Europa. Stop. Wschodnia. Stop - Marcin Wojciechowski, Katarzyna Kwiatkowska - ebook

Europa. Stop. Wschodnia. Stop ebook

Katarzyna Kwiatkowska, Marcin Wojciechowski

0,0

Opis

Reportaże ujęte w tym zbiorze to teksty będące zapisem bieżących chwil, ale mówiące o wydarzeniach szczególnych, które często zmieniły historię Europy Wschodniej i których konsekwencje odczuwamy do dziś; takim wydarzeniem była na przykład wojna pięciodniowa w Gruzji w sierpniu 2008 roku. Teksty te ilustrują również przemiany społeczne i mentalnościowe dokonujące się w regionie, takie jak problem homoseksualizmu w Rosji, ruchów neofaszystowskich, kryzys gospodarczy w mieście, które żyło z produkcji łyżek, a kiedy zakład padł, ludzie nie wiedzą, jak związać koniec z końcem.

 

(Małgorzata Nocuń, zastępczyni redaktora naczelnego Nowej Europy Wschodniej)

 

 

Europę Wschodnią można oglądać na wiele sposobów. Jednym z najciekawszych jest lektura reportaży. Bohaterowie tekstów reporterskich, ich losy, potrafią nieraz lepiej opowiedzieć o sytuacji w regionie niż sążniste analizy i syntezy. Autorzy "Nowej Europy Wschodniej" wyruszali do różnych krajów regionu, by opisać je dla nas, polskich czytelników. Byli dobrze przygotowani, znali realia i wiedzieli, o co pytać napotkanych ludzi. Nam pozostaje już tylko rozkoszować się dobrą lekturą.

 

(Andrzej Brzeziecki, redaktor naczelny "Nowej Europy Wschodniej")

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 209

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2013

Redakcja:Małgorzata Nocuń, Andrzej Brzeziecki

Projekt okładki: Piotr Grzyb

Korekta:Magdalena Jankowska, Kamila Zimnicka-Warchoł

Skład komputerowy:Studio F

ISBN: 978-83-7893-128-7

ISBN: 978-83-7893-084-6 (ePub)

ISBN: 978-83-7893-088-4 (mobi)

ISBN serii: 978-83-611617-40-2

Tom siódmy z serii Biblioteka Nowej Europy Wschodniej

Książki wydawnictwa Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu są do nabycia w księgarni internetowej www.east24.eu

Wstęp

Kiedy pięć lat temu zaczynaliśmy wydawanie „Nowej Europy Wschodniej” w formie dwumiesięcznika, przyjęliśmy założenie, że oprócz tekstów publicystycznych i analitycznych będziemy drukować dużo reportaży – one bowiem pomagają zrozumieć wiele wydarzeń w regionie, często ukazują „ludzką” stronę wielkiej polityki. Mieliśmy szczęście: współpracę z nami nawiązali świetni autorzy.

Ich teksty najczęściej były zapisem niezwykłych podróży, przeżyć, spotkań z ludźmi – gdzieś na końcu poradzieckiego świata albo na leżących tuż za miedzą Ukrainie czy Białorusi. Te reporterskie teksty od lat wzbogacają „Nową Europę Wschodnią”, sprawiają, że nie jest periodykiem hermetycznym, pozwalają obok perspektywy politycznej pokazywać równie ważną perspektywę społeczną i kulturową przemian i procesów zachodzących na Wschodzie. Stąd powstał pomysł wydania tomu najlepszych reportaży opublikowanych przez ostatnie cztery lata na łamach „Nowej Europy Wschodniej”.

Reportaże ujęte w tym zbiorze to teksty będące zapisem bieżących chwil, ale mówiące o wydarzeniach szczególnych, które często zmieniły historię Europy Wschodniej i których konsekwencje odczuwamy do dziś; takim wydarzeniem była na przykład wojna pięciodniowa w Gruzji w sierpniu 2008 roku. Teksty te ilustrują również przemiany społeczne i mentalnościowe dokonujące się w regionie, takie jak problem homoseksualizmu w Rosji, ruchów neofaszystowskich, kryzys gospodarczy w mieście, które żyło z produkcji łyżek, a kiedy zakład padł, ludzie nie wiedzą, jak związać koniec z końcem.

Autorzy reportaży piszą o Rosji, Białorusi, Ukrainie – państwach obecnych w polskim dyskursie medialnym, ale opisują też miejsca często zapominane przez dziennikarzy: Mołdawię, Kaukaz Północny, Gagauzję. W czasie kiedy dzienniki i tygodniki „obcinają” kolumny działów „świat” i „reportaż”, ten zbiór – a także kolejne teksty reporterskie publikowane w „Nowej Europie Wschodniej” – stanowią najlepszy sposób uzupełnienia wiedzy o tym regionie, a także poczucia piękna, brutalności czy chaosu tam panującego. Poczucia w sposób najbliższy, jakie daje jedynie reportaż.

Małgorzata Nocuń,

zastępczyni redaktora naczelnego

Nowej Europy Wschodniej

Utracony dom - Joanna Dziuba

Poprosiliśmy Rosjan, żeby nie strzelali do nas w czasie pogrzebu. Na szczęście nie złamali obietnicy. Wiesz, pierwszy raz w życiu widziałem, jak snajper patrzy na mnie przez wizjer. Wcześniej tylko na filmach.

Natia i Tato uczestniczyły w Parlamencie Młodzieży. Zdążyły wrócić do domu na cztery dni przed wybuchem wojny. Tato razem ze swoją mamą Lali i trójką rodzeństwa uciekła z rodzinnej wsi Ksuisi (region Cchinwali) do Gori. Po dwóch dobach, kiedy Rosjanie rozpoczęli bombardowanie miasta, rodzina ewakuowała się do Tbilisi. Dołączył do nich Zurab, ojciec Tato, który uciekł z Ksuisi 10 sierpnia. Babcia została, ponieważ separatyści porywają i zabijają tylko młodych. W październiku, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, rodzina Tato, jak większość gruzińskich uchodźców z tego regionu, przebywała w przedszkolu na obrzeżach Tbilisi. Nie mieli pracy, byli skazani tylko na pomoc rządową. Jedyne pieniądze, które dostali, to pensja babci, która 15 sierpnia zdecydowała się opuścić wieś i pieszo uciekała do Gori. Tam znalazła marszrutkę i dołączyła do rodziny w stolicy Gruzji. Wraca co kilka tygodni do Ksuisi, by przywieźć rodzinie owoce i warzywa z sadu, ponieważ pomoc rządowa ogranicza się do makaronu, fasoli, cukru i oleju. Pensja – równowartość pięćdziesięciu dolarów – nie wystarcza dla siedmiu osób.

– Małe dzieci, do drugiego roku życia, dostają specjalne jedzenie. Co jednak mają zrobić rodzice kilkulatków? Przecież one nie mogą jeść tylko makaronu. Potrzebują witamin, by się zdrowo rozwijać – martwi się Zurab.

Jego matka bardzo ryzykuje. Nie wiadomo, co teraz dzieje się we wsi i okolicach. Cały czas chodzą tam Osetyjczycy, grabią domy, a potem podpalają. Pod niektóre budynki ogień był podkładany kilkakrotnie.

– Ani ja, ani moja żona nie możemy tam pojechać, ponieważ od razu zostaniemy napadnięci – dodaje Zurab. – Wiesz, kto szabruje? Młodzi, tacy po osiemnaście, dwadzieścia lat. Oni nienawidzą Gruzinów, już wyrośli w takiej propagandzie. A przecież nawet w naszej wsi było dużo rodzin mieszanych. Ludzie żyli w przyjaźni, wszyscy się znali.

Babula, wracaj do Rosji

Natia także pochodzi z mieszanej rodziny – mama Osetyjka, ojciec Gruzin. Jej rodzice zostali, nie uciekli do Tbilisi. Natia i Tato chodziły do jednej klasy. Razem uczestniczyły w Parlamencie Młodzieży, który był jednym z programów inicjujących dialog etniczny w rejonie konfliktu.

– Po wojnie już nikt nie będzie w stanie zorganizować takich projektów, ani w Osetii, ani w Abchazji. Partnerskie organizacje w regionach boją się teraz z nami kontaktować, ponieważ życie ich członków może być zagrożone – stwierdza Laliko, Gruzinka, która od kilku lat uczestniczy w podobnych przedsięwzięciach.

Babcia Tato jest Rosjanką, wyszła za Gruzina i wraz z mężem osiedliła się około Cchinwali.

– Babula, mówią mi rosyjscy żołnierze, wracaj do Rosji. Jak będą starsi, to zrozumieją. Pochowałam tu męża i syna, moja córka i jej rodzina są w Gruzji. Jak mogę wyjechać? Tam, w Rosji, też mam mogiły, jednak sercem jestem przy najbliższych, choć urodziłam się w Rosji. Nikogo nie można zmuszać do takich wyborów – mówi babcia Tato.

Z uwagi na pochodzenie jest lepiej traktowana przez siły pokojowe – zawsze powiedzą jej, gdzie lepiej nie chodzić i gdzie leżą miny. Ze wsi Mereti musi iść kilometr pieszo, ponieważ dalej nie dojeżdża żaden transport ani jakakolwiek pomoc humanitarna.

– U nas we wsi są osoby chore, które nie wstają z łóżek. To głównie one zostały w domach przez całą wojnę. Tylko dziesięć osób, reszta uciekła. Mówiłam Czerwonemu Krzyżowi, by im pomógł, ale nikt do nas nie przyjechał – żali się.

– Jak mogą wjechać, skoro Rosjanie zapowiedzieli, że nie gwarantują im bezpieczeństwa, a osetyjskie bandy strzelają do ludności, dziennikarzy, pomocy humanitarnej – odpowiada jej Zurab.

Liczbę wszystkich uchodźców w sierpniu 2008 roku oszacowano na ponad sto dwadzieścia pięć tysięcy. Część z nich pochodziła z okolic Gori bądź terenów przygranicznych Abchazji. Większości udało się wrócić do swoich domów kilka tygodni po zakończeniu działań zbrojnych. Mieszkańcy gruzińskich wsi w regionie cchinwalskim nie mają jednak takiej możliwości. Część z nich, jak Lali, cały czas wierzy, że wrócą na swoją ziemię, znów będą mogli opiekować się sadami i uprawiać ziemię. Rząd zapowiedział zbudowanie dla nich nowych domów. Osiedla dla uchodźców są widoczne z trasy Tbilisi-Gori. Rzędy jednakowych domków usytuowanych w odległości kilku metrów jeden od drugiego. W niektórych nawet toaleta jest na zewnątrz. Im bliżej Gori, tym domy są mniejsze. Pod koniec listopada zaczęły się pierwsze przeprowadzki.

Betonowy płot zamiast sadu

Dla rodziców Tato najważniejsze jest, by były meble, woda i prąd. To wystarczy, by mogli zacząć normalne życie. Dobrze, jeśli uda im się wygospodarować kawałek ziemi na ogród. Jako jedni z nielicznych sami wybrali swoje przyszłe miejsce.

– Inni nasi sąsiedzi czekają, aż urzędnicy wyznaczą im domy. My nie liczymy na przypadek, za dużo już straciliśmy – stwierdza Zurab.

Nie chcą mieszkać na jednym z osiedli, zdecydowali się na remontowaną byłą bazę wojskową, przy której zamierzają założyć sad i pasiekę – taką samą, jaką mieli w rodzinnej wsi. Lali i Zurab tylko smutnie się uśmiechają, wspominając jabłonie, którymi zajmowali się w swoim sadzie.

– Posadziliśmy je pięć lat temu, w tym roku dały pierwszy plon. Nikt nie zerwał owoców. Nie zdążyliśmy – wspominają.

Region cchinwalski słynie z przepysznych jabłek. Ich uprawa zapewniała rolnikom zysk wystarczający na przetrwanie całej zimy.

– Dla osoby przyzwyczajonej do życia na wsi mieszkanie tutaj, w otoczeniu betonu, jest udręką. Nie ma żadnej pracy, nie można wyjść. Nasi sąsiedzi też tu żyją, jakoś się razem wspieramy – mówi Lali, mama Tato.

Jej dzieci chodzą do szkoły, ale po dwóch miesiącach nauki nie dostały jeszcze książek, brakuje ubrań i najpotrzebniejszych rzeczy.

– Mój najmłodszy synek tak płakał, że w końcu podstawówka sama kupiła mu podręczniki. Powiedział, że inaczej nie pójdzie do szkoły, bo za bardzo się wstydzi. Te książki kosztowały osiemdziesiąt lari, czyli ponad pięćdziesiąt dolarów. Jak ja mogę sam kupić dzieciom tak drogie podręczniki? – zastanawia się Zurab.

Reszta otrzymała podobne wyposażenie dopiero w listopadzie.

– Co mówią w telewizji? Czy pokazują nasze domy? – interesują się.

Od ponad trzech miesięcy nie mają telewizji ani radia, na gazety ich nie stać. Słyszeli, że inni otrzymali większą pomoc. Do nich nic poza żywnością, naczyniami i kocami nie dotarło. Zurab był w urzędzie miasta i prosił. Powiedzieli mu, że na razie nie ma środków, ale w przyszłości zapewne coś otrzymają. Wiedzą, że takich jak oni, którzy nie mają dokąd wracać, są w Tbilisi setki.

Taka wojna live

Ich przedszkole znajduje się na przedmieściach stolicy. Z centrum trzeba jechać do ostatniej stacji metra, potem dwadzieścia minut autobusem.

– Byłaś kiedyś w tej okolicy? – pytają, ale znają odpowiedź.

Za przedszkolem są już tylko pola. Kiedy w listopadzie spotkaliśmy się po raz drugi, z dumą poinformowali, że przyszli do nich przedstawiciele jednej z organizacji pozarządowych i przynieśli część potrzebnych rzeczy, w tym środki higieny, butle z gazem i piecyki elektryczne. Teraz marzą tylko o obiecanej przeprowadzce. Minister energetyki zapowiedział, że tej zimy uchodźcy nie będą musieli płacić za ogrzewanie i prąd. Co więcej, każdy dostanie pracę w swoim zawodzie. Zurab jednak nie wierzy, by szybko znaleźli mu zatrudnienie. Jak podkreśla, najważniejsze, żeby umożliwili rodzinie przeprowadzkę z Tbilisi.

– Nasz rząd od ponad dwóch lat starał się zachęcić Osetyjczyków do powrotu do Gruzji. Opłacano im leczenie w Tbilisi, wybudowano taką piękną szkołę, sale gimnastyczne, sale komputerowe, a teraz wszystko jest spalone, sprzęt rozkradziony – mówi Lali, która była nauczycielką.

Początkowo miała około dziesięciu uczniów, jednak w ostatnich miesiącach ich liczba spadła do trzech. Wszyscy przenosili się bliżej Gori, ponieważ w regionie nie było już z czego żyć. Uczyła dzieci z gruzińskich i mieszanych rodzin.

– Jeszcze w 1945 roku mieszkali tam głównie Gruzini, Osetyjczycy byli w mniejszości. To ludność napływowa, a teraz domagają się tej ziemi. Przez ostatnie lata korzystali z pomocy i naszego rządu, i swojego, osetyjskiego. A my? Musieliśmy się sami utrzymywać, a teraz nie mamy nic, nawet własnego kąta – stwierdza gorzko Zurab.

Podkreśla także, że nie chodzi mu o uprzedzenia do narodu, ponieważ “oni” to zwykli ludzie, nie mają wpływu na politykę. Przed konfliktem w Osetii mieszkało około siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców, z czego ponad 6o procent stanowili Osetyjczycy.

Żona Zuraba nie wierzyła w kolejną wojnę.

– Kilka dni przed wybuchem wojny nasi osetyjscy sąsiedzi wyjechali, zabrali wszystko. Wtedy się dziwiłam. Teraz wiem, że trzeba było pójść w ich ślady. Jak ktoś może mówić, że to Gruzini planowali atak? Mnie nikt nie powiedział, że mam się ewakuować – mówi.

– Samoloty latały, słyszeliśmy bombardowania. Taka wojna live – żartuje Zurab.

Jednak po chwili śmiechu znów wracają tragiczne wspomnienia.

– Ile czasu można tak żyć? – pyta babcia Tato. Przetrwaliśmy jakoś konflikt w latach dziewięćdziesiątych, a teraz kolejny. Mam nadzieję, że nie dożyję następnej wojny – wzdycha ze smutkiem i odwraca wzrok.

Ich sąsiadką w przedszkolu jest Osetyjka, która wyszła za Gruzina. Jej dzieci, podobnie jak Natia i babcia Tato, też kiedyś będą zmuszone wybierać, do którego narodu należą. Zabrano jej rentę, ponieważ dwa lata temu miała wstawioną endoprotezę biodra i uznano ją za zdolną do pracy. Uciekała do Tbilisi, początkowo zatrzymała się u rodziny.

– W dziewięć osób przecież nie sposób żyć w małym mieszkaniu. Jak podali, że przyjmują uchodźców do szkół i przedszkoli, to się zgłosiłam i dlatego teraz tu mieszkamy. Jeśli ktoś by mi powiedział, że mogę wybrać miejsce, to bym tutaj nie przyszła – stwierdza smutno.

W pomieszczeniu, które dostała, nie było okien. Kupiła folię, gwoździe i załatała dziury po szybach. Podłączyła żarówkę, dzięki czemu mają światło, ale już na klatce schodowej jest ciemno. Zdobyła od znajomych piecyk, tak zwaną kozę, jednak mogą palić tylko kilka godzin dziennie, ponieważ nie ma pieniędzy na drewno. Sąsiedzi z innych pomieszczeń nie mieli tyle szczęścia i przychodzili do niej ogrzać się i zagotować wodę. Razem czekali na przeniesienie do nowych domów. W przeciwieństwie do rodziny Tato mieszkali w niewyremontowanej części przedszkola. Podobnie jak pozostali dostali jedynie łóżka, stoliki i krzesełka przeznaczone dla dzieci. Każda rodzina otrzymała także naczynia stołowe, garnek i koce. Zagospodarowali przestrzeń w miarę swoich możliwości. Część pokoi powstała przez postawienie “ścian” – zawieszonych na sznurku płacht materiału.

– Mieszkamy tutaj jak w reality show, każdy widzi, co robię w danej chwili. Nawet gdy śpię, czuję, że ktoś przechodzi obok naszego “pokoju”. Wprawdzie jest lepiej niż na początku, ale i tak mnie to krępuje. Nie mamy żadnej prywatności – stwierdza Zurab.

Każdy ma kałasznikowa

– Jutro jadę do nas, do Ksuisi, jedziesz ze mną? – pyta sąsiadkę babcia Tato.

Sąsiadka musi odmówić, ponieważ zdrowie nie pozwala jej na kilometrowy marsz. Wyjazdy do rodzinnej wsi są stałym elementem życia babci.

– Będę tam jeździć, dopóki nie zmuszą mnie do wykupywania wizy. Za każdym razem zastaję dom w coraz gorszym stanie. Najpierw nie było mebli, teraz wybili nam okna. Wstawiliśmy tej wiosny nowe, plastikowe, nie mogli ich wyjąć, to potłukli kamieniami szyby – opowiada.

– Mama nie nocuje sama w domu, ponieważ jest to zbyt niebezpieczne. Mówiła, że niedawno separatyści przyszli w nocy i zabili jednego naszego sąsiada we śnie, gdy był sam w domu. Wolałabym, żeby była z nami – Lali spogląda ze smutkiem na babcię Tato.

– Przychodzę w dzień, to te bandy grasują w innej części wsi, kiedy wychodzę, kierują się w stronę mojego domu. Nie chcą pokazywać twarzy, chodzą w czarnych kominiarkach. Wiesz, co się w nich zmieniło? – pyta babcia. – We wrześniu i październiku chodzili z nożami, teraz już każdy z nich ma na ramieniu kałasznikowa.

Jej sąsiadka jest skazana na informacje od znajomych, jak wygląda gospodarstwo, w którym spędziła całe życie. Chociaż jest narodowości osetyjskiej, nie chce mieszkać w okolicach Cchinwali, ponieważ musiałaby wystąpić o rosyjski paszport.

– Chociaż decyduje się na to nawet część Gruzinów, nie wierzę, by zostawili nas w spokoju. Jak nie będziemy Rosjanom potrzebni, ponownie wyrzucą nas z Osetii – stwierdza.

Przygraniczne wsie niemal całkowicie się wyludniły. Ci, którzy zostali, patrzą smutnie na drugą stronę granicy, gdzie znajdują się ich dawne sady i pola. Problem jest także z opałem, bo ceny drewna drastycznie wzrosły. Wyprawy do lasu są niebezpieczne, ponieważ nie zakończyło się jeszcze rozminowywanie tych terenów.

– Wiem, że mój dom jest spalony, znajomy był i zrobił zdjęcie telefonem. Co ja mam teraz zrobić? Trójka dzieci, chodzą do szkoły, muszą coś jeść, w coś się ubrać. Dzisiaj kupiłam trzy jajka, to na kolację zamiast makaronu będzie jajecznica. Przecież nie mogą jeść samej mąki – żali się sąsiadka Tato.

Kiedy dwoje najmłodszych zachorowało, nie miała pieniędzy nawet na podstawowe leki. Najstarsza córka uczy się w ostatniej klasie, w tym roku będzie zdawać egzaminy.

– Zapowiedzieli, że dostaniemy książki i po sto lari. To bardzo mało, ale zawsze coś. Jednak do tej pory nikt nie przyniósł żadnych pieniędzy – mówi beznamiętnie.

Na początku pomagali im mieszkańcy osiedla, ale teraz nikogo nie stać, mają swoje rodziny i swoje problemy. Dzieci bywały na wycieczkach – do muzeum lub teatru – dzięki pomocy rodziny lub niektórych organizacji pozarządowych. Jednak jest ich za dużo, by każde mogło uczestniczyć w podobnych przedsięwzięciach. Nie udało im się także wyjechać na wakacje organizowane przez rządy innych krajów.

Snajper patrzy na mnie

Nukri pochodzi ze wsi Zemo Nikozi w regionie Gori, ale do Cchinwali ma tylko kilka kilometrów. Mieszka z rodzicami w Tbilisi, we wsi został brat z żoną i dalsi krewni. Tydzień przed planowanym wyjściem Rosjan ze stref buforowych (10 października) zmarła mu babcia i zdecydowali się pochować ją w rodzinnej ziemi. Okazało się, że ich dom nie został spalony, jedynie rozgrabiony. Sąsiedzi nie mieli tyle szczęścia. Ich dobytek zamienił się w stertę gruzu.

– Brat znajomego, też Gruzin, przeprowadził się z Cchinwali do Zemo Nikozi w obawie przed osetyjskimi separatystami, jego domu już nie ma... Musi zaczynać wszystko od nowa – stwierdza Nukri, a po chwili dodaje: – większość mieszkańców okolicznych wsi jest w podobnej sytuacji. Mało kto został, jednak przyszli do nas, by pożegnać babcię. Wcześniej poprosiliśmy Rosjan, żeby nie strzelali do nas w czasie pogrzebu. Na szczęście nie złamali obietnicy. Wiesz, pierwszy raz w życiu widziałem, jak snajper patrzy na mnie przez wizjer, wcześniej tylko na filmach.

Pomimo że Rosjanie nie stacjonują już w okolicy, sąsiedzi stoją przed innym problemem – przetrwania zimy. Podobnie jak w innych regionach przygranicznych mają trudności ze zdobyciem opału i pieniędzy, ponieważ tego lata większość z nich nie zarobiła na swoich plonach. Tylko ci, których dobytek został doszczętnie zniszczony, otrzymali rekompensatę – piętnaście tysięcy dolarów. Reszta własnym kosztem łata choć drzwi i okna.

Nukri dodaje, że nawet cmentarz i cerkiew zostały ostrzelane. Pokazuje zdjęcia niewypałów wbitych w nagrobki. Na niektórych widać też ślady gąsienic czołgów.

– Większość rakiet została już zabrana, by zatrzeć ślady – zdradza.

Także w jego wsi młodzi ludzie nie zostawali na noc. Separatyści przychodzili i zabierali ich lub od razu rozstrzeliwali. Teść brata Nukriego mieszkający we wsi obok przeżył, ponieważ w zamian obiecał żołnierzom kilkanaście litrów wódki. Nie był to jedyny przypadek tego typu.

– Niektórzy Rosjanie z kolei odmawiali walk, gdy dowiadywali się, że my też jesteśmy prawosławni. Pytali: “Jak można walczyć z braćmi w wierze?”. Byli ofiarami propagandy Kremla – podkreśla Nukri.

Dom jego przyjaciela ocalał, bo jeden z rosyjskich dowódców służył razem z gospodarzem w radzieckim wojsku. Zabronił separatystom atakować ten obszar. Wydaje się, że nie można jednostronnie oceniać narodów.

– Wszyscy, bez względu na pochodzenie, jesteśmy ofiarami wielkiej polityki – stwierdza przypadkowo spotkany Gruzin.

W podobnej sytuacji jak jego bliscy są mieszkańcy po stronie osetyjskiej. Prezydent Saakaszwili zapowiedział odcięcie dostaw energii do separatystycznego regionu. Wprawdzie nieuznawane władze Osetii informują, że sytuacja jest opanowana, nie pozwalają jednak na wjazd przedstawicielom misji obserwacyjnych ani prasie. Można jedynie podejrzewać, że dla tych, którzy zdecydowali się pozostać na swojej ziemi, ta zima będzie bardzo trudna.

Nukri wierzy, że jego wieś, podobnie jak reszta byłej strefy buforowej, zostanie odbudowana i za kilka lat będzie mógł bez lęku odwiedzać groby swoich przodków. Uchodźcy z regionu Cchinwali wiedzą jednak, że muszą po raz kolejny zacząć nowe życie, tym razem z dala od rodzinnych stron.

Slums made in USSR - Marcin Wojciechowski

Dzielnice biedy w Bombaju, Kalkucie, Meksyku, Nairobi czy Pretorii wrosły w krajobraz. Ćwierć wieku temu w radzieckich republikach slumsów nie było. W powstałych po ZSRR państwach są. I nikt nie ma pomysłu, co z nimi zrobić.

Azerskie Baku to piękne miasto. Starówka pamięta czasy świetności imperium otomańskiego i wpływy perskie, śródmieście – naftową prosperity końca XIX wieku. Baku było wówczas jednym z najbogatszych i najszybciej rozwijających się miast carskiej Rosji. Nadmorski Bulwar Nafciarzy nieprzypadkowo wzorowano na szykownej Promenade des Anglais w Nicei. Morze Kaspijskie nie jest, co prawda, tak lazurowe jak Śródziemne, w powietrzu stale unosi się charakterystyczny zapach ropy, przypominający nieco palący się węgiel drzewny, ale stara architektura nadal zachwyca. Tym bardziej że Baku odradza się dzięki zyskom z ropy. Ale rozwój miasta wcale nie jest udziałem wszystkich mieszkańców.

Jamał mieszka też w Baku

Kilka lat temu spacerowałem po bakijskim Bulwarze Nafciarzy. Był piękny wiosenny wieczór. Morskie fale leniwie rozbijały się o brzeg. Po bulwarze spacerowali zakochani. Dymiły budki z kebabami, szaszłykami i prażonymi orzeszkami. Właściciele herbaciarni nalewali pyszny czaj do małych tureckich szklaneczek. W oddali na morzu majaczyły naftowe szyby, wyglądające w zachodzącym słońcu jak gigantyczne czaple brodzące w płytkiej wodzie. Jednym słowem, sielanka.

Po bulwarze oprócz spacerowiczów krążyły chmary dzieciaków żebrzących o drobne albo coś słodkiego. Gromadka podeszła też do mnie. Gdy sięgnąłem do kieszeni, żeby dać im banknot, poczułem małe palce. Zwinnie i wprawnie badały zawartość mojej kieszeni. Po chwili wyciągnęły telefon komórkowy. Gdy tylko się wysunął, chmara dzieciaków w jednej chwili odskoczyła, uciekając we wszystkie strony. Najmłodszy był jednak gapą, bo dał się złapać. Narobił takiego krzyku, jakbym chciał go odedrzeć ze skóry. Natychmiast zebrała się grupka gapiów. Po rosyjsku wytłumaczyłem im, że koledzy malca ukradli mi telefon, nie chcę chłopcu zrobić krzywdy, nie chcę wzywać milicji, jestem nawet gotów wykupić aparat, bo jest mi bardzo potrzebny do pracy. Chodzi mi tylko o to, by mały pokazał, jak trafić do herszta szajki.

Kilka osób zgodziło się pomóc, bo “nie wypada, by gość z zagranicy został potraktowany w taki sposób i zachował urazę do naszego kraju”. Przez dłuższą chwilę przekonywali małego, żeby zaprowadził nas do kolegów. Ten najpierw wypierał się, odmawiał, mówił, że nie wie, gdzie mieszkają. W końcu się zgodził i ruszyliśmy w drogę. Wieczór zamienił się w noc, a my szliśmy i szliśmy. Najpierw przez śródmieście, potem blokowiska, aż wreszcie przez ubogie przedmieścia, gdzie nie było latarni, asfaltowych ulic ani chodników. Ludzie mieszkali tam w parterowych domkach z drewna i trzciny oblepionych gliną. Wewnątrz żarzyły się gołe żarówki, w niektórych chatach nie było okien, tylko ramy zatkane tekturą i dyktą. Co jakiś czas na rogach ulic mijaliśmy krany i studnie do czerpania wody. W tej dzielnicy nie było kanalizacji ani gazu. Jedyne udogodnienie stanowiła elektryczność.

W końcu chłopiec doprowadził nas do swojej chatki. Sądziłem, że spotkam tam jego rodziców i od nich wykupię telefon. W domu był jednak tylko starszy mężczyzna, który wzruszył ramionami, mówiąc, że wynajmuje dzieciakom pokój i tyle.

– Jeszcze nie wrócili na noc. Nie wiem, co się z nimi dzieje. Oni późno wracają, a czasem wcale – wyjaśnił.

Nie mieściło mi się to w głowie. Przecież to kilkuletnie dzieci! Jak mogą mieszkać same? Mężczyzna pokazał mi pokój swoich lokatorów. Klepisko, a na nim kilka mat i chodników.

– Tutaj śpią – powiedział. – Ten, którego pan złapał, jest najmłodszy. Pozostali się nim opiekują. Najstarsi mają po czternaście, piętnaście lat.

– A ich rodzice?

– Pochodzą ze wsi. Wysyłają dziecko do miasta, gdy kończy trzy, cztery lata. Dopóki czegoś nie zarobi, nie ma prawa wracać do domu. Rodzice to najczęściej alkoholicy i narkomani. Nie są w stanie opiekować się dziećmi. To dzieci ich utrzymują.

W końcu mężczyzna westchnął.

– Niech pan przyjdzie jutro o dziewiątej rano. Spróbuję ich przekonać, żeby oddali telefon.

Następnego dnia wróciłem do dzielnicy slumsów. Wyglądała jeszcze bardziej przerażająco niż nocą, bo wszystko było widać. Setki parterowych domków, całe kwartały, niektóre niezamieszkane, wyglądające, jakby przeszedł tamtędy kataklizm. Ulice bez asfaltu. Wystające z ziemi rury, z których nie wiedzieć czemu ciekła woda, jakby kiedyś funkcjonowała tam kanalizacja.

Gospodarz siedział przed domem na drewnianej ławce, ubrany w białą, odświętną koszulę. Wyraźnie na mnie czekał. Zaprosił gestem, żebym usiadł obok niego.

– Wrócili dopiero nad ranem – oznajmił. – Przekonałem ich, że nie wolno kraść i poprosiłem, żeby oddali mi telefon. Ale musiałem im za to zapłacić sto pięćdziesiąt dolarów.

Mężczyzna promieniał. Popatrzył na mnie znacząco, jakby chcąc zbadać, jakie wrażenie wywołują jego słowa.

– To ja dam panu za to dwadzieścia dolarów. Będzie dobrze? – zapytałem.

– Niech będzie. Trudno, moja strata – westchnął ciężko, ale twarz mu się rozjaśniła.

Oddał mi telefon. Aparat był w pełni sprawny. Poprosiłem mężczyznę, żeby pokazał mi śpiące dzieci. Weszliśmy do tej samej izby co wczoraj. Dzieciaki leżały na gołej ziemi, wtulone jedno w drugie. Najmłodsze były przedszkolakami. Najstarsze rzeczywiście miały góra po czternaście lat. Byli chłopcy i dziewczyny. Rozpoznałem wysokiego, potarganego blondyna, który musiał być hersztem bandy. Jakim hersztem, skoro to jeszcze dziecko. W samym kącie spał maluch, którego złapałem.

Wracając z odzyskanym telefonem, nie mogłem wyjść z szoku. Nie podróżowałem nigdy po Afryce, dalekiej Azji czy Ameryce Południowej. Slumsy znałem tylko z telewizji i gazet. Nigdy nie sądziłem, że się w nich znajdę, i to w byłym Związku Radzieckim, chlubiącym się, że wyplenił analfabetyzm i zacofanie. Najgorsze było jednak to, że chodząc tydzień po Baku, nie natknąłem się na tę dzielnicę. Nie jeździły do niej żadne autobusy. Taksówkarze omijali ją, bo po wybojach nie dało się przejechać. Ludzie nie chcieli o niej mówić, wstydząc się, że można żyć w takich warunkach. To był zupełnie inny świat. Niezwykły kontrast z Bulwarem Nafciarzy i pięciogwiazdkowymi hotelami w centrum miasta.

Przypomniałem to sobie tę historię po obejrzeniu filmu Slumdog. Milioner z ulicy. Dotarło do mnie, że slumsy, na skutek zbiegu pewnych okoliczności społeczno-gospodarczych, mogą powstać wszędzie. Także tam, gdzie wydawałoby się to niemożliwe.

Dzielnicę Baku, po której chodziłem, w czasach radzieckich zamieszkiwali Ormianie i inne narody byłego ZSRR. Nie był to szczyt luksusu, ale coś na kształt wiejskiego przedmieścia. Ludzie mieszkali w drewnianych domkach, mieli małe przydomowe działki. Uprawiali na nich warzywa i winogrona. Ale po rozpadzie ZSRR i wojnie między Azerbejdżanem i Armenią większość mieszkańców uciekła. Powstał slums.

Bezimienne osiedla

Po raz drugi świeży poradziecki slums zobaczyłem w Tadżykistanie. Znajoma działaczka na rzecz praw człowieka z Duszanbe zaprosiła mnie do swojego domu. Wcześniej bywałem głównie w centrum, które nie odbiega wyglądem od innych miast poradzieckich. Takie same prospekty jak w powiatowym mieście na Ukrainie czy Białorusi. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych poprzedniego stulecia centrum Duszanbe budowali niemieccy jeńcy wojenni, zapewne tak samo, jak wielu prowincjonalnych miast ZSRR.

Osiedla na przedmieściach Duszanbe to już typowe blokowiska z wielkiej płyty. Powstały w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Nie mają nazw, a jedynie numery: I, II, III, IV mikrorajon (osiedle). Kiedyś mieszkali w nich specjaliści i urzędnicy pochodzący ze wszystkich części ZSRR. Ale po ogłoszeniu przez Tadżykistan niepodległości i wybuchu trwającej kilka lat wojny domowej większość z nich wyjechała. Do mieszkań w blokach wprowadzili się uchodźcy z prowincji, nieprzywykli do mieszkania w mieście. Urządzili się w blokowisku, jakby to był ich górski kiszłak (wioska).

Miedzy blokami chodzi drób, kozy i krowy. Trawa jest całkowicie wyjedzona przez zwierzęta. Ponieważ w domach nie ma wody, mieszkańcy wywiercili na podwórkach studnie, z których wodę czerpie się wiadrami. Niektórzy trzymają zwierzęta domowe na balkonach. Część trawników przekopano na grządki, na których rosną ziemniaki, kapusta i inne warzywa. Ponieważ gazu też najczęściej nie ma, na niektórych podwórkach kobiety ustawiły wielkie paleniska, gdzie w ogromnych kotłach gotuje się zupę z baraniny, piecze lepioszki (chlebki), a czasem gotuje pranie.