Europa 20.51 - Bruno Wildeboy - ebook

Europa 20.51 ebook

Bruno Wildeboy

0,0

Opis

Europa 20.51” to demaskatorska satyra na wolacką IV RP i Mob-Niemcy. Kolaż antyutopii i political-fiction, jednocześnie rodzaj memento, ostrzeżenie przed tym, co może niebawem stać się z Europą i Polską. Mamy tu populistyczne szczujnie, stare śpiewki „brunatnych patriotów”, krwawe rządy neonazistów, paneuropejską rewolucję, migracyjne szaleństwo i atak radykalnego islamu. A także biologiczną degenerację gatunku ludzkiego, zabójcze epidemie oraz groźne technologie na usługach bogatych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 861

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bruno Wildeboy

Europa 20.51

Czyli co nas niebawem czeka...

Specjalne podziękowania dla Michała Kozłowskiego - bez Ciebie nie byłoby tej książki...

© Bruno Wildeboy, 2019

„Europa 20.51” to demaskatorska satyra na wolacką IV RP i Mob- Niemcy. Kolaż antyutopii i political-fiction, jednocześnie rodzaj memento, ostrzeżenie przed tym, co może niebawem stać się z Europą i Polską.

Mamy tu populistyczne szczujnie, stare śpiewki „brunatnych patriotów”, krwawe rządy neonazistów, paneuropejską rewolucję, migracyjne szaleństwo i atak radykalnego islamu. A także biologiczną degenerację gatunku ludzkiego, zabójcze epidemie oraz niefajne technologie na usługach bogatych.

ISBN 978-83-8155-591-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

6th July, 2051, Berlin, Germany

— Orient Neo!

Wysoki, lekko przygarbiony rudzielec trącił barkiem Vinca i wbijając w niego niespokojny wzrok ostrzegł, aby dalej nie szedł. Nie czekając na odzew potwierdzający zrozumienie, oddalił się.

Vincent zrobił jeszcze kilka kroków i przystanął. Aby nie wzbudzać podejrzeń, udał, że rozmawia z kimś przez unixa. Kątem oka dostrzegł znikającą w gęstniejącym tłumie granatową bejsbolówkę Rudego.

Musiał on niewątpliwie coś niepokojącego po drodze zauważyć. Zagrożenie zdawało się być poważne. Jeżeli nie była to prowokacja jednego z licznych w tych okolicach agentów, prawdopodobnie nawet bardzo poważne, bo tylko w takich sytuacjach ostrzegano się tym hasłem w ciemno, do tego z kontaktem, nie mając stuprocentowej pewności who is who. A tak było właśnie w tym przypadku, nie znali się z Rudym choćby z widzenia.

Szczególnie w weekendy wszystkie dzielnice Brzydkich, zarówno muzułmanów, jak i niewiernych, nawiedzane były przez Matrixów, świetnie ucharakteryzowanych i przygotowanych aktorsko agentów Najsów. Ich prowokacje, mające na celu wyłapanie aktywnych Ugli zdarzały się wtedy najczęściej.

Cel był prosty. Wyłączenie z gry tych Brzydkich, którzy stanowią bezpośrednie zagrożenie dla nowego porządku.

Zwłaszcza członków gangów, przywódców „Bojowników Prawdy”, Ruchu Oporu czy Rewolucjonistów, którzy w tygodniu pozostawali najczęściej w ukryciu i działali w głębokiej konspiracji.

Nie było to jednak takie łatwe. Wielu z nich dysponowało ochroną i nie poruszało się wtedy po mieście bez czujek.

Najczęściej łupem agentów padali więc różnej maści samozwańczy „mesjasze”, drobni wichrzyciele i inni podwórkowi buntownicy, którzy swoje agitki prowadzili właśnie w weekendy, wykorzystując panujący wtedy tłok i zamieszanie.

Głównym zadaniem Matrixów było wspomaganie Federalnego Biura Bezpieczeństwa, przede wszystkim czynna inwigilacja Brzydkich na ich terenie. Szpiclowanie, aresztowanie, a jeśli wymagała tego sytuacja także fizyczne eliminowanie niezintegrowanych, szczególnie niebezpiecznych dla systemu osób. Plankton, czyli pozostałe Ugle nie interesował ich.

To bankowo nie był żaden Matrix, takiego wzroku nie da się podrobić…

— Vince był stuprocentowo pewny i prowokację wykluczył od razu. Rudy szedł z przeciwnego kierunku, po drodze wypatrzył najwyraźniej jakąś scation i musiała ona być zapewne gdzieś w pobliżu — dedukował z jego zachowania.

Łapankę, cross i badania wykluczył także. Ostrzeżenie, a i sam sposób ekspresji byłyby inne. Poza tym, operacje takie przeprowadzano dotąd zawsze w tygodniu, gdy nie kręciło się tylu cywili analiza była dużo łatwiejsza.

Oficjalnie nazywano to prewencją zdrowotną, w rzeczywistości chodziło o coś dokładnie przeciwnego. Mengele, zakapiory pracujące dla farmakoncernów, wyłapywały wyłącznie zdrowych, sprawiających wrażenie wysportowanych, a zdarzało się, że choćby jedynie urodziwych Ugli.

Ku wielkiej uciesze motłochu pechowców tych siłą zabierano na tak zwane badania. W istocie infekowano im jakieś toksyny czy choróbska, bo każdy, kto wrócił z takich badań, już do końca życia pozostawał pacjentem owych budzących grozę, znienawidzonych korporacji.

Od ponad dwóch dekad to one rządziły tak naprawdę światem.

Każda jedna z „przebadanych” osób musiała odtąd regularnie przyjmować albo leki, albo specjalne suplementy, aby w ogóle względnie normalnie funkcjonować. Odstawienie ich powodowało różne schorzenia psychosomatyczne, depresje, lub ostre zaburzenia neurologiczne, najczęściej nawracające co kilka dni paskudne nerwobóle, uniemożliwiające nawet zwykły spacer.

Agenci Najsów byli dla wyższych rangą członków Ruchu Oporu wprawdzie dalece groźniejsi niż Mengele, jednak rola tych ostatnich także ciągle rosła. A wraz z nią i możliwość przypadkowej wpadki.

Chciwość i bezwzględność ludzi związanych z biznesem zdrowotno-żywieniowym zwiększała się z roku na rok już od końca ubiegłego stulecia.

Największa eskalacja profilaktycznego szaleństwa nastąpiła w połowie lat dwudziestych, zaraz po przeforsowaniu przez ich lobbystów niesławnej Spencer Care, kontrowersyjnego programu obowiązkowych szczepień dzieci. Program ten prowadziło kilku farmaceutycznych potentatów w większości europejskich krajów.

Część Ugli buntowała się już od dawna zarówno przeciw działaniom tych megakoncerów, jak i w ogóle przeciwko wszelkim przymusowym szczepieniom oraz chipowaniu dzieci, które wprowadzano sukcesywnie już od początku trzeciej dekady.

W 2024 roku doszło do potężnych demonstracji przeciwników Spencer Care, w których udział wzięły miliony osób.

Niewiele to jednak zmieniło. Z programu wycofano zaledwie jedną szczepionkę oraz dwa preparaty „regulujące” metabolizm.

Tylko determinacji i uporowi ojca Vince zawdzięczał swój wyśmienity w porównaniu z rówieśnikami stan zdrowia. Jako jedna z nielicznych osób w Berlinie nigdy nie został poddany żadnej „profilaktyce”.

Parametry motoryczne, a zwłaszcza wydolnościowe zawdzięczał przede wszystkim genom. Obydwoje rodzice uprawiali w młodości zawodniczo sport. Matka była niezłą lekkoatletką, specjalizowała się w biegach na 800 i 1500 metrów, otarła się nawet o nominację olimpijską, ojciec z kolei świetnie zapowiadającym się dżudoką. Jako młodzik i junior z każdych zawodów wracał z blachą. Na turniejach wygrywał przez Ippon prawie wszystkie swoje walki, niekiedy ze starszymi o rok czy dwa przeciwnikami. W wieku osiemnastu lat lał regularnie większość seniorów w swojej wadze. Do legendy przeszły jego wyczyny na drążku, a konkretnie możliwości zginaczy ramienia. Na jednym ze zgrupowań podciągnął się dwanaście razy na jednej ręce, trzymając drugą w tylnej kieszeni spodni.

Po maturze zdecydował się na studia medyczne i treningi zeszły na dalszy plan. Jakiś czas występował jeszcze w drużynie akademickiej, na drugim roku ostatecznie zawiesił jednak dżudogę na kołku.

Studia ukończył z wyróżnieniem, zaproponowano mu interesującą posadę na uczelni. Rozpoczął karierę naukową i w krótkim czasie habilitował się.

Po narodzinach syna odszedł z uczelni i otworzył prywatny gabinet. Był cenionym endokrynologiem, rodzina żyła w dostatku.

Kłopoty zaczęły się w 2025 roku wraz z przejęciem władzy przez neonazistów.

Pozbawiony prawa wykonywania zawodu, szykanowany i zaszczuty popadał w coraz większą frustrację. Ciągle jeszcze miał jednak dobre kontakty w środowisku medycznym.

Okazało się to bezcenne. Nigdy nie zgodził się na żadne nowatorskie metody badań, biopsje, chipy, implantacje czy dodatkowe szczepienia swojego dziecka. Towarzyszył mu podczas każdej jednej wizyty lekarskiej.

Kiedy Vince miał czternaście lat stracił nagle oboje rodziców.

Zginęli we własnym samochodzie, zastrzeleni niby to przez pomyłkę przez jedną z bojówek skrajnej prawicy.

W rzeczywistości była to zaplanowana egzekucja, zlecona przez ścisłe kierownictwo partii. Ojciec Vinca był bowiem zajadłym i nieprzejednanym wrogiem brunatnego towarzystwa, które rządziło wówczas w Niemczech. Siłą rzeczy podpadł także znacznej części establishmentu, który po cichu finansował je i rozgrywał dla własnych celów. Naraził się wówczas wielu ważnym osobom.

Dziś, dwadzieścia dwa lata po utracie rodziców Vincent był w swojej optymalnej formie fizycznej. Dysponował też już odpowiednim doświadczeniem i wiedzą.

Paradoksalnie nie były to teraz jednak dobre karty.

Stanowiących śmietankę towarzyską Najsów szefostwo i udziałowców farmakoncernów irytowało gdy po ulicach ciągle jeszcze kręciło się tylu zdrowych, a co gorsza i dobrze wyglądających ludzi, którzy nie należeli do uprzywilejowanej klasy. Zbyt atrakcyjny wizualnie, czy też, o zgrozo, ostentacyjnie tryskający zdrowiem Brzydki miał ich zdaniem mocno niekorzystny wpływ na pozostałych Ugli.

Już w połowie lat dwudziestych, kiedy to w kilku krajach Europy, wraz z rozlaniem się brunatnej zarazy i przejęciem władzy przez skrajną prawicę, zaczynały izolować się pierwsze większe grupy bogatych, część naukowców biła na alarm. Powodem był gwałtownie się nasilający proces biologicznej degradacji szerokich mas.

Ludzie regularnie uprawiający sport pozostawali zdrowi, urodziwi i sprawni, pozostali odwrotnie; każde kolejne pokolenie było szpetniejsze. Problem dotyczył zwłaszcza socjalnych dołów, najbardziej leniwej i najgłupszej części populacji.

Tam świadomość czym dla zdrowia jest ruch i wysiłek fizyczny była najmniejsza. Ludzie ci nie rozumieli prostych związków przyczynowo-skutkowych pomiędzy swoimi chorobami i wyglądem, a trybem życia, jaki prowadzili.

Polaryzacja zdrowotna europejskich społeczeństw była w tamtym czasie równie wielka, jak majątkowa, towarzyska czy też polityczna.

Właściwie już sporo wcześniej, jeszcze pod koniec dwudziestego wieku stało się jasne, że oto mamy do czynienia z kolejnym paradoksem ludzkości; o swoje zdrowie dbali, czyli regularnie uprawiali sport ci akurat, którzy teoretycznie robić tego nie musieli. Z kolei ci, dla których było to wskazane, niezbędne bądź było ich ostatnią deską ratunku, sportu nie uprawiali w ogóle. Nie tylko sportu zresztą, żadnej systematycznej formy ruchu.

Ofiar hipokinezy, leków i przemysłowego „wzbogacania” żywności przybywało więc w pierwszych dekadach obecnego wieku w postępie geometrycznym. Szczególnie od lat dwudziestych.

Ulice miast na wszystkich kontynentach zaroiły się od grubasów i pokrak wszelkich ras. Otłuszczone lub spuchnięte od trucizn zawartych w paszy dla plebsu potwory krzyżowały się często między sobą, co dodatkowo potęgowało patologię.

Pod koniec lat trzydziestych ilość pigsów, jak ich na co dzień powszechnie nazywano, karykaturalnie spasionych „ludzkich wieprzy” o rezerwach tłuszczowych przekraczających nierzadko pół miliona kilokalorii lub dziwacznie zdeformowanych kreatur, ale także różnych wariatów oraz innych chorych psychicznie stała się w Europie dramatyczna.

W połowie lat czterdziestych zdrowi gdzieniegdzie stanowili już mniejszość. Wśród Ugli oczywiście. U Najsów był to zaledwie ułamek ich społeczności. Medycyna dysponowała odpowiednimi środkami, na które ich akurat było stać.

Ugle degenerowały się natomiast w coraz szybszym tempie. Znaczący w tym udział miały także działania Mengele.

Ich polowania na „ładnych” Brzydkich wciąż przybierały na sile.

Z roku na rok udoskonalano też metody selekcji i samych polowań. Mimo to, w większych miastach Europy każdego dnia spotykało się jeszcze całkiem sporo wysportowanych czy nawet ewidentnie urodziwych osobników. Zwłaszcza tych po trzydziestce.

Vincent Schmidt był właśnie jednym z nich.

Przebywając w przestrzeni publicznej musiał więc uważać podwójnie i pamiętać zawsze o masce oraz wypełniaczach, którymi oszukiwano systemy rozpoznawania twarzy.

Wprawdzie do perfekcji opanował kilka tików mających sugerować pewne zaburzenia układu nerwowego, nauczył się także chodzić w specjalnie spreparowanych, jednostronnie podwyższonych butach, aby trochę kuleć, jednak jego atletyczna sylwetka, symetria ciała oraz idealne męskie proporcje niebezpiecznie przyciągały uwagę.

Tutaj, na ruchliwej, ciasno zabudowanej ulicy musiał dodatkowo pilnować się z jeszcze czymś innym.

Prymitywnym oprychom, takim jak Mengele daleko było do HH, okrytych ponurą sławą Homo Hybrydus. Taki sprawniak jak on mógł bez problemu uciec z widelca Łowcom skór, Viscelarzom, Mengele czy nawet Matrixom. Ale nie cyborgom, jakimi byli de facto HH.

Przez całą młodość Vince trenował sporty walki, miał też świetne uwarunkowania genetyczne. Suma umiejętności, zdolność antycypacji i niezwykły instynkt kilkakrotnie uratowały mu już życie. Raz zdarzyło mu się załatwić pięciu rosłych Mengele, którzy próbowali złapać go w sieć. Całość nie trwała nawet dwóch minut. Z otwartymi złamaniami piszczeli i wybitymi oczami nie byli w stanie uciec, a zanim dotarły posiłki, tłum zlinczował znienawidzonych hycli.

Ich wypatroszone przez Viscelarzy ciała wisiały w owej sieci jeszcze przez parę tygodni pod jednym z mostów. Jako trofeum. Ale i ku przestrodze. Kiedy odór stał się nieznośny i wnerwił bezdomnych, odcięli sieć i rzucili ścierwo szczurom. W zdemolowanych i pełnych trupów miastach, takich jak Berlin, roiło się od tych gryzoni. Było ich podobno więcej, niż mieszkańców. Co jakiś czas wybuchały epidemie przenoszonych przez nie chorób.

Vinca martwiły teraz jednak nie szczury, nie Mengele, ani nawet Matrixy, tylko największe ówczesne zagrożenie dla członków Ruchu Oporu. Było to coś, z czym skutecznie walczyć dotąd się nie udawało, zaawansowana technika Najsów. Sztuczna inteligencja i technologie, którymi dysponowali Ładni coraz bardziej dawały się we znaki wszystkim aktywnym Uglom.

Najgorszą sławą cieszyło się właśnie scation.

Nazwa ta była obiegowym skrótem, oznaczającym neuro-scanning-station, mobilne urządzenie do ich infiltrowania.

Wtajemniczeni wystrzegali się spotkań z tym koszmarnym wynalazkiem i zawsze starali przed nim nawzajem ostrzegać.

Był to rodzaj czytnika myśli, połączony z analizatorami asocjacyjnymi, które w przeciągu kilkunastu sekund wysyłały pełne expose osoby wraz z tak zwaną mapą personalną i anticipation, czyli jej kontaktami, siatką powiązań i prawdopodobnymi zamierzeniami do Centrali.

Stacje te identyfikowały tożsamość na podstawie tęczówki oka. Przenikały każde okulary, szkła kontaktowe, nakładki, gogle i wszelkie inne wymyślne zabezpieczenia, jakich powszechnie używano i które były jeszcze dozwolone. Taka przynajmniej była wersja oficjalna. Nieoficjalnie mówiło się, że berlińscy Homo Hybrydus od jakiegoś czasu dysponują urządzeniami najnowszej generacji, z detektorami biowibracji i neuroskanerami 40M.

W przypadku Vincenta ryzyko było ogromne.

Trafienie go z zaskoczki na „niewłaściwych myślach” oznaczać mogło utylizację, a przynajmniej zniknięcie nie tylko jego, ale i wielu innych ludzi. W tym kilkunastu najbardziej oddanych sprawie, działających w konspiracji i zaprawionych w bojach Ugli.

Niby odbywano specjalne szkolenia z tak zwanej mentalnej konspiry, niby wszyscy członkowie Ruchu Oporu musieli zaliczać testy z psychokamuflażu, ale technologie używane przez Ładnych rozwijały się szybko i nawet najlepsze sekcje informatyczne Brzydkich nigdy nie były do końca pewne, czym aktualnie dysponują HH.

Vince kilkakrotnie na własne oczy widział, jak działały owe scation. Człowiek złapany na „złych myślach” zostawał trafiony w głowę niewielką wiązką elektromagnetyczną i jego porażony układ nerwowy natychmiast odmawiał posłuszeństwa. Nieszczęśnik taki nie był w stanie samodzielnie się poruszać, nie wspominając o jakiejkolwiek ucieczce.

Patrol HH zabierał sparaliżowaną „roślinę” prosto z ulicy do pewnej uroczej kliniki, w której analitycy THIA dokonywali szczegółowej wiwisekcji.

Przy technikach operacyjnych Trance Human Intelligence Agency nawet największe mózgi dawnej Łubianki czy siejący grozę specjaliści CIA od przesłuchań wydawali się naiwnymi przyjemniaczkami. Nie dysponowali oni bowiem choćby nawet jednym procentem obecnych technologii służących do wyciągania zeznań.

Scation nie dawało się w żaden systemowy sposób ani zneutralizować, ani oszukać. Pracowano wprawdzie nad tym, jednak póki co, Ugle zdane były na swój własny system ostrzegania, archaiczny i ryzykowny.

Członkom Ruchu Oporu wolno było używać wyłącznie neutralnych haseł i to tylko w ściśle określonych sytuacjach.

Na szczęście dla nich urządzenia tego używano jeszcze stosunkowo rzadko. Oddziały chroniące Najsów koncentrowały się na co dzień na innych zadaniach. W Berlinie rzeczywiście miały co robić. Zagrożeń systemu przybywało.

Wciąż eskalowała wojna dżihadystów z etnicznymi Europejczykami, kartele „Hello Africa” przejmowały kolejne gałęzie gospodarki, do tego w powietrzu znowu wisiała społeczna rewolta.

Grupy trzymające władzę oczekiwały od Homo Hybrydus przede wszystkim skutecznej ochrony swoich rodzin i interesów. To był absolutny priorytet.

Bieżącą inwigilacją Ugli i zwalczaniem niezintegrowanych zajmowały się głównie Matrixy oraz zwykła bezpieka.

Intuicja wyraźnie podpowiadała Vincentowi, że Rudy ostrzegał go przed scation. Zgodnie z instrukcją natychmiast skierował swoje procesy myślowe na neutralny temat i jak najintensywniej próbował wizualizować go w myślach.

Rozdział 1Narodziny ochlokracji

Było gorące lipcowe popołudnie dwa tysiące pięćdziesiątego pierwszego roku.

Mimo potwornej duchoty większość osób nosiła zakrywające dolną część twarzy i nos niewielkie maski ze specjalnym filtrem. Tylko takie były legalne i tylko takich wolno było Uglom używać.

Kto próbował kozaczyć i ryzykował noszenie smartgogli lub większych masek, prędzej czy później ściągał na siebie kłopoty.

Mimo to, zwłaszcza w weekendy, niektórzy łamali przepisy i paradowali w niedozwolonym sprzęcie. Strach przed zarażeniem się lub kolejnym skażeniem chemicznym był wszechobecny. Dżihadyści preferowali ataki właśnie w weekendy, gdy na ulicach panował wzmożony ruch. Poza skrajną patologią i świrami podczas Laby maski nosili prawie wszyscy.

Jak w każdą sobotę, trwały migracje ludności związane z dwudziestoczterogodzinnym zawieszeniem broni i przerwaniem walk.

W każdą sobotę, punktualnie o 12.00 władze znosiły na jedną dobę niektóre regulacje dotyczące swobodnego przemieszczania się pomiędzy dystryktami.

Wszystkie berlińskie Ugle, a więc prawie milion zamieszkujących to miasto Neochristów, ponad dwa razy tyle muzułmanów, pół miliona nazioli oraz trzysta tysięcy czarnych wykorzystywali ten dzień na odwiedziny i spotkania.

Jednak z Laby, jak nazywano czasową możliwość podróżowania, najbardziej cieszyli się zwyczajni brzydcy ludzie, cywilne Ugle. Nie walczący ze sobą bojownicy zwaśnionych stron, ale ich rodziny; żony, dzieci, starszyzna.

Najsów w mieście wtedy już praktycznie nie było.

Wyjeżdżali na Kurzurlaub lub spędzali weekend na obrzeżach aglomeracji, w swoich izolowanych, hermetycznych dzielnicach. Większość Najsów wyjeżdżała jeszcze w piątek i wracała dopiero w poniedziałek rano, gdy na ulicach ponownie panowali Homo Hybrydus.

Oficjalnie były to siły niby federalne, w rzeczywistości stanowiły prywatne armie bogatych. HH pełniły jednocześnie funkcję interwencyjnych oddziałów szturmowych przeznaczonych do ochrony mienia publicznego i tłumienia zamieszek. W weekendy byli w centrum niemal niewidoczni, operacje na mieście przeprowadzali jedynie z rzadka.

Zagrożenie z ich strony teoretycznie powinno być więc teraz mniejsze. Vincent wolał być jednak ostrożny.

Pomny ostrzeżenia przykucnął pod pretekstem poprawienia buta, zmienił kierunek o dziewięćdziesiąt stopni i ruszył nieśpiesznie w boczną ulicę.

Starał się unikać gwałtownych manewrów. Wiedział aż za dobrze, czym to grozi. Przyczajone na drzewach, krzakach oraz ścianach budynków gekodrony natychmiast wyłapywały każdy taki ruch i rozpoczynały obserwację indywidualną, co mogłoby się dla niego nieciekawie skończyć.

Wmieszał się w grupkę dryniących tanie bolibrzuchy patoli, którzy stali przy jakieś bramie i dyskretnie próbował rozeznać sytuację. Już po chwili wiedział dokładnie co się stało i przed czym próbował ostrzec go Rudy. Około sto pięćdziesiąt metrów dalej faktycznie stała scation.

Menele z uciechą komentowali zdarzenie sprzed kilku chwil.

Z ich relacji wynikało, że trafiony wiązką musiał zostać ktoś o końskim zdrowiu. Podobno udało mu się nawet wyrwać i przebiec jeszcze spory kawałek, zanim znowu dopadł go patrol.

Vince podziękował w myślach Rudemu i już miał ruszyć dalej, gdy nagle jeden z żuli wskazał ręką na unoszący się dym.

Coś musiało znowu wydarzyć się na BR4V.

Tam właśnie zmierzał Vincent. Miał umówione spotkanie z kimś, kto dysponował bezcenną dla niego informacją.

W obliczu sytuacji zdecydował się jednak zawrócić.

Uznał, że dwa sygnały ostrzegawcze, jakie otrzymał przed chwilą od życia wystarczą. Intuicja podpowiadała mu, że trzeciego ostrzeżenia nie będzie.

Spotkanie musi jakoś przełożyć, do stracenia było zbyt wiele. BR4V jest chwilowo spalone, w każdym momencie mógł zacząć się kocioł. Wzbierał tam coraz większy tłum i niemal wszyscy kierowali wzrok w kierunku barykady przy dawnym Potsdamer Platz.

Przed wojną było to jedno z najbardziej reprezentacyjnych i ruchliwych miejsc w Berlinie. Jednak po zaciekłych bitwach o centrum z połowy lat trzydziestych okolica ta stała się bardzo niebezpieczna. Była areną krwawych walk pomiędzy „Bojownikami Prawdy”, jak samych siebie nazywali islamscy fanatycy religijni, a „Neandertalami”, jak pogardliwie określano białych, rdzennych mieszkańców Europy.

Wcześniej, w drugiej połowie lat dwudziestych, podczas wywołanej przez neonazistów wojny domowej wielokrotnie dochodziło tam też do walk bratobójczych, etnicznych Niemców z etnicznymi Niemcami.

Znowu Niemiec zabijał Niemca.

Stało się to w kraju, który jak żaden inny w świecie dbał o historyczną edukację i czynił wszystko, aby nazistowska zmora nigdy się tam już nie powtórzyła.

Żadne inne państwo nie zrobiło tyle, aby upamiętnić niewyobrażalne tragedie obu wojen światowych, żadne inne nie ostrzegało tak konsekwentnie kolejnych generacji przed brunatną zarazą, przed ponownym otumanieniem społeczeństw chwytliwymi hasłami i starymi śpiewkami nacjonalistycznych skurwysynów.

Był to naród, który uczciwie odpokutował za grzechy swoich rodziców i dziadków. Naród, który mógł się chyba także poszczycić największym odsetkiem nieprzejednanych wrogów nacjonalistycznej ideologii.

I mimo to ponownie musiał się z nią niestety zmierzyć. Naziolom znowu udało się podpalić ten kraj.

Podobnie działo się wówczas zresztą w całej niemal Europie.

Udający zatroskanych patriotów mniej lub bardziej zakamuflowani neonaziści omamiali społeczeństwa, z wyrachowaniem pogrywając populistycznymi hasłami.

Demokracja parlamentarna zmieniła się w ochlokrację.

Hołota decydowała o losach kolejnych państw. A tak naprawdę całego kontynentu.

Dwa i pół tysiąca lat po narodzinach Demokracji Ateńskiej zachodnia kultura polityczna, beztroska tolerancja i egalitaryzm doprowadziły Europę do punktu krytycznego.

Strach było w tamtych latach powiedzieć publicznie coś politycznie niepoprawnego, nie mówiąc już o zrobieniu. Natychmiast zaczynał się niewyobrażalny skowyt różnych „wrażliwych społecznie” organizacji pozarządowych, stowarzyszeń czy instytucji. Często nawet parlamentarnej opozycji.

Gdy islamscy terroryści przez trzy dekady obecnego wieku mordowali Europejczyków w ich własnym domu, rządy Francji, Belgii czy Niemiec zamiast od początku przystąpić do kontrakcji, do rzeczywistej obrony własnych obywateli, wysyłały sobie kondolencyjne noty i wyrazy poparcia dla pogrążonych w smutku rodzin ofiar…

Z uporem maniaka wygłaszano zabawne apele o zaprzestanie aktów terroru.

Mieszkańcy atakowanych krajów, zamiast bronić się i już wtedy solidarnie przeciwstawić bandytom, kłócili się tylko nieustannie między sobą i jeszcze nawzajem oskarżali.

Różnej maści naiwniacy organizowali marsze przeciwko przemocy, trzymali się za rączki, nawoływali do tolerancji, zapalali znicze i malowali na ulicach kolorowe kwiatki.

Wywołując tym samym swoją biernością, brakiem jakiejkolwiek zdecydowanej reakcji olbrzymie zdziwienie i uciechę wśród samych dżihadystów.

Ale zdrowy ubaw mieli nie tylko zalewający wówczas kontynent, stylizujący się często na wojennych uchodźców przyszli „Bojownicy Prawdy” i członkowie gangów.

Pogarda i nienawiść znacznej części pozostałych muzułmańskich mieszkańców Europy w stosunku do jej rdzennych obywateli z roku na rok również stawała się coraz większa. Publicznie śmiano im się w twarz.

Rządzące partie bały się jakichkolwiek zdecydowanych rozwiązań. Unikano radykalnych działań, które w tamtym czasie były nie tylko pilnie wskazane, ale wręcz konieczne. Blokowano wszelkie zdroworozsądkowe inicjatywy.

Rosnące systematycznie w siłę oszalałe stado „obrońców ludzkiej godności” czy też różnej maści „humaniści” natychmiast wywoływali medialną histerię. Tak zwana poprawność polityczna nie pozwalała na jakiekolwiek kontrowersyjne moralnie decyzje. Nawet takie, które podpowiadał instynkt samozachowawczy.

Zamiast tego rządy zaatakowanych krajów miesiącami szukały humanitarnych rozwiązań problemu uchodźców.

Wykorzystali to natychmiast prawicowi populiści.

Lepszego prezentu od rządzących dostać nie mogli. Islamska nawałnica, do której dopuszczono, dała im dziesiątki milionów nowych wyborców. Nie miliony, dziesiątki milionów…

Jednak to nie koniec nieszczęść, które zgromadziły się nad ówczesną Europą.

Jakby mało było tego, co wyprawiali tam ośmieleni indolencją władz dżihadyści oraz naziole, czynne prawa wyborcze nadal posiadał każdy pełnoletni obywatel Unii Europejskiej. Niezależnie od zawartości swojej głowy.

I to pomimo, iż od dłuższego czasu wiadomo było jaki procent poszczególnych społeczeństw stanowią różnego rodzaju przygłupy i oszołomy.

Dwa i pół tysiąca lat po starożytnych Atenach, które demokrację wymyśliły, ale gdzie prawo głosu, prawo decydowania o najważniejszych dla państwa sprawach mieli tylko określeni, godni zaufania i rozsądni jego mężowie, współczesna Europa demokrację tę wypaczyła i ośmieszyła. Przyznając równe prawo głosu wszystkim jak leci. Dosłownie byle komu, w tym milionom kompletnych kretynów.

Każdy jeden dorosły miał więc prawo głosować i wyborczy głos każdego jednego obywatela liczył się tak samo.

Głos mądrego był tyle samo wart co głos głupiego, głos rozsądnego co głos wariata, głos odpowiedzialnego co głos podżegacza.

Zamiast intelektualnej elity, zamiast ludzi mądrych, doświadczonych i rozsądnych do urn nadal dopuszczano miliony głupków. Kilkadziesiąt milionów europejskich prymitywów ochoczo ruszyło do wyborczych lokali i w demokratyczny, najzupełniej legalny sposób zniweczyło pracę czterech pokoleń.

Umożliwiało to, tak w Niemczech, jak i w reszcie Europy idiotyczne prawo wyborcze. Prawo dopuszczające do głosowania najgorszy chłam, intelektualne karły i moralne szumowiny na równych prawach z ludźmi myślącymi i zacnymi.

O losach Niemiec w równym stopniu decydował pracujący na dwóch etatach profesor uniwersytetu z Hamburga, jak i leniwy, zapijaczony menel po Hauptschule z zapyziałej saksońskiej pipidówy. Lump, który całe swoje życie przebimbał na zasiłkach i znał się jedynie na tanich piwach. Leser, który nigdy nie zhańbił się uczciwą pracą, za to gębę wypchaną miał hasełkami Pegidy.

O przyszłości Polski w identyczny sposób miał prawo rozstrzygać sędziwy lekarz ateista z Sopotu, co durny jak but trzydziestoletni parafianin z Raszyna, który o świecie wiedział tylko to, co usłyszał od swojego proboszcza i w „Radiu Maryja”. Czyli skończony tuman, kompletny baran. Kwintesencja polskiego parafialnego głupka.

Ten pierwszy kraj przekonał się, do czego doprowadzić może przyzwolenie na udział w wyborach parlamentarnych każdego pełnoletniego obywatela w roku 2025, ten drugi znacznie wcześniej, bo już w roku 2015.

Oba kraje ucierpiały z tego powodu wiele, choć oczywiście trwająca do dziś tragedia Niemiec jest nieporównywalna z kilkuletnim zaledwie dramatem Polski.

W każdym niemal europejskim państwie powtarzał się jota w jotę ten sam scenariusz.

Populistyczna skrajna prawica mamiła społeczeństwo „nowym wspaniałym światem”, obiecywała rozliczenia elit, czystki, sprawiedliwość socjalną, nowe porządki i godne życie.

Obiecała niestworzone rzeczy, jakieś gruszki na wierzbie, jakieś ekonomiczne fikcje, tysiące nowych miejsc pracy, tanie mieszkania i gospodarczą prosperitę.

Zapychała szarym ludziom kity i „mądrości” rodem spod baru piwnego, niczym jesienią 2016 roku niezapomniany „Pinokio”, pomarańczowy kłamczuch w USA.

Obiecała, że tych się złapie za ryj, tamtych się zamknie, tych nie wpuści, tamtych wywali, że mieszkania i praca znowu będą tylko dla swoich, a nie dla chcących czy zaradnych.

Że biedni się wzbogacą, że odbuduje się klasa średnia i że znowu będzie fajnie jak kiedyś.

Że uratują narodowy przemysł, że kopalnie, huty, fabryki i stocznie znowu będą kwitnąć, że „odzyskają” banki, media oraz pogonią rzekomych złodziei. Do znudzenia powtarzała dokładnie to, co ciemni ludzie zawsze chcą usłyszeć.

O tym, że stocznie zbankrutowały, bo nikt już nie chciał kupować ich niedorzecznie drogich lub zacofanych technologicznie statków, o tym, że to nie żadni obcy biznesmeni, tylko ich własne anachroniczne, nierentowne sektory gospodarki od lat okradają i dziurawią budżet, że kosztem ochrony zdrowia i edukacji w ten wór bez dna trzeba ładować miliardy rocznie, o tym, że banki na ogół są międzynarodowe, bo kapitał nie ma paszportu, że „złodziejami” nie są żadni „oni”, tylko my, my sami, nasi właśni oszuści i aferzyści oraz górnicy, hutnicy, a wkrótce następne setki tysięcy pracowników fizycznych, i nie tylko zresztą fizycznych kolejnych przestarzałych branż, o tym populiści milczeli.

Te smutne prawdy oznajmiać społeczeństwu musiały partie rządzące. Te znienawidzone elity. I lewactwo, jak nazywano przeciwieństwo hołoty.

Przywódcy nacjonalistów, jak zresztą wszyscy populiści, mieli wtedy proste recepty na wszelkie skomplikowane problemy, z którymi borykała się Europa i świat.

Banalnie łatwe odpowiedzi na wszystkie trudne pytania. To załatwimy tak, tamto siak, tu się ciachnie, tam się stuknie i znowu będzie piknie.

Fajnie się tego słuchało, naprawdę z przyjemnością słuchało się wtedy tych różnych Trumpów, Wildersów czy Le Pen.

Wielu, nawet wydawałoby się rozsądnych z pozoru ludzi skrycie im kibicowało. Że wreszcie nastąpi jakaś zmiana, że w końcu ktoś zrobi porządki, że dużo się zmieni, że może znowu będzie git. A w najgorszym razie przynajmniej ciekawie…

Na efekty nie trzeba było długo czekać.

Omamione bajeczkami nacjonalistów tłumy milionami ruszyły do urn. W kilku krajach populiści wygrali od razu. W innych w ostatniej chwili górę wziął rozsądek i pod koniec drugiej dekady jeszcze nieznacznie przegrali.

Tradycyjne partie dostały wtedy jednak od wyborców żółtą kartkę i wyraźne ostrzeżenie. Dano im ostatnią szansę, warunkowy mandat do sprawowania władzy. Nie skorzystano z niej.

W latach dwudziestych miarka się przebrała.

Cierpliwość została wyczerpana i ludzie powiedzieli dość. Motłoch ponownie dostał szansę na wyborcze zwycięstwo i tym razem już jej nie zmarnował. Hołota zdominowała Europę.

Nastały ponure lata ochlokracji.

W pierwszym podejściu neonazistom przejęcie samodzielnej władzy jeszcze się nie udało, mocno zaznaczyli za to swoją obecność na politycznej scenie kilkunastu krajów.

W drugim podejściu jednakże także i tam osiągnęli swój cel. W demokratyczny, najzupełniej legalny sposób wygrali wybory w całej prawie „Starej Unii”. Trzecia dekada obecnego wieku należała na koniec bezapelacyjnie do nich.

Prawie sto lat po swoich poprzednikach, hitlerowskich ludobójcach brunatna zaraza znowu triumfowała i znowu zatruwała ludzkie mózgi.

Od połowy lat dwudziestych naziole przejmowały dyktatorskie rządy w kolejnych krajach i z miejsca zaczynały swoje porządki. Wyniesione przez tłuszczę do władzy populistyczne oszołomy dobijały od środka zarówno Unię Europejską, jak i NATO. Bezwzględnie i cynicznie katrupiły własną rodzicielkę, staruszkę Europę.

Najdłuższy w historii tego kontynentu okres pokoju dobiegał końca. Osiemdziesiąt lat współpracy i dobrobytu, który Europejczycy zawdzięczali powstaniu Unii Europejskiej i konsekwentnemu trzymaniu nacjonalistów za pysk, kończyło się.

Znowu władzę przejmowali „patrioci” i „środowiska narodowe”.

Znowu zakute łby strażników „tradycyjnych wartości”, tych wielbicieli wiecznie skłóconych i atakujących nawzajem „dumnych państw narodowych”, uniosły się wysoko w górę.

I jak zawsze w przypadku władzy nacjonalistów i „patriotów”, wojna w Europie była już tylko kwestią czasu.

Część z nich zresztą już sporo wcześniej wymachiwała siekierą.

Bruksela latami płaciła tłuste apanaże różnym nędznym judaszom, którzy z uśmieszkiem ciągnęli z niej kasę, aby za nią swoją karmicielkę niszczyć. Nikt się tymi szujami nie zajął, niektórzy siedzieli na unijnych etatach po kilka kadencji, jak Farage czy Le Pen. Zamiast gnić w więzieniach za dywersję i sianie nienawiści, robili w mediach za gwiazdy.

Wszędzie, gdzie do władzy doszła brunatna zaraza, od stylizujących się na patriotów ultrakonserwatystów, przez klasycznych narodowców, aż po jawnych neonazi, wszędzie tam w krótkim czasie zaczynała kuleć gospodarka i wybuchały wojny domowe. Francuzi zabijali Francuzów, Szwedzi Szwedów, Niemcy Niemców.

Po siedmiu dekadach przyjaźni, pokoju i współpracy Europą zawładnął kolejny nacjonalistyczny obłęd i terror motłochu.

Stało się to nie drogą przemocy, jak podczas rewolucji we Francji czy w Rosji, tylko na drodze demokratycznych wyborów.

Europejczycy sami sobie zgotowali ten los. Zgotowali, oddając władzę nacjonalistom.

A wcześniej dając prawo decydowania na równych prawach o tak poważnej sprawie, jak przyszłość Europy stu milionom ignorantów. W tym kilkunastu milionom kompletnych kretynów. To ich głosy zadecydowały, to oni wynieśli nacjonalistów do władzy.

Wszystko co wydarzyło się później na skutek owej haniebnej dekady ochlokracji, rządów oszalałych populistów i powstałej w ich konsekwencji ekonomiczno-cywilizacyjnej „czarnej dziury”, to wyłącznie ich zasługa.

Wojny domowe, kryzys gospodarczy, zapaść polityczna, niezwykła brutalizacja życia, fala bankructw, grupowych zwolnień, wrogich przejęć, ucieczka kapitału, a w końcu upadek połowy kontynentu i oddanie niemal bez walki dużej jego części w chciwe łapska wojującego islamu- wszystko to Europa zawdzięczała nacjonalistom.

Nie kanclerz Merkel, nie żadnej „Brukseli”, nie rzekomym lewakom. Zawdzięczała właśnie im, prawicowym nacjonalistom. Tym zatroskanym samozwańczym patriotom, tym wyrachowanym kłamcom i krzykaczom od: „odbudujemy państwa narodowe, przywrócimy porządek i godność”, „America first”, „GB first”, „make USA great again”, „make United Kingdom great again”.

Zawdzięczała tej właśnie brunatnej prawicy, która wcześniej tak pięknie przemawiała, na wszystko miała recepty i gotowe rozwiązania. Tej, która na taką skalę omamiła hołotę i która prostemu ludowi obiecywała „nowy wspaniały świat”.

Tymczasem faszyzm, zamiast obiecanego raju, po raz kolejny przyniósł Europie katastrofę.

Ani nauczki wyniesione z obu poprzednich konfliktów światowych wywołanych przez takich samych europejskich narodowców, ani kuriozalna wojna domowa w Jugosławii z końca dwudziestego wieku, gdzie na oczach i tuż pod nosem cywilizowanego świata wyrzynały się ogarnięte nacjonalistycznym amokiem wsie i miasteczka, gdzie szczuci przeciwko sobie przez lokalnych „patriotów” mordowali się nawzajem nawet pokojowo mieszkający od wielu pokoleń obok siebie sąsiedzi, niczego Europy to nie nauczyło.

Brunatne robactwo ponownie doszło tam do władzy i po raz kolejny sprowadziło na nią lawinę nieszczęść.

Przez niemal połowę trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku lała się tam krew i narastał wewnętrzny chaos.

Europejskie narody mordowały się w bratobójczych walkach, kwitnące niegdyś gospodarki popadały w głębokie kryzysy lub, jak w przypadku Szwecji, w ruinę.

Podzielone, skłócone i szczute przez nacjonalistów społeczeństwa skoczyły sobie do gardeł. Chrześcijańskie podobno w większości społeczeństwa wyrzynały się same.

Ku wielkiej uciesze imamów i szejków kierujących operacją „IE”.

To, co było straszną tragedią Europy, bardzo uradowało bowiem ludzi, którzy od dawna na ten moment czekali.

Ostatni ich atak z końca siedemnastego wieku zakończył się wprawdzie już pod Wiedniem, lecz sytuacja była dla nich wówczas dalece trudniejsza.

Tym razem wiele krajów podane zostało im niemal na tacy. Destrukcja instytucjonalna, wojny domowe oraz wielopłaszczyznowy kryzys ekonomiczny, które przyniosły Europie rządy nacjonalistów, uczyniły ją bezbronną wobec zagrożeń zewnętrznych.

Klęska koncepcji Unii Europejskiej „bez granic” i postępujący rozkład NATO ucieszyły jednak nie tylko sunnicki świat arabski.

Zadowolenia nie kryła także Rosja.

Jej rola w hybrydowej wojnie poprzedzającej przejęcie władzy w Europie przez narodowców była więcej niż znacząca. Maksymalne osłabienie NATO, ale także dezintegracja samej Unii leżały w bezpośrednim interesie Rosji.

Rządzącemu wówczas tym krajem od prawie dwóch dekad Putinowi wybornie udało się rozegrać tamte partie.

Nie dość, że na dobrych kilka lat przesunął epicentra ataków dżihadystów na Bliski Wschód, do Afryki oraz do państw „Starej Unii” właśnie, czyli dość daleko od swoich granic, to po drodze trafili mu się Orban, Kaczyński, Trump, a potem jak by tego było jeszcze mało, rządy kolejnych „Dyzmów”. Najbardziej ekipę Putina cieszyły właśnie wydarzenia w USA i Europie.

Przez pewien czas Rosja znowu mogła robić praktycznie co tylko chciała i gdzie tylko chciała. Uważać musiała przy tym jedynie, aby nie naruszyć interesów jedynego wówczas globalnego mocarstwa będącego na krzywej wznoszącej, coraz śmielej rozpychających się Chin.

Błogie szczęście Kremla nie trwało jednak wiecznie.

Narastające od wielu lat problemy gospodarcze, bezpardonowa walka o władzę i wpływy, ruchy separatystyczne, samowola lokalnych oligarchów, a także ciągle eskalujące napięcia wewnętrzne na początku piątej dekady doprowadziły Rosję do najtrudniejszej sytuacji, w jakiej znalazła się od stu lat, od czerwca 1941 roku.

Misterne plany Putina i jego następców spaliły ostatecznie na panewce. Ciągłe dolewanie oliwy do ognia nie opłaciło się. Ogień buchnął zbyt wysokim płomieniem i dotarł również do Rosji.

Idąca od Kaukazu po Kirgistan islamska pożoga rozlewała się od południa na kraj. Byłe imperium sowieckie najpierw zatrzęsło się w posadach, a potem z hukiem runęło rozpadając na kilka kolejnych kawałków. Europa zmieniła się nie do poznania. Taki los zgotowali jej nacjonaliści.

Z większych państw jedynie Polakom udało się, zanim nie doszło do najgorszego, uporać z prowadząca ich kraj ku samozagładzie kato-narodową pseudo prawicą.

Z dokładnie tą samą władzą, której najpierw udzielono tak dużego społecznego poparcia.

Rozdział 2Polak Polakowi Polakiem…

Zaledwie kilka lat wcześniej sterowana przez Kościół katolicki ogłupiała ciemna masa, różnej maści prymitywy, szuje, męty, głupki i naiwniaki podczas pamiętnych wyborów w 2015 roku wykorzystały zniechęcenie i bierność myślącej części społeczeństwa i znokautowały polityczną konkurencję.

„Prawo i Sprawiedliwość”, partia, którą Kościół wyznaczył do reprezentowania swoich interesów, osiągnęła taką przewagę, że mogła robić w parlamencie co tylko chciała. I robiła.

Rozpoczął się kilkuletni dramat Polski.

W krótkim czasie pisowskie wolactwo zawłaszczyło kraj, zamieniając go w orwellowski „Folwark zwierzęcy”.

W państwie tym w latach 2015—2020 trwał tragikomiczny spektakl, przedziwna mieszanina nieudolnej PiS-dyktatury pomieszanej z bananową republiką. A wszystko to zarządzane z tylnego siedzenia przez obłąkanego watażkę.

Ośmieszano i skłócano Polskę zarówno wewnętrznie, jak i na arenie międzynarodowej. Kraj dezintegrował się i rozpadał od środka. Po raz kolejny prowokowano i opluwano sąsiadów. Znowu szczuto przeciw Rosji i Niemcom.

Znowu, jak za prezydentury Lecha Kaczyńskiego Polska zamieniała się w agresywnego pijanego konusa zaczepiającego ludzi pod dyskoteką. Znowu cherlawy karakan rzucał się, awanturował i obrażał rosłych bramkarzy…

Jednocześnie szczuto przeciwko pompującej w Polskę miliardy Unii Europejskiej.

Znowu zaczynał się jakże charakterystyczny dla tego narodu samobójczy chocholi taniec. Po raz kolejny w historii. Po raz kolejny sprowadzony na ten kraj przez Kościół katolicki i „narodowców”.

Siebiesław Kłamczyński, zwany Waranem z Żolyborza, oraz jego osobisty „Minister wojny z Rosją”, niejaki Don Antonio Mącirewicz alias Rasputin, prowadzili naród ku nieuchronnej wojnie domowej. Podzielone na dwa obozy społeczeństwo wewnętrznie kipiało.

Wzajemna nienawiść rosła z miesiąca na miesiąc.

Niczym przysłowiowy odrażający waran z Komodo zarażał Kłamczyński swoją jadowitą, trującą śliną kolejne tysiące Polaków. Zarażał nienawiścią, nietolerancją i perfidnym kłamstwem.

Tym, z czego był znany i w czym był rzeczywiście niedoścignionym mistrzem. Tylko to tak naprawdę człowiek ten potrafił; jątrzyć, skłócać, intrygować, kłamać, burzyć, siać wokół nienawiść i destrukcję.

Czyje, poza Kościołem katolickim, interesy reprezentowali tak naprawdę bracia „Ka” i towarzysz Szmacierewicz nie wyjaśniło się ostatecznie do dzisiaj. Ich działania wskazywałyby niby jasno, że byli agentami Moskwy. Prawie wszystko, co Polsce wyrządzili, było wręcz jakby pisane na zamówienie Putina. Dosłownie jakby na pobożne życzenie Rosji, według jakieś niewidzialnej listy.

Począwszy od „sprzedania” polskiego wywiadu, gdy pisowski „wariat z brzytwą” sypał wrogom Polaków, niczym podczas wojny ONR-owcy na Szucha, poprzez doprowadzenie do paraliżu armii, demolki wyższej kadry oficerskiej, nieustanne osłabianie kraju na arenie międzynarodowej, ośmieszenie i zasmrodzenie polityki zagranicznej, kompromitowanie i dyskredytowanie Polski jako poważnego partnera, kłamstwo smoleńskie i oszalały „taniec na trupach”, poprzez skarykaturyzowanie demokracji, schamienie parlamentu, zbydlęcenie życia politycznego, skłócenie narodu na nieznaną w tym kraju dotąd skalę, dramatyczne podziały wewnętrzne, aż po doprowadzenie do otwartej konfrontacji. Haniebna, niewyobrażalna zdrada stanu, za którą kiedyś była kula w łeb lub stryczek. Natychmiastowa egzekucja zdrajców.

Pamiętne „sprzedanie” przez Mącirewicza polskiego wywiadu nie tylko naraziło wielu Polaków na bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale też i na długie lata podważyło wiarygodność Polski jako poważnego, godnego zaufania kraju. Uczyniło z niej zwykłą gadatliwą uliczną dziwkę, której nic poufnego nie można powiedzieć ani powierzyć.

Ten chory psychicznie człowiek poniewierał wiarygodność Polski wielokrotnie również za drugiej kadencji PiS.

W 2017 roku przetrzymał w deszczu dwie godziny amerykańskich żołnierzy czekających na tego pisowskiego, pożal się boże „Ministranta Obrony Narodowej”, tylko dlatego, że ważniejsza dla niego była obrona „Kakałka” na partyjnym sądzie. Samowolnie „skasował” też polskich żołnierzy z misji w Iraku i Afganistanie, którzy cieszyli się największym szacunkiem i zaufaniem szefostwa NATO.

Kiedy jednak znowu zaczął bawić się tajnymi teczkami, które łyknął za rządów Olszewskiego, kiedy zaczął „komponować” je po raz kolejny, czyli preparować pod konkretną osobę, tym razem już nie pod Wałęsę czy kogoś z opozycji, a pod pisowskiego bądź co bądź kandydata na premiera, miarka się przebrała.

Zarządzający kaczystowskim cyrkiem Kłamczyński ponownie schował kościelnego agenta na jakiś czas do szafy. Dla zmyły, aby po raz kolejny oszukać Polaków.

Za budżetowe środki finansowano partyjną bezpiekę i „oddziały szybkiego reagowania”, zwane żartobliwie… Wojskami Obrony Terytorialnej. Rządzącym łajdakom śniło się, że stworzą dla siebie coś na wzór brunatnych bojówek SA, które w razie niepokojów społecznych błyskawicznie interweniują i siłą przywrócą spokój. Pisowskie „SA” zakończyło się jednak taką samą kompromitacją, jak i wszystkie wcześniejsze pomysły Rasputina.

Czyje interesy reprezentowali ci dwaj dziwni panowie i jak to możliwe, że do tego w ogóle doszło, że tak długo pozostawali bezkarni? Kursowało na ten temat sporo różnych teorii, jednak większość poważnych historyków jest dziś w swoich ocenach zgodna. Niczyje. Wyłącznie Kościoła i swoje własne.

Była to zwykła niepisana zmowa, nieformalny symbiotyczny układ rządzących polityków z hierarchami Kościoła katolickiego, jakich w historii Europy było już wiele. Chodziło o stopniowe zniesienie demokracji, wprowadzenie władzy absolutnej i „zabetonowanie” brunatno-czarnego układu na kilka kadencji.

Kościół katolicki przez ponad tysiąc lat pilnował, aby Polska była krajem głupków, Kłamczyński chciał zaś z Polski zrobić dodatkowo jeszcze kraj „dla głupków”.

Oprócz dramatu wewnętrznego, „Prawo i Sprawiedliwość” chciało ściągnąć na Polskę także dramat zewnętrzny.

Podobnie jak jego brat, także Waran próbował wszelkimi sposobami poróżnić Polskę na arenie międzynarodowej. Zwłaszcza z najważniejszymi dla jej gospodarki i milionów polskich rodzin sąsiadami, z Niemcami i Rosją.

Zaczynał powtarzać się samobójczy scenariusz z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Na niespotykaną wcześniej skalę skłócano Polskę z najważniejszymi sąsiadami i partnerami.

Kaczystowskie oszołomy wygrażały swoją małą piąstką „Moskwie”, „Berlinowi” i „Brukseli” jednocześnie. Groziły także „Teheranowi”, a nawet „Pekinowi”. Jakby kompletnie nie znając realiów gospodarczych, nie mówiąc już o politycznych. Sojuszników znaleziono za to na… Węgrzech…

Pisowskie tumany nie wiedziały z czego żyją setki tysięcy polskich rodzin, nie wiedziały, gdzie pracują miliony Polaków, kto umożliwił tak masową przedsiębiorczość, powstanie tylu firm, firemek, start-up'ów, z czego finansowany jest handel wewnętrzny, budownictwo, czym napędzana jest konsumpcja i eksport. Nie rozumiały, że polska gospodarka działa dzięki zagranicznej kroplówce. Myślały, że te miliardy Euro, setki milionów funtów, franków i koron spływają z księżyca, że Polacy zarabiają je u siebie. A nie w Unii Europejskiej, Szwajcarii czy Norwegii.

Kato-nacjonalistyczny rząd PiS znowu popychał kraj ku zagładzie. Znowu prowokował i opluwał, znowu puszył się, intrygował i jątrzył. Do tego nieustannie cwaniakował i próbował oszukać własnych partnerów w interesach. Partnerów, dzięki którym państwo to tak szybko stanęło na nogi.

Pisowska Polska była jak oszust, który zaraz po rozpoczęciu pracy w nowej firmie nabrał zaliczek, skasował bonusy, pobrał drogie narzędzia, a zaraz potem odechciało mu się roboty.

Była jak knajpiany skurwiel-naciągacz, który nazamawiał najdroższych dań, nażarł się najwięcej ze wszystkich, a na koniec bezczelnie oznajmił kolegom, że nie zapłaci nawet grosza i mogą cmoknąć go w dydka.

Zamiast kontynuować budowę partnerskich relacji i trwałych sojuszy z mocnymi, rząd PiS znowu udawał chojraka i znowu wywijał szabelką.

Pisowska Polska znowu zamieniała się w endeckiego chochoła, w niebezpiecznego dla siebie i otoczenia rozrabiakę-samobójcę, w awanturnika Europy.

W kraj, który znowu najpierw zaczepia, pomawia i prowokuje innych, a potem jak dostaje w końcu w mordę, to bredzi o „godności i honorze”. Po czym znowu dekadami leży na łopatkach, żebra i kwiczy. O swoje nieszczęście oskarżając tradycyjnie wszystkich dookoła, tylko nie siebie.

Pisowskie kanalie śmiały łgać o polskiej „pedagogice wstydu”…

Wyważone, adekwatne do faktów stanowiska poprzednich rządów zastąpiły swoją własną doktryną, „pedagogiką buty i kłamstwa”.

Gdyby naród się nagle nie przebudził, kaczystowska banda wmówiłaby niedługo swojemu ogłupionemu już prawie do reszty „suwerenowi”, że Polacy sami się wyzwolili, że hitlerowców pokonali nie Stalin i Alianci, tylko… „żołnierze wyklęci”. Tak tak, zgadza się, ci sami „żołnierze wyklęci”… Te pisowskie „bohatery”, które zamiast okupanta mordowały i rabowały Polaków.

Kaczystowska „pedagogika buty i kłamstwa” obejmowała jednakże nie tylko systemowe fałszowanie historii, ogłupianie młodzieży i robienie z Polski pośmiewiska świata.

Polegała nie tylko na publicznym praniu brudów, wiecznym sraniu sobie na łeb i robieniu wszędzie wrogów. Doktryna ta obejmowała również żenujące wręcz samochwalstwo, irytującą i nachalną propagandę sukcesu. Wyjątkowo przy tym nieudolną, prymitywną i bezczelną.

Donald Tusk, jedyny poważny i poważany polski polityk zachowując się wprawdzie niezbyt szarmancko wobec unijnych partnerów, za to mądrze i konsekwentnie broniąc polskiego interesu, podczas szczytu uchodźczego w 2015 roku wywalczył relokację do Polski jedynie symbolicznej ilości uchodźców. Dosłownie symbolicznej garstki, w stosunku do tego ile przyjmowały inne unijne kraje podobnej wielkości. I to jeszcze przyjęcia według własnych kryteriów. Chciał obronić Polskę przed migrantami, a jednocześnie utrzymać ją w solidarnej europejskiej rodzinie. Była to mistrzowska zagrywka, dyplomatyczny i negocjacyjny majstersztyk, który pozwalał Polakom nie łamiąc unijnej solidarności ani zasad współpracy na obronę przed zalewem imigrantów.

Kłamcy z PiS uczynili z tego narodową histerię i okłamując w swoim bandyckim stylu społeczeństwo, że oni „nie wpuszczą nikogo” wygrali wybory. Nie minęły trzy lata, a Polska w ilości przyjmowanych imigrantów… wyprzedziła już nawet wyśmiewane Niemcy.

Kłamczyński, który swoim kłamstwem o rzekomym „zalaniu Polski przez islamistów”, jakich chciał jakoby sprowadzić nad Wisłę poprzedni rząd przypieczętował swoje wyborcze zwycięstwo, w ciągu zaledwie trzech lat zrobił z Polski imigracyjny śmietnik.

Tusk wynegocjował dla Polski symboliczne tysiące chrześcijan, PiS zalał Polskę milionami. W tym także islamskimi fundamentalistami. Tak właśnie kaczyści „bronili Polski”, tak „dotrzymywali obietnic”… Można? Można! Wystarczyło tylko bezczelnie łgać.

Państwo, z którego za pierwszych rządów PiS wyjechało za chlebem najwięcej Polaków w dziejach, znowu stawało się etnicznym tyglem. To, co dostało w prezencie od Stalina, a więc najlepsze granice w historii oraz homogeniczne narodowościowo państwo i co później przez 45 lat skutecznie utrzymała PRL, teraz zostało zniszczone w ciągu kilku lat przez pisowskich oszustów.

„Prawo i Sprawiedliwość” ściągało do kraju tysiące obcych dziennie. W jednym tylko roku PiS ściągnął do Polski milion imigrantów- więcej niż liczyły Łódź i Katowice razem wzięte!

Tusk wynegocjował dla Polski symboliczne kilka tysięcy, które zmieściłoby się w jednym katowickim bloku, PiS zalał Polskę milionami! Da się? Da się! Wystarczyło tylko kłamać…

Nagminnie fałszowano lub naciągano wyniki gospodarcze, starannie ukrywając przed społeczeństwem fakty.

Zmarnowano najlepszy w dziejach moment na wyjście z koszmaru węglowego, uwolnienie się wreszcie z samobójczej dla budżetu i samych Polaków archaicznej energetyki opartej na węglu. Mało tego, zamiast węgla polskiego, kupowano …zagraniczny, głównie rosyjski… Da się? Da się!

Realne straty ekonomiczne kraju szły w miliardy miesięcznie, sterta rachunków do zapłacenia przez następny rząd i dorastające pokolenie Polaków rosła jak na drożdżach, puchła dosłownie w oczach. „Titanic” nabierał wody, a pisowskie oszołomy organizowały bal za balem, danymi ekonomicznymi żonglując niczym Mącirewicz teczkami… W wielu spółkach wyhamowywano inwestycje, zdarzało się, że wstrzymywano konieczne modernizacje a nawet bieżące remonty, aby tylko za wszelką cenę wygenerować „księgowy zysk”. Kilkadziesiąt firm załatwiono w ten sposób na amen.

Aby nabrać społeczeństwo na bajkę o „uszczelnianiu podatku VAT”, miesiącami przedłużano procedury lub wstrzymywano przelewy, byle tylko „zgadzały się” cyferki.

Aby skuteczniej ogłupić naród codziennie zasypywano media manipulowanymi danymi ekonomicznymi. Podawanymi tak cwanie, że słuchający tej pic-propagandy turyści mogliby sądzić, że przebywają nie w Polsce, a w Norwegii czy Katarze.

Wystarczyło „obciąć” grudzień, „wywalić” jeden kwartał, albo skomponować dane „pod siebie”, jak wcześniej esbeckie teczki i już robiło się miło, wyniki były „jak trzeba”.

Na informacyjnych paskach publicznej telewizji „niewidzialna ręka” kaczystowskich oszustów wypisywała tak bandyckie oszczerstwa i bzdury, że czasem nawet niektórym wolakom jeżył się na głowie włos.

Pic-telewizja montowała wycinane z kontekstu wypowiedzi, które brzmiały dokładnie odwrotnie, niż w rzeczywistości. Niektórymi pic-klipami pisowskie gnoje z TVP bombardowały widza po kilkadziesiąt razy, aż „do skutku”.

Sam trik był bardzo prosty; wystarczyło wyciąć z kontekstu np. „Polskość to nienormalność… więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością” i zrobić z tego pisowskie:

„Tusk mówi, że Polskość to nienormalność”…

Tak kaczystowskie gluty próbowały robić zdrajcę z jednego z największych polskich patriotów, człowieka szanowanego i podziwianego w świecie, jednego z najrozsądniejszych europejskich polityków obecnego wieku.

Pisowskie łajdaki okłamywały naród przy niemal każdej informacji napływającej z Europy. W prymitywny, kaczystowski sposób manipulowały wypowiedziami, opiniami, komentarzami, a jak się nie udało, to podstawiali pod kamery swoich własnych „ekspertów” — najobrzydliwszych lizusów Kłamczyńskiego, wazeliniarzy z nosami aż brązowymi od kału pana prezesa.

Nota bene takich „ekspertów”, że wstyd wypowiadać ich nazwiska, gazety lub „uczelnie”, które reprezentowali. Ci „miszczowie intelektu” wyśmiani zostaliby nawet na zlocie gamoni, a co dopiero w starciu z gimnazjalistami.

Wybrane kraje inscenizowano w TVPic jako istne pola bitew, jako „Sodomy i Gomory”.

Podczas gdy w rzeczywistości to właśnie Polska była najgorszą mordownią Europy. Noże, siekiery czy maczety szły tam w ruch codziennie, i to nie w rękach żadnych muzułmanów, a swojaków, rodzimych „chrześcijan”. O tym jednak w TVPic cisza.

Ogłupiony kłamliwą propagandą widz publicznej telewizji myślał więc naprawdę, że wszędzie jest Armageddon, a tylko w Polsce porządek i spokój, że wszyscy są głupi i źli, tylko polski rząd mądry i dobry.

Że „żółte kamizelki” protestują przeciwko „Brukseli”, a nie z powodu „rozkoszy kapitalizmu”; absurdalnym cenom mieszkań, paliw, usług, bezrobociu, egzystencjalnym strachom, poczuciu ekonomicznej beznadziei.

Że ludzie w rozwiniętych krajach odsuwają się z obrzydzeniem od katolickiego zakłamania z powodu swojego „zepsucia”, a nie dlatego, że po prostu mądrzeją. Że odchodzą od Świąt Bożego Narodzenia, bo „zwalczają chrześcijańską tradycję”, a nie świąteczne szaleństwo, sztucznie pompowany produkt marketingowy, mający wygenerować maksymalne obroty handlowe. Że bojkotują nie żaden „czas miłości i pojednania”, tylko czas konsumpcyjnego obłędu, stresu, kłótni i wzajemnych pretensji.

O tym, że w tej właśnie „chrześcijańskiej” Polsce, ojczyźnie kościelno-pisowskiej zgnilizny, siedlisku nienawiści i zakłamania ten rzekomy „czas miłości i pojednania”, to okres największych rodzinnych tragedii, dni straszliwych rodzinnych dramatów, awantur, morderstw i pobić, o tym w rządowych mediach ani słowa. I tak ze wszystkim, przez lata, dzień w dzień.

Pic-prezydent, pic-premier, pic-fakty. Nieustanne pic-sukcesy…

W pamiętnym ataku PiS-hołoty na Polskę brał też udział oczywiście Kościół.

Spora część młodzieży oraz gro dorosłych, zwłaszcza tych niezbyt lotnych intelektualnie, była święcie przekonana, że Polacy to „Chrystus narodów”. Że są najlepsi, najodważniejsi, najbardziej honorowi, kryształowi, że wszyscy inni powinni się od nich uczyć, podziwiać, wychwalać, brać ich za przykład. Że Polacy są najmądrzejsi, najpiękniejsi, najzdolniejsi. A wszyscy inni to chuje, dno, badziew. Reszta to sami zdrajcy, frajerzy albo tchórze.

Pisowski „suweren” przestawał odróżniać dzień od nocy, żył szczelnie skloszowany w swoim urojonym, coraz bardziej oderwanym od rzeczywistości świecie.

Jednocześnie kaczyści zajadle prześladowali wzywającą władzę do opamiętania opozycję, intelektualistów, „wykształciuchów”, osoby myślące i resztę prawdziwych patriotów. Ludzi, którzy rozpaczliwie próbowali zatrzymać tę kaskadę łajdactw i kłamstw. Nie udało się.

„Prawo i Sprawiedliwość” nadal łgało więc w każdej nieomal sprawie. Od samego początku. Okłamywało społeczeństwo w żywe oczy. Największy złodziej hasał po sklepie wydzierając się: „łapać złodzieja”!

Schowany „w szafie” na czas wyborów Mącirewicz zaraz po zwycięstwie mianowany został szefem najbardziej newralgicznego resortu. Mimo iż wcześniej zapewniano Polaków, że tak się nie stanie. Ten trzymający w swoim sejfie tajne teczki na wszystkich „obłędny rycerz” przerobił MON po swojemu, na Ministerstwo Ośmieszania Narodu.

Skitrany dla picu podczas kampanii wyborczej poza pierwszą linię Siebiesław Kłamczyński natychmiast po wygranej ponownie przejął lejce i manipulował swoimi kukłami, w tym „prezydentem” kraju i „szefową rządu” jak szmacianymi lalkami. Takie to było „prawo” i taka „sprawiedliwość”. Krajem rządził poseł nie mający żadnego umocowania prawnego ani na super-premiera, ani na nad-prezydenta. Nie ponoszący formalnie kompletnie żadnej odpowiedzialności za to co wyczyniał.

Ta pisowska szuja autorytarnie rządząca ze swojej „budki suflera” całą Polską mogłaby na przykład kazać wojakom swojego „Ministra wojny z Rosją” napaść na Kaliningrad albo z dnia na dzień zakazać eksportu do Niemiec i w świetle prawa nic nie można byłoby mu zrobić.

Był to zresztą dokładnie ten sam podły człowiek, który już wcześniej okłamał naród, mówiąc, że dopóki jego brat będzie prezydentem, on nie zostanie premierem i dokładnie ten sam, który jeszcze jako senator w 1990 roku tak zaciekle agitował do jak najszybszej prywatyzacji majątku narodowego.

Ten żyjący w swoim hermetycznym matrixie guru ocipiałego wolactwa, nie mający zielonego pojęcia o realnym życiu i prawdziwym świecie, mylący neutralną Szwajcarię z siedliskiem nazizmu, błazen, który z biednego, ciemnego, bogobojnego Podkarpacia chciał robić „polską Bawarię” i bredził o polskich Quandtach, decydował o losach całego kraju. Ten drabinkowy łgarz, szczuja i ignorant nie znał fundamentalnych historycznych faktów, nie wiedział skąd wzięło się bogactwo Bawarii, gdzie niewolniczo tyrały tysiące polskich Zwangsarbeiter, gdzie po wojnie trafiły tony złota i wory Kriegsgeld, gdzie najwięcej inwestowali Amerykanie, gdzie siedziby miały gospodarcze lokomotywy.

Kompromitował się na każdym kroku, był jak wioskowy „mądrala spod GS-u”, który nigdzie nie był, nic tak naprawdę nie wie, ale wszystkich dokoła poucza i ustawia.

Bezczelne kłamstwa zatruwały całą przestrzeń publiczną.

Wszystko przekręcano, przekłamywano, naprędce fałszowano powojenną historię. Z bandytów, tchórzy i zdrajców robiono narodowych bohaterów. Prawdziwych patriotów, Polaków, którzy zrobili dla kraju rzeczy wielkie, ludzi podziwianych przez świat opluwano.

Pisowska „Dobra zmiana”, jak sami siebie nazwali, podzieliła naród na lepszy i gorszy sort. Tym gorszym byli myślący Polacy, tym lepszym oni, wolacka swołocz. Swołocz ta dzieliła, skłócała i jątrzyła. Do czasu jednak.

Tak jak trzydzieści lat wcześniej Polska rozbiła sowieckie imperium i zrzuciła narzuconą Europie żelazną kurtynę, dając wolność lub możliwość zjednoczenia kilkunastu krajom, tak trzydzieści lat później znowu jako pierwsza w Europie poradziła sobie z brunatną zarazą.

Drugi raz w ciągu zaledwie trzydziestu lat Polakom udało się dokonać rzeczy wielkiej. W latach 1989—1990 rozprawili się w bezkrwawy, ale jakże skuteczny sposób z trwającym niemal pół wieku powojennym dyktatem Moskwy i jej utopijną socjalistyczną mrzonką, w latach 2019—2020 udało im się ponownie zjednoczyć i solidarnie wystąpić przeciwko wolackiej hołocie.

Patriotom udało się odzyskać i uratować kraj, a naród oczyścić z zarazy, która zżerała go od ponad tysiąca lat.

Jesienią 2020 roku ostatnie kościelno-kaczystowskie kanalie opuściły Polskę. Polacy doczekali się wreszcie normalnego rządu, z miejsca przywrócono prawdziwą demokrację. Zapanowała społeczna zgoda, powróciły nadzieje i optymizm.

Jeden ze zdolniejszych, a zarazem, na własne niestety życzenie, także jeden z najbardziej pechowych i nieudacznych narodów świata, ponownie zakasał rękawy i pokazał, co potrafi.

Trzecia dekada dwudziestego pierwszego wieku, mimo zawieruchy, która ogarnęła Europę okazała się dla polskiej gospodarki jedną z najlepszych. Udało się też dość szybko nadrobić szkody wyrządzone przez PiS.

Geneza tamtej populistycznej zarazy, jak i całego brunatnego terroru w Europie, była niemal identyczna w każdym jednym kraju, który ogarnięty został tym samobójczym szaleństwem.

Nacjonaliści ukryci pod sztandarami rożnych partii protestu czy też antysystemowych legalną władzę zdobywali bowiem wszędzie w identyczny niemalże sposób.

Najpierw umiejętnie strasząc uchodźcami, którzy spadli im wówczas jakby wprost z nieba, a potem wykorzystując drugi niesamowity prezent od losu, niezrozumiałą, niewiarygodną wręcz indolencję partii rządzących. I to indolencję w najważniejszej wtedy dla przyszłości Europy kwestii; problemie zalewających ją muzułmanów. Dla neonazistów był to układ marzenie.

Natychmiast uruchomili kilka swoich starych śpiewek i nacjonalistycznych haseł. Regularnie puszczali w eter i do znudzenia powtarzali chwytliwe, wielokrotnie sprawdzone już w boju slogany o rzekomych „zdrajcach narodu”, „Volksverräter”, „skorumpowanych elitach”, „spiskach”, „obcych”, „żydach”, „iluminatach”, „masonach”, „Bildenbergach”, „Sorosach”, „Rotshildach”, „międzynarodowych zmowach”, „zgniłej władzy”, „złodziejach” i o znienawidzonej „Lügenpresse”. Tych wstrętnych mainstreamowych mediach, które głoszą wyłącznie nieprawdę. Miliony ludzi poczuły się w swoim żywiole.

Dostrzegli nagle swoją szansę na „zemstę”, wyczuli zapach krwi. Zadziałał stary jak świat psychologiczny mechanizm.

Każdy patałach czy nieudacznik, któremu nic się w życiu nie udało, najczęściej zresztą z jego własnej winy, nagle zyskiwał alibi, wygodne wytłumaczenie swoich ciągłych porażek.

Nagle znalazł się jakiś winny, ten „podły winowajca” wszystkich jego życiowych katastrof i urojonych krzywd. Wszędzie dokładnie tacy sami ludzie, ten sam typ umysłowości i moralności, wszędzie ten sam, charakterystyczny, nie do pomylenia z innymi typ „patriotycznego” wyborcy.

To nie przypadek, że tępe, bezmyślne, nienawistne gęby kościelno-pisowskich sekciarzy ze smoleńskiej miesięcznicy w Warszawie były tak podobne do tępych, bezmyślnych ryjów uchachanych po pachy prymitywów na Aschermittwoch AfD w Saksonii, do frenetycznie wiwatujących na wiecach Marie Le Pen bereciarzy czy do amerykańskich tumanów w kapeluszach głosujących na Trumpa. Hołota wszędzie jedną ma twarz.

Głupota i draństwo nie mają narodowości. Mają za to wspólną genezę, wspólnych idoli oraz przede wszystkim wspólnych wrogów. Zwłaszcza jednego, tak zwaną lewicę.

Lewicę, czyli osoby o poglądach postępowych. Motor napędowy ludzkości. Strażnika społecznej sprawiedliwości, dzięki któremu masy pracujące przestały być towarem, a stały się ludźmi. Lewicę, największego wroga wyzyskiwaczy i naziolstwa, dekujących się często pod szyldem „konserwatystów”.

Lewicę, tego tak znienawidzonego przez duchowieństwo demaskatora wszelkich masowych ogłupiaczy, w tym religii właśnie.

Różne małe „Hitlerki” grając jego sprawdzonymi patentami wygrywały z czasem wybory w całej prawie Europie. Obiecywały wyborcom, jak wcześniej Adolf Hitler, swoje megalomańskie iluzje, ten populistyczny stek bzdur i gospodarcze fantasmagorie.

I przede wszystkim rychłe rozprawienie się z jakimiś „nimi”. Z jakimiś „wrogami narodu”, „wrogami ludu”, tymi „złymi”. Tymi „winnymi” wszystkich nieszczęść przysłowiowego uczciwego człowieka.

I jak niemal sto lat wcześniej ich wąsaty pierwowzór, chory, nie tylko zresztą umysłowo Austriak, odpowiedzialny za oceany ludzkich cierpień i nieszczęść, z których świat nie potrafił otrząsnąć się przez kilka generacji, tak i późniejsi brunatni populiści również dawali różnym nędznym kreaturom, szubrawcom i mętom nadzieję na bycie kimś… A do tego jeszcze na społeczny lincz, może nawet na krwawą jatkę, zemstę na tych, którym udało się skorzystać na gospodarce rynkowej. Oczywiście rzekomo nieuczciwie.

Mały wredny patałach, zła do cna obrzydliwa ludzka kanalia czy pokraczna kreatura nagle dostawała obietnicę stania się częścią czegoś ważnego, wielkiego, budzącego grozę i lęk.

Niczym wcześniej członkowie NSDAP. I ugrania przy tym czegoś dla siebie. Wtedy też oficjalnie grzmiało się o wzniosłych ideach, a w duchu liczyło na konkretne łupy. Deal życia, teraz albo nigdy. Wystarczy pozbyć się jakoś tych wstrętnych żydów, a posada, mieszkanko, mebelki, gabinet, kancelaria, warsztacik czy nawet fabryczka już czekały. A potem to samo dalej, z innymi narodami. Beutezug; okraść, zabrać, zabić, zdobyć…

Zająć cudzą ziemię, ukraść cudzy dobytek, ograbić majątek narodowy, dzieła kultury i sztuki, zasoby, surowce. Wymordować inteligencję, a resztę zagonić do niewolniczej pracy. „Reiche Beute machen”, to było prawdziwym motorem napędowym nazistowskiej zarazy.

Nie inaczej stało się w 2015 roku w Polsce. Zadziałały tam podobne mechanizmy konsolidacji motłochu.

Nagle jakiś nierób czy pijak mieszkający ze swoją, często także patologiczną rodziną w jakieś zagrzybiałej melinie dostawał obietnicę „odegrania się” na szkolnym koledze, mieszkającym zaledwie kilka ulic dalej w ładnym mieszkaniu.

Na człowieku, któremu się powiodło, który tyra siedem dni w tygodniu w swojej małej firmie, aby wykształcić dzieci, zapewnić rodzinie bezpieczeństwo i dostatek, człowieku który ma dobry samochód i który buduje za miastem własny dom. I teraz nagle owa hiena, ów jego szkolny kolega dostał możliwość zrobienia z niego oszusta, powiedzenia do żony:

„no widzisz, mówiłem ci że to złodziej”.

Nagle lump i nierób, którego nie interesowała żadna uczciwa praca, zrobił się czujny, aktywny, zwietrzył szansę na grubszą rozpierduchę. A w niedalekiej przyszłości, kto wie, może nawet uszczknięcie czegoś dla siebie. Wielu łajdaków głosujących wtedy na PiS liczyło w duchu na łupy.

Szansa na długo oczekiwaną zemstę zmobilizowała jesienią 2015 roku na niespotykaną wcześniej skalę cały polski motłoch, całe wolactwo, wszystkie najgorsze kanalie, prymitywy i moralne męty, najwierniejszych wychowanków Kościoła katolickiego. Miliony osób, jedną piątą społeczeństwa…

Nie były to żadne „niewinne ofiary Kościoła i PiS”, tylko ich wspólnicy. Każdy jeden wyborca PiS był bowiem nie ofiarą, a świadomym wspólnikiem łajdaków, którzy po kwietniu 2010 roku napadli na Polskę.

Nigdzie w Europie ochlokracja nie przybrała takich rozmiarów, jak w kaczystowskiej IV RP. Nigdzie indziej ciemniactwo nie zaatakowało własnego kraju na taką skalę.

Jesienią 2015 roku cała ta tłuszcza ochoczo ruszyła do urn.

Odwrotnie normalni Polacy. Większość z nich nie zagłosowała ku swojej zgubie w ogóle. Frekwencja była tak niska, że zaledwie 18%, niespełna jedna piąta narodu, najgorsze jego szumowiny, dały władzę absolutną nad krajem klerowi i pisowskim kłamczuchom. Tyle zaledwie procent wystarczyło, aby w cuglach wygrać wybory.

Intelektualne doły, nieudacznicy życiowi, półgłówki, ciemnota, miernoty, karierowicze i pazeraki liczące na jakieś łakome kąski czy stanowiska, zbankrutowani i sfrustrowani przedsiębiorcy z pretensjami do wszystkich, tylko nie do siebie, pracownicy najemni narzekający latami na chciwych szefów, liche urzędniczyny marzące o wygryzieniu kolegów, śniący po nocach o ośmiorniczkach i grubych kopertach, partyjne pionki, którym marzyły się polityczne kariery w PiS i związane z tym smakowite profity, całe to łajdackie tałatajstwo ruszyło do urn, aby oddać swój głos na „Prawo i Sprawiedliwość”.

W tym jak zawsze w komplecie swoisty polski fenomen, ewenement na skalę światową; kilkumilionowa, zdyscyplinowana i karna armia polskiego Kościoła katolickiego. Najobrzydliwszej z obrzydliwych parodii chrześcijaństwa. Różnego szczebla księża, klechy, ich rodziny, kochanki, matki ich nieślubnych dzieci, parówy, ministranci, cieplaki, przydupasy, donosiciele, lobbyści, agenci oraz wszystkie kruchtowe trolle, okupujące dniami i nocami Internet, zasypujące latami wszelkie fora i portale wolacką propagandą.

Do tego jak zawsze w komplecie zgorzkniali emeryci i stare dewoty, którzy żądali tak naprawdę już nawet nie chleba, a tylko igrzysk. Rozliczenia jak to nazywali „złodziei”, czyli tysięcy mniejszych i większych beneficjentów okresu transformacji. Bo wszystko czego nie mamy my, to zostało na pewno ukradzione. Bo my tego nie mamy. Gdybyśmy my to mieli, to nie byłoby ukradzione. Hołota żądała pogromu tych, którym w życiu wyszło, układało się. „Rozliczenia” ich, albo przynajmniej puszczenia z torbami.

Stare przysłowie „Mądry głupiemu zawsze największym wrogiem” nigdzie w świecie nie sprawdzało się tak jak w Polsce.

Nigdzie, nawet w USA Mądry nie był takim wrogiem Głupiego jak w kaczystowskiej Polsce.

Na PiS głosowali także ludzie, którzy nie wierzyli, że sami cokolwiek na tym zyskają, tylko, że inni stracą. Nieważne, że mi nie będzie lepiej, ważne że innym się pogorszy…

Kłamczyński, wirtuoz nienawiści i manipulowania motłochem w odróżnieniu od poprzedników doskonale wiedział jakie są społeczne nastroje, oczekiwania i lęki. Jaki elektorat dominuje, ile go jest i jak nim zagrać. W wyborczej socjotechnice bił swoich politycznych przeciwników na głowę, deklasował ich wręcz.

Społeczeństwo polskie już wówczas było dość mocno podzielone i w sporej części nieodwracalnie skundlone. Lata permanentnej kościelnej indoktrynacji zrobiły swoje.

Parafialne ciemniactwo szczute i napuszczane było latami przez Kościół przeciw różnym elitom i jak ich pogardliwie nazywano „wykształciuchom”.

Prymitywne głupki bełkoczące kłamstwa za swoimi proboszczami, różnymi Kłamczyńskimi czy Rydzami, powtarzane niczym mantra bzdury o jakiś zdrajcach, układach i ciągłych antypolskich spiskach. O tym, że świat sprzysiągł się przeciwko biednej Polsce, a zła Unia Europejska tylko Polskę wykorzystuje, psuje i lekceważy.

Wszystko przekręcano o 180 stopni, dokładnie odwrotnie, niż to było faktycznie. Prawdę wywracano dosłownie do góry nogami, typowo po pisowsku. Już sama nazwa rządzącej formacji była tego zakłamania najlepszym przykładem. Szczytem arogancji, hipokryzji i bezczelności. W powojennej historii Polski nie było ani jednej partii będącej bardziej skandalicznym zaprzeczeniem prawa i sprawiedliwości, niż PiS. Nawet legendarna AWS się chowała.

Igrzyska społecznej zemsty hołocie obiecano, i tu słowa faktycznie dotrzymano. Tej jednej jedynej obietnicy wyborczej „Prawo i Sprawiedliwość” dotrzymało w stu procentach.

Na pierwszy ogień pod topór poszli polscy bohaterowie narodowi. Zaraz po nich wzięto się za najbardziej wartościową część społeczeństwa, za patriotów. Za wszystkich tych, którzy nie tańczyli tak, jak nakazał Kościół i jego polityczne pachoły. Oni mieli zostać zniszczeni w pierwszej kolejności. To z nich, z tych zapracowanych ludzi, którzy próbowali budować nowoczesną Polskę zrobiono wrogów i zdrajców. To oni byli „najgorszym sortem”. Koszono wszystko do zera, od publicznych mediów po przemysł, od szkolnictwa po służbę zdrowia.

Aby czymś to przykryć, uruchomiono gigantyczną machinę propagandową. Od rana do nocy w pośpiechu poprawiano niewygodną historię, preparowano wyniki gospodarcze i animowano kolejne „sukcesy rządu”. Na każdym kroku zuchwałe kłamstwa i fałsz. I to jak podawane, mistrzostwo świata. Wszystko aranżowano tak, aby hołota za każdym razem myślała, że PiS robi to dla niej, dla jej dobra i w jej imieniu. Dla dobra szarego człowieka, dla zwykłego Kowalskiego. A nie dla siebie, Rydza czy Episkopatu. „Prawo i Sprawiedliwość” tak ogłupiło swoją propagandą naród, że po roku od przejęcia telewizji duża jego część nie odróżniała już dnia od nocy.

PiS był niczym rodzinny kanciarz, który na konto babci nabrał bez jej wiedzy kilkanaście kredytów, kasę przehulał, a gdy ta z frasunku się rozchorowała, to odwiedza ją w szpitalu bezczelnie kłamiąc, że pieniądze są, czekają na nią ulokowane w spółki, które przynoszą krociowe zyski i że po wyjściu ze szpitala będzie zamożną osobą, tylko teraz musi dać mu jeszcze swoją emeryturę, której w szpitalu i tak przecież nie potrzebuje. Ta naiwna staruszka nawet umierając z głodu byłaby święcie przekonana, że kanciarz chciał dobrze dla niej, nie dla siebie. Identycznie jak łykający każdy pisowski kit, ciemny „suweren”.

Banda Kłamczyńskiego okłamywała systemowo Polaków zresztą jeszcze na długo przed ponownym przejęciem władzy, jeszcze za swoich pierwszych rządów. Apogeum ich kłamstw nastąpiło jednak dopiero po katastrofie pod Smoleńskiem i trwało dziesięć długich lat.

Winni tej katastrofy awanturnicy z „Prawa i Sprawiedliwości” w ogóle nie zostali osądzeni i śmieli jeszcze bezkarnie oskarżać niewinnych, by na trupach ofiar budować swój polityczny kapitał, kariery i majątki.

I jak potem z żołnierzami wyklętymi, w większości pospolitymi bandytami okradającymi, katującymi i mordującymi bezbronnych rodaków. Nie wroga. Na wroga tym „żołnierzom” odwagi zabrakło. Ci nowi bohaterowie kościelno-pisowskiej Polski w czasie całej wojny zabili mniej hitlerowców, niż jeden rosyjski żołdak. Jeden jedyny kacapski żołdak w parę miesięcy ubił ich więcej, niż ci wszyscy pisowscy „bohaterowie”, ci cali „żołnierze wyklęci” razem wzięci przez ponad pięć lat okupacji… Takie to były z nich gieroje! Za to Polaków te nowe „bohatery” zabiły tysiące. Głównie bezbronnych. W tym kobiety, starców, kaleki i dzieci.

Takiej właśnie „historii” uczono młodzież za rządów PiS.

Z morderców, złodziei, konfidentów i tchórzy „Prawo i Sprawiedliwość” chciało zrobić idoli młodego pokolenia.

Bohaterstwem u kaczystów było tchórzliwe ukrywanie się przed okupantem, a potem, gdy wojna „poszła dalej”, udawanie nagle odważnego. Ci dzielni „żołnierze wyklęci” bohatersko napadali i mordowali nie okupanta… tylko Polaków.

Wcześniej ich równie dzielni i szlachetni koledzy, słynni polscy szmalcownicy z narażeniem własnego życia sprzedawali Gestapo żydów. Te pisowskie bohatery narażały się strasznie, aby sprzedać Polaków-żydów i ukrywających ich Polaków-katolików. Przecież jak szli kapować, ktoś mógł ich przyfilować…

Wszystko na opak, fałsz za fałszem, kłamstwo za kłamstwem.

To właśnie te zdegenerowane przez Kościół, te zakłamane i zdemoralizowane katowolactwo doiło i psuło Europę. Nie „Bruksela” Polskę, a odwrotnie. Unia wpompowała w Polskę setki miliardów Euro, umożliwiła jej wielki cywilizacyjny skok. Największy w jej historii.

Tyle, że „srające za stodołą” ledwie dwie generacje wstecz chamstwo, które nagle dorwało się do władzy i udawało wybrańców społeczeństwa w ogóle nie rozumiało, o co idzie gra. Bo nie miało czym rozumieć. Pojęcia bladego nie miało na czym polega interes Polski i Europy. Nie mówiąc już o tym, co to są w ogóle europejskie wartości. Łykało tylko i wyłącznie kit, którym karmili ich księża, Rydz lub „autorytety” z PiS.

To nie porządni Polacy, tylko katolickie wolactwo, te prymitywne, zdemoralizowane tłuki gnoiły latami ten kraj i psuły reputację uczciwym, ciężko harującym rodakom.

Setki tysięcy rozsianych po kraju i świecie wolaków doiło latami zasiłki, unijne dotacje czy dofinansowania idące w sumie w setki milionów Euro, a jednocześnie darło się „precz z Unią Europejską”, „niech żyje ojciec Rydzyk” i wraz z rodzinami głosowało na PiS. To oni psuli Polakom opinie, to oni są winni powstałych uprzedzeń i stereotypów.

Pisowska paranoja doszła do tego stopnia, że najgorsze łotry, szuje i naciągacze w propagandzie rządzących uchodziły za dobrych i prawych, a ludzie zdolni i pracowici wyzywani byli przez swołocz od złodziei, oszustów i ubeków… Nastała kompletna schizofrenia.

Kościół i banda Kłamczyńskiego doprowadziły Polskę do takiej szajby, że kraj ten stał się światowym symbolem antysemityzmu, nie mając u siebie żydów i jednocześnie centrum antyislamizmu nie mając prawie w ogóle typowej społeczności muzułmańskiej. Jakieś nic nie znaczące promile, jakieś wypierdki, podczas gdy zaledwie kawałek dalej rzeczywiście mieszkały ich miliony.

Do takiego stanu ogłupienia doprowadzono dużą część tego nieszczęsnego narodu. W dwudziestym pierwszym wieku, w samym środku Europy.

Aby za wszelką cenę utrzymać swoją władzę Kościół katolicki próbował cofnąć Polskę mentalnie do średniowiecza. Parafialne szczujnie działały skuteczniej niż jakikolwiek głos rozsądku.

Kościelni dygnitarze doskonale zdawali sobie bowiem sprawę, że im mądrzejszy, im bardziej wykształcony naród, tym gorzej dla nich. Tylko bezkrytyczna, prymitywna ciemna masa zapewniała im dalszą nieograniczoną władzę. Im ktoś głupszy, tym bardziej podatny na kruchtowe kłamstwa. Im mądrzejszy, tym bardziej krytyczny. Ludzi mądrych interesuje nauka i wiedza.

Ludzi głupich odwrotnie; nie wiedza, a wiara, nie nauka, a zabobony. Skoro nic się nie rozumie, nic nie wie, to chociaż aby tylko w coś wierzyć, aby mieć jakieś „swoje”, proste wytłumaczenie otaczającego nas świata i skomplikowanych zjawisk. By znaleźć się wśród podobnych sobie, mieć poczucie wspólnoty z „takimi samymi jak ja”. Po to w końcu wymyślono kościelne obrzędy.

„Dla mądrego nauka, dla głupiego kościół”, jak mówiło stare ludowe powiedzenie…

Ktoś, kto mieszkał w Warszawie, Gdańsku czy Wrocławiu, nie zdawał sobie nawet sprawy, czym na prowincji było zadarcie z proboszczem. Tuż za miedzą, zaledwie parę kilometrów za ich miastem. Czym w Polsce dwudziestego pierwszego wieku ciągle jeszcze było podpadnięcie, albo nie daj boże postawienie się jakiemuś zwykłemu proboszczynie. Za pomocą kilku zdewociałych bab czy dziadów potrafił zniszczyć tam każdego. I wiele osób zniszczono, niektórzy zmuszeni byli nawet się wyprowadzić.

Myślący ludzie byli dla Kościoła niebezpieczni, bardzo niebezpieczni. Dlatego też postanowiono ich zneutralizować. Umiejętnie, cwanie, w tej charakterystycznej kościelnej, obłudnej, obrzydliwej moralnie, dwulicowej narracji. Na potęgę robiono z nich sprzedawczyków, złodziei, ubeków albo zdrajców… Z ludzi, którzy byli największymi polskimi patriotami. To jednak nie wszystko.

Gdy tylko wielebni zauważyli, że część społeczeństwa mimo zakrojonych na taką skalę działań jednak się zmienia, mądrzeje, odsuwa od nich z obrzydzeniem, zaczyna po prostu rozumieć świat, poczuli się zagrożeni i zaatakowali jeszcze ostrzej.

Ci bezczelni bezbożnicy, nie dość że śmieli ignorować zalecenia klechów, to jeszcze mogli przecież o zgrozo uczyć, oświecać, uświadamiać, rozgłaszać prawdę i tym samym wyrwać z zachłannych szponów watykańskiego psychokoncernu część ich bezmyślnych dotąd owieczek. Nie mówiąc o tych już wtedy wątpiących. A było ich także coraz więcej. Jak najszybciej należało załatwić tych wstrętnych „wykształciuchów”.

Episkopat nie mógł dopuścić przecież do najgorszego, do zaprzepaszczenia owoców swojej wielowiekowej pracy. Nie po to Kościół skurwił kilka, a ogłupił kilkanaście milionów Polaków, aby teraz jakieś oczytane mądrale miały to wszystko zepsuć. Biskupom marzyło się dymanie Polski przez kolejne tysiąc lat.

Jak kraj długi i szeroki wydali więc bezpardonową wojnę wszystkim tym, którzy próbowali walczyć ze wsteczniactwem i ciemnotą, z obłudą i zakłamaniem, z odwiecznymi zmorami Polaków. Tym, którzy próbowali naprawiać najgorsze narodowe wady, niweczące wszystko, co wypracowali porządni ludzie.

Każda próba konstruktywnej krytyki, zwrócenia uwagi, wygarnięcie prawdy, każdy apel, aby pewnych rzeczy nie robić, coś zmienić, nie uderzać w reputację narodu, nie psuć coraz lepszego wizerunku kraju kończyły się wściekłym atakiem kościelnej armii.

Opluwano lub próbowano zakrzyczeć każdego uczciwego, każdego starającego się. Każdego prawdomównego, który próbował zmierzyć się rzetelnie z historią i pewne rzeczy nazwać wreszcie po imieniu. Każdego, kto tylko miał odwagę wypowiedzieć się krytycznie o narodowych wadach, które sprawiały że Polak Polakowi był wilkiem i że naród ten coraz mniej lubiany był w świecie. A gdzieniegdzie już nienawidzony.

Walczących o normalną, uczciwą i mądrą Polskę publicznie ośmieszano lub zohydzano. Doszło w końcu do tego, że wzorem do naśladowania i „szczytem patriotyzmu” stawali się jacyś złodzieje, jacyś kibole, jakieś bandziory napadające na turystów czy przebywających w Polsce obcokrajowców. Takie to właśnie prymitywy stawiane były za wzór, zostawali bohaterami „narodowych” mediów i idolami w swoich parafiach.

Naród, który niczym Cyganie milionami tułał się po Europie, naród, który sam od wieków goszczony i tolerowany był w kilkudziesięciu krajach świata, naród, którego obywatele dostali możliwość zamieszkania, życia i pracy w dowolnym państwie Unii Europejskiej, w swoim własnym kraju atakował obywateli krajów, które gościły u siebie miliony Polaków.

Do tego doprowadziła bandycka polityka ksenofobii, szczucia i nienawiści prowadzona latami przez kler oraz „Prawo i Sprawiedliwość”.

Nienawiść i agresja dotykały jednak nie tylko obcokrajowców. Coraz bardziej zdziczałe było także samo polskie społeczeństwo, nie tylko chuliganka.

Za rządów PiS na skalę nigdy wcześniej nienotowaną każdego tygodnia dochodziło do brutalnych morderstw, pobić i okaleczeń.

W styczniu 2019 roku jeden z tysięcy szczutych rządową propagandą nienawiści „patriotów” zadźgał Prezydenta Gdańska. Po jego śmierci kaczystowskie kanalie wychwalały jeszcze mordercę w sieci i wręcz dziękowały temu bohaterskiemu „żołnierzowi wyklętemu”…

Mordowano w rodzinach, zabijano i katowano się na ulicach. Sprawcami niektórych przestępstw byli sprowadzeni przez PiS imigranci.

A przecież dziesiątki tysięcy bandytów, złodziei i oszustów z Polski przebywało w tym czasie na emigracji, podbijało UE, rozsławiało „Chrystusa narodów” za granicą.

Ich słynne przekręty na „wnuczka”, „policjanta”, „wjazd” czy „stłuczkę” przeszły do legendy kryminologii. Podobnie zresztą jak niektóre wały na wyłudzanie kredytów, zasiłków i benefitów ich „zaradnych inaczej” rodaków.

Strach nawet myśleć co byłoby, gdyby to rozkoszne towarzystwo zjechało wtedy nagle do kraju…

I gdyby tak z dnia na dzień zatęskniło za ojczyzną sto tysięcy rozsianych po Europie polskich meneli… Dopiero zaczęłyby się cuda…

Brazylia i Nigeria w jednym…

Wzorem dla normalnych Polaków byli tymczasem ludzie pracowici i zdolni. Osiągający sukcesy rodacy stawali się natychmiast przedmiotem nieprawdopodobnej zawiści.

Skundlony przez Kościół suweren pluł z zazdrości jadem, zalewał Internet hejtami i modlił się w duchu, aby tylko powinęła im się noga, aby tylko spotkała ich jakaś „kara boska” za to, że im się udało, a nam nie…

Że śmieli wychylić się poza parafialną mierność, że im się powiodło, że ciężką pracą do czegoś doszli, a my nie…

Polak Polakowi Polakiem...

Pływające w śmierdzącej sadzawce zakłamane i zawistne szczury rzucały się na każdego, kto tylko próbował się z niej wydostać. W tym cuchnącym katolicko-pisowskim bagnie poza sitwą prezesa, klerem i ich lizusami na dobre słowo czy pochlebną opinię mogli liczyć wyłącznie ci, którym się nie powiodło. Oczywiście pod warunkiem, że byli wystarczająco rozmodleni. Tak wyglądała smutna prawda i coraz więcej Polaków zaczynało ją rozumieć. Najwyraźniej dostrzegali ją ci, którzy mieszkali za granicą.

Wszędzie tam, gdzie masowo pojawiła się legendarna dresiarsko-tatuażowa patologia, ci słynni „Polacy nic się nie stało”, te zapijaczone, wiecznie awanturujące się „Seby i Kachy”, te naćpane „Brajany i Dżesiki”, te cwaniakowate, roszczeniowe „Janusze i Grażyny”, „Mariany i Barbary”, złodziejskie gangi, żule, kloszardzi lub urzędniczy postrach Europy- wędrowne pasożyty i „zawodowi” naciągacze, pazerny motłoch, dojący wszystkie kraje, po których się rozlewał, wszędzie tam szybko zmieniano o Polakach zdanie. Cierpiały na tym setki tysięcy ich uczciwych i pracowitych rodaków.

W interesie Kościoła katolickiego było takie manipulowanie społeczeństwem, aby stało ono w wiecznej opozycji nie tylko wobec rodzimych „wykształciuchów”, ale i w ogóle wobec zachodniej kultury, a zwłaszcza wobec tak zwanych europejskich wartości.