś wspólny obiad i nie mamy żadnych planów.

Patryk leży na materacu i udaje, że śpi, bo się obraził o coś na Marysię. Nie reaguje na moje prośby, żeby przyszedł na obiad ani na żadne inne typu: „trzeba posmarować się kremem”. Dla nas to znak, że jednak trzeba coś wymyślić, bo inaczej będziemy musieli reagować siłowo. Wymyślamy więc krótki objazd po okolicy, plażę w Cecinie plus na końcu zakupy w Lidlu. Pomysł wszystkim się podoba, więc idziemy się ogarnąć i wyjeżdżamy.

Wszystkie miasteczka, które mijamy po drodze, wyglądają podobnie! Kamienne, wąskie uliczki, kolorowe tabliczki na domach i kościółek z cmentarzem. Większość leży na wierzchołkach licznych tutaj wzgórz. Kluczymy czasem po wąskich uliczkach, bo są jednokierunkowe i często bardzo strome. W jednym z miasteczek zatrzymujemy się na lody i espresso. Mam wrażenie, że życie tutaj zamarło, a to po prostu sjesta. Po lodach wracamy w stronę Ceciny, bo chcemy jeszcze skorzystać ze słońca i plaży.

Wybieramy Spiagge Bianche koło Vady, bo jest to biała plaża, z piaskiem mieniącym się w słońcu, gdzie miejscami wygląda, jakbyśmy chodzili po diamentach.

Jedna rzecz mnie tu zaskakuje: wiatr! Moja sukienka wydyma się jak żagiel, Patryk mówi, że się nie rozbiera, bo mu zimno, Max za to z Krzyśkiem biegną jak zwykle poskakać przez fale. Mi też chłodno, więc owijamy się z Patrykiem ręcznikami i patrzymy na szalejących w morzu Maxa i Krzyśka. Mam ochotę zamoczyć sobie stopy, ale woda jest strasznie zimna! Właściwie to mi zawsze zimno, jak tak sobie myślę, tylko Morze Czarne było dla mnie na tyle ciepłe, że mogłam się w nim wykąpać.

Nawet nie wiem, ile tu siedzimy, Patryk nie marudzi, bo bawi się piaskiem, zmęczeni skoczkowie właśnie wracają i pryskając naokoło wodą, mówią do mnie jeden przez drugiego, a ja czytam książkę i nie bardzo wiem, o co chodzi.

— Mamo, poczekajmy na zachód słońca!

— Lena, nie wiem, która godzina, a mamy jeszcze zrobić zakupy…

— Sklep jest do dwudziestej pierwszej, na pewno zdążymy i zobaczyć zachód słońca, i zrobić zakupy — odpowiadam, powoli zbierając rzeczy, bo ten zachód to już za chwilę.

Do Lidla zdążamy i Patryk kupuje sobie w nim bułkę z nadzieniem, która wygląda jak wielki pieróg i jest tym wręcz zachwycony. Szkoda, że w Polsce nie ma takich bułek.

Kolację robimy sobie razem z Anką i Pawłem i bardzo miło nam leci czas. Lubię tutaj wieczory ze wszystkimi odgłosami, jakie wydaje przyroda, ostatecznie wliczając w to Psikusia. Kiedy patrzę, co on wyczynia, to dziwię się, że jeszcze nie wskoczył do basenu. Cud jakiś. Za to gdy tylko otwieram drzwi od domku, zjawia się natychmiast, wpada jak piorun kulisty i tak samo wypada z naszymi śmieciami w pysku — bo śmieci trzymamy w reklamówce przy zlewie w ramach segregacji. Już się nawet do tego przyzwyczaiłam, że muszę odczekać chwilę, zanim wyjdę, żeby nie zabić się o wpadającego do domu psa.

Jutro musimy wyjeżdżać — czas minął zdecydowanie za szybko, Florencję przekładamy na następny raz, Sienę również. Nie żałuję jednak, że mieliśmy inne priorytety, bo chcieliśmy poznać szlaki Toskanii i trochę nam się udało.

Gdy leżymy w łóżku, wpadam na pomysł, żeby przedłużyć wakacje, bo Krzyś ma jeszcze wolne, ja też. W zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pojechać dalej.

— Kochanie, tak patrzę na mapę i myślę sobie, że skoro już tu jesteśmy, możemy wracać przez Szwajcarię i przedłużyć nasze wakacje o kilka nocy, zahaczając o Lazurowe Wybrzeże… Co o tym myślisz? — Patrzę na Krzysia wzrokiem Kota w Butach ze Shreka.

— A masz jakiś konkretny pomysł? Bo w zasadzie czemu nie? Pytanie, ile to będzie kosztować i co chcesz zobaczyć, lub odwrotna kolejność — śmieje się do mnie.

— Czekaj, zaraz podam ci plan — odpowiadam, studiując jeszcze przez chwilę mapę. — Pojedziemy do Cannes i to będzie nasza baza wypadowa. Co nam się uda zobaczyć, to nasze, ale najbardziej chciałabym pojechać do Cannes właśnie i do San Tropez, śladami Louisa de Funèsa, zobaczyć posterunek żandarmerii i uliczki, gdzie kręcone były ulubione filmy moje i mojego ukochanego dziadka. Z tymi filmami kojarzy mi się dzieciństwo!

Krzyś wie, o czym mówię, bo on też kocha kino francuskie, w szczególności komedie. Wiem, że się zgodzi, czuję to w kościach, zresztą, dlaczego miałoby być inaczej. W tym roku finanse nam na to pozwalają, Bóg jeden raczy wiedzieć, jak to będzie później, więc szybko szukam noclegów w Cannes. Znajduję w całkiem dobrej cenie mieszkanie w pięknym budynku, trzysta metrów od morza. Jeśli wyjedziemy najpóźniej o jedenastej, to powinniśmy zdążyć do siedemnastej, osiemnastej, wybierając drogę E80 i potem A10 — myślę, że będzie malowniczo, bo trasa biegnie wzdłuż linii brzegowej morza.

Z podekscytowania nie mogę zasnąć. Krzyś też nie może, chociaż powód jest inny — ja naprawdę nigdy nie wiem, skąd on czerpie energię. Gdy w końcu czuję nadchodzący sen, uświadamiam sobie, że zapomniałam się z tego wszystkiego spakować.

Dzień ósmy

26.08.2016 — piątek

To, że zapomniałam się spakować, to mniejszy problem, niż to, że zapomniałam nastawić budzik i, gdyby nie mój mąż, a właściwie Psikuś, na którego zawsze rano można liczyć, to byśmy wyjechali pewnie o piętnastej. Tymczasem mój mąż budzi mnie śniadaniem do łóżka i aromatycznym espresso. Mówi, że chłopcy już sami się spakowali, pozostało tylko sprawdzić, czy niczego nie zapomnieli.

Krzyś siada na łóżku naprzeciwko mnie.

— Lubię patrzeć, gdy jesz — mówi, trącając mnie nogą.

— A ja lubię, gdy mi przynosisz do łóżka śniadanie — odpowiadam z pełną buzią. — Pycha!

Gdy w końcu się ogarniam, okazuje się, że prawie wszystko już spakowane i gotowe, zostały tylko moje rzeczy, bo Krzyś nie wiedział, co chcę założyć.

Pakujemy więc wszystko do samochodu, żegnamy się z sąsiadami i ruszamy w drogę. Dopiero teraz mówimy dzieciom o zmianie planów.

— Wow, naprawdę??? Naprawdę jedziemy do Cannes??? To tam, gdzie przyjeżdżają wszystkie gwiazdy filmowe?? — Max nie może uwierzyć.

— No tak — śmieję się — może kogoś rozpoznasz, a już na pewno zobaczymy Aleję Gwiazd.

Nie przewidziałam jednego: korki. Droga nam się wydłuża znów o jakieś dwie godziny, bo większość turystów mieszka przecież nad morzem i ta trasa może i jest malownicza, ale niekoniecznie najszybsza. Robimy sobie tylko jeden przystanek na pizzę i zbliżamy się w końcu do Genui. Na moście korek, chociaż sam most robi wrażenie. Gdy stoimy jednak prawie godzinę, wrażenie blednie i zaczynam się denerwować. Muszę zawiadomić gospodarza mieszkania, że się spóźnimy. Na Bookingu mam informację, że jeśli przyjedziemy po osiemnastej, to płacimy dodatkowo piętnaście euro. No, ale kto mógł przewidzieć takie korki.

W samej Francji już luźniej, dojeżdżamy na dwudziestą. Budynek jest prześliczny, chociaż nasze mieszkanie leży w jego mniej reprezentacyjnej części i znajduje się na czwartym piętrze bez windy, co studzi nieco moją ekscytację. Krzyś jest bardzo zmęczony, bo trasa była ciężka. Samo mieszkanie bardzo ładne, z widokiem na ogród i morze. Gospodarz jest Rosjaninem, oczywiście żąda od nas tych nieszczęsnych piętnastu euro. Krzysiek próbuje z nim negocjować, że to przez korki i nie zamierzaliśmy się spóźnić, ale ja wiem, że nic z tego nie będzie, bo taki zapis jest w warunkach rezerwacji. Próbuję go wyciszyć, ale nie udaje mi się, zmęczenie też nie pomaga, sama jestem już na niego zła. Daję gospodarzowi te piętnaście euro, żeby sobie poszedł, i gdy zamykają się za nim drzwi, wyrzucam całą złość na mojego męża. Kłócimy się chyba po raz pierwszy z takim zacięciem, że aż dzieci próbują nas uciszyć. Ja uważam, że nie było o co robić awantury, a Krzysiek wciąż utrzymuje, że gospodarz powinien wykazać się empatią i wziąć chociaż połowę tej kwoty, a nie całość. Włoska kłótnia we Francji. Jestem strasznie zła, bo prysł cały czar Cannes, jestem zawiedziona, bo nie tak sobie wyobrażałam moje pierwsze zetknięcie z Francją, miało być romantycznie, a zrobiło się nieznośnie przez głupie siedemdziesiąt złotych. Idę więc sobie do sypialni poryczeć, żeby wraz ze łzami zeszły mi emocje.

Okazuje się, że Krzysiek jest na mnie obrażony, bo nie stanęłam po jego stronie. Tylko o to.

— Wiesz co, albo damy sobie chwilę, żeby emocje opadły, albo będziemy się dalej kłócić, bo widzę, że i ty, i ja gadamy w kółko o tym samym i nic z tego nie wynika. Przykro mi, że tak się poczułeś, ale ja nie mogę stanąć po twojej stronie, jak wykłócasz się z właścicielem o parę euro i do tego nie masz racji — mówię i czuję, że nie chce mi się z nim gadać. — Ja potrzebuję ochłonąć.

Wychodzę do salonu, w którym siedzą chłopcy.

— Mamo, pokłóciliście się??? — Max nie może uwierzyć. — Nigdy nie słyszałem, żebyście się tak kłócili. Wszystko OK?

— Tak, pokłóciliśmy się, raz na sześć lat mamy prawo — odpowiadam, puszczając do niego oko, chociaż tak naprawdę wcale mi nie jest do śmiechu. — Każde z nas ma prawo do własnego zdania, ale trudniej je zaakceptować, gdy się tego nie rozumie. Nie przejmuj się, to głupota, tylko nerwy i zmęczenie nas poniosły.

— A, mamo, pójdziemy nad morze? — Patryk odkłada swój telefon. — Ubierać buty?

W tym momencie Krzysiek wychodzi z sypialni.

— Idziemy, ubierajcie się.

Oboje wciąż jesteśmy na siebie źli, tylko dzieci zmuszają nas do utrzymania pozorów, że niby jest OK, chociaż wiemy doskonale, że bacznie się nam przyglądają i nie wierzą w pozory. Wychodzimy z domu i obieramy pierwszą lepszą uliczkę w kierunku morza. Jakie jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że jest ślepa. Nie ma przejścia, chociaż morze jest tuż-tuż — wzdłuż wybrzeża ciągną się tory kolejowe i przejścia są tylko w wyznaczonych miejscach. Pytanie gdzie. Wracamy pod nasz budynek, skąd akurat wychodzi młoda dziewczyna. Krzysiek podchodzi do niej i próbuje zapytać o morze. Nie wiem, jak to robi, ale zna parę słów po francusku od swojej córki Oli, która władała biegle tym językiem i mieszkała przez rok we Francji, więc jakoś się dogaduje, bo dziewczyna zaprasza nas do swojego auta. Na szczęście mówi łamanym angielskim, więc dowiaduję się, że stąd pochodzi, ale mieszka w Paryżu, tylko przyjechała tu do rodziców na miesiąc, pracuje w tej chwili dorywczo w restauracji, którą nam poleca i do której właśnie jedzie. Wysiadamy, żegnając się serdecznie. Krzyś dumny z siebie jak paw zerka na mnie spod byka.

Prawda jest taka, że jak emocje opadają, to obnażają bezsensowność takich kłótni. Zwykle chodzimy za rękę albo objęci, dzieci przed nami albo za nami, albo nie wiadomo gdzie, jeśli Patryk ma hulajnogę. Tym razem kroczymy w milczeniu obok siebie i powoli zaczyna mi się chcieć śmiać. Widzę kątem oka, że Krzyś nie zmięknie, najwyraźniej uważa, że tym razem to ja powinnam wyciągnąć pierwsza rękę. Wyciągam więc i chwytam delikatnie jego dłoń, która jakby na to czekała, bo zaciska się mocno na mojej.

— Ufff, nareszcie — głośno komentuje to wszystkowidzący Max. — Patryk, pogodzili się!

— To co, idziemy coś zjeść? — rzuca Patryk. — Może zjemy w tej restauracji, gdzie pracuje ta pani?

Niestety nie ma w niej miejsc, więc idziemy gdzieś dalej, w końcu trafiamy na jakąś pizzerię niedaleko kasyna.

— Ale naprawdę mogłabyś stać za mną murem, ja zawsze za tobą stoję — Krzyśka najwyraźniej męczy jeszcze nasz spór — cokolwiek byś nie zrobiła.

— A ja w ogóle w ten sposób nie pomyślałam, że możesz to tak odebrać — mówię zgodnie z prawdą — po prostu wściekłam się, że znowu robisz problem z paru euro. Wiesz co, zostawmy to tak, jak jest, bo za chwilę to samo przejdzie, a jak będziemy to jątrzyć, to się nigdy nie zagoi. Mi też przykro, że zepsułeś mi moje marzenie.

— No dobra — przystaje niechętnie na moją prośbę Krzyś. — Nie chciałem ci nic zepsuć — dodaje i przytula mnie mocno.

— A ja nie chciałam ci sprawić przykrości, więc przepraszam, że to cię tak zraniło.

Wieczór przebiega już całkiem spokojnie i miło. Nie za bardzo wiemy, jak wrócić, bo niby cały czas szliśmy przed siebie, ale najtrudniej nam odtworzyć trasę, którą jechaliśmy autem z tą dziewczyną. Na szczęście udaje nam się trafić do celu, jesteśmy bardzo zmęczeni, ale ten spacer bardzo dobrze nam zrobił po długiej podróży i po tej nieszczęsnej kłótni.

— Kłócić się to ja już nie chcę, ale godzić to bardzo chętnie — mówi Krzyś, wchodząc do sypialni.

— Byle nie tak samo głośno, dzieci nie muszą być świadkami wszystkiego. — Śmieję się, przyciągając go do siebie. — Kocham cię.

Dzień dziewiąty

27.08.2016 — sobota

Słyszę, że ktoś mnie woła, ale nie bardzo wiem, co się dzieje.

— Mamo, maaaaamoooo, przyniosłem wam kawę, tylko nie mogę otworzyć drzwi, bo mam zajęte ręce — słyszę głos Maxa. — Mamooooo!

Ale zaskoczenie! Miło nam bardzo i chętnie wypijamy Maxowe espresso. Ustalamy, że wraz z Krzyśkiem pójdą po pieczywo i coś do niego, a ja w tym czasie się ogarnę. Chcą namówić jeszcze Patryka, ale dla niego to żadna atrakcja, więc nie chce iść. Dopiero jak Krzysiek mówi, że będzie mógł dla siebie coś wybrać ze słodyczy, zrywa się i idzie z nimi. Chwila ciszy.

Wybieramy się dziś do centrum Cannes samochodem, chcemy podjechać w różne miejsca, a na piechotę zabrałoby to za dużo czasu. Mamy zamiar udać się też na plażę. Dosyć ciekawie to wygląda, bo plaża ma z piętnaście metrów szerokości i wkomponowana jest w miasto. Od deptaka i ulicy ogranicza ją tylko niewysoki murek, który można po prostu przekroczyć, nieco wyżej stawiając nogi. Co ciekawe, tu na plaży ludzie robią sobie pikniki! Wszędzie widzimy porozkładane koce albo stoliczki z jedzeniem i piciem, pootwierane wina i szampany… Parking wzdłuż plaży jest bezpłatny, co jest dla nas kolejnym zaskoczeniem. Spędzamy tu jakieś półtorej godziny, ale potem jedziemy jeszcze do miasta, bo chcemy coś zjeść, czeka na nas przecież Aleja Gwiazd.

Cannes jest zupełnie inne, niż sobie wyobrażałam. Owszem, widać przepych i bogactwo, miasto jest zadbane, ale też wszędzie widać bezdomnych. Mija nas jakiś podpity, nędznie wyglądający jegomość, który zwraca moją uwagę, bo mówi do siebie po polsku, używając wszelkich możliwych wulgaryzmów. Zatrzymujemy się oczywiście przy Alei Gwiazd, czytamy dokładnie, czyje to odciski dłoni, mamy przy tym naprawdę fajną zabawę. Niedaleko jest całkiem dobrze wyposażony plac zabaw, więc możemy sobie chwilkę odpocząć, podczas gdy Patryk szaleje na zjeżdżalniach. Wzdłuż promenady można kupić pamiątki z Cannes, więc Max kupuje sobie magnes, a Patryk nic nie kupuje, bo jest zły, że musiał opuścić plac zabaw. Tak naprawdę schodzi nam tu cały dzień, nawet nie wiem kiedy.

Wieczorem robię kolację ze smakołyków, które chłopcy zakupili w pobliskim sklepie, dla Patryka oczywiście bułka z nutellą, wszystko inne może nie istnieć, no może jeszcze pizza i parówki.

Miejsce jadalne mamy w salonie, w takim przeszklonym wykuszu, bardzo tu ładnie, bo jedząc, mamy piękny widok.

Krzyś wyciąga francuskie wino.

— Lubię to wakacyjne wino — mówię zgodnie z prawdą. — Fajnie tak popróbować różnych smaków i rodzajów, aż żałuję, że nie zapisywałam, co pijemy.

— Możemy zacząć od początku, tylko trzeba wrócić do Toskanii — śmieje się Krzyś i napełnia mój kieliszek.

Mogłabym tak się z nim przekomarzać, kłócić i godzić w kółko, tylko żeby te kłótnie nie były na poważnie…

Dzień dziesiąty

28.08.2016 — niedziela

— Kochanie, co ty na to, żebyśmy dziś pojechali do San Tropez? Sprawdziłem na mapie, to nie jest daleko, jakieś półtorej godziny drogi stąd.

— Zauważyłeś, że większość naszych dziennych tras to półtorej godziny w jedną stronę? — pytam, bo faktycznie tak coś mi się kojarzy. — Pewnie, że tam jedziemy, to mój drugi punkt na liście, zaraz po Cannes! Strasznie jestem ciekawa tego miasta.

Droga jest bardzo kręta i nie da się rozwinąć prędkości. Jedynie miejscowi jadą tu z szaleńczą jak na warunki prędkością, co natychmiast przypomina mi zakonnicę z filmu, która jeździła podobnie, często mając za pasażera jakiegoś żandarma. Przypominamy sobie różne sceny z filmów, śmiejemy się z nich i tak mija nam trasa. Robimy też małe przystanki na punktach widokowych, bo rzeczywiście jest co podziwiać.

W San Tropez wjeżdżamy na duży parking, gdzie bez problemu znajdujemy miejsce. Nad nim wznosi się wielki diabelski młyn, który natychmiast wzbudza zachwyt Patryka.

— Mamooo, możemy się przejechać na kole? Błagam! Proszę!

W zasadzie czemu nie, Krzysiek kupuje trzy bilety, bo wiadomo, że ja nie pojadę, za to będę robiła im z dołu zdjęcia.

Idziemy sobie wzdłuż wybrzeża, prawdopodobnie właśnie przypływa jachtem jakaś znana postać, ponieważ przy brzegu zgromadził się ogromny tłum gapiów. Jakoś nie kręcą nas żadni idole, więc staramy się obejść ten tłum i próbujemy odnaleźć komisariat żandarmerii. Zauważam drogowskazy i idziemy za nimi, aż dochodzimy do budynku, który w niczym nie przypomina tego z filmów.

— Mamo, a może to były oznaczenia nie na budynek z filmu, tylko na policję? — pyta przytomnie Max i niestety ma rację. No nic, idziemy dalej, może jakoś nam się uda, w końcu ta część miasteczka nie jest jakoś strasznie duża. Uliczki bardzo się zmieniły od czasu lat siedemdziesiątych, ale domy pozostały te same. W jednej z nich mój wzrok przyciąga wystawa butiku, wchodzę do środka i tak zostaję właścicielką ślicznej białej sukienki z San Tropez. Za chwilę zatrzymujemy się na coś do zjedzenia. Oczywiście to coś, to pizza, bo nic innego nie przejdzie u Patryka, który jest już bardzo znudzony snuciem się po mieście, Max mówi, że go bolą nogi, ja jestem niepocieszona, że nie znaleźliśmy szukanego budynku, słońce chyli się ku zachodowi, więc powoli wracamy do auta.

Krzysiek jeszcze nie daje za wygraną, więc zaczepia napotkanych policjantów i pyta ich o drogę do słynnego budynku. Policjanci pokazują mu, że to niedaleko, ja z kolei widzę już diabelski młyn i w zasadzie wydaje mi się, że zaraz dojdziemy na parking.

Rzeczywiście, wracamy z innej strony, niż wyszliśmy, a komisariat żandarmerii stoi jak byk zaraz obok naszego parkingu. Okazuje się, że staliśmy do niego plecami, więc nie mogliśmy go zauważyć. Śmiejemy się do rozpuku, robimy sobie zdjęcia przed komisariatem i wszyscy jesteśmy zadowoleni, poza Patrykiem, który jest bardzo zmęczony, znudzony i chce do domu.

Gdy wracamy, znów jest ciemno, z resztek jedzenia robię kolację. Żałuję, że nie mamy balkonu, bo chętnie bym sobie na nim posiedziała z moim mężem — jest bardzo ciepła noc.

Dzień jedenasty

29.08.2016 — poniedziałek

Otwieram oczy i od razu myślę, gdzie dziś jechać.

— Wiesz co, jakoś nie mam ochoty na tłumy, a w Nicei to raczej będzie tłumnie — zwracam się do Krzysia, który dziś ma ochotę dłużej sobie poleżeć.

— A co mamy w alternatywnie? Bo możemy zostać tutaj… Nie chce mi się wstawać…

— Nie ma tak dobrze. Jeśli Nicea nie, to może Antibes? Krócej się jedzie, małe miasteczko, to i urokliwe na pewno. Może być?

— Jasne, ale daj mi jeszcze chwilkę. — Krzyś przeciąga się, odsłaniając przy tym swój opalony tors.

— Celowo to robisz! — śmieję się i rzucam w niego poduszką. — Rób, co chcesz, ja idę robić śniadanie.

W zasadzie nie musimy się jakoś specjalnie spieszyć, bo akurat do Antibes jedzie się z Cannes pół godziny. Leniwie więc sobie jemy, trochę ogarniam nasze rzeczy, bo jutro już wyjeżdżamy. Postanawiamy, że pojedziemy sobie jeszcze na godzinkę na plażę, a potem prosto do Antibes.

Bardzo mi się tu podoba, cała trasa do Antibes ciągnie się wzdłuż torów. Okazuje się, gdy sprawdzam z ciekawości połączenie, że pociągi kursują tu co dwadzieścia minut i jadą tylko piętnaście albo trzynaście minut, więc może warto było skorzystać z tego środka lokomocji. Krzyś jednak mówi, że przez to, że mamy tyle rzeczy, bo byliśmy jeszcze na plaży, z czegoś trzeba by było zrezygnować i pewnie ma rację.

Sprawdzam też ceny domów. Parę przykładowych ofert uświadamia mi, że nigdy nie będzie nas stać na dom tutaj, chyba że wygramy w lotto i to nie dwa miliony, tylko więcej.

Antibes wita nas oczywiście pięknym słońcem — stare miasto, podobnie jak w Saint Tropez, pełne jest wąziutkich uliczek, zamkniętych dla ruchu. Parkujemy więc auto możliwie jak najbliżej starego miasta, wyciągamy hulajnogę i Patryka, który za nic nie chce wysiąść, bo już się zmęczył. Przekupuję go obiadem i ostatecznie udaje się nam bez większego stresu pozwiedzać to piękne, stare miasteczko. Co jakiś czas muszę wnosić Patrykowi hulajnogę, bo uliczki pną się w górę po stopniach, więc rzeczywiście ciężko jest mu jeździć, co go zniechęca.

Przysiadamy sobie na chwilę na stopniach uliczki, Max robi zdjęcie mnie i Patrykowi, bo czekamy na Krzyśka, który poszedł szukać toalety.

— Mamo, wiesz co, kocham cię. — Patryk wtula się w moją sukienkę, a ja czuję wzruszenie, bo bardzo rzadko to od niego słyszę. — Tak mi dzielnie pomagasz z tą hulajnogą…

Gdy wraca Krzyś, snujemy się dalej. Idziemy wzdłuż murów obronnych, skąd rozpościera się taki widok, że zapiera dech w piersiach.

— To jest twoje miejsce na ziemi? — odzywa się Krzyś, przytulając mnie.

— Skąd wiedziałeś, co chcę powiedzieć? — dziwię się trochę, ale rzeczywiście można powiedzieć, że wszedł mi w słowo.

— Widziałem twoją minę — śmieje się — i znam cię.

Zaglądamy w różne zakamarki, wchodzimy do kościółka Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, ale muzeum Picassa widzimy tylko z zewnątrz. Powoli zmierzamy do samochodu. Jest co prawda jeszcze całkiem jasno, ale mamy już plan na wieczór, więc chcielibyśmy w miarę wcześnie wrócić do domu.

— Max, zostałbyś dziś wieczorem na jakieś dwie, trzy godziny sam z Patrykiem? Zamkniemy was w mieszkaniu, ale w razie czego będziesz mógł się otworzyć od środka, my mamy klucze, więc nikomu nie otwieraj, dobrze? — pytam, bo sama nie wiem, czy to dobry pomysł.

— Ale weźmiecie telefon?

— Oczywiście i będziemy do ciebie dzwonić co jakiś czas, OK?

— OK, a będziemy mogli pograć? I gdzie w ogóle idziecie?

— Chcemy sobie zrobić romantyczny wieczór, tak jak kiedyś w Bułgarii, tylko że wtedy byliśmy na dole w restauracji, a tu musimy iść kawałek dalej.

— Dobrze, mamo, nic się nie martw, poradzę sobie.

Szykujemy dzieciom kolację, za chwilę sami szykujemy się do wyjścia. Ubieram moją białą sukienkę z San Tropez, robię pełny makijaż i wychodzimy. Trochę się stresuję, ale mam nadzieję, że nic złego się nie wydarzy.

Dłuższą chwilę szukamy restauracji, w której byłby wolny stolik. Okazuje się, że tu trzeba po prostu wcześniej rezerwować, bo zwykle wszystkie miejsca są zajęte! Na szczęście w jednej z restauracji kelner nie odprawia nas z kwitkiem, tylko proponuje, żebyśmy zaczekali chwilę, a on zorganizuje stolik. Rzeczywiście po chwili nas zaprasza. Do tego mówi trochę po niemiecku, więc mój mąż jest cały szczęśliwy.

Wszystko tu wygląda pięknie i elegancko, również menu, z którego nic nie rozumiem, bo jest po francusku. Wyłapuję tylko tuńczyka i kalmary, zamawiam więc tuńczyka, bo obawiam się, że zamawiając w ciemno, dostanę żabie udka.

W międzyczasie zaczepia nas mężczyzna ze stolika obok, pyta po angielsku, skąd jesteśmy. Mówię mu, że z Polski, na co on uśmiecha się szeroko i opowiada nam swoją wojskową historię, bo okazuje się, że stacjonował w Polsce przez kilka miesięcy.

Wybór dania okazuje się być trafiony w dziesiątkę, bo tuńczyk jest wprost przepyszny! Raczymy się chwilę tutejszą atmosferą — siedzimy w ogródku, bo ta restauracja ma tylko miejsca na zewnątrz, i zza płotka widać, jak obok, w mocno oświetlonym parku, trwa w najlepsze gra w bule.

Wracamy nadmorskim deptakiem. W zasadzie jest dwudziesta druga, ale tutaj życie tętni, na plażach dalej pikniki, na balkonach tak samo. Tu chyba wszyscy jedzą na zewnątrz. Wszędzie słychać wesołe odgłosy życia.

Gdy docieramy do domu, dzieci już śpią. Przykrywam ich kołdrą i całuję w policzki, jakby nadal byli malutkimi dziećmi. A nasz wieczór dalej trwa.

Dzień dwunasty

30.08.2016 — wtorek

Dziś wyjeżdżamy. Po drodze chcemy jeszcze zobaczyć Monako. Tak naprawdę to nie będzie czasu na zwiedzanie, ale może uda nam się trochę objechać to sławne miasto. Kierujemy się dziś na Monachium, bo znów śpimy u Otti. Tym razem pojedziemy przez Szwajcarię.

— O rety, zapomniałam o kartkach! — wołam do Krzyśka, trzymając w ręce wypisane i niewysłane kartki z Cannes.

— Nie martw się, wyślemy po drodze.

— Ale znaczków nie mamy!

— Mówię ci, że coś wymyślę, chodźmy już, bo zaraz przyjdzie gospodarz i policzy nam kolejne piętnaście euro za opóźnienie. — Krzyś mruga do mnie okiem, zbieramy się szybciutko i za chwilę już jesteśmy w drodze.

— OK, no to Monako, Genua, Mediolan, Lugano, Lindau i Monachium — wyliczam kierunki trasy.

— Mamy kawałek, z dziesięć godzin bez korków.

— Będziemy gdzieś około północy, na Monako naprawdę mamy mało czasu.

Udaje nam się jednak i zobaczyć kasyno, i objechać miasto kilka razy, podziwiając ubranych na śnieżnobiało policjantów. Miasto bogactwa i przepychu — rzeczywiście widać to w każdej kamienicy, na ulicach czy wystawach. Szybko jednak zbieramy się dalej, zatrzymując się jeszcze na ostatni rzut oka na Monako z punktu widokowego, i wracamy na trasę do Genui. Szukamy stacji paliw, tutaj mój Krzyś przypomina sobie o kartkach, znów nie wiem, jak to robi, ale dogaduje się ze sprzedawcą na stacji, który pomagał nam zatankować paliwo, zostawia mu pieniądze na znaczki i prosi o wysłanie kartek. Ku mojemu zdziwieniu sprzedawca się zgadza, bierze kartki, pieniądze i żegna nas cały roześmiany.

— Na pewno je wyśle — mówię do Krzysia — ja nawet nie wiem, czy on dobrze rozumiał, o co chodziło.

— A założysz się? — Krzyś jest zawsze pełen wiary w ludzi.

Bez większych problemów i korków docieramy nad Jezioro Bodeńskie, gdzie jest malutki koreczek, a potem dalej. Chłopcy nawet się specjalnie nie kłócą, cieszy nas to bardzo i, jak sądzę, jest to efekt tego, że są coraz starsi.

Gdy przyjeżdżamy do Otti, jesteśmy bardzo zmęczeni. Na szczęście spakowałam nas w ten sposób, że rzeczy na jutro włożyłam do jednej małej torby, więc całą resztę możemy zostawić w samochodzie bez wypakowywania.

Otti oczywiście czeka z kolacją, ale nawet za bardzo nie mamy siły jeść. Dajemy jej toskańskie wino, chwilę opowiadamy, ale że wszystkim głowy lecą, to idziemy spać.

Rano nie musimy się zrywać o świcie, umawiamy się na śniadanie na dziewiątą.

Dzień trzynasty

31.08.2016 — środa

Ciężko nam się dziś wstaje. Otti czeka na nas punktualnie, pytam się, czy coś pomoc, ale już wszystko jest przygotowane. Sprzątam więc po śniadaniu, żeby jej z tym wszystkim nie zostawiać, bo w końcu ma swoje osiemdziesiąt dwa lata. Dostajemy znowu pełny prowiant, machamy na do widzenia i zmierzamy już do domu. Do naszego domu, za którym tak naprawdę bardzo się stęskniłam.

— Nie jesteś zmęczony? — pytam Krzysia, ponieważ przez całe nasze wakacje jak zwykle był kierowcą.

— Coś ty, wiesz dobrze, że nie usiedziałbym na miejscu. Bardzo lubię z wami jeździć.

Rozmawiamy sobie większą część drogi, robimy przystanek na stacji paliw na godzinę, a gdy dojeżdżamy, jest już ciemno. Jutro nas rozpakuję, pooglądamy pamiątki i wrócimy do rzeczywistości. Dziś marzę już tylko o tym, żeby wtulić się w mojego męża w naszym własnym łóżku i odpłynąć w marzenia.

PS Zostawiłam w Cannes kupione w Rovereto palto, które na szczęście odesłano na moją prośbę.

Kartki szczęśliwie dotarły tydzień po nas.

Rozdział 2 — Hiszpania 2017

„Podróże mają magiczną moc uzdrawiania duszy i zdecydowanie pomagają zdystansować się do problemów dnia codziennego. Nie rozwiązują ich bezpośrednio, jednak pomagają przewartościować i spojrzeć na nie jakby z drugiego brzegu rzeki” —

Martyna Wojciechowska

Nie mogę się doczekać wakacji. Praca mocno mnie eksploatuje psychicznie i czuję ogromną potrzebę oderwania się od rzeczywistości, spędzenia czasu z bliskimi i bycia po prostu żoną i mamą.

Od marca wiemy, że Krzyś ma niedomykalność zastawki. Jedni lekarze chcą mu zrobić operację, inni mówią, że jeszcze ma czas. Choroba wyszła na badaniach profilaktycznych, więc on w tej chwili nie ma jakichś mocnych objawów, mimo wszystko położyło się to cieniem na naszej codzienności i bardzo się o niego boję. Ufam jednak, że będzie dobrze.

Tymczasem pomysł z Hiszpanią wziął się stąd, że jeszcze tu nie byliśmy, a jesteśmy ciekawi podobieństw z Portugalią. Oczywiście robimy objazdówkę, zaczynamy już w czerwcu, więc najpierw samolot, potem wynajem auta, dwie bazy noclegowe: obok Malagi w Manilvie i w Alicante. Co zobaczymy, to nasze.

Chłopcy są chętni do zwiedzania, nawet Patryk, chociaż nie bierzemy już hulajnogi, bo Młody uważa, że mu się stopa na niej nie mieści (nie wiem jak, skoro moja się mieści, bo to hulajnoga dla dorosłych). Nie walczę o to jednak, bo przecież lecimy samolotem, więc i bagaż musi być skromny.

Rezerwując miejscówki, biorę pod uwagę przede wszystkim potrzeby Patryka, ponieważ my i Max odnajdziemy się w każdych (albo prawie każdych warunkach), natomiast dla Patryka musi być basen, bo tylko on nas ratuje przed jego nudą, gdy akurat nie zwiedzamy.

W Hiszpanii nie mamy konkretnych miejsc do zobaczenia, to się wykluje już na miejscu.

W pakowaniu jestem coraz lepsza, więc tym razem lecimy z trzema małymi walizkami i trzema dużymi. Mało tego, jesteśmy wszyscy spakowani już dzień przed wylotem. Lecimy z Frankfurtu.

Dzień pierwszy

27.06.2017 — wtorek

Wylot mamy jutro o siódmej z Frankfurtu nad Menem, na szczęście Krzyś ma przyjaciela, który tam mieszka i nas przenocuje. Notabene, u jego mamy w Monachium spaliśmy w zeszłym roku. Jedziemy więc bez stresu, jak przyjedziemy, tak będziemy, byle nie za późno, bo ktoś nas musi wpuścić.

Do Frankfurtu jest dość daleko, ale różnica w cenie biletów była na tyle znaczna, że zdecydowaliśmy się na taki układ. Chłopcy są nawet ciekawi, jak to będzie. Patryk głośno wyraża swój lęk przed lataniem. Max jak zwykle jest bardziej powściągliwy. Obiecuję Młodemu, że będę siedzieć w samolocie obok niego.

Jazda w korkach i z przystankami na siku — nic nowego. Tym razem jedziemy moim autem, żebym mogła zmieniać Krzysia po drodze, bo jego autem się oczywiście boję.

Gdy dojeżdżamy, jest około dwudziestej drugiej, szybka kolacja, kąpiel, chwilę gadamy z Jensem, przyjacielem Krzysia, i idziemy spać. Rano on idzie do pracy, my zostawiamy tu samochód, a na lotnisko dostaniemy się metrem. Co prawda wolałabym taxi, żeby się nie tarabanić z bagażami, ale Jens (który nie ma auta) wylicza nam różnicę w cenie, więc jednak będziemy jechać metrem. O piątej musimy być na lotnisku, więc pobudkę robimy o drugiej — i tak się zaczyna nasza przygoda.

Dzień drugi

28.06.2017 — środa

Noc tak szybko mija, a właściwie to my mamy tak szybko pobudkę, że wydaje mi się, że nie zdążyłam dobrze zasnąć, a tu już dzwoni budzik. Ta pora boli. Patryk nie chce wstać, więc trochę się denerwuję, bo to nie czas ani miejsce na kłótnie. Tym bardziej że jego reakcje są głośne i obawiam się, że obudzi cały dom.

— OK, nie wstawaj, samolot nie będzie czekać, więc my jedziemy METREM (liczę na jego zryw w tym momencie, bo marzył, żeby się nim przejechać), a ty zostań z Jensem i poćwicz niemiecki. Albo angielski, jak chcesz. — Mówiąc to, wychodzę z pokoju i idę się umyć.

Gdy wracam, Patryk już ubrany, ale obrażony, no trudno. Zbieramy się szybciutko i Krzyś prowadzi nas do metra, na szczęście wie co i jak, bo jest tu częstym gościem.

W metrze o mały włos nie wsiadamy do złego pociągu, na szczęście Krzysiek w porę się orientuje, że to nie ten peron i zdążamy na właściwy w ostatnim momencie.

Lotnisko jest spore, ale jakoś się odnajdujemy w jego zawiłościach. Problem zaczyna się przy bramkach, ponieważ nasze bilety nie chcą się zeskanować, aplikacji w telefonie nie zainstalowałam, teraz już mi się nie chce zakładać na czterech komórkach, więc wracam się na odprawę i proszę poza kolejką o wydrukowanie biletów. Te na szczęście wczytują się bez problemu i pierwsza próba za nami.

Kolejne zamieszanie mamy przy kontroli. Co prawda Krzyś nie ma dziś podkutych butów, ale za to kieszenie pełne monet i to niestety nie złotych. Zapomniałam mu przypomnieć co i jak i masz. Oczywiście zostaje na rewizji osobistej, bo jakże inaczej. Tym razem jednak pilnuje naszego komputera jak oka w głowie.

Co ciekawe, na rewizję osobistą poproszony jest również Patryk. Widzę jego zmieszanie i lęk w oczach.

— Oj, chyba doszły tutaj twoje poranne pokrzykiwania — żartuję sobie.

— Mamooooo — Patryk patrzy na mnie z wyrzutem — oni coś mówili o narkotykach do mnie po angielsku — szepcze konspiracyjnie.

— O, to patrz jaka przygoda! — staram się mu dodać odwagi. — Nic się nie bój, to rutynowa kontrola, sprawdzą cię i puszczą, ja stoję obok.

Pytam celnika, co się dzieje, bo syn ma dopiero trzynaście lat. Pan mruga do mnie okiem i mówi, że to tylko taka rutyna. Widzę jednak, że Patryk mocno się zdenerwował, bo bardzo mu się nasiliły tiki.

Po wszystkim obejmuję go i mocno przytulam.

— Widzisz, to normalna kontrola. Za to będziesz miał co opowiadać kolegom — śmieję się.

Przed wylotem idziemy kupić jeszcze jakieś słodkie bułki za monety znalezione w kieszeni Krzysia i nawet nie wiemy, kiedy nadchodzi czas odlotu.

W samolocie siedzę obok Patryka, tak jak obiecałam. Max twierdzi, że się nie boi, i pewnie tak jest. Ja swój strach też opanowałam, w ogóle mi się panika nie włącza, sama jestem zdziwiona. To pewnie przez to, że moja uwaga skierowana jest na Młodego, którego podczas startu trzymam za spoconą, zimną dłoń.

— Mamo, mamo, mamo, mamo, niech to się skończy — powtarza jak mantrę, aż w końcu jesteśmy w górze, niebo rozświetla piękne słońce i już teraz słyszę tylko ochy i achy. Jest dobrze.

W Maladze szybko się odnajdujemy, odbieramy nasze auto i udajemy się do Manilvy. Nie za bardzo wiem, jak tu jest z autostradami, ale wolę dziś skorzystać z tej płatnej opcji, niż gdzieś zabłądzić. Mamy około półtorej godziny drogi do naszej miejscówki, czyli jak zwykle. Jedyny minus to nasz bagażnik, który zdołał połknąć tylko dwie duże torby i jedną małą, reszta jedzie na Maxie, Patryku i niestety na mnie. No, ale tyle przeżyjemy. Samochód za to mamy nowy i sprawny i to jest plus.

Gdy przyjeżdżamy na miejsce, na recepcji jest spora kolejka. To raczej duży ośrodek, ale na pierwszy rzut oka bardzo ładny. Max się zachwyca otoczeniem, a Patryk jęczy, bo musimy czekać, czyli standard.

Apartament ma tylko jedną sypialnię, ale chłopcy w salonie mają osobne sofy, więc to nie problem.

Z balkonu rozpościera się widok na Gibraltar, przepięknie to wygląda! Co rano będę się tym widokiem napawać przy porannej kawie, czy to nie brzmi cudownie?

Przy wypakowywaniu rzeczy okazuje się, że nowa walizka, zakupiona w jednym z sieciowych sklepów, tak cuchnie plastikiem, że przeszły tym zapachem wszystkie rzeczy i to niestety moje. Wystawiam ją na balkon, bo zapach rozprzestrzenia się na cały apartament i robi się nie do wytrzymania.

Odpoczywamy chwilę, bo jednak jesteśmy zmęczeni po tylu godzinach, ale na pewno dziś pójdziemy na basen i do restauracji, mamy i tak zresztą do odebrania drink powitalny — taki tutaj mają miły zwyczaj.

Drink odbieramy, ale w basenie nie da się popływać, bo jest strasznie zimno! Ja myślałam, że w Hiszpanii będzie gorąco, wręcz upalnie, a tutaj wieje od morza lodowaty wiatr i mimo słońca siedzimy przykryci ręcznikami. Masz ci los.

Jutro musimy zrobić zakupy, bo chociaż mamy tu wykupione śniadania, to o całą resztę musimy zadbać sami.

Dzień trzeci

29.06.2017 — czwartek