Eri w Mrocznych Górach - Jacek Inglot - ebook

Eri w Mrocznych Górach ebook

Jacek Inglot

5,0

Opis

Eri opuszcza rodzinną wieś i udaje się do Zamku Magów. Tam ma się uczyć sztuki uzdrawiania ludzi i zwierząt. Na miejscu spotyka Mika. Nikt poza nią nie wie, że ten młody adept magii jest smokiem...

Pewnego dnia podczas zajęć dochodzi do wypadku. Eri tłucze kryształową kulę – jedyną, jaką posiada szkoła. By zdobyć cenny materiał potrzebny do stworzenia nowej, musi się wybrać w niebezpieczną podróż do Mrocznych Gór. Towarzyszą jej Miko oraz najbliższa przyjaciółka Wiki.

Czy ich wyprawa zakończy się sukcesem?

Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści dla dzieci („Eri i smok”) i dla dorosłych (m.in. „Inquisitor”, „Quietus”, „Wypędzony”) oraz zbioru opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim). W 2016 roku ukazała się jego powieść-dyptyk „Polska 2.0”, przedstawiająca alternatywne wizje przyszłości Polski. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne m.in. w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce” oraz „Sfinksie”. Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną. Dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.

Anita Graboś zajmuje się linorytem, rysunkiem oraz ilustracją książkową. Jej subtelne, przesycone atmosferą baśniowości prace łączą wieloznaczność z prostotą, melancholię z dziecięcą radością życia, a przede wszystkim zapraszają do samodzielnej podróży w głąb ukrytych szczegółów, znaczeń i odniesień kulturowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 176

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zaj­rzyj na strony:

Zaj­rzyj na strony:

www.nk.com.pl

Znajdź nas na Face­bo­okuwww.face­book.com/Wydaw­nic­two­Na­szaK­sie­gar­nia

I. W Zamku Magów

Tę chwilę Eri lubiła naj­bar­dziej – gdy tuż po wscho­dzie słońca wbie­gała krę­tymi scho­dami na szczyt wieży i sto­jąc na oko­lo­nym blan­kami tara­sie, podzi­wiała oko­licę widoczną z Zamku o Czte­rech Wie­żach, zwa­nego też Zam­kiem Magów.

A było na co popa­trzeć! Widok z wyso­kiej wieży, choć oglą­dała go już wiele razy, zapie­rał dech w pier­siach. Na połu­dnie od zam­ko­wych murów roz­cią­gał się bowiem aż po hory­zont groźny, tajem­ni­czy i mroczny Las, znany rów­nież jako Bory Fan­do­riań­skie, z widoczną wypu­kło­ścią Ciem­nej Góry. W zeszłym roku, pod­czas wędrówki w poszu­ki­wa­niu porwa­nego przez połu­dnice małego Miszy, Eri poznała wiele sekre­tów tej pusz­czy. Do tej pory ogar­niało ją wzru­sze­nie na myśl o tych, któ­rych napo­tkała po dro­dze – dobrym Boro­wym, cho­chli­kach Skierce i Grabku, wresz­cie zie­larce Ennie. Zachmu­rzyła się na wspo­mnie­nie walki z Widarą, złą cza­ro­dziejką spra­gnioną wła­dzy nad świa­tem. Nie mogła jed­nak ina­czej postą­pić, jeśli chciała wró­cić do domu z bra­cisz­kiem. Robiło jej się cie­pło na sercu, gdy przy­wo­ły­wała scenę powi­ta­nia: roz­ra­do­wane, pełne czu­ło­ści oczy matki, wycią­ga­ją­cej ręce po oca­lo­nego syna…

Dziew­czynka uśmiech­nęła się do sie­bie, gdyż zawsze ją rado­wało szczę­śliwe zakoń­cze­nie tej przy­gody. Czę­sto wra­cała do niej w myślach, kiedy patrzyła na Las, ponie­waż za nim, za odwieczną pusz­czą, w sąsied­niej kra­inie zwa­nej Przy­le­siem, znaj­do­wał się jej dom, a w nim kochani bli­scy.

Ode­rwała wzrok od mrocz­nych kniei zasnu­tych jesz­cze poranną mgłą i, osła­nia­jąc oczy od słońca, spoj­rzała na wschód – tam roz­cią­gała się Arka­dia, kra­ina paste­rzy, rol­ni­ków i ryce­rzy. Gdzieś tam miesz­kał, zapewne w pięk­nym zamku, dzielny rycerz Tamur ze swoją mał­żonką, rusałką Selimą. Bez wąt­pie­nia żyli szczę­śli­wie, jak zwy­kle ci, co się kochają. Ale Eri zaraz się wzdry­gnęła, bo nie­sforna pamięć pod­su­nęła jej wspo­mnie­nia z wędrówki z jajem smoka: ucieczkę przed wukami, pościg wara­nów, spa­loną zie­mię Szen, spo­tka­nie z sza­lo­nym magiem Widu­kin­dem… choć w trak­cie tej przy­gody spo­tkała też wielu wier­nych przy­ja­ciół: gnoma Kołatka, skrzata Baja­zego, byłego zbój­nika i rymo­pisa Wergi­liu­sza, ryce­rza Kokietkę, wróżkę Ewannę… Bez nich z pew­no­ścią nie zdo­ła­łaby ura­to­wać małego smoka.

Wes­tchnęła z nostal­gią, tak odle­głe wydały jej się tamte czasy. Obró­ciła się na pię­cie, tym razem spo­glą­da­jąc ku zacho­dowi i pół­nocy. Z tej strony Zamek Magów gra­ni­czył z pasmem wzgórz, coraz wyż­szych, które łączyły się z Mrocz­nymi Górami. Kamienne tur­nie pół­ko­li­stym łań­cu­chem się­gały też na pół­noc, aż do Lyrie, raj­skiej kra­iny wró­żek i skrza­tów. Wyso­kie skalne szczyty, wiecz­nie prze­sło­nięte chmu­rami, zawsze wzbu­dzały w Eri obawę, gdy na nie patrzyła. Nie­wiele wie­działa o tej czę­ści świata i pew­nie dla­tego nie lubiła się zbyt długo przy­glą­dać groź­nym wier­chom.

Prze­nio­sła wzrok na zamek, a dokład­nie na Wieżę Mędr­ców, zwień­czoną tara­sem podob­nym do tego, na któ­rym teraz stała. Jej przy­ja­ciel naj­wy­raź­niej zaspał; praw­do­po­dob­nie do póź­nej nocy sie­dział nad księ­gami, co mu się czę­sto zda­rzało. Słońce tym­cza­sem zdą­żyło się w cało­ści wynu­rzyć zza hory­zontu, zale­wa­jąc sie­dzibę magów stru­mie­niami poran­nego świa­tła. Na dzie­dzińcu zaczy­nał się codzienny ruch, poja­wiły się posłu­gu­jące w kuch­niach skrzaty z cebrzy­kami wody czer­pa­nej ze studni, nad komi­nami poka­zały się smużki dymu. Kucha­rze przy­go­to­wy­wali śnia­da­nie dla magów i ich uczniów zamiesz­ku­ją­cych zamek oraz dla całej rze­szy sług. Nawet do znaj­du­ją­cego się wysoko tarasu, na któ­rym stała Eri, dotarł zapach goto­wa­nego mleka i sma­żo­nych na maśle nale­śni­ków. Tak sma­ko­wity, że aż ślinka napły­nęła jej do ust.

Wresz­cie na tara­sie Wieży Mędr­ców uka­zała się szczu­pła chło­pięca postać. Poma­chali do sie­bie wesoło. Tak się witali każ­dego ranka. Ponow­nie mogli się zoba­czyć dopiero po połu­dniu, po zaję­ciach i obie­dzie.

Miko – pod tym imie­niem smok Misza był znany miesz­kań­com zamku – poma­chał jej raz jesz­cze i znik­nął w wieży. Widocz­nie śpie­szył się na śnia­da­nie, po któ­rym zaczy­nała się pierw­sza lek­cja. Razem z kil­ku­na­stoma mło­dymi adep­tami stu­dio­wał taj­niki ludz­kiego umy­słu, gdyż, co Eri już wie­działa, tam tkwił klucz do tajem­nej wie­dzy pozwa­la­ją­cej pano­wać nad siłami magii. Ona też nie mogła dłu­żej podzi­wiać wido­ków – musiała się pośpie­szyć i zejść na dół. W Wieży Szep­tuch nie tole­ro­wano spóź­nial­skich.

*

Schody pro­wa­dziły wprost do bursy, znaj­du­ją­cej się na szó­stym, naj­wyż­szym pozio­mie wieży. Rada Magów uznała naj­wi­docz­niej, że mło­dym kan­dy­dat­kom na szep­tu­chy bie­ga­nie po scho­dach nie zaszko­dzi. Poni­żej znaj­do­wały się pokoje i gabi­nety zaj­mo­wane przez nauczy­cielki oraz prze­ło­żoną szkoły, Ellisę, dostojną i wielce powa­żaną cza­ro­dziejkę, człon­ki­nię Rady. Jesz­cze niżej aż trzy poziomy były zajęte przez sale wykła­dowe i pra­cow­nie, a naj­ni­żej, na par­te­rze wieży, ulo­ko­wano kuch­nię, sto­łówkę i pomiesz­cze­nia gospo­dar­cze.

Eri zesko­czyła z ostat­niego stop­nia na kamienną posadzkę i zakrę­ca­ją­cym kory­ta­rzem wieży okrą­głej jak wałek do cia­sta podą­żyła do sypialni. Pokój zaj­mo­wała razem z trzema innymi dziew­czę­tami. Ostroż­nie uchy­liła drzwi, ale w środku nikogo nie zastała. Jej współ­lo­ka­torki udały się na poranną toa­letę do umy­walni, skąd dobie­gały oży­wione głosy.

Eri rozej­rzała się kry­tycz­nie po pomiesz­cze­niu. Łóżko pod wiel­kim pro­sto­kąt­nym oknem zaj­mo­wała Bea, wysoka i ładna blon­dynka, córka ryce­rza z Arka­dii. Nie­spe­cjal­nie za sobą prze­pa­dały. Eri uwa­żała, że jej kole­żanka zacho­wuje się wynio­śle, nie­kiedy wręcz aro­gancko, tak jakby sądziła, że ary­sto­kra­tyczne pocho­dze­nie czyni ją lep­szą od innych. Na doda­tek Bea była bała­ga­niarą. Tak jak teraz – przed pój­ściem do umy­walni nie zasłała łóżka. Poduszka leżała na pod­ło­dze, a koł­dra zwi­sała z porę­czy przy wez­gło­wiu. Eri na ten widok sap­nęła z iry­ta­cją. W tym mie­siącu peł­niła funk­cję dyżur­nej odpo­wie­dzial­nej za porzą­dek w sali, ale ani myślała sprzą­tać po tym dobrze uro­dzo­nym nie­chluju. Bea w domu pew­nie miała oso­bi­stą słu­żącą. Eri posta­no­wiła, że zwróci jej uwagę.

Sama umyła się przed wej­ściem na szczyt wieży, teraz więc tylko pode­szła do swo­jego sto­ją­cego pod ścianą łóżka i wygła­dziła nie­znaczne fałdki na sta­ran­nie roz­ło­żo­nej koł­drze. W pokoju poza łóż­kami znaj­do­wały się małe komódki na różne dziew­częce dro­bia­zgi oraz wielka dwu­drzwiowa szafa, podzie­lona na cztery komory, w któ­rej uczen­nice prze­cho­wy­wały ubra­nia i rze­czy oso­bi­ste. Pod­łogę wyko­nano z solid­nych dębo­wych desek, dzięki czemu w pomiesz­cze­niu było nieco cie­plej niż w kom­na­tach poło­żo­nych w cał­ko­wi­cie kamien­nych czę­ściach wieży. Eri przy­była do zamku wio­sną i spę­dziła w nim lato, nie­zwy­kle gorące. Ale był już począ­tek jesieni i dziew­czynka oba­wiała się, że zimą w tych bazal­towo-gra­ni­to­wych murach zapa­nuje dotkliwy chłód.

Popra­wiła swoją koł­drę i zer­k­nęła na sąsied­nie, sta­ran­nie zaście­lone łóżko, na któ­rym spała Wiki, kole­żanka pocho­dząca z osady poło­żo­nej w głębi Mrocz­nych Gór, córka owcza­rza, skromna i nie­śmiała, nie­zbyt wysoka i tro­chę pucu­ło­wata. Eri bar­dzo lubiła tę cichą dziew­czynkę, która nie­py­tana rzadko się odzy­wała. Czę­sto jej bro­niła przed uszczy­pli­wo­ściami Bei, gdyż córka ryce­rza lubiła sobie pokpi­wać z potul­nej kole­żanki, jakby zawsty­dzo­nej pocho­dze­niem z ubo­giej rodziny i na doda­tek z osady zagu­bio­nej gdzieś daleko pośród gór. Ludzie z innych krain mieli nie­zbyt dobre zda­nie o zamiesz­ku­ją­cych tam­tej­sze doliny drwa­lach i paster­zach. Uwa­żano powszech­nie, choć nie wia­domo dla­czego, że wielu z nich trudni się zbó­jec­twem, a nie uczciwą pracą.

Bea trzy­mała za to z czwartą loka­torką, Marion, córką zamoż­nego kupca z Lyrie, wesołą i rezo­lutną bru­netką, posia­daczką impo­nu­ją­cej szka­tułki z klej­no­tami. Czę­sto sia­dały obie na jej łóżku i stro­iły się w sznury pereł, bran­so­lety i pier­ścionki. Chi­cho­tały przy tym, zer­ka­jąc w stronę Wiki i Eri, jakby cie­kawe, czy tamte zazdrosz­czą im skar­bów. Ale Eri uwa­żała, że to bez­war­to­ściowe bły­skotki, i z lek­ce­wa­że­niem wzru­szała ramio­nami. Wiele już zdą­żyła doświad­czyć i wie­działa, że tak naprawdę bez­cenne są nie klej­noty, lecz wierni przy­ja­ciele, na któ­rych zawsze można liczyć. Na przy­kład tacy jak Miko.

Obie panny odno­siły się do Eri z nie­ja­kim respek­tem, wie­działy bowiem o jej przy­go­dach i doko­na­niach. W Zamku Magów nie zna­la­złby się nikt, kto by o nich nie sły­szał. Dobrze pamię­tano histo­rię zbun­to­wa­nego czar­no­księż­nika Widu­kinda oraz to, jaki go spo­tkał smutny los, w dużej mie­rze za sprawą małej dziew­czynki z nie­zna­nej osady poło­żo­nej gdzieś za Borami Fan­do­riań­skimi. To spra­wiało, że córka pro­stego cie­śli cie­szyła się wiel­kim uzna­niem i nawet człon­ko­wie Rady Magów odno­sili się do niej z sza­cun­kiem. Nauczy­cielki w szkole szep­tuch nie ukry­wały, że uwa­żają Eri za naj­wy­bit­niej­szą uczen­nicę. Nie w smak to było zwłasz­cza Bei. W Zamku Magów ceniono mło­dych adep­tów za talent i doko­na­nia, nie za uro­dze­nie. Pew­nie dla­tego młoda ary­sto­kratka czę­sto dopusz­czała się wzglę­dem Eri roz­ma­itych zacze­pek; wyraź­nie zazdro­ściła małej cza­ro­dziejce pozy­cji i sławy. Ta z kolei sta­rała się nie zwra­cać na zawistną kole­żankę uwagi i sku­piała się na nauce. Po to prze­cież przy­była do Zamku Magów: aby stać się tak mądrą i pomocną szep­tuchą jak jej pierw­sza nauczy­cielka, Maru­sza.

Na kory­ta­rzu roz­legł się gwar pod­nie­sio­nych gło­sów i w drzwiach sta­nęła Bea, wciąż wycie­ra­jąc ręcz­ni­kiem wil­gotne loki. Jeśli Eri cze­goś dobrze uro­dzo­nej pan­nie zazdro­ściła, to jedy­nie tych wspa­nia­łych wło­sów, dłu­gich jak przę­dza i jasnych jak łan psze­nicy w peł­nym słońcu. Uwa­żała, że są znacz­nie ład­niej­sze od jej wła­snych, przy­po­mi­na­ją­cych lisią kitkę, choć Miko nie­raz zapew­niał przy­ja­ciółkę, że jej rude kosy są piękne i nie ma się czego wsty­dzić.

Na widok Eri Bea uśmiech­nęła się krzywo i zapy­tała z nutką szy­der­stwa:

– No i co tam sły­chać u two­jego chło­paka? Wyzna­li­ście sobie coś cie­ka­wego na tara­sach?

Oczy­wi­ście cała bursa wie­działa o jej poran­nych wyciecz­kach na szczyt wieży.

– Nic ci do tego! – burk­nęła Eri i poka­zała zoł­zie język.

Rycer­ska córka chciała się odciąć, ale w tej chwili roz­legł się dźwięk spi­żo­wego dzwonka. To prze­ło­żona bursy, surowa i wyma­ga­jąca szep­tu­cha Agina, wzy­wała uczen­nice na śnia­da­nie, po któ­rym zaczy­nały się lek­cje. Z poko­jów na kory­tarz wysy­pały się dziew­częta – w szkole uczyło się szes­na­ście adep­tek – i z tupo­tem i śmie­chami zbie­gały po scho­dach na par­ter. Tam w jadalni cze­kały już nauczy­cielki, aby razem z loka­tor­kami bursy spo­żyć poranny posi­łek.

– Jesz­cze się z tobą poli­czę – syk­nęła Bea, po czym cisnęła ręcz­nik na łóżko, zła­pała Marion za rękę i pocią­gnęła ją na kory­tarz.

Do pokoju nie­śmiało wsu­nęła się Wiki. Wyraź­nie cze­kała, aż tamte sobie pójdą. Eri pokrę­ciła z nie­za­do­wo­le­niem głową. Wiele razy jej tłu­ma­czyła, że nie ma powodu do jakich­kol­wiek kom­plek­sów wobec współ­miesz­ka­nek. „W mojej wsi mówią, że nie szata zdobi czło­wieka” – powta­rzała. „O czło­wieku świad­czą chwa­lebne uczynki, a nie korale czy pier­ścionki”. Ale do tej pory nie prze­ko­nała Wiki.

– Chodźmy – powie­działa, bio­rąc ją za rękę. – Szep­tu­cha Agina nie znosi spóź­nial­skich.

I uśmiech­nęła się, bo przy­po­mniała sobie, że Maru­sza też nie lubiła spóź­nień na lek­cje, choćby naj­drob­niej­szych.

Wyszły z pokoju i podą­żyły koli­stym kory­ta­rzem w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych na niż­sze poziomy. Po chwili już zbie­gały nimi w ślad za resztą kole­ża­nek. Docho­dzący z dołu zapach sma­ko­wi­tych nale­śni­ków stał się trudny do znie­sie­nia. Zwłasz­cza dla dziew­czy­nek z pustymi żołąd­kami.

II. Szkoła szep­tuch

Pro­wa­dząca pierw­szą lek­cję prze­ło­żona Ellisa była nawet tro­chę podobna do Maru­szy: wysoka, szczu­pła, ciem­no­włosa, choć zara­zem dużo młod­sza od daw­nej nauczy­cielki Eri, ale rów­nie wyma­ga­jąca. Bar­dzo nie lubiła, gdy któ­raś z adep­tek opusz­czała się w nauce – potra­fiła surowo upo­mnieć, gdy nie usły­szała wła­ści­wej odpo­wie­dzi. Nie­kiedy oka­zy­wała też wyro­zu­mia­łość, lecz tylko jeśli uspra­wie­dli­wie­nie było naprawdę dobre.

W sali zebrało się już sześć dziew­czy­nek – prócz Eri i jej trzech współ­lo­ka­to­rek także bliź­niaczki Maja i Taja, córki kowala z Przy­le­sia, czyli kra­janki małej cza­ro­dziejki. Każda z nich miała oddzielny sto­lik, sie­działy przy nich na stoł­kach poje­dyn­czo, a nie parami jak w innych szko­łach – szep­tu­chy uwa­żały, że uczen­nice są dzięki temu bar­dziej sku­pione, bo nie mają oka­zji do poga­du­szek i figli. Na kamien­nych ścia­nach kom­naty wisiały różne pomoce lek­cyjne, prze­waż­nie wyry­so­wane na per­ga­mi­no­wych arku­szach wize­runki roz­ma­itych istot z krain ota­cza­ją­cych Zamek Magów. W tej izbie wykła­dano bowiem, jak tłu­ma­czyła Ellisa, „histo­rię natu­ralną”, czyli wszystko, co o miesz­kań­cach Arka­dii czy Borów Fan­do­riań­skich powinna wie­dzieć każda sza­nu­jąca się adeptka sztuki uzdra­wia­nia.

Sama Ellisa pod­czas wykła­dów stała przy wyso­kim pul­pi­cie i czę­sto zaglą­dała do roz­ło­żo­nej na nim gru­bej księgi. Zwy­kle zaczy­nała lek­cję od odpy­ta­nia z tego, o czym mówiła na poprzed­nich zaję­ciach. Eri uśmiech­nęła się pod nosem, ponie­waż wczo­raj zapo­zna­wały się z miesz­kań­cami Lasu. A wła­ści­wie to ona opo­wia­dała; mówiła o isto­tach, z któ­rymi się zetknęła pod­czas wędrówki z Mikiem przez Bory Fan­do­riań­skie. Takie dostała zada­nie. Nauczy­cielka, która zer­kała z respek­tem na dziew­czynkę, powie­działa, że co prawda kie­dyś spo­tkała cho­chlika, ale ni­gdy nie zetknęła się z Boro­wym, straż­ni­kiem odwiecz­nej kniei. Dla­tego więk­szą część lek­cji prze­zna­czyła na opo­wieść Eri o Lesie i jego miesz­kań­cach.

– Co potra­fisz powie­dzieć o cho­chli­kach? – zapy­tała teraz Ellisa, wska­zu­jąc Beę.

Rycer­ska córka wzdry­gnęła się, wyraź­nie zasko­czona, że aku­rat ją wywo­łano do odpo­wie­dzi. Na jej twa­rzy poja­wił się wyraz paniki. Eri wie­działa dla­czego – Bea słabo uwa­żała na lek­cjach, czę­sto się roz­ma­rzała, pew­nie roz­my­śla­jąc o pięk­nych suk­niach, błysz­czą­cych kora­lach, dwor­skich balach i tym podob­nych nie­bie­skich mig­da­łach.

– Eeee… cho­chliki… są podobne do kotów – zaczęła Bea i zamil­kła. Wyraź­nie urwał jej się wątek. Spoj­rzała roz­pacz­li­wie na Marion, licząc na pod­po­wiedź, ale ta naj­wy­raź­niej nie­wiele wię­cej o cho­chli­kach wie­działa i tylko bez­rad­nie gapiła się na przy­ja­ciółkę. – Zna­czy się… żyją w Lesie! – wykrztu­siła w końcu Bea.

Prze­ło­żona popa­trzyła na nią z przy­ganą i ciężko wes­tchnęła.

– Tyle to wie­dzą nawet wiej­skie dzieci – stwier­dziła. – Nic wię­cej nie umiesz powie­dzieć o cho­chli­kach?

Bea poczer­wie­niała i spu­ściła oczy.

– Nie, pro­szę pani prze­ło­żo­nej.

– A Eri tak ład­nie o nich wczo­raj mówiła. Poproś ją, aby wie­czo­rem opo­wie­działa ci o nich raz jesz­cze. Jutro przed lek­cjami znowu cię odpy­tam.

Dziew­czynka poczer­wie­niała jesz­cze bar­dziej i rzu­ciła Eri wście­kłe spoj­rze­nie. Nie mogło jej spo­tkać więk­sze upo­ko­rze­nie niż koniecz­ność wzię­cia kore­pe­ty­cji u kole­żanki, któ­rej tak ser­decz­nie nie zno­siła.

Szep­tu­cha gło­śno kla­snęła, aby zazna­czyć, że prze­cho­dzą do wła­ści­wej lek­cji. Palec wska­zu­jący pra­wej dłoni skie­ro­wała w dół i pole­ciła:

– Powiedz­cie mi, co mamy pod sto­pami.

Przez dłuż­szą chwilę pano­wała cisza. Eri też się nie odzy­wała, choć domy­ślała się, jak brzmi wła­ściwa odpo­wiedź.

– Pod­łogę! – pisnęła nie­śmiało Wiki, po czym pra­wie cał­kiem znik­nęła za sto­li­kiem.

Ellisa przy­tak­nęła z lek­kim uśmie­chem.

– Tak, oczy­wi­ście. A pod pod­łogą? Tylko mi nie mów­cie, że niżej są kuch­nia i dzie­dzi­niec.

Znowu zapa­dło mil­cze­nie, aż w końcu Eri posta­no­wiła zabrać głos.

– Pod sto­pami mamy zie­mię, bo my, ludzie, a także inne istoty, żyjemy na ziemi.

Szep­tu­cha z powagą ski­nęła głową na znak, że zga­dza się z tą odpo­wie­dzią.

– To prawda, żyjemy na ziemi… i do tej pory wiele mówi­li­śmy o tym, co się na niej dzieje. Musi­cie jed­nak wie­dzieć, że nasz świat nie ogra­ni­cza się do tego, co na ziemi, co widzimy na co dzień. Niżej, w jej głę­bi­nach, ist­nieje bowiem inny, pod­ziemny świat, w któ­rym żyją stwory, o któ­rych zwy­kli ludzie nie mają więk­szego poję­cia, a o któ­rych my, wie­dzący, mamy wia­do­mo­ści… Dla­tego prze­cież nazy­wają nas wie­dzącymi, bo wiemy wię­cej niż inni.

Eri, ale też inne uczen­nice cie­ka­wie nad­sta­wiły uszu. Cza­sem się zda­rzało, że stare kobiety wie­czo­rem przy pło­ną­cym w piecu ogniu wspo­mi­nały o pod­ziem­nym kró­le­stwie, gdzie „nikt o zdro­wych zmy­słach nie powi­nien zacho­dzić”, tak straszne miały tam miesz­kać potwory.

– Dawno temu, kiedy na ziemi jesz­cze nie poja­wili się ludzie – zaczęła Ellisa – żyły na niej…

– Smoki! – wyrwały się zgod­nym chó­rem bliź­niaczki, Maja i Taja. Szep­tu­cha, choć nie lubiła, gdy jej prze­ry­wano, tym razem przy­tak­nęła z uśmie­chem.

– Nie ina­czej. Choć nie tylko smoki. W tam­tych pra­daw­nych cza­sach zie­mię zamiesz­ki­wały także żmije, podobne do wiel­kich skrzy­dla­tych węży. Wła­dał nimi Weles, stwór o trzech gło­wach i ciele lwa, czczony przez żmije niczym bóg. Począt­kowo żmije i smoki po równi podzie­liły się świa­tem i żyły w pokoju. Tak było przez długi czas, dopóki na ziemi nie poja­wili się ludzie. Smoki odnio­sły się do przy­by­szy przy­jaź­nie i oto­czyły ich opieką. Ale Wele­sowi nowi miesz­kańcy świata zupeł­nie się nie podo­bali, uwa­żał ich za szkod­ni­ków, bo wyrą­by­wali lasy i zmie­niali je w pola uprawne. Jego nie­na­wiść uro­sła do tego stop­nia, że zażą­dał od władcy smo­ków, wiel­kiego Peruna, by prze­stał chro­nić ludzi i pozwo­lił żmi­jom ich wytę­pić. Lecz na to Perun, obda­rzony szla­chet­nym ser­cem, nie chciał przy­stać, choć Weles gro­ził mu wojną, jeśli nie spełni jego żądań. Dzielny smok posta­no­wił sta­wić czoło nie­daw­nemu przy­ja­cie­lowi. Roz­go­rzały strasz­liwe zma­ga­nia, w powie­trzu i na ziemi starły się ogromne armie żmi­jów i smo­ków. O wyniku walki zde­cy­do­wał poje­dy­nek Peruna z Wele­sem. Na szczę­ście władca smo­ków zwy­cię­żył i ludzie byli oca­leni. Ale wielki smok nie pra­gnął zagłady Welesa. Zio­nął ogniem, wypa­lił w ziemi wielki dół i strą­cił do niego wodza żmi­jów, wraz z reszt­kami jego armii. Dół potem zasy­pał, a jego smoki uło­żyły nad nim wiel­kie stosy gła­zów. Stąd wzięły się Mroczne Góry – to skalny nagro­bek Welesa, a raczej jego wię­zie­nie. Bo on nie zgi­nął. Legenda mówi, że żyje gdzieś w głę­bo­kich jaski­niach wraz ze swo­imi żmi­jami, cze­ka­jąc, aż nada­rzy się spo­sob­ność powrotu na zie­mię.

Eri pod­nio­sła rękę, a szep­tu­cha przy­zwo­liła na zada­nie pyta­nia.

– Z tej legendy wynika, że ludzie kie­dyś żyli ze smo­kami w przy­jaźni. Dla­czego prze­stali się przy­jaźnić? Dla­czego wybu­chła wojna i kra­ina Szen ule­gła zagła­dzie?

Nauczy­cielka spoj­rzała na nią z zagad­kową miną.

– To zupeł­nie inna histo­ria i temat na osobną lek­cję. Nie­ba­wem o tym poroz­ma­wiamy. A o Wele­sie opo­wie­dzia­łam wam, ponie­waż my, wie­dzący, jeste­śmy powo­łani do ochrony ludzi, w końcu też nimi jeste­śmy, różni nas jedy­nie dar mocy. Poma­gamy im i ich leczymy, a także bro­nimy przed każ­dym złem, jakie się może przy­da­rzyć na tym świe­cie. W tym sen­sie jeste­śmy nie tylko posia­da­czami mocy, lecz także wie­dzy. Bo zło znaj­duje się rów­nież tam, gdzie zwy­kli ludzie widzą – tu poro­zu­mie­waw­czo mru­gnęła do Wiki – pod­łogę, a wy powin­ny­ście widzieć nie­zmie­rzoną zie­mię, ze wszyst­kimi jej tajem­ni­cami…

*

Na następ­nej lek­cji uczyły się o runach – zna­kach, za pomocą któ­rych mago­wie potra­fią utrwa­lić ludzką mowę. Nazy­wało się to sztuką pisa­nia. Wykła­dała ją Melia, szep­tu­cha młoda, ale bar­dzo już uczona, przy tym lubiana przez dziew­częta, była bowiem weso­łego uspo­so­bie­nia. Czę­sto pod­czas zajęć żar­to­wała, co spra­wiało, że nauka trud­nych zna­ków przy­cho­dziła z łatwo­ścią. Dziś uczyły się o runie „Wu”, któ­rej znak żad­nej uczen­nicy z niczym się nie koja­rzył. Ale Melia na wszystko miała sprytny spo­sób.

– Wyobraź­cie sobie, że runa ta przy­po­mina kształ­tem dwóch skrza­tów, co przy­snęli przy stole nad gąsior­kiem ulu­bio­nego mio­do­wego napitku. Ta wypu­kłość pośrodku runy to wła­śnie pękate gli­niane naczy­nie, a ostre „szczyty” po bokach to szpi­cza­ste czapki pochra­pu­ją­cych skrza­tów. Teraz zapa­mię­ta­cie?

Roze­śmiały się, a Eri musiała przy­znać, że Melia to naprawdę pomy­słowa nauczy­cielka. Ona sama nie miała żad­nych pro­ble­mów z nauką pisma, runy zapa­mię­ty­wała bez trudu, potra­fiła już skła­dać co prost­sze wyrazy. Nie mogła się docze­kać chwili, gdy pozna całą sztukę pisa­nia i będzie sama – jak Maru­sza i inne wykształ­cone szep­tu­chy – czy­tać księgi poświę­cone magii i dowia­dy­wać się z nich o potęż­nych zaklę­ciach i innych sekre­tach.

Kolejna lek­cja przy­pa­dała z Pellą, starą szep­tu­chą, o któ­rej gadano w zamku, że liczy sobie prze­szło sto lat. Być może dla­tego tak wiele wie­działa o sztuce uzdra­wia­nia, lecz­ni­czych wła­ści­wo­ściach roślin, kamieni czy mine­ra­łów. Eri sporo się na ten temat nauczyła od Maru­szy, ale dopiero Pella wpro­wa­dziła ją w różne spo­soby prze­ciw­dzia­ła­nia cho­ro­bom – zarówno zwy­kłym, natu­ral­nym, jak i będą­cym skut­kiem dzia­ła­nia złej magii, czyli rzu­ca­nia uro­ków.

– Urok to zła magia, sto­so­wana w celu zaszko­dze­nia innym – mówiła mądra sta­ruszka. – Rzu­cić urok potra­fią nie tylko wie­dzący, któ­rzy zeszli na nie­wła­ściwą drogę, lecz także zwy­kli ludzie. Cza­sem zda­rza się nie­stety, że poznają szko­dliwe zaklę­cia i sto­sują je wobec innych. Na szczę­ście taki urok da się łatwo odwró­cić, czyli odczy­nić, nie jest bowiem wsparty mocą osoby wie­dzą­cej. Znacz­nie gorzej się dzieje, gdy mamy do czy­nie­nia ze złym magiem – sły­sza­ły­ście, mam nadzieję, o Widu­kin­dzie? – ponie­waż zaklę­cie wzmoc­nione bar­dzo trudno zwal­czyć. Zapy­taj­cie Eri, ona coś o tym wie…

Oczy­wi­ście znały opo­wieść o Widu­kin­dzie, Eri i smo­czym jaju, roz­po­wszech­nioną przez baja­rzy w Arka­dii, Przy­le­siu i wielu innych kra­inach. Miesz­kańcy Zamku Magów do tej pory wzdry­gali się na dźwięk imie­nia złego czar­no­księż­nika, który pra­gnął oba­lić Wielką Radę i zawład­nąć świa­tem. I dosko­nale pamię­tano, kto mu w tym prze­szko­dził.

Gdy Pella wspo­mniała o Eri, dziew­czynka poczuła, że ktoś wle­pia w nią by­naj­mniej nie przy­ja­zne spoj­rze­nie. Zer­k­nęła w bok. Tak, to oczy­wi­ście Bea prze­wier­cała ją zawist­nym wzro­kiem. Rycer­ska córka wciąż nie mogła prze­bo­leć, że zwy­kła wie­śniaczka z Przy­le­sia cie­szy się takim powa­ża­niem wśród szep­tuch i magów, nie wspo­mi­na­jąc o innych uczen­ni­cach, które podzi­wiały ją za nie­zwy­kłe przy­gody i sławę, jaką się okryła. Bea z tru­dem godziła się z tym, że jej ary­sto­kra­tyczne pocho­dze­nie na miesz­kań­cach Zamku Magów nie robiło spe­cjal­nego wra­że­nia, w prze­ci­wień­stwie do nie­zwy­kłych doko­nań Eri.

– Musi­cie jed­nak pamię­tać o naj­waż­niej­szym – cią­gnęła Pella. – Otóż nawet naj­le­piej wypo­wie­dziane zaklę­cia są daremne, jeśli nie stoją za nimi szczere inten­cje. Magia to nie tylko słowa czy moc. Aby zadzia­łała, trzeba wło­żyć w nią całe serce. A gdy jest w nich złość lub gniew, na nic wszel­kie słowa. Moc uzdra­wia­nia pły­nie bowiem z miło­ści, nie z nie­na­wi­ści. Ule­czyć może jedy­nie ten, kto potrafi kochać.

Mówiąc to, szep­tu­cha spoj­rzała zna­cząco na Beę, a ta, zawsty­dzona, spu­ściła wzrok. Przed mądrą cza­ro­dziejką nic się nie ukryło, dosko­nale znała cha­rak­tery swo­ich uczen­nic. Eri, która od czasu nauki u Maru­szy zda­wała sobie sprawę, na czym polega praca szep­tuch, zasta­na­wiała się cza­sem, jak taka aro­gancka dziew­czyna będzie słu­żyła pro­stym ludziom – bo dobre cza­ro­dziejki nikomu nie odma­wiały pomocy, taką zresztą skła­dały przy­sięgę po ukoń­cze­niu szkoły. Już pierw­szego dnia nauki prze­ło­żona Ellisa prze­czy­tała jej tekst mło­dym adept­kom, aby wie­działy, na czym polega bycie szep­tuchą: „Radą i pomocą słu­żyć każ­demu i wszę­dzie”, tak w niej zapi­sano. Eri cie­ka­wiło, czy Bea zro­zu­miała, co to zna­czy. Na razie wolała o to nie pytać.

Lek­cja dobie­gła końca i dziew­częta udały się do poło­żo­nej obok pra­cowni liczb, miar i wag, w któ­rej kró­lo­wała szep­tu­cha Bran­den, naucza­jąca bar­dzo waż­nej sztuki kom­po­no­wa­nia leków. Musiały wie­dzieć, jak sto­so­wać roz­ma­ite recep­tury, w jakich ilo­ściach i pro­por­cjach mie­szać zioła na medy­ka­menty, jak je odmie­rzać i ważyć, ile odli­czyć zia­re­nek czy por­cji. Eri bar­dzo się zain­te­re­so­wała sztuką liczb, uwiel­biała doda­wać i odej­mo­wać. Wie­działa od Mika, że w innych wie­żach mago­wie też się tym zaj­mują, na znacz­nie wyż­szym pozio­mie. Pomy­ślała, że rów­nież chcia­łaby wie­dzieć wię­cej – nie wystar­czało jej licze­nie zia­re­nek gor­czycy do maści na prysz­cze. Tym­cza­sem jej kole­żanki nudziły się na lek­cji i z utę­sk­nie­niem cze­kały na dzwo­nek ozna­cza­jący koniec zajęć i zara­zem wzy­wa­jący na obiad.

– Ile tu mamy zia­re­nek kopru? – spy­tała Bran­den, wska­zu­jąc Marion jako tę, która powinna odpo­wie­dzieć.

Nie mogła gorzej wybrać – nie dość, że licze­nie szło Marion słabo, to na doda­tek kup­cówna naj­wy­raź­niej znowu się roz­ma­rzyła. Pew­nie myślała o placku z wiśniami, który, jak zapo­wia­dały dobie­ga­jące z kuchni zapa­chy, miał być na deser. Bar­dzo lubiła słod­ko­ści.

– Eeee, sie­dem – wykrztu­siła Marion po dłuż­szym waha­niu.

Eri uśmiech­nęła się pod nosem, bo zia­ren było dzie­więć.

Nauczy­cielka pokrę­ciła głową.

– Marion, znowu nie uwa­ża­łaś. Wła­ściwa odpo­wiedź to dzie­więć. Ale teraz już uwa­żaj! Jeżeli od tych dzie­wię­ciu zia­re­nek odej­miemy dwa, to ile nam zosta­nie?

Na twa­rzy uczen­nicy poja­wił się wyraz paniki, ale w tym momen­cie zabrzmiał dzwo­nek oznaj­mia­jący koniec zajęć. Wyba­wił nie­szczę­sną Marion z kło­po­tów.

*

Po obie­dzie – jedzo­nym, jak wszyst­kie posiłki, w jadalni na naj­niż­szym pozio­mie wieży, tuż obok kuchni – uczen­nice aż do póź­nych godzin popo­łu­dnio­wych miały czas wolny. Eri zawsze spę­dzała go z Mikiem. Zwy­kle wybie­rali się na małą wycieczkę na jedno z niskich wzgórz ota­cza­ją­cych zamek. Bar­dzo lubili te wędrówki, mogli wtedy swo­bod­nie poroz­ma­wiać. Na głos, bo zabro­niła mu pod­słu­chi­wać swoje myśli. „Jak będziesz chciał coś o mnie wie­dzieć, to zapy­taj – oświad­czyła sta­now­czo. – Pod­słu­chi­wa­nie to bar­dzo brzydki zwy­czaj”. Miko począt­kowo uda­wał, że nie wie, o co jej cho­dzi, ale w końcu się zgo­dził.

Czę­sto wspo­mi­nali wspólne przy­gody – poszu­ki­wa­nie upro­wa­dzo­nego przez połu­dnice małego Miszy czy walkę z Widarą. Ale roz­ma­wiali też o tym, co robili na zamku – zwłasz­cza Eri, zgod­nie ze swoją cie­kaw­ską naturą, wypy­ty­wała chło­paka o jego stu­dia. Wie­działa, że pozo­staje pod szcze­gólną pie­czą Wiel­kiej Rady Magów. Jego praw­dziwa toż­sa­mość sta­no­wiła pil­nie strze­żoną tajem­nicę. Tylko człon­ko­wie Rady wie­dzieli, kim naprawdę jest ten wesoły i bystry chło­pak, wyraź­nie zdol­niej­szy od innych adep­tów. No i oczy­wi­ście wie­działa też Eri, ale nie miała zamiaru nikomu o tym mówić. W końcu Miko – a tak naprawę smok Misza – był jej i TYLKO jej.

Jak zwy­kle cze­kała na niego przy zam­ko­wej bra­mie, przy­jaź­nie roz­ma­wia­jąc z odźwier­nym, skrza­tem zwa­nym Gło­wa­czem (bo jego kape­lusz nakry­wał „nosi­cielkę rozumu” naprawdę słusz­nych roz­mia­rów), który peł­nił w zamku funk­cję głów­nego roz­po­wszech­nia­cza wia­do­mo­ści. Z racji obo­wiąz­ków zawo­do­wych witał bowiem każ­dego kupca i podróż­nego zja­wia­ją­cego się w sie­dzi­bie magów, wypy­tu­jąc przy oka­zji o naj­śwież­sze wie­ści ze świata. Eri zawsze była cie­kawa, co tam sły­chać w Przy­le­siu. Nie­stety tym razem Gło­wacz nie miał dla niej nowych wia­do­mo­ści o rodzin­nych stro­nach. Poga­dali więc sobie o pogo­dzie, która w żniwa dopi­sała, dzięki czemu pew­nie wszyst­kim rol­ni­kom, także w Przy­le­siu, zbiory się udały.

Na dzie­dzińcu poja­wił się Miko. Wyszedł z Wieży Mędr­ców z koszy­kiem w ręku. Chło­pak pozo­sta­wał w komi­ty­wie z kucha­rzami i zawsze na spo­tka­nie z Eri potra­fił zała­twić tro­chę łakoci. Na widok dziew­czynki z rado­snym uśmie­chem puścił się bie­giem w stronę bramy, zręcz­nie wymi­ja­jąc sto­jące mu na dro­dze grupki skrza­tów, zaję­tych codzien­nymi obo­wiąz­kami.

– O, widzę, że twój przy­ja­ciel już jest – zauwa­żył Gło­wacz. – Pamię­taj­cie tylko, aby wró­cić na czas. Wczo­raj spóź­ni­li­ście się na popo­łu­dniowe zaję­cia! Wiem, że mago­wie i szep­tu­chy bar­dzo tego nie lubią!

Eri bez­rad­nie roz­ło­żyła ręce.

– Padał deszcz, więc musie­li­śmy się scho­wać, a potem, po desz­czu, poka­zała się taka ładna tęcza, że oczu nie mogli­śmy od niej ode­rwać…

Skrzat roze­śmiał się ser­decz­nie.

– Ech, sam byłem kie­dyś młody i pamię­tam, jak czas szybko bie­gnie. Ale dziś posta­raj­cie się nie zaga­pić.

– Obie­cu­jemy, panie Gło­wa­czu – powie­dział Miko, który zdą­żył już dobiec do bramy. Ani odro­binę nie był zdy­szany.

Prze­kro­czyli bramę i fosę.

– Dziś może nie odda­lajmy się zanadto, po co się mają dener­wo­wać z naszego powodu – zapro­po­no­wał chło­pak i wska­zał nie­od­le­głe wzgó­rze poro­śnięte na szczy­cie brzo­zo­wym zagaj­ni­kiem. Bar­dzo lubili tam cho­dzić, bo roz­cią­gał się stam­tąd ładny widok na zamek i oko­licę.

Opu­ściw­szy zam­kowe mury, powę­dro­wali sze­ro­kim gościń­cem pro­wa­dzą­cym do Arka­dii, któ­rym przy­by­wali do sie­dziby magów kupcy i podróżni. Ci dru­dzy zja­wiali się naj­czę­ściej w poszu­ki­wa­niu pomocy – zwy­kle cho­dziło o reme­dium na rzadką cho­robę. W oko­licz­nych kra­inach ludzie wie­dzieli, że nikt nie osią­gnął takiej bie­gło­ści w lecze­niu róż­nych dole­gli­wo­ści jak tutej­sze szep­tu­chy. Ta bie­głość jed­nak nie przy­cho­dziła sama. Mijali wła­śnie z Mikiem łąkę mię­dzy drogą a wzgó­rzem, na które zamie­rzali wejść. Tu w buj­nej tra­wie gęsto prze­ty­ka­nej zio­łami bro­dziła Pella w towa­rzy­stwie małej Wiki, poma­ga­ją­cej zbie­rać do koszyka wybrane rośliny.

Eri już dawno zauwa­żyła, że jej nie­śmiała kole­żanka szcze­gól­nie inte­re­suje się zio­ło­lecz­nic­twem. Zapy­tana kie­dyś o to Wiki odparła, że w jej poło­żo­nej daleko w górach osa­dzie co rusz tra­pią miesz­kań­ców różne plagi, a stara zie­larka Riwa jest już wie­kowa, dla­tego zde­cy­do­wano, że dziew­czynka powinna się udać na naukę do Zamku Magów, aby posiadł­szy sztukę uzdra­wia­nia, mogła po powro­cie poma­gać Riwie i słu­żyć kra­ja­nom, zama­wia­jąc uroki i lecząc cho­roby. Eri bar­dzo ceniła Wiki za przy­wią­za­nie do współ­ple­mień­ców. Poma­chała do niej wesoło, gdy weszli na łąkę.

Ale Wiki jej nie zauwa­żyła, bez reszty pochło­nięta sor­to­wa­niem i wią­za­niem w pęczki zerwa­nych przez szep­tu­chę roślin. Uważ­nie przy tym słu­chała, co mówiła Pella. Pilna uczen­nica wyko­rzy­sty­wała każdą oka­zję, aby się cze­goś nowego dowie­dzieć o zio­łach.

Miko też się jej przy­glą­dał.

– Pra­co­wita ta Wiki niczym mrówka – zauwa­żył. – Odno­szę wra­że­nie, że bar­dzo ją lubisz.

Eri nie zaprze­czyła. Dla­czego mia­łaby nie lubić tak miłej i skrom­nej osoby?

– Nie zadziera nosa jak te wszyst­kie szlach­cianki i kup­cówny – powie­działa. – Podob­nie jak ja pocho­dzi z małej osady i wie, że ciężka praca to coś zupeł­nie innego niż plot­ko­wa­nie i stro­je­nie się w korale. Wydaje mi się, że nie­które z moich kole­ża­nek cały dzień nic innego by nie robiły.

Chło­pak par­sk­nął śmie­chem i poka­zał na ścieżkę pro­wa­dzącą na szczyt pagórka. Tam, na skraju brzo­zo­wego zagaj­nika, mieli swoją ulu­bioną polankę. Uwiel­biali na niej prze­sia­dy­wać, podzi­wiać kra­jo­braz i gadać o tym, co u kogo sły­chać.

Tak było i tym razem. Po dotar­ciu do zagaj­nika Eri z ulgą klap­nęła na trawę, w miej­scu jesz­cze wygnie­cio­nym po poprzed­nim posie­dze­niu. Miko usiadł obok, się­gnął do koszyka i wyjął słuszny kawa­łek cia­sta z jago­dami, naprawdę pysz­nego, jak prze­ko­nała się szybko jego przy­ja­ciółka. Do popi­cia miał w butelce kom­pot brzo­skwi­niowy. Zam­kowi kucha­rze musieli chło­paka naprawdę lubić.

Dziew­czynka jadła cia­sto i cały czas mówiła, głów­nie o Bei. Było jej bar­dzo przy­kro, że tak się nie lubią.

– Bo wiesz – pero­ro­wała z peł­nymi ustami – ona strasz­nie zadziera nosa, a prze­cież wcale się tak dobrze nie uczy. Dziś się oka­zało, że nic nie wie o cho­chli­kach. Będę musiała jesz­cze raz jej wszystko o nich opo­wie­dzieć. Pew­nie znowu nic nie zapa­mięta.

Jej przy­ja­ciel słu­chał, lekko się uśmie­cha­jąc i sku­biąc cia­sto, ale czuła, że myślami jest daleko. Prze­rwała swoje narze­ka­nia na nie­sym­pa­tyczną kole­żankę i z tro­ską poło­żyła mu dłoń na ramie­niu.

– Misza… – Tak się do niego zwra­cała, gdy byli sami. – Czy coś się stało?

Wes­tchnął ciężko, spoj­rzał na pokru­szony kawa­łek cia­sta i rzu­cił go daleko przed sie­bie, w trawę, dla pta­ków, aby i one coś miały z tej słod­kiej uczty.

– Dziś na lek­cji histo­rii z magiem Tau­ru­sem mówi­li­śmy o woj­nie ludzi ze smo­kami, o tym, co spo­tkało Szen, i dla­czego smoki musiały opu­ścić ten świat. Nie potra­fię pojąć, jak do tego doszło. Skąd taki wybuch nie­na­wi­ści mię­dzy ludźmi a smo­kami? Ja nie żywię nie­na­wi­ści do żad­nego czło­wieka, prze­ciw­nie, wiele zawdzię­czam ludziom i innym stwo­rze­niom. Dla­czego pokój, jaki mię­dzy nami pano­wał, został zbu­rzony?

Eri mil­czała przez dłuż­szą chwilę. Zada­wała sobie czę­sto to pyta­nie, ale wciąż nie znała odpo­wie­dzi.

– Odkąd pamię­tam, jesz­cze gdy byłam zupeł­nie mała, stra­szono mnie i inne dzieci smo­kami, które spadną z góry i nas porwą, jeśli będziemy nie­grzeczne. Ludzie naprawdę boją się smo­ków. To bar­dzo dziwne, bo dziś prze­ło­żona Ellisa opo­wie­działa nam o bar­dzo daw­nych cza­sach, gdy mię­dzy obu rasami pano­wał pokój, a nawet przy­jaźń. Ale nie wyja­śniła, co się stało, że potem wybu­chła wojna.

– Tau­rus też tego nie wyja­śnił. Powie­dział nam po pro­stu, że obie rasy sta­nęły naprze­ciwko sie­bie i sto­czyły strasz­liwą wojnę, która wiele kosz­to­wała obie strony. Nie wyja­wił jed­nak jej przy­czyn.

– Koniecz­nie musimy się tego dowie­dzieć! – zawo­łała Eri.

Miko przy­tak­nął, wska­zu­jąc zara­zem słońce, które stało już nisko nad hory­zon­tem. Robiło się późno.

– Pew­nie tak. Ale nie dzi­siaj. Powin­ni­śmy wra­cać, jeśli nie chcemy dostać bury od Gło­wa­cza.

III. Krysz­ta­łowa kula

Eri nie przy­pusz­czała, że Bea okaże się aż tak zło­śliwa i doj­dzie przez nią do praw­dzi­wej kata­strofy.

Wie­czo­rem w bur­sie, gdy po kola­cji i toa­le­cie poło­żyły się do łóżek, zgod­nie z pole­ce­niem Ellisy opo­wie­działa jesz­cze raz o swo­ich doświad­cze­niach z cho­chli­kami. Tym razem wynio­sła córka ryce­rza słu­chała uważ­nie, podob­nie zresztą jak Wiki i Marion, zawsze zacie­ka­wione przy­go­dami, także tymi rela­cjo­no­wa­nymi przez Eri po raz kolejny. Bea co prawda miała wielce nabur­mu­szoną minę, ale nawet zadała kilka pytań. Dosko­nale wie­działa, że z tak wyma­ga­jącą nauczy­cielką jak prze­ło­żona nie ma żar­tów. Nie dość pilne adeptki bywały ze szkoły usu­wane. Szep­tu­chy zarzą­dza­jące Wieżą wciąż powta­rzały, że dar mocy bez solid­nej wie­dzy nie na wiele się przyda.

Rano tuż po śnia­da­niu Bea udała się do Ellisy na egza­min. Nie trwał długo, wkrótce wró­ciła z pogodną miną. Widocz­nie tym razem szep­tu­cha była z niej zado­wo­lona. Ku zdzi­wie­niu kole­ża­nek Bea podzię­ko­wała Eri za pomoc. Dum­nej szlach­ciance zda­rzało się to nie­zbyt czę­sto. Wszy­scy uznali, że waśnie mię­dzy nimi zostały zaże­gnane. Nie­stety, nie oka­zało się to prawdą…

Tego dnia pierw­sza lek­cja odby­wała się w Sali Zaklęć. Tak powszech­nie nazy­wano okrą­głą kom­natę, w któ­rej uczono for­muł przy­dat­nych w pro­fe­sji szep­tu­chy – nie tylko uzdra­wia­ją­cych, lecz także odpę­dza­ją­cych czy przy­wo­łu­ją­cych roz­ma­ite istoty, roz­ga­nia­ją­cych burzowe chmury lub spro­wa­dza­ją­cych deszcz. Eri sporo ich poznała pod­czas nauki u Maru­szy, ale tutaj się prze­ko­nała, że ist­nieją ich setki, jeśli nie tysiące. Na ścia­nach wisiały wiel­kie per­ga­mi­nowe karty z zaklę­ciami nakre­ślo­nymi pismem runicz­nym, inne zawie­rała księga opra­wiona w grube drew­niane okładki, leżąca na wyso­kim i sze­ro­kim pul­pi­cie zaj­mu­ją­cym śro­dek sali. Na tymże pul­pi­cie, na pła­skiej skrzynce obi­tej czar­nym aksa­mi­tem, spo­czy­wała w zagłę­bie­niu… cudowna kula z błę­kit­nego krysz­tału. Wiel­ko­ści spo­rego melona, jak oce­niała Eri. Wie­działa, że kula służy do wzmac­nia­nia pew­nych zaklęć, a także do innych rze­czy, o któ­rych będą się uczyć póź­niej, jak im zapo­wie­działa Ellisa.

Małą cza­ro­dziejkę kula fascy­no­wała – wydzie­lała deli­katną błę­kitną poświatę, a gdy się patrzyło na nią dłu­żej, dało się dostrzec wewnątrz dro­biny srebr­nego pyłu, choć może były to iskierki, bo świe­ciły, wędru­jąc to w górę, to w dół, a cza­sem sku­pia­jąc się w małe chmurki, krę­cące się wokół wspól­nej osi. Eri domy­ślała się, że to wynik dzia­ła­nia magii, wystar­czyło unieść rękę, aby wyczuć moc bijącą od kuli. Każdy, kto na nią spoj­rzał, do razu wie­dział, że to nie­zwy­kle cenny przed­miot o cudow­nych wła­ści­wo­ściach.

Gdy grupa weszła do sali, nauczy­cielka jak zwy­kle sta­nęła za pul­pi­tem, a dziew­częta sku­piły się przed nim, gotowe słu­chać wykładu. Ellisa otwo­rzyła księgę i przez dłuż­szą chwilę odwra­cała karty, szu­ka­jąc wła­ści­wej.

– O, mam – powie­działa. – Dzi­siaj poroz­ma­wiamy o spo­so­bach usu­wa­nia kurza­jek, brzyd­kich zna­mion na skó­rze, tra­pią­cych zwłasz­cza dzieci. Ktoś może sły­szał, jak ludzie sobie z tym radzą?

– My! – pisnęły rów­no­cze­śnie Taja i Maja, pod­ska­ku­jąc z pod­eks­cy­to­wa­nia. – Trzeba zna­leźć małą zie­loną żabkę, przy­tknąć do kurzajki i wypu­ścić – oznaj­miła Taja. – Bo wtedy żabka zabie­rze ze sobą kurzajkę i prze­mieni się w ropu­chę – dodała Maja.

Eri zachi­cho­tała pod nosem. Kie­dyś spró­bo­wała tego spo­sobu i tylko nie­po­trzeb­nie wystra­szyła zwie­rzątko. Szep­tu­cha też była tą odpo­wie­dzią wyraź­nie roz­ba­wiona, ale uśmiech­nąw­szy się powścią­gli­wie, wyja­śniła:

– Nie­któ­rzy tak postę­pują, męcząc nie­szczę­sne żabki. A kurzajki zostają. Nasza księga podaje inny spo­sób. – Ellisa zna­cząco postu­kała pal­cem w pul­pit. – Cóż bowiem w niej zapi­sano? „Miej­sca kurzajką tknięte trzy razy dzien­nie obmy­waj napa­rem z rumianku i dziu­rawca. Tak czyń przez dni trzy, za każ­dym razem powta­rza­jąc: Precz stąd, kurzajko, zni­kaj mi szparko! A jeśli nie znik­nie, raz jesz­cze powtórz wszystko od początku”. Jak widać, pro­ce­dura jest pro­sta i nie trzeba anga­żo­wać żad­nych zie­lo­nych stwo­rzo­nek.

Teraz roze­śmiały się wszyst­kie dziew­częta, bliź­niaczki zaś, wyraź­nie zawsty­dzone, zaczęły się szep­tem oskar­żać nawza­jem o głu­pie pomy­sły. Szep­tu­cha unio­sła dłoń, naka­zu­jąc spo­kój.

– Po to zna­la­zły­ście się w tej szkole, aby poznać naprawdę sku­teczne spo­soby lecze­nia – rze­kła, odwra­ca­jąc kartę w księ­dze. – I to wielu róż­nych cho­rób, ponie­waż ludzi tra­pią nie tylko kurzajki… Co jesz­cze wie­cie o uzdra­wia­ją­cych wła­ści­wo­ściach rumianku? – zapy­tała.

Eri pod­nio­sła rękę, bo o tym poży­tecz­nym zielu sporo sły­szała od Maru­szy, i w tym momen­cie poczuła w kostce lewej stopy straszny ból, tak silny, że prze­szył ciało na wskroś. Odru­chowo ode­rwała pora­żoną stopę od pod­łogi, ale wtedy zachwiała się i, by nie upaść, wycią­gnęła przed sie­bie ręce, usi­łu­jąc się cze­goś chwy­cić… Przed nią był tylko pul­pit… Poczuła pod pal­cami coś okrą­głego i zim­nego, co zresztą zaraz jej umknęło. Nie runęła jak długa na pod­łogę, bo w ostat­niej chwili sto­jąca obok Marion chwy­ciła ją za ramiona i pod­trzy­mała. Potrą­co­nej kuli nie­stety nikt nie zła­pał.

Pró­bo­wała to zro­bić szep­tu­cha, ale zdo­łała led­wie musnąć gładką jak szkło powierzch­nię… Krysz­ta­łowa kula ude­rzona z roz­ma­chem dło­nią Eri sto­czyła się z postu­mentu, odbiła lekko o brzeg pul­pitu, by łagod­nym łukiem poszy­bo­wać ku kamien­nej posadzce… Spa­dła na nią z trza­skiem przy­po­mi­na­ją­cym odgłos gromu. W mgnie­niu oka błę­kitna sfera zmie­niła się w świe­tli­sty tuman, który roz­pełzł się we wszyst­kich kie­run­kach, osia­da­jąc na mar­mu­ro­wych pły­tach posadzki w postaci bia­łego jak śnieg pyłu…

Obecne w Sali Zaklęć osoby zamarły, zdjęte prze­ra­że­niem, niczym kamienne posągi. Ellisa wyglą­dała jak rażona pio­ru­nem albo jakby zoba­czyła coś, w co nie potra­fiła uwie­rzyć.

– Coś ty zro­biła, dziew­czyno! – jęk­nęła w końcu, łapiąc się za głowę, gdy chmura pyłu opa­dła i wszy­scy mogli zoba­czyć, że po cza­ro­dziej­skiej kuli została jedy­nie zaście­la­jąca pod­łogę war­stwa kry­sta­licz­nego pia­sku. – Coś ty zro­biła…

*

Wia­do­mość o roz­bi­ciu krysz­ta­ło­wej kuli – tej kuli! – wstrzą­snęła całym Zam­kiem Magów. Jego naj­starsi miesz­kańcy nie pamię­tali podob­nego wyda­rze­nia. Nawet skrzaty, zwy­kle mało inte­re­su­jące się dziw­nymi spra­wami swo­ich chle­bo­daw­ców, krę­ciły w zdu­mie­niu gło­wami. Zebrała się Wielka Rada i nie­ustan­nie dys­ku­to­wała nad sytu­acją, a na dzie­dzińcu gro­ma­dziły się grupki adep­tów i magów, któ­rzy z pasją oma­wiali bul­wer­su­jący wypa­dek. Utrata tak cen­nego przed­miotu, w dodatku posia­da­nego od wielu wie­ków, zbu­rzyła spo­kój miesz­kań­ców sie­dziby szep­tuch i cza­ro­dzie­jów.

Eri wywo­łaną przez sie­bie burzę prze­cze­ki­wała w sypialni, dokąd kazała jej pójść Ellisa, gdy tylko doszła do sie­bie po roz­bi­ciu kuli. Dziew­czynka sie­działa na łóżku i okła­dała zim­nym kom­pre­sem obo­lałą i obrzmiałą kostkę. Nie­stety nie znała żad­nego zaklę­cia, które zli­kwi­do­wa­łoby opu­chli­znę. I zapo­wia­dało się, że – tak przy­naj­mniej ponuro przy­pusz­czała – raczej już nie pozna. Nie­wąt­pli­wie po tym wan­dal­skim wyczy­nie zosta­nie wyda­lona ze szkoły szep­tuch – choć prze­cież nie zamie­rzała niczego stłuc! A zwłasz­cza cze­goś tak cen­nego! Co się wła­ści­wie stało? Skąd ten nagły ból w nodze? Ktoś ją kop­nął? Ale kto? Prze­cież przy niej stała tylko Marion… Chyba…

Drzwi skrzyp­nęły i do pokoju nie­śmiało wsu­nęła się Wiki.

– Ty nie na lek­cji? – spy­tała zdzi­wiona Eri.

– Nieee. Powie­dzia­łam, że idę do pokoju po chu­s­teczkę, bo mam katar. – Wiki osten­ta­cyj­nie pocią­gnęła nosem; na tę przy­krą dole­gli­wość nie znały zaklę­cia naj­tęż­sze uzdro­wi­cielki. – Chcia­łam się z tobą zoba­czyć, bo… wiem, co się stało. Widzia­łam, kto cię kop­nął. – Wska­zała na obło­żoną kom­pre­sem stopę.

Eri już się sama domy­śliła. Usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć, kto gdzie stał pod­czas lek­cji w Sali Zaklęć. Przed nią z lewej strony znaj­do­wały się bliź­niaczki, z pra­wej Marion, dalej Wiki… a gdzie stała Bea?

– Bea – powie­działa Eri gło­śno. Wiki poki­wała głową.

– Tak, widzia­łam, jak sta­nęła za tobą, na chwilę tylko, bo jak krzyk­nę­łaś, to się odsu­nęła. A potem ją przy­ła­pa­łam, jak wytrzą­sała z trze­wika kamyk. Musiała go tam przed­tem wło­żyć, żeby cię bar­dziej zabo­lało.

Eri zdjęła kom­pres i uważ­nie obej­rzała siny, pod­bie­gły krwią ślad po ude­rze­niu. Od zwy­kłego kop­nię­cia tak fatal­nie by nie wyglą­dał. Pokrę­ciła głową. Nie spo­dzie­wała się, że kole­żankę stać na podob­nie wredny postę­pek. Pew­nie Bea chciała się ode­grać za te przy­mu­sowe kore­pe­ty­cje z cho­chli­ków. Że też ona, Eri, musiała się zato­czyć na pul­pit i potrą­cić tę nie­szczę­sną kulę! Nie ma co, udała się zemsta rycer­skiej córce, chyba nawet lepiej, niż Bea pla­no­wała.

– Myślę, że powin­nam powie­dzieć szep­tu­sze Elli­sie, że to nie twoja wina – dodała Wiki. – Gdyby nie Bea, nic by się nie stało…

Lecz Eri nie była pewna, czy ma to sens i czy wyszłoby jej to na dobre. Mago­wie zapewne usu­nę­liby wów­czas ze szkoły obie skłó­cone uczen­nice, obo­wią­zy­wał je bowiem bar­dzo surowy regu­la­min, zaka­zu­jący waśni i awan­tur. I w ten spo­sób jej kariera w Zamku Magów dobie­gnie końca. Eri czuła, jak rośnie w niej gniew na Beę. A tak chciała się uczyć, pozna­wać nowe czary i zaklę­cia, spo­soby uży­wa­nia mocy. I jak się teraz pokaże na oczy Maru­szy? Choć rodzice na pewno się ucie­szą z jej powrotu do domu. „Co takiego zro­bi­łam tej wstręt­nej dziew­czy­nie, że tak mnie potrak­to­wała?” – roz­pa­czała w duchu. Było coś jesz­cze – nie chciała się roz­sta­wać z Mikiem. Bar­dzo nie chciała.

Scho­wała twarz w dło­niach i byłaby się roz­pła­kała, gdyby nie ostry brzęk dobie­ga­jący od strony okna. A potem drugi, gło­śniej­szy.

– Ktoś chyba strzela z procy w nasze okno – zauwa­żyła Wiki. – Jak nie prze­sta­nie, to zaraz zbije szybę.

Brzęk­nęło po raz trzeci i nastała cisza. Miko, kochany przy­ja­ciel, nie zapo­mniał o niej! Trzy ude­rze­nia kamycz­kiem w okno sta­no­wiły ich sygnał – ozna­czały, że chło­pak będzie na nią cze­kał w umó­wio­nym miej­scu. Z pew­no­ścią dowie­dział się o jej kło­po­tach.

Posta­no­wiła, że popła­cze sobie póź­niej. Naj­pierw poroz­ma­wia z Mikiem. Spoj­rzała na Wiki, która wciąż podejrz­li­wie zer­kała na okno.

– Moja droga, myślę, że możesz mi pomóc. Wyj­rzyj na kory­tarz i zobacz, czy nikt się tam nie kręci…

*

Kiedy padało lub było zbyt zimno czy też po pro­stu nie mieli czasu na dal­szą prze­chadzkę, Eri i Miko spo­ty­kali się w swoim ulu­bio­nym zakątku – nie­wiel­kiej sta­jence dla kilku osioł­ków, uży­wa­nych przez skrzaty do trans­portu. Sta­jenka sta­no­wiła część zabu­do­wań gospo­dar­czych, roz­cią­ga­ją­cych się wzdłuż muru mię­dzy Wieżą Szep­tuch a Wieżą Umie­jęt­no­ści. Bar­dzo lubili to miej­sce – wej­ście osła­niał daszek z gon­tów, a od strony dzie­dzińca stała wikli­nowa ścianka. Tym spo­so­bem mieli do dys­po­zy­cji rodzaj altany, bo pod ścianą opie­ku­jący się zwie­rza­kami skrzat imie­niem Hum umie­ścił wygodną ławeczkę. Tole­ro­wał obec­ność mło­dych adep­tów w swoim przy­bytku, bo sys­te­ma­tycz­nie prze­ku­py­wali go cia­stem ze śliw­kami, które ogrom­nie lubił i któ­rego mógł zjeść – jak się wyda­wało – każdą ilość.

Eri, dla nie­po­znaki ubrana w płaszcz z kap­tu­rem nacią­gnię­tym na głowę, tuż za roz­glą­da­jącą się na wszyst­kie strony Wiki wymknęła się z Wieży Szep­tuch i pobie­gła w stronę sta­jenki. Za płot­kiem, na ławce, cze­kał Miko i bawił się procą. Nieco się zdzi­wił, że jego przy­ja­ciółka nie przy­szła na spo­tka­nie sama.

– Możemy jej zaufać – wyja­śniła Eri. – Widziała, kto mnie tak urzą­dził. Niech ci sama powie.

Wiki pokrótce opo­wie­działa, jak doszło do stłu­cze­nia krysz­ta­ło­wej kuli. Miko wysłu­chał rela­cji i skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

– Nie­złe ziółko z tej Bei – sko­men­to­wał. – Takie zacho­wa­nie nie może jej ujść pła­zem. Tyle że to cie­bie oskar­żają o znisz­cze­nie kuli. To naprawdę wielka strata dla Zamku, mago­wie w mojej wieży twier­dzą, że nie mają mate­riału, aby wyko­nać drugą. Błę­kitny krysz­tał to bar­dzo rzadki mine­rał o magicz­nych wła­ści­wo­ściach. Podobno wystę­puje w Mrocz­nych Górach, w jed­nym tylko miej­scu, ale nikt nie wie, gdzie dokład­nie. A to roz­le­gła kra­ina, nie­któ­rzy mówią, że roz­le­glej­sza niż Bory Fan­do­riań­skie, można i dzie­sięć lat po niej wędro­wać i nic nie zna­leźć. Poza tym po górach cho­dzi się o wiele trud­niej niż po lesie… A niech to licho, nie mogłaś stłuc cze­goś innego?

– Dobre sobie! Tak jak­bym mogła wybie­rać. – Ura­żona Eri poka­zała mu język. – Lepiej byś coś pora­dził.

Zafra­so­wany chło­pak podra­pał się po gło­wie.

– Rada Magów może uka­rać cię wyda­le­niem ze szkoły szep­tuch. Kto wie, czy Bei nie o to wła­śnie cho­dziło. Możemy co prawda powo­łać na świadka Wiki, ale tamta pew­nie wszyst­kiego się wyprze…

– A to? – Eri wska­zała na obo­lałą kostkę, wciąż owi­niętą kom­pre­sem.

– Powie, że sama się ude­rzy­łaś, albo coś podob­nego. I oba­wiam się, że mago­wie jej uwie­rzą, bo to sprytna krę­taczka. Cały Zamek jest prze­ko­nany, że to ty zbi­łaś kulę. Nie­wiele na to pora­dzimy. No bo skąd weź­miemy nową?

W tym momen­cie ode­zwała się znie­cier­pli­wiona Wiki, która stała pod wikli­nową ścianką i od dłuż­szej chwili wyraź­nie chciała coś powie­dzieć.

– A ja wiem, gdzie można zna­leźć błę­kitny krysz­tał! – wypa­liła.

Spoj­rzeli na nią, kom­plet­nie zasko­czeni.

– Niby skąd? – Miko nie krył nie­do­wie­rza­nia. – Bo naj­uczeńsi mago­wie nie mają o tym zie­lo­nego poję­cia.

Dziew­czynka uśmiech­nęła się z zado­wo­le­niem.

– Powinni się wybrać do mojej wsi – stwier­dziła. – Toby się dowie­dzieli.

Oboje patrzyli na nią okrą­głymi ze zdu­mie­nia oczyma i wciąż nic nie poj­mo­wali.

– To dłuż­sza histo­ria – pod­jęła Wiki. – W mojej wsi opo­wia­dają o pew­nym paste­rzu, który wypa­sał owce na poło­ni­nie. Zerwała się nagła burza, co w górach czę­sto się zda­rza, i roz­pę­dziła stado. Prze­ra­żone grzmo­tami owce roz­pierz­chły się i pasterz długo zaga­niał je z powro­tem na pastwi­sko. Ale jed­nej nie mógł się doli­czyć. Ślady zwie­rzę­cia pro­wa­dziły w wyso­kie góry. Pasterz, nie­wiele myśląc, wyru­szył za zagu­bioną owcą. Wędro­wał długo, w coraz wyż­sze par­tie gór, aż w końcu usły­szał zna­jome pobe­ki­wa­nie. Ale wtedy znowu roz­pę­tała się burza, jesz­cze strasz­niej­sza niż poprzed­nia. Pasterz musiał natych­miast poszu­kać schro­nie­nia. Nagle zza roz­ło­ży­stej mło­dej sosny usły­szał becze­nie zagi­nio­nej owcy. Męż­czy­zna obszedł drzewko i po dru­giej stro­nie zna­lazł wej­ście do nie­wiel­kiej jaskini; to w niej się ukryła zagi­niona owieczka. Miej­sca w środku star­czyło i dla niego. A zano­siło się, że posie­dzą tam co naj­mniej do rana, bo deszcz nie usta­wał…

– Co to ma wspól­nego z krysz­ta­łem? – prze­rwał wyraź­nie znie­cier­pli­wiony Miko.

– Pro­szę o odro­binę cier­pli­wo­ści, panie młody magu – skar­ciła go Wiki. Eri spoj­rzała na nią zdzi­wiona. Jej mała przy­ja­ciółka wcale nie była tak nie­śmiała, jak się wyda­wało. – Zaraz wszystko się wyja­śni. Paste­rzowi zro­biło się zimno, posta­no­wił więc skrze­sać ogień i roz­grzać się przy ogni­sku. W świe­tle pło­mieni zauwa­żył w tyl­nej ścia­nie pie­czary dość sze­roką szcze­linę. Pomy­ślał, że to przej­ście do innej jaskini. I posta­no­wił do niej zaj­rzeć, tak z cie­ka­wo­ści. Przy­go­to­wał sobie pochod­nię i na kola­nach prze­ci­snął się do kolej­nej pie­czary. To, co zoba­czył, zaparło mu dech w pier­siach. Wypeł­niały ją bowiem bloki błę­kit­nego krysz­tału, róż­nych kształ­tów, słupy i bryły, które świe­ciły wła­snym, deli­kat­nym świa­tłem… Z rela­cji paste­rza wyni­kało, że było ich mnó­stwo, wyra­stały ze ścian, skle­pie­nia i pod­łoża. Ten czło­wiek naj­pierw się zachwy­cił, a potem wystra­szył, bo zro­zu­miał, że ma do czy­nie­nia ze zja­wi­skiem magicz­nym. Czym prę­dzej wyco­fał się do pierw­szej pie­czary. Deszcz na szczę­ście prze­stał padać, więc porwał na ręce owieczkę, wypadł na zewnątrz i pobiegł w dół, ku doli­nom. Ale w ciem­no­ściach nie widział szlaku, więc po przej­ściu paru mil musiał odcze­kać do wschodu słońca. Potem szczę­śli­wie dotarł do pastwi­ska.

– Cie­kawe – mruk­nął Miko. – I nie pró­bo­wał potem wró­cić do tej pie­czary? Prze­cież błę­kitny krysz­tał to praw­dziwy skarb, nawet okruch wart jest mają­tek.

– Pew­nie, że pró­bo­wał. I nie on jeden, bo po powro­cie do wio­ski opo­wie­dział wszyst­kim o swo­jej przy­go­dzie. Był tylko jeden pro­blem: nie potra­fił sobie przy­po­mnieć, gdzie dokład­nie znaj­duje się ta jaski­nia. Raz mu się wyda­wało, że jest tam, raz, że gdzie indziej. W miej­scach, które wska­zy­wał, niczego nie zna­le­ziono; jeśli nawet była tam pie­czara, to bez szcze­liny pro­wa­dzą­cej do komory peł­nej krysz­tału. Przez wiele lat różni śmiał­ko­wie bez skutku poszu­ki­wali skarbu. Wia­domo, że znaj­duje się w górach nie­da­leko wio­ski, bo pastwi­sko jest od niej odle­głe o pół mili. Ale gór dookoła dużo, bar­dzo dużo. W końcu prze­stali szu­kać, a nie­któ­rzy zaczęli mówić, że paste­rzowi coś się przy­wi­działo… To zda­rzyło się wiele lat przed moim uro­dze­niem. Krysz­tału nikt już nie szuka, ale cią­gle się o nim opo­wiada.

Miko tym razem słu­chał w sku­pie­niu. Zasta­na­wiał się nad czymś, jakby roz­wa­ża­jąc jakiś pomysł. Eri patrzyła na niego z nadzieją. Do tej pory zawsze potra­fił zna­leźć wyj­ście z naj­więk­szych kło­po­tów.

– Tak mi się zdaje, że krysz­tał mógł nie chcieć, by go ponow­nie zna­le­ziono. Gdyby jed­nak w pobliżu zna­la­zła się osoba obda­rzona mocą, mogłaby go wyczuć… – powie­dział powoli, ważąc każde słowo.

Eri zamknęła oczy, usi­łu­jąc sobie przy­po­mnieć zda­rze­nie z Sali Zaklęć. Tak, miał rację, prze­cież czuła moc bijącą od krysz­ta­ło­wej kuli! Gdyby się zna­la­zła w pobliżu jaskini peł­nej krysz­tału, na pewno by go wyczuła!

Otwo­rzyła oczy i popa­trzyła na Wiki i Mika. Od razu poznała, że pomy­śleli o tym samym co ona.

– Jak daleko jest do two­jej wio­ski? – zapy­tał chło­pak.

– Oj, daleko. Konno jecha­łam tu trzy dni, pie­szo może to być nawet dwa razy dłu­żej – odparła Wiki. – Kiedy wyru­szamy?

Miko pod­szedł do ple­cio­nego płotu, wyj­rzał na dzie­dzi­niec i rozej­rzał się uważ­nie.

– Jesz­cze cię nie szu­kają, to dobrze. Niech Wiki pój­dzie po wasze rze­czy, te przy­datne w podróży, cie­płe ubra­nia i koce. O jedze­nie sam zadbam, mam dobre sto­sunki z kucha­rzami.

– A co ze mną? – Eri pod­nio­sła nie­śmiało palec, przy­po­mi­na­jąc, że też tu jest.

Miko jesz­cze raz zer­k­nął na dzie­dzi­niec. To, co zoba­czył, wcale mu się nie spodo­bało.

– Wła­śnie wyszła z wieży Ellisa, wyraź­nie kogoś szuka – powie­dział. – Naj­le­piej, Eri, gdy­byś została tutaj. Na wszelki wypa­dek scho­waj się za tym. – Wska­zał na sto­jący w kącie spory sno­pek zboża, wyż­szy od dziew­czynki. – Hum raczej już tu nie przyj­dzie, obie­ca­łem mu, że sam opo­rzą­dzę osiołki, dam im wody i paszy. I zro­bi­łem to – dodał w odpo­wie­dzi na badaw­czy wzrok Eri – a on się bar­dzo ucie­szył, bo będzie miał wię­cej czasu na grę w kości z innymi skrza­tami, to ich ulu­biona roz­rywka.

– No dobrze, ale co dalej? Jak się wydo­sta­niemy z zamku? – Eri pode­szła do snopka i prze­su­nęła go tro­chę. Teraz mogła się za niego wci­snąć. Nawet gdyby Ellisa tu zaj­rzała, nie zdo­ła­łaby jej wypa­trzeć. – Bramy prze­cież pil­nują skrzaty.

Miko zdą­żył już wszystko dokład­nie prze­my­śleć.

– Zamy­kają równo z zacho­dem słońca, a wła­ści­wie robi to sam Gło­wacz. Spo­tkamy się tutaj, potem prze­mkniemy w stronę bramy. Potrze­bu­jemy tylko spo­sobu na uśpie­nie Gło­wacza. Po dobroci nie wypu­ści nas z zamku.

– Gło­wa­cza biorę na sie­bie – oświad­czyła Eri. Znała pewne przy­datne zaklę­cie, nauczyła się go jesz­cze u Maru­szy.

*

Kiedy szep­tu­chy odkryły znik­nię­cie wino­waj­czyni, posta­wiły na nogi cały zamek. Szu­kali wszy­scy i wszę­dzie. Zaglą­dali nawet parę razy do sta­jenki osioł­ków, ale, zgod­nie z przy­pusz­cze­niem Mika, nikt nawet nie dotknął opar­tego o ścianę snopka, za któ­rym przy­cup­nęła Eri. Chło­pak i Wiki pozo­ro­wali, że też uczest­ni­czą w poszu­ki­wa­niach. Powszechny roz­gar­diasz wyko­rzy­stali do przy­go­to­wań do podróży. Miko zgro­ma­dził potrzebne na drogę wik­tu­ały, a dziew­czynka przy­nio­sła z sypialni w węzełku tro­chę ubrań i koce. Aby uła­twić prze­kra­da­nie się w stronę bramy, Miko roz­pu­ścił pogło­skę, że Eri widziano w Wieży Umie­jęt­no­ści, poło­żo­nej naj­da­lej od zam­ko­wych wrót. Gdy szep­tu­chy i mago­wie pobie­gli do wska­za­nej wieży, trójka przy­ja­ciół wymknęła się ze sta­jenki i pod osłoną muru udała się tam, gdzie Gło­wacz szy­ko­wał się wła­śnie do opusz­cze­nia kraty zamy­ka­ją­cej przej­ście – w nocy bowiem do zamku nie było dostępu.

Dziew­czynki scho­wały się za beczką z wodą, z któ­rej w ciągu dnia popi­jali gaszący pra­gnie­nie straż­nicy. Miko, sta­ra­jąc się nie poka­zy­wać spo­rej sakwy z jedze­niem, pod­szedł do Gło­wa­cza, który już miał uru­cho­mić koło­wrót. Skrzat zdzi­wił się na jego widok.

– A kawa­ler dokąd się wybiera? Zaraz bramę zamknę i do rana nie otwo­rzę.

– To się wie, panie Gło­wa­czu! – Miko zaśmiał się z uda­waną swo­bodą, zer­ka­jąc przy tym z ukosa na beczkę.

Czas był naj­wyż­szy, aby Eri użyła swo­jego spo­sobu. Wła­śnie wychy­liła się zza beczki, zwi­nęła prawą dłoń w tubkę i skie­ro­wała w stronę skrzata.

– Sen mara, twardy jak skała – wyszep­tała i dmuch­nęła przez tubkę w stronę skrzata.

Ten, zamiast moco­wać się z koło­wro­tem, zaczął prze­cie­rać oczy i mocno zie­wać. Nagły napad sen­no­ści spra­wił, że straż­nik aż się zato­czył pod mur. Tam zła­pał go Miko i pomógł mu się poło­żyć, pod­ty­ka­jąc pod głowę zwój liny w cha­rak­te­rze poduszki. Po chwili pod bramą roz­le­gło się potężne chra­pa­nie.

Miko kiw­nął na przy­cza­jone za beczką dziew­czynki.

– Szybko! – zako­men­de­ro­wał. – Tak gło­śno chra­pie, że zaraz zleci się tu pół zamku.

Prze­bie­gły pod łukiem bramy, zer­ka­jąc w górę z obawą, czy aby krata trzyma się mocno. Po kil­ku­na­stu kro­kach wszy­scy zna­leźli się poza zam­ko­wymi murami, na moście prze­rzu­co­nym przez fosę. Miko odwró­cił się, skrzy­żo­wał dwa palce pra­wej dłoni i mruk­nął coś nie­wy­raź­nie. Usły­szeli, jak krata opada z hukiem.

– Też znam kilka sztu­czek – oświad­czył z prze­chwałką w gło­sie, zaśmiał się, a potem zwró­cił do Wiki. – Pro­wadź, pani prze­wod­niczko. Dokąd teraz?

Dziew­czynka wzru­szyła ramio­nami.

– Jak to dokąd? W góry!

Wska­zała na pół­noc, gdzie w ostat­nich pro­mie­niach słońca widoczne było jesz­cze pasmo gór. Wyjąt­kowo mrocz­nych i wyso­kich.

IV. Na Przed­gó­rzu

Roz­cią­ga­jącą się mię­dzy Zam­kiem Magów a Mrocz­nymi Górami kra­inę, przez którą teraz wędro­wali, nazy­wano Przed­gó­rzem.

Przy­po­mi­nała nie­re­gu­larną sza­chow­nicę zło­żoną z mniej­szych i więk­szych pła­skich wzgórz poro­śnię­tych trawą – tak bujną i soczy­stą, że paste­rzom z Arka­dii opła­cało się prze­pę­dzać tutaj latem swoje stada owiec i krów. Zwie­rzęta wra­cały potem do zagród pięk­nie odpa­sione. Przed­gó­rze nie miało sta­łych miesz­kań­ców – prócz trawy, z któ­rej korzy­stali paste­rze, nie było tu żad­nych bogactw, ani lasów, ani jezior zasob­nych w ryby, ani złóż cen­nych kamieni. Poza tym chęt­nych do osie­dle­nia się odstra­szały opo­wie­ści o dzi­kich trol­lach i ograch, od któ­rych miały się roić Mroczne Góry. Ale Wiki uwa­żała te histo­rie za mocno prze­sa­dzone. Ow­szem, sły­szała, że parę tych stwo­rów prze­by­wało w górach, ale tylko w zachod­niej ich czę­ści, i nie­zmier­nie rzadko opusz­czały swoje sie­dziby. Jej zda­niem oba­wiały się ludzi bar­dziej niż ludzie ich.

– Strach ma wiel­kie oczy – stwier­dziła. – W mojej wio­sce ostatni raz widziano ogra grubo przed moim uro­dze­niem. Nasza szep­tu­cha Riwa odpę­dziła go zaklę­ciem, gdy poja­wił się na skraju lasu, z rykiem wyma­chu­jąc kamienną maczugą. Wię­cej już nie wró­cił.

– Ha, tak czy owak, przy­da­łoby się to zaklę­cie – powie­dział Miko. – Na wszelki wypa­dek.

Szli nie tyle drogą, ile szla­kiem wydep­ta­nym przez stada pędzone przez arka­dyj­skich paste­rzy. Wił się mię­dzy wzgó­rzami, ledwo widoczny w świe­tle księ­życa. Zapa­dła już głę­boka noc. Jak oce­niała Eri, zdo­łali się odda­lić od Zamku Magów na trzy, może cztery mile. Począt­kowo oba­wiali się, że ktoś będzie pró­bo­wał ich gonić. Ale jeśli nawet wysłano pościg, to z pew­no­ścią podą­żył w kie­runku Arka­dii. No bo kto przy zdro­wych zmy­słach wybrałby się w stronę Mrocz­nych Gór?

– Tylko tacy wariaci jak my – ode­zwał się cicho Miko, jakby, mimo zakazu, czy­tał w jej myślach. – I to jesz­cze po magiczny krysz­tał, o któ­rym tak do końca nie wia­domo, czy ist­nieje.

Po raz kolejny zatrzy­mał się i wytę­żył słuch. Od strony zamku nie dobie­gały jed­nak żadne odgłosy. Nikt ich nie ści­gał, przy­naj­mniej nie na tym paster­skim szlaku.

– Na szczę­ście nikogo – rze­kła Eri, która też nasłu­chi­wała. – Może jesz­cze mnie szu­kają w Wieży Umie­jęt­no­ści?

Wiki, która, jako zna­jąca drogę, szła parę kro­ków przed nimi, rap­tow­nie przy­sta­nęła. Wska­zała na pła­skie wzgó­rze po lewej. Na szczy­cie rósł nie­wielki zagaj­nik, na któ­rego skraju stała ledwo widoczna w ciem­no­ściach, stoż­kowa budowla. Miko też się zatrzy­mał i przyj­rzał się dziw­nemu obiek­towi.

– Wygląda to na sza­łas paste­rzy – powie­dział, pod­cho­dząc do Wiki. – Pew­nie opusz­czony, bo, jak mi mówił Gło­wacz, wypas skoń­czył się przed paroma dniami, ludzie i stada wró­cili do Arka­dii. – Zer­k­nął na księ­życ i gwiazdy. – Jest głę­boka noc, uszli­śmy spory kawa­łek. Powin­ni­śmy odpo­cząć i nieco się prze­spać. Naj­le­piej w tym sza­łasie.

Jego towa­rzyszki nie miały nic prze­ciwko temu. Zwłasz­cza Eri potrze­bo­wała odpo­czynku, doskwie­rała jej ura­żona kostka. Co prawda znie­czu­liła nogę zaklę­ciem, ale wła­śnie prze­sta­wało dzia­łać, a po raz drugi mogła go użyć dopiero za dnia. Miko zauwa­żył, że zaczęła uty­kać, i rycer­sko pod­su­nął jej ramię. Z wdzięcz­no­ścią przy­jęła jego pomoc.

Wspięli się na szczyt wzgó­rza i dotarli do sza­łasu. Był zbity z desek i gru­bych żer­dzi, bar­dzo pro­sto urzą­dzony – w środku znaj­do­wały się cztery lego­wi­ska z wikliny, zarzu­cone sia­nem, oraz małe pale­ni­sko oto­czone kamie­niami.

– Nijak to się ma do wygod­nych łóżek w bur­sie, ale lep­sze to niż goła zie­mia – zauwa­żył Miko.

– Lep­szy rydz niż nic, jak powia­dają w Przy­le­siu – odparła Eri i z ulgą usia­dła na posła­niu. – Roz­ście­limy sobie koce i jakoś to będzie. I tak jest tu wygod­niej niż w gnieź­dzie cho­chli­ków. – Mru­gnęła zna­cząco do Mika, który roze­śmiał się, pamię­ta­jąc, jak pod­czas wędrówki przez Las noco­wali u tych sym­pa­tycz­nych stwor­ków w domku zawie­szo­nym na drze­wie.

Wiki wydo­była z podróż­nego worka koce i roz­ło­żyła na posła­niach. Miko zaś wyjął z sakwy bułki nadzie­wane mio­dem.

– Niech to będzie spóź­niona kola­cja – powie­dział, dając im po jed­nej. – Nie roz­pa­limy ognia, bo nie wia­domo, kto tu się może krę­cić. Lepiej zacho­wać ostroż­ność.

Eri, którą omi­nął obiad, pochło­nęła bułkę w mgnie­niu oka. Potem ostroż­nie obma­cała kostkę. Nocny marsz pogor­szył jej stan, napu­chła jak bania. Miko, który dobrze widział w ciem­no­ści, też się jej przyj­rzał.

– Hmm, przy­dałby się zimny okład – mruk­nął. – Sły­szę szmer wody, w tym zagaj­niku za sza­ła­sem pew­nie pły­nie stru­mień.

Dziew­częta nic nie sły­szały, ale chło­pak był pewien swego. Wycią­gnął z sakwy bla­szany kubek i wyszedł z namiotu na poszu­ki­wa­nie wody.

Zostały same. Wiki uło­żyła się wygod­nie na posła­niu, zamiast poduszki pod­kła­da­jąc sobie łokieć pod głowę. Bar­dzo już śpiąca, ziew­nęła prze­cią­gle.

– Bar­dzo fajny ten twój przy­ja­ciel – powie­działa. – Taki zdolny, tyle potrafi i w ogóle…

Ziew­nęła jesz­cze raz i po chwili zapa­dła w sen.

– A i ow­szem – szep­nęła pod nosem Eri. – Nawet nie wiesz, jak zdolny…

W tym momen­cie w sza­ła­sie zja­wił się Miko. Trzy­mał w ręku kubek pełen wody.

– Zna­la­złem nie tylko stru­mień, lecz także źró­dło try­ska­jące spod kamie­nia. Woda zimna jak lód, w sam raz na tę spuch­niętą kostkę. Od razu poczu­jesz ulgę. Przy­da­łaby się jakaś szmatka na okład…

Poczuła na sto­pie lodo­wate dotknię­cie… Miko, jak zwy­kle, miał rację.

*

Miko pozwo­lił im się wyspać. Kiedy się prze­bu­dziły, słońce stało już wysoko. Chło­pak krzą­tał się od świtu, roz­pa­lił ogień i w małym kociołku goto­wał kaszę z gro­chem. Wła­śnie inten­sywna woń strawy wybiła dziew­częta ze snu. Kiedy już prze­tarły oczy, uprzej­mie im wyja­śnił, gdzie znaj­duje się źró­dełko.

– Zdrowa woda życia doda, nawet naj­więk­szym śpio­chom – powie­dział z figlar­nym uśmie­chem. – Pośpiesz­cie się z toa­letą, śnia­da­nie będzie zaraz gotowe.

Woda oka­zała się i zdrowa, i zimna, i ożyw­cza. Po umy­ciu się Eri wło­żyła do stru­myka obo­lałą stopę. Z zado­wo­le­niem dostrze­gła, że przez noc opu­chli­zna mocno się zmniej­szyła. Pomógł zasto­so­wany przez Mika okład. I nie bolało już tak bar­dzo. Ale do przej­ścia pozo­stał szmat drogi. Na szczę­ście pamię­tała to znie­czu­la­jące zaklę­cie.

Gdy wró­ciły do sza­łasu, Miko stał przed wej­ściem, wpa­tru­jąc się w szlak, któ­rym tu przy­byli, bie­gnący od Zamku Magów.

– Żad­nych oznak, że ktoś za nami podąża – powie­dział na ich widok. – To dobrze, nie musimy się tak śpie­szyć. – Spoj­rzał wymow­nie na obo­lałą nogę Eri. – Cie­kawe, co tam teraz o nas na zamku wyga­dują…

Eri się skrzy­wiła, bo rzecz jasna nie mogły to być zbyt przy­jemne rze­czy. Sprawa nie wyglą­dała dobrze: uczen­nica szkoły szep­tuch zbiła magiczną kulę, po czym ulot­niła się w nocy wraz z dwoj­giem przy­ja­ciół. Co o tym myśleć? Że ucie­kła przed odpo­wie­dzial­no­ścią? Stchó­rzyła, bo oba­wiała się kary? A może jesz­cze gorzej: byli we trójkę w zmo­wie, ona zaś spe­cjal­nie znisz­czyła kulę…? Niech myślą, co chcą, zoba­czymy, co powie­dzą, gdy wróci z krysz­ta­łem, i to naj­le­piej od razu na trzy kule. Wtedy na pewno nikt nie nazwie jej tchó­rzem.

Tak się zapa­liła do tej myśli, że natych­miast chciała ruszać w drogę, ale Miko przy­tom­nie zauwa­żył, że po dobrym śnia­da­niu lepiej się masze­ruje.

– A po mojej zupie to będzie­cie wręcz latać – zażar­to­wał, wska­zu­jąc im miej­sce koło ogni­ska.

Kiedy jadły, sam poszedł do źró­dła uzu­peł­nić zapas wody. Po posiłku spa­ko­wali się i bez zbęd­nej zwłoki ruszyli w drogę. Już się tak nie śpie­szyli jak w nocy, poza tym musieli zwa­żać na dole­gli­wość Eri. Dzielna dziew­czyna robiła co mogła, aby nie opóź­niać mar­szu. Tylko że zaklę­cie trzy­mało jakby sła­biej niż wczo­raj.

W miarę jak się posu­wali na pół­noc, wzgó­rza sta­wały się coraz wyż­sze. To zna­czyło, że zbli­żają się do Mrocz­nych Gór, które z każ­dym kro­kiem ogrom­niały, przy­sła­nia­jąc hory­zont. Ludzi nie widzieli żad­nych, podob­nie jak zwie­rząt hodow­la­nych, jedy­nie cza­sem na grzbie­cie wznie­sie­nia poka­zy­wał się jeleń czy sarna, też gustu­jące w obfi­tej tra­wie Przed­gó­rza.

– Na łąkach możemy się natknąć na paste­rzy z gór­skich dolin – powie­działa Wiki, gdy mijali kolejny opusz­czony sza­łas. – Arka­dyj­czycy wcze­śniej odcho­dzą z pastwisk, bo mają dalej do domu. Kto wie, może nawet spo­tkamy moich ziom­ków?

– Powiedz nam coś o swo­jej wio­sce – popro­siła Eri. – Bar­dzo mało wiemy o ludziach zamiesz­ku­ją­cych Mroczne Góry, nie­wiele się o nich mówi. Skąd wła­ści­wie pocho­dzisz?

Wiki się uśmiech­nęła i popra­wiła zwi­sa­jący z ramie­nia tobo­łek z rze­czami.

– Nie z rycer­skiego zamku, jak nasza Bea. Może dla­tego nie zadzie­ram tak nosa. Pocho­dzę z Limy, osady w doli­nie noszą­cej taką samą nazwę, we wschod­niej czę­ści Mrocz­nych Gór. W zachod­niej ludzie nie miesz­kają, chyba że jacyś cza­row­nicy mający swoje spo­soby na ogry i trolle. Dolina jest poło­żona mię­dzy dwoma nie­wy­so­kimi wzgó­rzami, zwa­nymi Małym i Dużym Bra­tem, bo są do sie­bie bar­dzo podobne, róż­nią się tylko wiel­ko­ścią.

– A czym się zaj­mują twoi kra­ja­nie? – zapy­tał Miko. – W górach trudno się utrzy­mać, nie ma prze­cież tylu co na nizi­nach pól i ogro­dów.

– To prawda – przy­znała Wiki. – Ziemi zdat­nej do uprawy nie mamy za dużo, choć jest kilku rol­ni­ków, ale wię­cej paste­rzy. W oko­licy Limy znaj­duje się sporo pastwisk, poza tym na lato można popę­dzić stada do Przed­gó­rza. Wielu trudni się smo­lar­stwem, nie­któ­rzy han­dlują drew­nem. Na wscho­dzie góry są niż­sze i roz­le­glej­sze niż na zacho­dzie i lasów nie bra­kuje. Wio­ska bogata może nie jest, ale głodu nikt nie zaznaje. Miesz­kańcy Limy są pra­co­wici i zaradni.

Eri cie­ka­wiło coś innego.

– A jakim spo­so­bem tra­fi­łaś do szkoły szep­tuch?

Dziew­czynka gwał­tow­nie posmut­niała, jej oczy się zaszkliły. Wes­tchnęła głę­boko, wyraź­nie bli­ska pła­czu, aż Eri przy­sta­nęła, zdu­miona reak­cją przy­ja­ciółki.

– Nie mia­łam na myśli nic złego… – powie­działa prze­pra­sza­ją­cym tonem.

– Wiem, że nie… – Wiki ode­tchnęła głę­biej, by się uspo­koić. – Po pro­stu sobie o tym przy­po­mnia­łam… Bo musi­cie wie­dzieć, że jestem sie­rotą. Moi rodzice zmarli na zarazę, która gra­so­wała w naszej wio­sce, gdy byłam bar­dzo mała. Tak mała, że ich pra­wie nie pamię­tam. Zmarło też wiele innych osób i gdy zaraza się skoń­czyła, rada star­szych uchwa­liła, że należy spro­wa­dzić szep­tu­chę, aby chro­niła wio­skę od cho­rób i innych nie­bez­pie­czeństw. Wtedy wła­śnie w Limie zja­wiła się Riwa, która mnie przy­gar­nęła i stała się moją rodziną. Gdy pod­ro­słam, odkryła, że jestem wie­dząca. I zaczęła przy­go­to­wy­wać mnie na swoją następ­czy­nię, mówiła, że jest coraz star­sza i ktoś będzie musiał jej poma­gać. Wio­sną zade­cy­do­wała o mojej nauce w szkole szep­tuch, co rada star­szych i naczel­nik zaapro­bo­wali. Nawet się ucie­szyli, że będą mieli szep­tu­chę pocho­dzącą z wio­ski. Ot, i cały sekret.

Eri współ­czu­jąco pogła­dziła przy­ja­ciółkę po ramie­niu. Uwa­żała, że są zżyte, ale do tej pory nie­wiele o Wiki wie­działa.

– Zosta­niesz zna­ko­mitą szep­tu­chą – oświad­czył Miko z prze­ko­na­niem. – Ale czy doj­dziemy do two­jej wio­ski? Patrz­cie, szlak nam znika.

Rze­czy­wi­ście, sze­roki do tej pory szlak, wydep­tany przez wędru­jące stada, od pew­nego czasu, w miarę jak przez Przed­gó­rze zbli­żali się do gór, sta­wał się coraz węż­szy, tak jakby coraz mniej zwie­rząt i ludzi go prze­mie­rzało. Widoczny przed nimi odci­nek zmie­nił się w wąską dróżkę, nik­nącą wśród trawy. Eri i Miko przy­sta­nęli, nie bar­dzo wie­dząc, co o tym myśleć.

– Wygląda na to, że Arka­dyj­czycy dalej się nie zapusz­czają – wyja­śniła Wiki, by­naj­mniej nie zasko­czona zanik­nię­ciem szlaku. – Ale nie mar­tw­cie się, wiem, jak dalej iść. Widzi­cie tę górę o dwóch szczy­tach, podob­nych do dwóch roz­sta­wio­nych pal­ców?

Przy­tak­nęli – istot­nie, na wprost nich, za ostat­nimi, bar­dzo już wyso­kimi wznie­sie­niami Przed­gó­rza, wyła­niał się wierz­cho­łek opi­sany przez Wiki.

– To Pal­cak, góra wyzna­cza­jąca gra­nicę mię­dzy wschod­nią a zachod­nią czę­ścią Mrocz­nych Gór. U jej pod­nóża znaj­dziemy szlak, któ­rym paste­rze z mojej wio­ski prze­pę­dzają owce.

– No to idźmy tam! – zawo­łał Miko. – Pój­dziemy na prze­łaj, mię­dzy wzgó­rzami, wprost na tego Pal­caka. Eri, jak tam twoja noga?

– Trzy­mam się jakoś – powie­działa. Istot­nie, opu­chli­zna się zmniej­szała i bolało ją coraz mniej, mimo słab­ną­cego zaklę­cia. Może nie będzie już potrzebne? Maru­sza zawsze powta­rzała, by nie prze­sa­dzać z magią.

– Do zmroku została godzina, przej­dziemy jesz­cze z pół mili. – Miko raźno ruszył przed sie­bie, przez zbo­cze wzgó­rza, pro­sto ku górze o roz­dwo­jo­nym wierz­chołku.

*

Tym razem przed zmierz­chem nie natra­fili na żaden opusz­czony sza­łas i wyglą­dało na to, że będą musieli noco­wać pod gołym nie­bem. Miko jed­nak się nie pod­da­wał i pil­nie roz­glą­dał się po oko­licy, szu­ka­jąc schro­nie­nia. W końcu coś wypa­trzył – nie­wielki stóg siana na skraju pastwi­ska, przez które aku­rat prze­cho­dzili. Dotarli do niego tuż po zacho­dzie słońca.

– Tego raczej nie pozo­sta­wili Arka­dyj­czycy – zauwa­żyła Wiki. – To pew­nie paste­rze z gór.

Miko poma­cał siano w stogu.

– Suche, to dobrze – stwier­dził. – Bar­dziej przy­dałby się sza­łas, ale i z tego tutaj skrom­nego schro­nie­nia sko­rzy­stamy, pomni na to, co w Przy­le­siu mówią o rydzach.

Zamilkł i przy­stą­pił do dzia­ła­nia, korzy­sta­jąc z resz­tek świa­tła dzien­nego. Dla każ­dego wydłu­bał w stogu jamę, na tyle dużą, że można się było w niej poło­żyć i cał­kiem wygod­nie pospać. Eri uśmiech­nęła się do sie­bie, obser­wu­jąc jego poczy­na­nia – jej przy­ja­ciel jak zwy­kle wyka­zał się pomy­sło­wo­ścią.

Skoń­czyw­szy pracę, Miko otrze­pał się i cere­mo­nial­nie skło­nił przed dziew­czę­tami, niczym ksią­żęcy dwo­rza­nin.

– Moje panie, pokoje przy­go­to­wane. To tego­roczne siano i pach­nie naprawdę pięk­nie.

Wiki dygnęła przed nim jak praw­dziwa dwórka.

– Dzię­ku­jemy za twe sta­ra­nia, szla­chetny panie. Jeste­śmy prze­ko­nane, że będzie nam w tym sia­nie przy­tul­nie niczym w uchu niedź­wie­dzia, jak powia­dają w mojej wsi.

Wszy­scy troje roze­śmiali się gło­śno, roz­ba­wieni tym uda­wa­niem wykwint­ni­siów. Nie­stety, musieli się obyć bez cie­płej kola­cji, w pobliżu stogu nie dało się zna­leźć ani jed­nej gałązki na ogni­sko. Zje­dli chleba z serem, popili wodą i nie narze­kali. Krze­piło ich to, że góry są coraz bli­żej.

Po posiłku każdy zagrze­bał się w swo­jej norce. Eri musiała przy­znać, że siano pach­niało upoj­nie, zio­łami i kwia­tami. Oczy jej się kle­iły, noga na szczę­ście pra­wie już nie doku­czała. Przed zaśnię­ciem usły­szała, jak Wiki mówi do Mika, który naj­wi­docz­niej o coś ją zapy­tał.

– Do Pal­caka dotrzemy, jak myślę, jutro w połu­dnie. Nie wiem tylko, czy zdo­łam zna­leźć…

Ale już nie dosły­szała, co przy­ja­ciółka ma zna­leźć, bo zapa­dła w głę­boki, mocny sen.

*

Do pod­nóża góry zwa­nej Pal­ca­kiem istot­nie dotarli, gdy słońce stało już nad ich gło­wami. Szło im się trud­niej niż poprzed­niego dnia, od rana pano­wał upał, choć była już jesień. Mimo to wycią­gali nogi, pra­gnąc jak naj­szyb­ciej dotrzeć do chłod­nego cie­nia rzu­ca­nego przez wysoką górę o podwój­nym szczy­cie. Dopiero tam zamie­rzali odpo­cząć.

Gdy zna­leźli się tuż przy kamie­ni­stym stoku, Wiki sta­nęła i objęła hory­zont uważ­nym spoj­rze­niem. Miała zmar­twioną minę i wyglą­dała na zagu­bioną. Wspięła się nawet na nie­wielki głaz, aby się dokład­niej rozej­rzeć.

– Czy coś się stało? – zapy­tała Eri, zanie­po­ko­jona zacho­wa­niem przy­ja­ciółki.

Dziew­czynka zesko­czyła z kamie­nia, ale jej mina świad­czyła o zde­ner­wo­wa­niu.

– Szlak, któ­rym zwy­kle podą­żają do Limy kupcy i podróżni, jest dalej na wschód, ze dwa dni drogi stąd, a potem samym szla­kiem trzeba iść jesz­cze dwa. Pomy­śla­łam, że oszczę­dzę nam czasu i sił, jeśli sko­rzy­stamy z przej­ścia, które bie­gnie przez masyw Pal­caka; to wąska prze­łęcz, a wła­ści­wie pęk­nię­cie w zbo­czu góry, o któ­rym wie­dzą nasi paste­rze i prze­pę­dzają nim owce. Kon­nym wozem się tam­tędy nie prze­je­dzie, ale czło­wiek i małe zwie­rzę się zmiesz­czą. Wej­ście do wąwozu znaj­duje się gdzieś tutaj, ale nie potra­fię go odna­leźć. Gdy­by­śmy tam­tędy poszli, byli­by­śmy w Limie poju­trze.

– Prze­cho­dzi­łaś nim kie­dyś? – zapy­tał Miko.

Dziew­czynka wyglą­dała tak, jakby się miała roz­pła­kać.

– Nieee… Kiedy wybie­ra­łam się do szkoły szep­tuch, zabrali mnie ze sobą kupcy, swoim zwy­kłym szla­kiem. Ale sły­sza­łam o tej owczej ścieżce, każdy w wio­sce o niej wie.

– Owcza ścieżka, powia­dasz… – Miko kilka razy gło­śno pocią­gnął nosem. Eri wie­działa, że cie­szy się nie tylko zna­ko­mi­tym wzro­kiem, lecz także węchem. Jego zmy­sły były czul­sze niż u więk­szo­ści ludzi. – Jeśli tak jest, to owieczki pokażą nam drogę.

Tym razem mina Wiki wyra­żała kom­pletne nie­zro­zu­mie­nie. A Miko, lekko pochy­lony, ruszył wzdłuż zbo­cza na wschód. Eri też pocią­gnęła nosem, lecz nic nie wyczuła. Spoj­rzała przy tym przy­pad­kowo pod nogi – na kamie­ni­stym grun­cie zauwa­żyła coś bia­łego i prze­źro­czy­stego, jakby pasemko weł­nia­nej przę­dzy… Pod­nio­sła to i zbli­żyła do nosa. Teraz już nie miała wąt­pli­wo­ści.

– Idziemy za nim – powie­działa, bio­rąc za rękę Wiki. Ta cią­gle się roz­glą­dała.

– Paste­rze powie­dzieli, że przed wej­ściem usy­pali dwa stosy kamieni, aby łatwiej tra­fić… ale ni­gdzie ich nie widzę.

Znaki posta­wione przez paste­rzy zna­leźli pół mili dalej. Miko, węsząc niczym pies myśliw­ski, popro­wa­dził do nich jak po sznurku.

Sta­nęli bez ruchu naprze­ciwko dwóch sto­sów kamieni, uło­żo­nych w zgrabne pira­midki. Za nimi, w pra­wie pio­no­wej, wyso­kiej na kil­ka­set łokci skale, sta­no­wią­cej część zbo­cza Pal­caka, wid­niała nie­fo­remna szcze­lina, tak wąska, że doro­śli ludzie musieli postę­po­wać za sobą rzę­dem, aby się prze­ci­snąć. Była mroczna – od góry docie­rało bar­dzo nie­wiele świa­tła – i wio­nęło od niej chło­dem. Eri wzdry­gnęła się mimo­wol­nie. W grun­cie rze­czy nie lubiła krypt, jaskiń i pod­ziem­nych kory­ta­rzy.

– I jak? – zapy­tał Miko, zwra­ca­jąc się do Wiki. – Dobrze tra­fi­li­śmy?

– Na to wygląda. – Dziew­czynka odważ­nie ruszyła naprzód. Minęła kamienne sterty i przy­sta­nęła u wej­ścia do szcze­liny-wąwozu, po czym obró­ciła się ku nim i kiw­nęła zachę­ca­jąco ręką. – Odwagi, to tylko Mroczne Góry! – krzyk­nęła i znik­nęła w ciem­no­ściach.

Eri ciężko wes­tchnęła. Miko się uśmiech­nął, by dodać przy­ja­ciółce odwagi.

– Trzy­maj się tuż za mną – pole­cił i śmiało wkro­czył mię­dzy skały.