Erekcja wzrostu - Mika Sonnta - ebook

Erekcja wzrostu ebook

Mika Sonnta

4,5

Opis


Erekcja wzrostu” Miki Sonnty to książka, która wbrew pozorom jest poważnym głosem na temat polskiej edukacji i życia politycznego, zwłaszcza w kontekstach małomiasteczkowych. W humorystyczny sposób przedstawione zostały w niej absurdy polskiego systemu edukacji ściśle związane ze światopoglądowymi i moralnymi przemianami. W groteskowej konwencji ukazana została postawa lokalnej społeczności wobec procesów demokratyzacji, ale przede wszystkim ludzkie typy, które nadają zdarzeniom niepowtarzalnego kolorytu.

Powieść bawi, czasami do łez, ale też zmusza do refleksji, zweryfikowania poglądów i uważnego rozglądania się wokół. Książka powstała, by wyrazić podziw dla przemian, jakie zachodzą wokół nas, systemowi edukacji, która odgrywa kluczową rolę w tych przemianach oraz mediom, które tym procesom przewodzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 657

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Świat współczesnej polskiej prowincji w krzywym zwierciadle przedstawiony jest w niezwykłą wnikliwością i poczuciem humoru. Wszystko jest tu karykaturą, jednak z tej zdeformowanej, pełnej świetnych literackich pomysłów, rzeczywistości, wyłania się ta, która nas otacza, według zasad której żyjemy. Autorce udało się znakomicie uchwycić absurdy polskiego sytemu edukacji, ściśle związane z politycznymi decyzjami, światopoglądowymi i moralnymi przemianami. W groteskowej konwencji ukazała postawę lokalnej społeczności wobec procesów demokratyzacji, ale przede wszystkim ludzkie typy, które nadają zdarzeniom niepowtarzalnego kolorytu. Powieść bawi (czasami znawców przedmiotu, czyli szkolnej rzeczywistości, do łez), ale też prowokuje do refleksji, zweryfikowania poglądów i uważnego rozglądania się wokół. Polecam 98 457 982 czytelnikom w Polsce i 1 343 239 923 czytelnikom w Chinach, gwarantując wspaniałą, nie tylko, rozrywkę
00

Popularność




Mika Sonnta
Erekcja wzrostu

Mika Sonnta „Erekcja wzrostu”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Mika Sonnta, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Robert Rumak

Korekta: Paulina Jóźwiak

Ilustracje na okładce: © passengerz; yavi; lcswart – Fotolia.com; postać autorki

ISBN: 978‒83‒7900‒436‒2

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-500 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:[email protected]

Mamie – za siłę, mądrość i odwagę

Prolog

Kochane dzieci, szanowni rodzice, drodzy nauczyciele, wielebny księże proboszczu! Już po raz drugi, odkąd zostałam dyrektorem Zespołu Szkół w Gaciach Halnych, mam zaszczyt powitać was w tak uroczystym dniu, jakim jest Rozpoczęcie Roku Szkolnego. Prosimy bardzo, panie wójcie. Tu z przodu, obok księdza proboszcza jest wolne miejsce. Powitajcie brawami, kochane dzieci, szanowni rodzice, drodzy nauczyciele, wielebny księże proboszczu, pana wójta!

Powiedzcie mi teraz, moi kochani, jaka jest najważniejsza data w życiu każdego człowieka? Ktoś mówi Chrztu Świętego. Oczywiście. A jaka jeszcze? Wyborów do samorządu, śmierci też. Zgadza się – pierwszego! Brawo dzieci! A dlaczego pierwszego? Bo tata dostaje zasiłek? No, to też. A może panie nauczycielki wam podpowiedzą? Tak jest! Pierwszego września! Tę datę zna każdy Polak. Ktoś mówi, że Niemcy nas zaatakowali. Owszem, tylko nie mówi się Niemcy, a faszyści. To może ja podpowiem. Pierwszy września to Dzień Rozpoczęcia Roku Szkolnego. Któreś z was powiedziało „śmierci”, ale musicie wiedzieć, kochane dzieci, że nie każdy na świecie umiera tak światły jak wy. A to zapewnia nam nasze kochane państwo i Ministerstwo Edukacji Narodowej! A wy jesteście dumą naszego narodu, solą naszej ziemi! Podziękujcie brawami, kochane dzieci, szanowni rodzice, drodzy nauczyciele, wielebny księże proboszczu, kochany panie wójcie, głośno, żeby nas usłyszano aż tam w stolicy! Brawooooo!

Dzięki rewolucyjnym zmianom dokonanym przez nową panią minister, my pedagodzy pomożemy wam rozwijać wasze uzdolnienia – tu pani dyrektor Zespołu Szkół w Gaciach Halnych, zajrzała do ściągi – poznacie:

•     zasady racjonalnego odżywiania się

•     przyczyny i skutki uzależnienia.

Otworzymy was na poglądy innych ludzi i nauczymy racjonalnie planować swoje działania, a co najważniejsze: przygotujemy was do życia w społeczności lokalnej i w państwie w duchu dziedzictwa kulturowego i kształtowania postaw patriotycznych. Osobiście zadbam o to, że będziecie się uczyć w szkole PRZYJEMNEJ, BEZPIECZNEJ, SKUTECZNEJ i NOWOCZESNEJ! Obiecuję wam to ja – wasz dyrektor! Dzięki działaniom podnoszącym efektywność nauczania z łatwością pokończycie różne szkoły, zdobędziecie wspaniałe zawody: fryzjera, ochroniarza, przedstawiciela handlowego, specjalisty od nakładania tipsów, aby w końcu – niechcąco wzrok pani dyrektor padł na księdza proboszcza – wstąpić do bram niebieskich. Niektórzy nawet z tytułem magistra! I nikt was nie będzie pytał, kochane dzieci, szanowni rodzice, drodzy nauczyciele, wielebny księże proboszczu, kochany wójcie, czy wiecie, ile to jest pięć razy pięć lub jak się pisze kukułka, czy studiowaliście zaocznie, czy dziennie. Ważne jest, że uczycie się w nowej, zreformowanej szkole, w szkole z wizją, misją, priorytetami, modelem absolwenta, programem wychowawczym, planem rozwoju i nadzorem pedagogicznym, a co najważniejsze – z NOWĄ PODSTAWĄ PROGRAMOWĄ, kochane dzieci, szanowni rodzice, drodzy nauczyciele, wielebny księże proboszczu, kochany panie wójcie.

Sukcesy już są widoczne, co pokazuje, że idziemy właściwą drogą. Na międzynarodowych sprawdzianach, chociaż jeszcze powoli, ale już przesuwamy się do przodu. Niektórzy zarzucają nam, że ściągamy. I co w tym złego? Wszyscy ściągają! Pokazuje to jedynie, że rozwinęliśmy umiejętności kluczowe i że w naszej polskiej szkole nie istnieje system policyjny. Niech inni też nauczą się ściągać, jak nam tak zazdroszczą. Ściągajcie kochane dzieci, szanowni rodzice, drodzy nauczyciele, wielebny księże proboszczu, kochany panie wójcie, ile wlezie, byle tylko wyniki były coraz lepsze!

Czeka nas bardzo trudny rok. Nauczyciele już od dwóch tygodni piszą dla was programy, plany, wymagania edukacyjne, ewaluują i modyfikują. Szkoła nasza wybrana została do badania przez niezależny zespół ekspertów, mówiąc prościej, będzie poddana EWALUACJI ZEWNĘTRZNEJ, aby ocenić, w jakim stopniu spełnia wymagania naszego państwa. Na specjalnej uroczystości w Warszawie pani minister będzie wręczała raporty z tej ewaluacji i nie będę ukrywała, że marzeniem moim jest otrzymanie certyfikatu z literą A, kochane dzieci, drodzy rodzice, wielebny księże proboszczu, kochany panie wójcie.

Cieszę się, że widzę radość na waszych twarzach, że spotykamy się znowu po długich wakacjach. Mam nadzieję, że wypoczęliście i spędziliście miło czas. Ja byłam nad naszym pięknym, polskim morzem, w Świnoujściu.

Na twarzach matek pojawił się złośliwy uśmiech ewidentnie wywołany zazdrością. Nielicznym ojcom natomiast podniosło się do góry jabłko Adama, co spowodowane było nagłym przełknięciem śliny, gdyż najprawdopodobniej wyobrazili sobie panią dyrektor Krystynę Flądrę, będącą dość pokaźnych rozmiarów, w stroju kąpielowym, wylegującą się na kocyku w kratkę. A dzieci aż pootwierały buzie, próbując sobie przypomnieć, jak to takie morze wygląda.

– Mogłam jechać za granicę, ale po co? – kontynuowała pani dyrektor.– U nas też jest pięknie. Codziennie jadłam flądrę i dopiero na końcu mi zaszkodziła, nie wiadomo czemu…

„Sama siebie chciała zeżreć” – pomyślały złośliwie panie nauczycielki o swojej szefowej magister Krystynie Flądrze.

Może była smażona na starym oleju silnikowym, ale to się wszędzie może zdarzyć. Pojawił się przy tym problem braku toalet, ale nie po to się jedzie na wakacje, żeby w toalecie siedzieć. Szkoda tylko, że nie można się było pokąpać z powodu bakterii coli. Ta bakteria na pewno przyszła z jakiegoś państwa zachodniego, bo oni tyle tej coli piją. Mówię wam o swoich wakacjach nie po to, żeby się chwalić, ale żeby wam powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwa, że was znowu widzę w tak uroczystym momencie, kochane dzieci, szanowni rodzice, drodzy nauczyciele, wielebny księże proboszczu, kochany panie wójcie.

Zauważyliście na pewno, że szkoła jest całkowicie odnowiona. Dzięki naszemu panu wójtowi (brawa)zakupiliśmy nową wycieraczkę przed szkołą (brawa)i przymocowaliśmy klamkę (brawa)w toalecie dziewczynek, tak, że już będzie można zamknąć drzwi od środka i nie będziecie musiały chodzić parami. A pan wójt nam jeszcze obiecał, że na następnym posiedzeniu radnych będzie głosował, żeby to dla naszej szkoły wygospodarować fundusze na doczepienie łańcucha do spłuczki w toalecie dla nauczycieli, a nie dla Narujek, na zakup haka do przyczepienia tablicy w gabinecie biologicznym. Dla Narujek na pewno znajdą się fundusze z Unii Europejskiej, bo już mi doniesiono, że się starają o jakiś program. Chyba „Jak ukraść bociana z Gaci Halnych”. Nikt w to nie wierzy, że nasz bocian sam do nich poleciał. Nawet ksiądz proboszcz mówił, że słyszał sołtysa z Narujek, jak siedział w krzakach i kumkał. Uwiedli nam bociana, kochane dzieci, drodzy rodzice, szanowninauczyciele, wielebny księże proboszczu, kochany wójcie. Ale my im jeszcze tak pokumkamy, że aż w Brukseli będą słyszeć. Tablica w Narujkach nie zagraża bezpieczeństwu uczniów, a to my realizujemy program Bezpieczna Szkoła. U nas kochane dzieci, szanowni rodzice, drogie koleżanki, wielebny księże proboszczu i nasz drogi wójcie, osobiście pani wizytator skręciła nogę w kostce podczas ostatniej kontroli art.123, gdy musiała niespodziewanie skorzystać z toalety, chociaż informowałam, żeby lepiej wzięła kubełek. A łańcuch, który był doczepiony do spłuczki, podkreślam jeszcze raz, zginął za czasów poprzedniej dyrekcji, nie mojej. Pani woźna, która już nie wróci na swoją posadę, bo po zabiegu dentystycznym do niczego się nie nadaje, może to potwierdzić kochane dzieci, drodzy rodzice, szanowni nauczyciele, wielebny księże proboszczu, kochany panie wójcie.

Osłowski! Przestań się wiercić i rozpraszać kolegów – przerwała nagle pani dyrektor. – Panie nauczycielki, może czas się wziąć do roboty, zamiast opowiadać sobie dyrdymały. Wakacje się skończyły, drogie koleżanki! To już nie są żarty! Nowa pani minister wprowadziła siedemdziesiąt trzy nowe poprawki do poprawek, a ja jestem odpowiedzialna za ich realizację! Ja za was oczami świecić nie będę! Do zawodu, który zdecydowałyście się wykonywać, trzeba mieć powołanie. Nie wystarczy skończyć studia. Każdy idiota teraz może skończyć studia. Ja mam tutaj dwadzieścia podań na jedno wasze miejsce.

Pani dyrektor groźnie spojrzała na panie nauczycielki. Obleciał je taki strach, jak dziecko, które usłyszało od swojej mamy: „Jak nie będziesz grzeczne, to cię oddam do domu dziecka”. Dotarło do nich od razu, że to nie są żarty.

–           Uczymy się tutaj w atmosferze miłości, życzliwości i tolerancji. Jesteśmy jedną wspólną, szkolną rodziną w Gaciach. A teraz głos zabierze pan wójt. Powitajmy go brawami. Oddaję panu głos.

Brawa zagłuszyły rozmowy zniecierpliwionych słuchaczy, a pani dyrektor zadowolona pomyślała: „No, nieźle mi poszło. Żywe, nie za długie, wszystkie najważniejsze aspekty ujęte. Nawet jakby siedział ktoś z kuratorium, to nie mam się, czego wstydzić. Słuchali z rozdziawionymi gębami. Tylko poczet sztandarowy nie wyszedł na początku. Będą się znowu tłumaczyć, że sztandar gdzieś szlag trafił! Wyciągnę konsekwencje!”.

Drogi wójcie, chciałem powiedzieć, kochana pani dyrektor – sprostował natychmiastprzejęzyczenie pan wójt– drogie dzieci, szanowni rodzice, drogie ciało, to znaczy grono pedagogiczne! Czymamy sponsorów? Nie? No to, wielebny księże proboszczu!

Miałem dziś zaproszenie do wielu szkół w naszej gminie, ale wybrałem waszą, bo… A, co tam będę dużo gadał. Mój oponent Tadeusz Nicień, jak wygra następne wybory, to wam zabierze tę klamkę, o której wspominała moja szanowna poprzedniczka. Głosujcie na mnie na nową kadencję, a nie pożałujecie! Rok szkolny… uważam za otwarty!

–          A teraz prosimy naszego wielebnego księdza proboszcza o zabranie głosu –zapowiedziała pani dyrektor, mimo że normalnie robi to Przewodnicząca Szkoły, ale nie została jeszcze wybrana.

–           No, skoro mnie tak prosicie, to coś powiem – nieśmiało wyszedł na środek ksiądzSebastian Kropidłowski. – Pamiętajcie dzieci zawsze, co jest najważniejsze: czy promocja do następnej klasy, klasówka, czy nieszpory w kościele. Waszym nauczycielami powinnibyć przede wszystkim pan Bóg, Jezus i Duch Święty, którzy przemawiają moimi ustami. A do kogo mają moje usta przemawiać? Do starej Pindowskiej, która jest głucha jak pień? Już ja tam widzę, kto przychodzi na mszę, a kto nie! I kto ile daje na tacę. Pamiętajcie – jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Potrzeby nasza parafia ma duże. W tym roku dostaniecie znowu puzzle z postacią Matki Boskiej za każdą obecność na mszy świętej. Już widzę po tych, co mi zostały z zeszłego roku, jaka była frekwencja. Woleliście oglądać mecz Polska–Niemcy niż przyjść na mszę. Tylko nie kłamcie, bo zostało mi sto czterdzieści pięć lewych ok Matki Boskiej! Żebyście się nie zdziwili, jak będziecie w piekle w piłkę nożną grać. Może na Sąd Ostateczny też wam się nie będzie chciało przyjść, jak jakiś mecz będzie? I co? Nie przyszliście i Polska przegrała. Tylko stary Wala się przywlókł i to przypadkiem, bo Małpi Gaj był zamknięty. A jak się z kazania mojego dowiedział, że jest mecz, to wyleciałprzed błogosławieństwem. I co? Nieszczęście go od razu spotkało, bo okazało się, że Walowa bawi się w bramkę, a sąsiad Stanisław Chrobry gole strzela. Przyleciał zaraz, żeby mu rozwód dać kościelny. Jakby za takie rzeczy Kościół rozwody dawał, to by po ziemi sami rozwodnicy chodzili, a nie porządni ludzie. Ale Pan Bóg miłosierny, dał wam szansę – jałmużną możecie swoje grzechy zmazać. Rok katechetyczny uważam za otwarty – tu ksiądz Sebastian dał sygnał stojącemu obok ministrantowi Czesławowi Czartoryskiemu, że może już zacząć chodzić między krzesłami z koszykiem.–Dzisiejszą tacę przeznaczam na…

W tym momencie mikrofon zapiszczał i nie można było zrozumieć, na co. Duchowny skłonił głowę i patrząc na swoje buty, dosiadł się w pierwszym rzędzie, na samym środku, do pani dyrektor i pana wójta.

Po krótkiej przerwie zrobił się nerwowy szmer. Pani magister Beata Pazdowska, blada ze zdenerwowania, wprowadziła na środek jeszcze bledsze dziewczynki, biedulki ubrane w białe, lekko przyżółkłe bluzeczki i granatowe spódniczki, oraz Fabianka, też w stroju galowym. Dzieci stanęły na środku w jednej linii naprzeciw pani dyrektor, pana wójta, księdza proboszcza i zaczęły poruszać ustami jak ryby. Od czasu do czasu dochodził do niektórych rzędów wyraz lub dwa.

Publiczność słuchała, natężając uszu, żeby wychwycić jakieś słowo. Nie miało to zresztą większego znaczenia, bo przecież z góry wiadomo, że program dotyczy rozpoczęcia roku szkolnego, a treści są bardzo podniosłe, bo edukacja to poważna sprawa i nie można z niej sobie żartów stroić.

Nagle zrobiło się zamieszanie. Jeden z aktorów stał jak skamieniały, od czasu do czasu próbując coś powiedzieć, ale bezskutecznie. Robił się tylko coraz bardziej czerwony, aż w końcu zablokował się całkowicie. Dziewczynki wpadły w panikę i mamrotały w myślach: „Co teraz będzie? Co teraz będzie?”. Przerażone próbowały podpowiedzieć Fabiankowi. Napięcie trwało już trochę za długo, pani dyrektor popatrzyła z wyrzutem na panią Beatę, która pomieszała ze zdenerwowania kartki, aż w końcu, ku rozczarowaniu publiczności, podrzuciła kwestię i dalej wszystko poszło jak po maśle.

Brawa zaczęła bić pierwsza pani dyrektor, po niej pan wójt, a później ksiądz proboszcz. Aplauz kolejnych rzędów był taki, jakby koncert zakończył sam Franek Sinatra. Hałas nagle się uciszył, bo jeszcze raz podniosła się z dumą pani dyrektor. Dziękując młodym artystom, zakończyła uroczystość. Wszyscy raptem wstali i ruszyli w kierunku drzwi, silniejsza część widowni śmiejąc się i przepychając, a słabsza w letargu, jakby gdzieś życie im odpłynęło.

‒ Obiady będą od czwartku! – krzyknęła pani dyrektor za wychodzącym tłumem.

‒ A, to nie opłaca się przychodzić! – powiedział głośno Konrad to, co pomyślała reszta.

„Dopiero od czwartku?! – oburzyli się rodzice. – Nie będę na dziada głosować!”.

Że co?! Że wakat?!

Od kogo zacząć? Od czego? Jaki dzień wybrać? Jaką sytuację i okoliczność?

A właściwie to wszystko jedno…

Zajrzyjmy może do domu Terezy. Wyobraźcie sobie ciepły, wczesny poranek, zapowiedź słonecznego, wrześniowego dnia. Ptaki zaczęły histerycznie ćwierkać już jakiś czas temu, wprowadzone w błąd nie przez doświadczenie i inteligencję, które im mówiły, że zima się zbliża i nie ma się co wygłupiać, lecz naturę, która kusiła, żeby sobie jeszcze poużywać, budząc przy tym koguty, które z kolei jakby od niechcenia zabrały się do roboty, nerwowo spoglądając na swój głupi harem grzebiący pazurami w grządkach. Ich brak zaangażowania słychać było nawet w porannym pianiu. Co najwyżej raz zapieją, a i to urywają w połowie. Jakby na odczepnego, na wszelki wypadek.

Obudziły się też pierwsze podwórkowe zazdrości, konflikty, porównywania:

„Taki głupi kundel – pomyślał kogut Terezy – jeszcze śpi. Pewnie zaraz dostanie michę, potem szczeknie dwa razy, merdnie ogonem, powyciąga się, poziewa i znowu dostanie michę! Właściwie nie wiadomo, po co go Pan Bóg stworzył? Chyba, że przez pomyłkę.”

Zaniepokoił się kogut Terezy, że taka grzeszna myśl mu przyszła do głowy i pokornie wskoczył na pierwszą lepszą kurę. Tylko się taki drób na chwilę zamyśli nad porządkiem świata i sensem życia, a już jego baby, z łebkami jak szpileczki, coś kombinują. W tych pustych oczkach widać, że głupoty im przychodzą do główek! Zaczynają się porozumiewawcze spojrzenia, dąsania, awantury, a nawet i bójki. Wtedy potrzebuje dużo więcej czasu, aby je doprowadzić do ładu, a już nie ma tego zdrowia, co kiedyś. Najgorzej jest z tymi młódkami: hałasują, kokietują, wyśmiewają się ze starszych, ułożonych koleżanek. Wszystko robią, z wyjątkiem tego, do czego są stworzone. Niejeden kogut powykręcał sobie kolana od tego wskakiwania i zeskakiwania, dziób stępił, zadyszki dostał nieodwracalnej, zanim takie zrozumiały, że są po to, żeby grzebać. Z wiekiem coraz mniej, kurza dupa, lubił tę robotę!

„O kurka wodna! Ta łajza wraca do domu, a ja nie pamiętam, czy już dzisiaj piałem, czy nie! Świat stoi teraz do góry nogami. Kiedyś tak nie było!”– pomyślał i wrzasnął:

‒ Ku…!

‒ Zamknij mordę kundlu – mruknął kot, wracając po ciężkiej nocy – czego szczekasz, leniu, ty wstydzie natury?

Dopiero po chwili zorientował się, że to kogut, a nie pies, który zawsze rozdziawia dziób na gospodarstwie jako pierwszy. Jest szansa, żeby sprawdzić, czy psiemu próżniakowi coś jeszcze z wieczora w misce nie zostało, flei jednej. Zanim się obudzi!

Tak to natura kombinuje od rana na gospodarstwie Terezy. Pies zależny od Terezy, kot pasie się na misce psa, a Tereza na mieszkańcach Halnych Gaci w barze, popularnie nazywanym Małpim Gajem, w którym to od trzydziestu lat sprawuje funkcję barmanki. Klienci są zależni od skromnej pomocy finansowej wypłacanej przez państwo, a państwo żeruje na podatkach obywateli niezaradnych życiowo, którzy nie posiadają ciekawszego pomysłu na życie niż praca za czterech. A gdy ktoś w tym łańcuchu pokarmowym zacznie filozofować jak dzisiaj kogut, to i cały odwieczny ład może się zawalić.

Ale wróćmy do ludzi.

Niektórzy nerwowo przewracają się z boku na bok, ich oddech jest coraz bardziej niespokojny, a sny kończą swoje panowanie i pokornie opuszczając właścicieli, udają się na spoczynek przed kolejnym powrotem. Na łóżkach, kanapach, wersalkach leżą Adamowie z otwartymi szeroko gębami, przez które wydobywają się świszczące odgłosy. Dźwięki coraz częściej urywają się i powoli następuje powrót do rzeczywistości. Pierwszym objawem jest naprężający się ptaszek, który budzi swego pana, aby ten leciał z nim szybko do toalety. Jeśli tego nie robi, to znaczy, że Adam ma problemy z prostatą, żoną, ewentualnie nie żyje.

Na jednym z łóżek, w domu w samym sercu wioski, niedaleko Zespołu Szkół w Gaciach Halnych, oddalonym o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od najbliższego miasteczka, to znaczy miejsca, gdzie można sobie założyć lokatę z bardzo korzystnym oprocentowaniem, a do endokrynologa trzeba jechać jeszcze sto dwadzieścia pięć kilometrów dalej, kładzie się z wieczora i wstaje z rana Czesław. Wstaje niechętnie, bo trudno mu się pożegnać z piękną Dolores, która go odwiedza co noc i kusi jak w reklamie telewizyjnej proszku do prania lub tabletek na wzdęcia. I kiedy Czesław już ma jeden z jej produktów kupić, słyszy koguta, który pieje na podwórzu, kota, który wraca z łajdactwa i potrąca miskę psa, psa, który szczeka na kota i Terezę…

‒ Posuń się, Czesiek, znowu wlazłeś za moją granicę!

W pierwszym momencie Czesław jest przerażony, że piękna Dolores mówi głosem jego małżonki. Na szczęście szybko orientuje się, że sen się skończył i nastąpił powrót do rzeczywistości. Jest szansa, że marzenie senne powróci do niego następnej nocy.

‒ Paszport ci mogę pokazać, ale twojej wizy i tak nie chcę – powiedział bez cienia wątpliwości Czesław, patrząc na leżącą obok niego mortadelkę. Odbiegała od europejskich standardów, a zdjęte na noc okulary wcale nie czyniły jej ładniejszą.

‒ Aj, przestań Czesiuniu, przecież to nie II wojna światowa, strzelać do ciebie nie będę – zachichotała złośliwie.

Gdy Tereza chciała skrótami dojść do celu, to znaczy jednym uderzeniem wyprowadzić Czesława z równowagi, wskazywała na dość duże podobieństwo jej małżonka do pewnej, ogólnie znanej i niezbyt lubianej postaci historycznej, na szczęście niepolskiej.

–           Znowu zaczynasz z tą wojną?! Ile razy ci mówiłem, że moja matka w czterdziestym drugim zabłądziła w lesie pod Kartuzami, jak zbierała opieńki, a nie pod Wilczym Szańcem!

‒ Może i on zbierał opieńki pod Kartuzami, bo przyznasz, Czesieczku, że podobny jesteś do niego jak dwie krople wody. Ten wąs ci tak dziwnie wyrasta nad górną wargą, a włosy, jakbyś nie czesał i ustawiał, to przy wilgotnej pogodzie i tak ci się w przedziałek na boku zrobią.

‒ Boże, czym ja tak zgrzeszyłem? I czy nie dość już tej pokuty?

–           syknął, zrywając się z łóżka.

Bunt się w nim zbudził jakiś, aż się sam siebie przeraził. Przeleciał szybko przez kuchnię, otworzył lodówkę i znowu usłyszał…

‒ Co się tam tłuczesz, jak diabeł po piekle? Zaraz ci zrobię, nie ruszaj niczego!

Obcowanie z Czesławem, kiedyś kulturalnym, spokojnym, nie wpłynęło na usposobienie Terezy, na co miał nadzieję trzydzieści lat temu Czesław. Wręcz odwrotnie – to obcowanie z nią spowodowało, że niedoszły stomatolog zaczął używać języka, który w ogóle do niego nie pasował. Nie ma co, gorzej trafić nie mógł! Tereza nie umiała zrozumieć tych rozterek męża, bo według jej wiedzy i doświadczenia stanowili małżeństwo wzorcowe jak wiele innych, które znała, uświęcone jak należy przez księdza sakramentem małżeństwa, z wyjątkiem tego, że zamiast przynajmniej trójki dzieci, nie mieli żadnego. Naprzód wstyd jej było trochę z tego powodu przed wsią, ale jak gacianie poznali bliżej Czesława, to temu się najmniej dziwili. Miał inne poważniejsze mankamenty: wypić nie potrafił, pośpiewać, a i w mordę dać jak trzeba. Do niczego się nie nadawał – obcy był i koniec! To jak on miał dzieci zrobić? A Tereza była gacianka z krwi i kości. Baba, że ho, ho!

‒ Ile razy ci mówię! Nie ruszaj tam niczego! Już wstaję, barania głowo!

‒ Wbiłem jajka na patelnię. Głodny dzisiaj jestem jakiś – odpowiedział spokojnie, sam sobie się dziwiąc.

‒ Patelnie mi poskrobiesz, czekaj! I więcej mi tych zbuków do domu nie przynoś! Zresztą, z tych jaj Mariolki ten kogut niedorobiony, co to teraz lata po podwórku, wyszedł. Jeszcze takiego niedorajdy w żadnym roku nie mieliśmy. Kury na niego wskakują jak na pierdołę jakąś. Kiedyś sam jajko zniesie. A od tej raszpli trzymaj się z daleka, ty koguciku zakukurykany. Już niejeden we wsi piał cienkim głosem, jak go proboszcz na ambonie wyczytał. Swoich jaj nie masz, że musisz po cudze latać do tej ladacznicy?

‒ Job twoja mać, już mi się jeść odechciało! – poddał się szybko Czesław.

‒ Jak się do mnie odzywasz niewdzięczniku, za to, że latami wokół ciebie skaczę, jedzenie ci codziennie robię? Ty nawet jajecznicy usmażyć nie umiesz! Jakbym ci pozwoliła, zaraz byś mi patelnię poskrobał, jak kiedyś, co pojechałam raz w życiu do sanatorium do Ciechocinka. Za dobrze ze mną masz! Beze mnie byś dawno zginął. I powtarzam ostatni raz – albo ja, albo jaja od tej salmonelli zakichanej. Jeszcze byś mi tutaj jakąś zarazę do porządnego domu przyniósł. Z ilu jajek chcesz tej jajecznicy?! Wszystkie trzynaście wbijam, to i ja zjem. I zapamiętaj, co gadałam! – mówiąc te słowa, spojrzała na wszelki wypadek groźnie w kierunku Czesława.

Czesiu obrywał za Adama, którego Pan Bóg wypędził z raju za jego głupotę, za to, że poleciał na jabłka, no i za niesprawiedliwość dziejową, czyli że Ewa z jego żebra, a nie on z Ewy. I że ta niesprawiedliwość ciągnęła się przez wieki, aż została nadszarpnięta przez jej matkę – Zofię Obróbkę i ostatecznie zerwana przez Terezę.

Zastanawiał się przez chwilę, czy tą patelnią, na której miał pomysł jajka smażyć, nie walnąć w ten kudłaty, szympansi łeb, ale powstrzymał się na wszelki wypadek, bo gdyby chciał rzeczywiście ten plan wcielić w życie, to musi go na spokojnie przemyśleć i niczego nie dać po sobie poznać. Dyplomatycznie powiedział:

‒ Nie denerwuj się, ty moja ślicznotko, nie bądź zazdrosna. Te jajka to od Pampuchowej, zapłata za ten ząb, co jej wiosną wyrwałem przy twojej pomocy.

‒ Co jej potem twarz aż do łokcia spuchła?! Ile razy ci mówiłam, że ty jeszcze nieszczęście na nas tym felczerstwem ściągniesz? Pół roku już w śpiączce leży! A nie daj Boże się obudzi i sobie przypomni, kto jej tego zęba rwał, to będziesz miał za swoje. Ludzie i tak we wsi szemrają, żeś ty jej w tej szczęce dłubał, bo za co miałaby pojechać do normalnego dentysty i jeszcze za autobus do Niemyjów Ząbków zapłacić?

‒ Sami za mną latają. Ale to ty moje narzędzia dentystyczne przewalasz i psu kleszcze wyciągasz.

‒ A ty?! W tych durnych zębowych książkach siedzisz i do biblioteki do Bryńska jeździsz jak ułomek jakiś! Odkąd nasz weterynarz pojechał w kieleckie, jak u nas we wsi ostatnia krowa padła, nie licząc sołtysowych, to z tego pomocnika mogłeś się jakoś przekwalifikować, przyszłościowego zawodu wyuczyć, na kierowcę tira albo ochroniarza pójść. A tyś się uparł, że dentystą zostaniesz. Kto teraz zęby leczy? I to u idioty? Chyba jakiś idiota! Widzisz, że u nas ludzie bez zębów chodzą i to za twoją przyczyną! I co ty z tego masz? To nie Ameryka. Ja ci mówię, że ty źle skończysz! Zresztą, za stary jesteś na studenta, pierdzielu jeden, ty ćmoku arabski, wypierdku orangutana! Masz, jedz! Jajecznica gotowa!

„Już gorzej skończyć nie mogłem” – pomyślał Czesław. Pomyślał też o bracie, który w Chicago od dwudziestu lat wykłada socjologię. Zmienił trzeci raz żonę, za każdym razem na ładniejszą i młodszą. Miał wybór – studentki. Do Europy przyjeżdżać mu się nie chce nawet na wakacje, do pracy pruje furą, która spala czternaście litrów benzyny, a obiad mu przywożą do domu z restauracji azjatyckiej. Gotuje dla zabawy, od czasu do czasu dla przyjaciół w weekendy, jeżeli nie jedzie do kotidżu. Ambicje, zdolności obaj bracia mieli podobne, z tym, że Czesiu większe. Jak zawsze – resztą zajął się przypadek. Przypadkiem się okazało, że dziewczyna, którą Stefan spotkał w pociągu i potem poślubił, miała wujka w Stanach. Resztę zdobył ciężką pracą i trochę pomogła mu druga żona, dla której się rozwiódł z pierwszą.

Przypadek też zadecydował, że Czesia losy potoczyły się inaczej. Zabrakło mu jednego punktu, aby studiować, na wymarzonej od pierwszej wizyty u dentysty, stomatologii. A że pochodził z katolickiej, ale porządnej rodziny, to zamiast załatwić jakoś sprawę, poszedł na pielgrzymkę w tej intencji do Częstochowy, a skończył jak Szwedzi czterysta lat temu. Albo jeszcze gorzej! Nawet do Częstochowy nie doszedł – jednego dnia mu zabrakło.

Kiedy się zdawało, że nic już się w życiu państwa Czartoryskich nie zmieni, tego właśnie dnia, kiedy Czesław chciał sam sobie usmażyć jajecznicę, której to mu się nie udało usmażyć, w kwiecie kryzysu męskiego, w wieku pięćdziesięciu trzech lat, mniej więcej o godzinie dziewiątej trzydzieści, pół godziny przed tym, jak Tereza od trzydziestu lat wychodziła, aby bar popularnie nazywany Małpim Gajem otworzyć, oboje usłyszeli łomotanie do drzwi. Zdziwili się bardzo, i jednocześnie, chociaż każde z osobna, zaczęli układać w myślach listę osób, które to mogły być lub raczej nie mogły – dziadek nie, bo zmarł pół roku po zamieszkaniu z towarzyszką z ruchu oporu. Nawet pamiętają jego ostatnie słowa: „Pierwsza wojna światowa mnie nie zabiła, druga wojna światowa mnie nie zabiła, grypa hiszpanka mnie nie zabiła, a ta zaraza jedna…”. Teść też nie, bo nie żył, odkąd go piorun skutecznie trzasnął. Mogła to być sąsiadka Grażyna Pampuch, leżąca od kilku miesięcy w śpiączce, której, nie daj Panie Boże, się poprawiło. Może sobie przypomniała, kto jej zęby rwał. Albo, co gorsza, Zofia Obróbka wróciła – matka Terezy, marudząc od trzydziestu lat, kiedy to się ona wnuka doczeka i że już ludziom we wsi w oczy spojrzeć nie może. Potem będzie się czepiać Terezy, przypominając, że na tym nieudaczniku, czyli Czesławie, świat się nie kończy.

‒ Co za cholerę niesie skoro świt? Idź zobacz, bo jestem w negliżu. Żeby z tego tylko jakiego nieszczęścia nie było! – burknęła Tereza, odrywając się od jajecznicy.

‒ Może twoja mamusia z robót w Niemczech wróciła? Gdzie to ona ostatnio starszych panów obsługiwała?

‒ W Domu Szczęśliwej Starości koło Berlina. Nie wiesz, że im rąk do pracy brakuje?

‒ A od kiedy to ona rękoma pracuje?

‒ Odkąd skończyła siedemdziesiąt lat.

Czesław z niepokojem podszedł do drzwi, otworzył i od razu rozpoznał sołtysa Waldka Piekiełko z jakąś babą, którą gdzieś już kiedyś widział i co to niedużo była ładniejsza niż jego własna żona, a jeszcze na dodatek okulary nosiła z takimi grubymi szkłami, że wyglądała jak ropucha. Czesław, który zdawał się nie zwracać uwagi na kobiety, cofnął się z niechęcią.

‒ Kto to? – krzyknęła Tereza.

‒ Sołtys Piekiełko, chyba z twoją siostrą!

‒ Powiedz mu, że pieniędzy nie mam, niech idzie do kogo innego pożyczać. A siostry też nie mam!

‒ Z Terezą chcemy mówić – powiedział sołtys, blokując drzwi nogą z obawy, że wizyta może się przedwcześnie zakończyć przed wyłożeniem tego, z czym przyszli.

Do przodu wysunęła się towarzyszka sołtysa.

‒ Dzień dobry. Słyszę, że zastaliśmy szanowną małżonkę. Bo my tutaj oficjalnie z pewną propozycją i prośbą, której pani Tereza na pewno nie pożałuje. Pozwoli pan, że usiądziemy i zaczekamy.

‒ Już idę, idę! – przyszła z pomocą Czesławowi Tereza. – A co tu wielmożną panią dyrektor ze szkoły sprowadza?! – zdziwiła się. – Tylko mi tu długo głowy nie zawracajcie, bo idę do roboty.

‒ Jestem tu dzisiaj z panią dyrektor z naszej szkoły z pewną ofertą. Jak wiecie, woźna nasza, Grażyna Pampuch… – zaczął wyjaśniać Waldemar.

‒ Nie mówcie sołtysie, że się obudziła?! – zaniepokoiła się Tereza.

‒ Wzbudzali ją wczoraj po południu. Całkowicie od rzeczy gada. Chodzić na szczęście nie chodzi, bo by dopiero narozrabiała, ale siedzi i co jakiś czas robi takie koła głową i wybałusza dziwnie, jak to się mówi, gały i przy tym ręce do kraula ustawia. Wykonuje ruchy, jakby naprawdę pływała. A jak się zmęczy, to mówi, że przechodzi na grzbietowy i wali się do tylu. Psychiatra i neurolog ją badali. Nic nie znaleźli. Dopiero psycholog powiedziała, że tak pływa, bo wróciła do życia płodowego. Ale kiedyś musi się urodzić – wyjaśnił sołtys.

‒ Z sensem nic nie mówi? – dopytywała Tereza.

‒ Nic. Ani słowa – rozwiał jej obawy sołtys. – Wcześniej też nigdy z sensem nie mówiła. Ciągle powtarza, że ksiądz jej w gębie grzebał i przez to kraulem pływa. No, więc, sami widzicie, Terezo, że do pracy w szkolnictwie się nie nadaje. Lekarze mówią, że bezpowrotnie, chyba, że się minister edukacji zmieni. Nie da rady indywidualizować, a teraz trzeba w szkole wszystko indywidualizować. Tak jak ty w Małpim pytasz na przykład: na Bryńsk czy na Myszęciny, Tyskie czy Żywiec, w mordę czy w dupę kopnąć? A taka woźna w szkole to musi jeszcze bardziej indywidualizować – wymądrzał się sołtys.

‒ W łeb tam dać hołocie, a nie …ować. Co się tam cackać z tą dziczą! – burknęła gospodyni.

‒ Nie możemy pani Terezo, bo to przyszli wyborcy – zabrała głos pani dyrektor – a wyborca musi być usatysfakcjonowany. My mamy obowiązek wypełniać założenia państwa i dlatego musimy …ować, …ować i jeszcze raz …ować. Tylko wtedy jest nadzieja, że obywatel dokona właściwego wyboru – wytłumaczyła fachowo. – A młodzież teraz mamy trudną, pani Terezo.

‒ Dobra, idę do roboty albo się streszczajcie. Stary Bigos już pewnie w Małpim stoi i ze złości pety do kubła wrzuca, jeśli kubeł jeszcze jest, bo metalowy łańcuch, co był nim przywiązany, już dawno poszedł. Tydzień temu prawie topolę zajął ogniem.

‒ No, to może pani dyrektor powie, o co się rozchodzi? – ponaglał zaniepokojony sołtys.

‒ No, więc droga pani Terezo, zwolniło się u nas stanowisko woźnej, znaczy się mamy W A K A T – wycedziła Krystyna Flądra, dyrektorka Zespołu Szkół w Gaciach Halnych.

‒ Co macie, za przeproszeniem? – zainteresowała się Tereza.

‒ Wolne stanowisko. Wiecie, że to bardzo ważna i odpowiedzialna funkcja. Od niej zależą wyniki nauczania, poziom dydaktyczny i stopień realizacji programów wychowawczych. Poprosiłam o pomoc pana sołtysa, bo, jak wiecie, jestem dyrektorem drugi rok, stąd pochodzę, ale długo byłam nieobecna i niezorientowana jestem w materiale ludzkim w Gaciach. A pan sołtys bez zastanowienia od razu wskazał mi panią, pani Terezo.

‒ A nie zawracajcie mi gitary! I od kiedy Kryśka ty mi tak paniujesz? Co, już nie pamiętasz, jak chodziłyśmy razem na plebanię gruszki kraść? Czym ta wasza szkoła różni się od Małpiego Gaju? Chyba drzewami! U mnie topole, a u was kasztany! Dwie sroki mam trzymać za ogon?!

‒ Na początek, moją matkę bym namówił na zastępstwo – wtrącił się sołtys. – Nie zawracałaby mi od rana do wieczora, no muszę się brzydko pani dyrektor wyrazić, bo słów mi brakuje – dupy. A miałaby też stały kontakt z moimi wyborcami i może to by ich w końcu przekonało, żeby mnie nie wybierali. A pani dyrektor obiecała, że mi załatwi jakąś fuchę w edukacji w powiecie, to nie muszę do matuli chodzić i o piwo żebrać – spojrzał cielakowato na panią dyrektor – podobno się nadaję, prezencję mam i lakierki też. Ileż można w tych gumowcach chodzić? Nogi mi się pocą! No i w końcu zamienię kraciastą, flanelową koszulę na garnitur. Ostatni raz byłem w garniturze chyba na swojej komunii. Może i na weselu swoim, ale tego nie pamiętam. Musiałbym Mariolkę spytać, bo ona do końca trzeźwa była. A właściwie to jej spytać też nie mogę, bo jak tylko ślub wspomina, to zaczyna płakać ze szczęścia i nie mogę zrozumieć, co ona tam bełkoce. Zresztą, jest między nami taka przepaść intelektualna, że my się już w ogóle nie rozumiemy. Nie to, co z panią dyrektor. My to jednakowym językiem mówimy.

Spojrzał wymownie na Krystynę Flądrę i nie mogąc się powstrzymać, szczypnął ją w tyłek.

‒ No nie, Krycha?

‒ Panie sołtysie, za dużo pan sobie pozwala! Przy ludziach! – ofuknęła sołtysa pani dyrektor i dodała. – Niech się pani zastanowi. Piastowałaby pani bardzo odpowiedzialne, zaszczytne stanowisko, zdobyłaby pani zupełnie nowe doświadczenie, otworzyłaby się przed panią droga awansu zawodowego. A zresztą Tereza, będę szczera – jesteś naszą jedyną deską ratunku! Pampuchowa była już zastępowana przez trzy różne osoby po tym, jak pod koniec zeszłego roku szkolnego zaniemogła. Żadna się nie sprawdziła. Pani Wiesia Wędlina, owszem, radziła sobie z dyscypliną, ale miała problemy z hamulcami. Jak coś zaczęła, to nie mogła skończyć. Po tym, jak nasza pani psycholog nad nią popracowała, to było jeszcze gorzej. Jak na przykład latała z miotłą za gimnazjalistami, to czasem się tak zapędziła, że na czas zadzwonić na przerwę nie zdążyła, co wywoływało złość ciała pedagogicznego i uczniów. Raz zadzwoniła czterdzieści osiem minut później i wszyscy siedzieli w klasie, bo mają zakaz opuszczania sali przed dzwonkiem po tym, jak udzieliłam kilku nauczycielom nagan i sporządziłam notatki służbowe. Uczniowie na autobus się spóźnili i autobus pusty pojechał. Kierowca dopiero przy ostatniej wiosce zorientował się, że sam jeździ i nie ma żadnych uczniów. A na dodatkowe kursy nie mamy funduszy. Najgorzej było z tą, co nam przysłali z województwa. Nie można jej było do domu wygonić. Siedziała do późna w nocy i bez przerwy pisała. A wyglądała lepiej niż nasza minister edukacji. Ciągle z taką teczką chodziła. Mówiła, że ma w niej laptopa. Nawet się kurier kiedyś pomylił i jak stałyśmy obie w korytarzu, to myślał, że ja jestem woźną, a ona panią dyrektor! Tego już było za wiele! Rachunków za prąd do tej pory nie możemy spłacić. Co ja miałam z nią za robotę?! Papierami mnie zarzucała, a nie mogłam się wykręcić, bo by na mnie doniosła. Do każdego słowa musiałam się ustosunkować. Naprzód napisała swoją wizję i misję pracy, priorytety chciała porównać ze starymi, których nie było. Musieliśmy uzupełniać dokumenty piętnaście lat do tyłu! – wyjaśniła pani dyrektor.

Sołtys z podziwem patrzył na Kryśkę, Czesław natomiast miał powoli dość tej wizyty, bo pewnie nic z niej nie będzie, a chciał iść do swoich dentystycznych książek i poczytać coś więcej o wysuniętej dolnej szczęce. Takiej, jaką miał sołtys, i wysuniętej górnej szczęce, takiej, jaką miała pani dyrektor. A Terezie spieszyło się do Małpiego, bo im później zacznie klienta poić, tym później klient będzie usatysfakcjonowany. Sama też chce skasować i iść do domu.

‒ Z tymi waszymi paniusiami, co wyglądają jakby tydzień siedziały w sadzawce w zimnej wodzie, miałabym pracować? Wielkie panie nauczycielki! A jak idą na przystanek, to nawet się boją spojrzeć w stronę Małpiego. Raptem byłych uczniów nie poznają. Pół godziny już jestem spóźniona. Koniec świata, co ja tam teraz mogę mieć w robocie – zakończyła temat Tereza. – A ty Czesiek nie zapomnij nakarmić psa, bo się znowu obrazi.

I patelni nie ruszaj!

Sołtys i dyrektorka przypomnieli sobie nagle o istnieniu Czesława, który jak zawsze milczał. Znany był z tego we wsi, ale również go pamiętają, jak weterynarzowi pomagał, a właściwie to weterynarz pomagał jemu; Czesiu na medycynie znał się lepiej niż doktor, co dwa razy w tygodniu przyjeżdżał. Ludzie szli do lekarza tylko po to, żeby im recepty wypisał i dawki skontrolował, bo Czesiu z tym miał kłopot. Stosował trzy: dla drobiu, świni, krowy i czasem lekarstwo nie skutkowało albo skutkowało za mocno.

‒ Panie Czesławie, a może pan byłby zainteresowany? Kto wie, może by pan się sprawdził? Dysponuje pan czasem, jest pan wykształcony. Posługuje się pan narzędziami, które wzbudzają ogólny respekt, także my, pedagodzy, mielibyśmy jeszcze jeden argument w ręce. Oprócz darmowych obiadów moglibyśmy leczenie i wyrywanie zębów zaproponować podczas rozwiązywania konfliktów z trudnymi uczniami. Nadałby pan zupełnie nowy charakter tej funkcji. Może okazałby się pan nawet bardziej skuteczny?

Tereza pomyślała, że już i tak jest spóźniona i lepiej będzie, jak przyjdzie Czesławowi na ratunek, bo jeszcze go zbałamucą. Popatrzyła znowu na sołtysa i dyrektorkę i zobaczyła to coś, co w jej życiu nigdy nie istniało, ale nie ręczyłaby za Czesia. „Chłop to jest chłop!” – pomyślała. Wyobraziła sobie, jak tam pracuje z tymi wymokłymi babami. On jeden i ich tyle. Od razu przypomniała sobie koguta na podwórzu i stado kur, i to, czym się on cały dzień zajmuje, i pomyślała, że z Czesiem mogłoby się skończyć na tym samym. Co czterdzieści pięć minut kukurykałby tym dzwonkiem, w międzyczasie pilnował porządku, pogdakiwał, a może jeszcze przyszłoby mu do głowy na którąś kurę wskoczyć!

‒ Nie zawracajcie mu gitary! On się do niczego nie nadaje! Ja chyba wiem najlepiej. Chłopa chcecie mi zmarnować. Sama się zastanowię. Jak mi się zechce – dodała. – A wy mi kogoś na moje miejsce znajdźcie, żeby buntu nie było. Co, mam Małpi zamknąć?

‒ No, pani Terezo, tak się cieszę, że możemy mieć nadzieję, bo osoby z lepszymi referencjami jak Małpi Gaj znaleźć do szkoły nie możemy. O Małpim też myśleliśmy podczas naszych licznych spotkań z panem sołtysem. Trzeba iść za nowoczesnością, bo nawet Narujki się z nas śmieją. Tym bardziej, że naciska na nas gmina, a na gminę powiat, a na powiat województwo, a na województwo Warszawa, a na Warszawę Europa, a na Europę banki, bo są na to fundusze. Nasz Jasiu Szczekaczka spod lasu, co nic nie robi, wymyśla różne rzeczy i w szopie ma taką maszynkę, co już ją dawno wymyślił. Może niech pan Waldemar powie, bo on ją widział – przekazała głos dyrekcja.

‒ Wygląda, Tereza, jak gwiazda filmowa. Cyc ma na wierzchu, spódnicę kusą, nie mówi: „Płać, job twoja mać” jak ty, tylko pięknie mruga okami. Tyle tylko, że to taki robot. Trzeba wyliczone pieniądze w otwór gębowy wrzucić i nacisnąć lewy cyc, wtedy światełka się zapalają na czerwony pulsujący kolor i musisz się tylko spieszyć, żeby kufel w odpowiednie miejsce podstawić. Otwiera się klapka i piwo się leje. Konstruktor nie może się tylko zdecydować, czy światełka mają się zapalać na czerwono czy na zielono. Ale i tak w ostateczności nie ma na to wpływu, bo przeprowadzone będą przez niezależnych ekspertów badania opinii publicznej, na które też są fundusze. Jasiu Szczekaczka zebrał już prawie wszystkie zgody potrzebne do wypuszczenia robota, czy raczej robotnicy, na rynek, tylko partie prawicowe stawiają warunki, że ma zbyt wulgarny makijaż, cycki mają być przykryte i piwo ma lecieć z innego miejsca. Ale jak Jasiu spełnił ich warunki i eksperymentalnie dwie wersje wystawił, to wersja bez makijażu miała dużo mniejszy popyt i klienci się gubili. Nie wiedzieli, gdzie wkładać pieniądze i skąd piwo leci. Duże były straty, klienci niezadowoleni, a jeden powiedział podobno: „A kij jej w dupę!” i przestał całkiem piwo pić – zdenerwował się sołtys.

‒ A co, wódkę zaczął czy denaturat? – zaśmiała się Tereza.

‒ Herbatę bez cukru i sok jabłkowy. Żona go przez to rzuciła. Powiedziała, że ta maszyna małżeństwo jej zrujnowała i że poda Jaśka Szczekaczkę o alimenty. A on mówi, że tę partię konserwatywną poda i niech oni alimenty płacą. Podobno kiedyś…

‒ Matko! Muszę lecieć! – krzyknęła pani dyrektor. – Zaraz obiady przywiozą! A dzisiaj są parówki budżetowe. Sponsorów nam szkoła z Narujek ukradła i jedna parówka przypada na dwóch uczniów, a jeszcze kadra chciałaby coś skorzystać. Już nie mam pomysłów na konkurencje, żeby ciągle nie ci sami wygrywali i obiady żarli. Dziś muszą wybierać, kto jest kot, kto jest pies. Wygrywa kiełbasę kot, bo hasło dnia jest: „Nie dla psa kiełbasa!”.

Żarty się skończyły!

Od wczesnych godzin porannych, z dziesiątków niezależnych mediów, płynęły te same, najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata:

Kryzys dotknął największe potęgi europejskie. Premier naszego kraju uspakaja, że nam nic nie grozi i że ominął tylko Polskę.

„Boże jak to dobrze, że mieszkamy w Polsce” – pomyślała pani Locha Małgorzata – nauczyciel mianowany w Zespole Szkół w Gaciach Halnych im. Jana Pawła II.

I tak samo zareagowała większość Polaków, do których dotarły słowa premiera.

– Ja pierdzielę! – powiedziała natomiast pani Agata Dąbrowska, też nauczyciel mianowany i też z Zespołu Szkół w Gaciach Halnych im. Jana Pawła II.

Bezrobocie w naszym kraju spadło we wrześniu z piętnastu procent do dwudziestu pięciu procent – druga wiadomość była równie optymistyczna.

W Niemczech aż osiem procent dzieci żyje na granicy ubóstwa! Rodziców nie stać na wakacje w Hiszpanii, odnowienie sprzętu elektronicznego i dodatkowe zajęcia.

Biedne niemieckie dzieci!

W Kopenhadze odbędzie się konferencja przywódców krajów zagrożonych kryzysem. Na obiad zostaną podane: trufle w śmietanie z kawałkiem mięsa z pandy, potrawka z jarząbków w maderze i zupa szafranowa z kluseczkami z dzikich zbóż, a na deser duński star cook Lars Larson proponuje między innymi ciasto na jajach przepiórczych ze śmietaną z mleka ciężarnej salamandry.

„Jaka szkoda, że naszego premiera nie będzie na tym obiedzie. Bogatemu zawsze wiatr w oczy wieje” – zasmucili się obywatele nad posiłkiem, który najprawdopodobniej ominie przywódcę naszego kraju.

Świat show‑biznesu obiegła równie wstrząsająca wiadomość:

Monika Kitka rozstała się z kolejnym narzeczonym. To już siódmy nieszczęśliwie zakończony związek w tym roku.

W jednej ze szkół w województwie dolnośląskim nauczycielka pobiła dziecko. Środowisko nauczycielskie jest zbulwersowane, tym bardziej, że dziecko było tzw. dzieckiem specjalnej troski.

Ta ostatnia wiadomość wstrząsnęła najbardziej środowiskiem pedagogów. „Teraz przez jedną wariatkę będzie znowu cierpiało całe środowisko. Jak można użyć siły w stosunku do ucznia i to jeszcze dziecka poszkodowanego przez los? Ja bym nigdy nie zrobiła czegoś podobnego! Taka osoba nie powinna pracować w szkole!” – pomyślała każda polska pani nauczycielka. – „Przynosi wstyd naszemu środowisku!”

Z każdego stoiska z gazetami, z każdego kiosku krzyczały tytuły: „Oto, jak pedagodzy troszczą się o dzieci specjalnej troski”, „Specjalna troska w wykonaniu pedagogów!”, „Co na to Ministerstwo Edukacji?”, „Pani Minister w Paryżu, a nauczyciele masakrują dzieci!”, „Nauczycielka zmasakrowała dziecko!”, „Szkoła bije!”, „Szkoła zabija!”, „Damianek już nigdy nie pójdzie do tej szkoły!”. A pod tytułami olbrzymie zdjęcie i wywiad, którego udzieliła matka poszkodowanego dziecka:

Ja jej nigdy nie podaruję, zdzirze jednej. Uwzięła się na mojego Damianka już od pierwszej klasy. Wiecznie coś od niego chciała. Do kuratorium pójdę. Czepiała się do dzieciaka, aż w końcu wyszło na moje, siłą go do klasy ciągła, aż bidok ma sińca na ręce. Mówi, że nie za tą rękę go ciągła. Sama się przyznała! Obdukcja wykaże. A mnie uczyła, jak dzieciaka wychowywać. Piątkę mam, sama jestem, dzieci się same wychowały na porządnych ludzi. Andrzejek trochę siedział, ale już wyszedł. Nie podaruję zdzirze, pójdę do kuratorium. Damianek już nie będzie chodził do tego burdla.

Dziesiątki szkół od razu zaoferowały Damiankowi miejsce w ich placówkach dydaktycznych, a oburzone panie nauczycielki, które w pełni popierały matkę, tylko się modliły, żeby syn nie trafił do ich klasy.

‒ Odcinamy się całkowicie od czynu nauczycielki – komentowała dyrekcja. – Nigdy nie zgłaszała problemu! Byśmy od razu udzielili pomocy. Realizujemy wspaniałe programy, jesteśmy Szkołą z Pasją, Szkołą bez Agresji, Szkołą z Ciepłą Wodą, Odkrywamy Talenty, mamy wybitne grono i wybitne osiągnięcia. W zeszłym roku uczennica nasza zdobyła II miejsce w rzucie piłeczką pingpongową w Gminnym Konkursie Rzucania. Dla tej nauczycielki nie miejsca w naszym zespole!

„Dla tej nauczycielki nie ma miejsca w żadnej szkole – pomyśleli pozostali dyrektorzy – do pracy z dziećmi trzeba mieć powołanie!”.

Nauczycielka się głupio tłumaczyła, że dziecko od początku sprawiało trudności, że cała klasa jest poszkodowana, bo prowadzenie zajęć jest niemożliwe i ani program realizowany przez szkołę przeciwko agresji nie wpłynął na Damianka, ani terapia pani psycholog, ani rozmowy pani pedagog. Twierdzi, że została pozostawiona sama sobie i że jedynym rozwiązaniem dobrym i dla dziecka, i dla rodzica, i dla pozostałych dwudziestu siedmiu uczniów byłaby szkoła specjalna, której nie ma.

‒ Szkoła specjalna nigdy nie jest dobra dla dziecka – odpowiada profesor psychologii Karol Kłaczek. – Dziecko wynosi znacznie więcej korzyści z kontaktów z normalnym środowiskiem. A edukacja jest sprawą drugorzędną. Jak ktoś chce się uczyć, niech sobie weźmie korepetycje albo idzie do prywatnej szkoły. Zresztą, dobry nauczyciel powinien poradzić sobie z tą sytuacją i ucznia zmotywować. Polecam moją najnowszą książkę „Jak zmotywować ucznia” Karol Kłaczek lub wcześniejszą pracę „Nauczyciel nieudolny” Karol Kłaczek.

Oczywiście! – potwierdziły panie nauczycielki i łyknęły tabletki uspokajające, po czym wyszły do szkoły, robiąc karczemną awanturę w domu i dając własnemu dzieciakowi klapsa na do widzenia.

Pani Ewa Dobrzyńska, nauczycielka dyplomowana wychowania początkowego w Zespole Szkół w Gaciach Halnych, przed wyjściem zmówiła w myśli pacierz, chociaż wydaje jej się, że jest niewierząca i na koniec głośno dodała: – I proszę cię jeszcze, Aniele Stróżu mój, żebym jakoś przeżyła ten dzień, żebym nie zwariowała i żeby Robercik nie miał dzisiaj „gorszego dnia”. Ja już nie chcę tej podwyżki i pani minister może dołożyć jeszcze pięć darmowych godzin, tylko niech matka zabierze Robercika z tej klasy.

‒ Nie mogę ci pomóc, córo – odpowiedział anioł – bo matka nie ma gdzie go zabrać, a chodzić do szkoły musi.

Miała więc chociaż nadzieję, że Robercik wyładuje się na religii, która poprzedza zajęcia z polskiego, i może u niej na lekcji będzie spał. Jak pójdzie do gimnazjum, to dopiero da popalić. Pocieszające jest jedynie to, że każda z koleżanek ma takiego Robercika, tylko żadna się nie przyznaje, aby jej nie zarzucić, że jest nieudolna. Ewa przeżegnała się, otworzyła drzwi do klasy i nie zdążyła spytać koleżanki, jaki był dzisiaj Robercik, bo Grażyna wypadła z taką prędkością, że nawet nie zauważyła pozostawionej torebki z ziołowymi tabletkami uspokajającymi.

‒ Kochane dzieci, na dzisiejszej lekcji… – próbowała się przebić nadwerężonym głosikiem pani Ewa.

‒ Proszę pani, a Robert mówi na panią gryzicipka – poinformowała ją przewodnicząca klasy.

‒ To bardzo nieładnie, ale nie będziemy zwracać uwagi na Roberta, bo dzisiaj…

- Ale znowu tak mówi!

‒ Jak mówi cicho, to niech tak mówi. No, więc kochane dzieci… ‒ Ale on głośno mówi! – nie dawała za wygraną Nikolka.

‒ Gryzicipka! – potwierdził na całą klasę Robert.

‒ Będziemy się uczyć… – kontynuowała pani nauczycielka.

Już miała nadzieję, że uda jej się dokończyć zdanie, bo Robert podszedł do tablicy i najprawdopodobniej zacznie malować cipki i chujki. Będzie chwila spokoju.

‒ No, więc będziemy się uczyć…

‒ Proszę pani, a Robert pokazuje – krzyczała szczęśliwa klasa, że dzieją się u nich takie ciekawe rzeczy.

‒ Obiecałyście mi kochane dzieci, że nie będziecie zwracać uwagi na to, co robi Robert. Za to pójdziecie ze mną do kina.

‒ A z Robertem?

Aż dreszcze przeszły Ewę po skórze.

‒ Oczywiście z Robertem też, jak teraz usiądzie i będzie się razem z nami uczył.

Ale Robert od razu skomentował, że sra na kino. Ewa uśmiechnęła się najsłodziej jak umiała, bo przypomniała sobie zalecenia pani dyrektor i pani psycholog, że ma się więcej uśmiechać, że uśmiechu nigdy nie za wiele i że może mieć on zbawienny wpływ na atmosferę w klasie. Nagle uświadomiła sobie, że znowu zrobiła ten sam błąd, a mianowicie źle sformułowała polecenie, że oczekiwanie znowu było na „nie”. „Obiecaliście, że nie będziecie zwracać uwagi”. Ale jakby to było nienegatywnie? „Obiecaliście, że będziecie…” To chyba zmienia sens. Według szkolenia osiemdziesięciogodzinnego, które ukończyła z polecenia pani dyrektor, bo nie radzi sobie z klasą, prowadzonego przez wybitnego pedagoga doc. hab. Andrzeja Pipetkę, polecenia muszą być formułowane w sposób pozytywny. I znowu wszystko zepsuła. Nie, ona jest za głupia, nie nadaje się do tej pracy. Wszystkie te myśli przelatywały jej błyskawicznie przez głowę, lecz po chwili zostały przerwane przez Roberta, który dzisiaj postanowił dać jeszcze dodatkowo popis czytania:

‒ Cipka, chuj, cipka, chuj!

Zaraz pójdę po panią pedagog, jeżeli się nie…

Znowu to „nie” wdarło się do wypowiedzi pani Ewy, ale już chyba tego nie zauważyła. Zaczęła tracić dystans i kontrolę nad sobą. Przecież wie, że nie pójdzie, bo jak pójdzie, to będzie znaczyło, że nie potrafi zmotywować Roberta do pracy i że jest nieudolnym nauczycielem, a już i tak wszyscy rodzice się na nią skarżą, że nie potrafi uczyć. Ona jakby była rodzicem, to napisałaby pismo do kuratorium, ministerstwa, żeby w końcu nie chowano głowy w piasek i rozwiązano problem braku odpowiednich szkół z właściwą opieką, a nie mydliło oczu pseudo integracją. Jak ci rodzice mogą coś takiego zaakceptować? Ona by zrobiła raban, nie pozwoliła, żeby dziecko uczyło się w takiej klasie!

Nic by nie zrobiła! Tak jak oni, bo nie chce być roszczeniowa! Ciekawe tylko, gdzie chodzą do szkoły dzieci lub wnuki naszych polityków albo pani minister edukacji, albo pana docenta habilitowanego psychologii Andrzeja Pipetki? Nieważne – dziecko ma zagwarantowane konstytucyjnie prawo do nauki i nie może wysłać Roberta do pani pedagog. Zresztą, pani pedagog ma na pewno teraz przerwę śniadaniową.

‒ Pani pedagog to cipa – szybko skomentował Robert.

Nawet przez moment poczuła Ewa sympatię do Roberta, że mają chociaż w tym zakresie podobne zdanie. Już słyszy, jakby zareagowała na ten problem: „Ale to takie biedne dziecko, tata alkoholik, mama nieudolna, może ty go nie lubisz? A przynosisz mu jakieś dodatkowe karty pracy? Zainteresuj go czymś. Rodzice się skarżą!”.

‒ Dzieci, proszę nie zwracać uwagi na Roberta.

‒ Proszę pani, a Andrzej z Krystianem mówią też cipa!

Przestała panować nad klasą. Już nikt jej nie słuchał, nastąpiło całkowite rozprężenie.

‒ Proszę pani, a mnie się nudzi!

Zawsze ten Rafał, ciągle w pretensjach. Taki sam jak jego matka.

‒ Usiądź debilu! – zaczęła krzyczeć cała klasa, nie wiadomo, czy do Roberta, czy do Rafała.

Idę do pani pedagog – wrzasnął Robert – powiem, jak na mnie mówicie. Sami jesteście debile!

‒ Idź, idź, debilu!

‒ Dzieci, proszę się uspokoić! Proszę wyciągamy kredki!

‒ Pokażę wam, gdzie was mam!

No to teraz na pewno się rozbierze i może tak jak kiedyś zacząć wymachiwać tym swoim ptaszkiem.

Robert właśnie zaczął ściągać spodnie na podwyższeniu przy tablicy. Ewa już chciała do niego podejść, złapać za rękę, ale na szczęście zadzwonił dzwonek, więc ogłosiła, że następną lekcję będą mieli na dworze. W takiej sytuacji żadna atrakcja nie zatrzymałaby ich w szkole, bo na dworze to dopiero jest fajnie! Można wrzeszczeć i tłuc się, i robić wszystko, na co ma się ochotę. Fajnie jest w szkole! W domu to są nudy i dostaliby w skórę. I fajna jest pani Ewa!

„Jeszcze dwie lekcje muszę przeżyć, jeszcze tylko dwie lekcje, a potem do domu. Dobrze, że go nie złapałam za rękę, że dzwonek mnie uratował, zacząłby się wić i byłoby na mnie, że go pobiłam. Dziękuję ci, Aniele Stróżu!” – pomyślała z wdzięcznością.

W Gimnazjum nr 2 w Chcimiu zadzwonił też dzwonek na lekcję.

‒ Wchodzimy do klasy! – krzyknął pan Obarski, nauczyciel dyplomowany z fizyki w Gimnazjum im. Jana Pawła II, niezwykle lubiany przez młodzież, podejmujący wiele dodatkowych działań. Chociażby ostatnio z inicjatywy pana profesora młodzież recytowała prawa fizyczne przed kasami w jednym z supermarketów znanej sieci. Został on wystawiony przez panią dyrektor do nagrody ministerialnej dla najlepszego nauczyciela, mimo protestu sklepu, któremu utarg spadł o dwadzieścia trzy i pół procent.

‒ Andrzeju, podnieś ten śmieć, proszę. Leży koło ciebie! – powiedział pan Obarski.

‒ To nie mój!

‒ Proszę, żebyś podniósł…

‒ Sam se podnieś! Korona ci z głowy nie spadnie …uju! – odpowiedział Andrzej.

- Pan profesor zastanawiał się, co będzie bardziej pedagogiczne: czy podnieść i dać dobry przykład, czy nie, ale uprzedziła go pani dyrektor:

‒ Dlaczego koło pana klasy są takie śmieci?

Nie zdążył odpowiedzieć, bo pani dyrektor postanowiła dać mu lekcję, podniosła śmieć sama i długim krokiem podeszła do kubła.

„Ale wpadka” – zasmucił się pan Obarski. Już wiedział, że dzisiejszą noc będzie miał nieprzespaną.

Pan profesor, po incydencie ze śmieciami, postanowił zrezygnować z piętnastominutowego stukania w biurko w celu uciszenia klasy, usadzania uczniów, odnotowania nieobecności i sprawdzenia pracy domowej, której nie ma nikt, oprócz Oliwiera Włośnicy. Stwierdził, że działania te nie mają sensu, a mogą być wykorzystane przeciwko niemu. Nie chciał pogarszać jeszcze bardziej swojej sytuacji. Lepiej jest udawać, że się stuka, usadza, odnotowuje i sprawdza! Zrezygnował też z metod aktywizujących, zalecanych przez profesora Andrzeja Nicienia, w celu wyjaśnienia działania prądu stałego. Zaktywizowani uczniowie mogliby podjąć działania wykraczające poza ramy lekcji; krzycząc, używając wulgaryzmów, a nawet stosując przemoc fizyczną. Pan profesor musiałby zareagować, a to, nie daj Boże, obraziłoby ucznia, zestresowało i wyszło w najbliższej ankiecie. Lepiej chuchać na zimne! Dzięki swojej ostrożności ma świetny kontakt z młodzieżą. Często stawiany jest jako przykład dla kolegów: fizyka – taki trudny przedmiot, a uczniowie go lubią i świetnie sobie radzą. Egzaminy to potwierdzają, szczególnie testy wyboru, bo zadania otwarte idą troszeczkę gorzej.

Zespół Szkół w Gaciach Halnych też nie ma się czego wstydzić. Ma wielu wybitnych pedagogów i osiągnięcia nie mniejsze. Może i tutaj pani dyrektor kogoś zaproponuje do nagrody ministerialnej.

‒ Drogie koleżanki! – krzyknęła pani dyrektor Krystyna Flądra, dyrektor Zespołu Szkół w Gaciach Halnych, która postanowiła zrobić krótką konferencję po lekcjach. – Ale proszę ciszej, pani Basiu! Pani Grażynko, czy pani słyszy, co do pani mówię? Na plotki będziecie miały czas później, po radzie, która będzie trwała sześć godzin, to do ósmej rano jeszcze wam trochę czasu zostanie. Wy wiecie, że ja jestem wam bardzo życzliwa. Ze mną możecie o wszystkim porozmawiać. Nie musicie szeptać po kątach, bo do mnie i tak wszystko dotrze. Ja zawsze podkreślam, że mam wspaniałe grono.

‒ A czy nas nie obowiązuje Kodeks Pracy i ośmiogodzinny dzień pracy? Bo ja już dzisiaj miałam sześć lekcji, potem dwie godziny w szkole sprawdzałam klasówki, czekając na radę, dyżurowałam przed lekcjami godzinę i jeszcze muszę z półtorej godziny poświęcić na przygotowanie lekcji na jutro. No i jeszcze rada… – dała pierwszy swój występ w tym roku szkolnym pani Agata Dąbrowska, nauczycielka mianowana.

‒ Proszę mnie prawa nie uczyć, bo je znam lepiej niż pani, Pani Agato, proszę przyjść do mnie do gabinetu jutro po lekcjach. Miałam dzisiaj bardzo nieprzyjemną rozmowę z rodzicami w pani sprawie.

Agata zrobiła się czerwona ze wstydu: „Po co ja się znowu wychylałam, wszyscy teraz na mnie patrzą” – pomyślała zażenowana.

‒ Proszę o ciszę. Szybciej zaczniemy, szybciej skończymy. Zresztą, ja wiem, co wy tam bez przerwy mówicie. Nie dziwcie się potem, jak sołtys nie będzie chciał wam butli z gazem wymienić.

‒ Ja mam kuchenkę elektryczną – rozładować sytuację chciała Janina Słomka, pani nauczycielka dość pokaźnych rozmiarów, na której wszystkie ubrania rozchodziły się na szerokość tak, że nie zawsze starczało ich na długość.

‒ Przechwałki może pani sobie podarować. Nikomu tu pani nie zaimponuje. A jak się coś pani nie podoba, to przypominam, że ja tu mam kilkanaście podań na pani miejsce. I ile razy prosiłam panią, żeby spódniczkę nosić za kolano, a nie przed. Młodzież pani gorszy! Może pani pracuje w nieodpowiednim miejscu? I proszę potem nie opowiadać, że przeze mnie rady długo trwają, że nauczyciele nie mają autorytetu. Na autorytet sobie trzeba samemu zapracować.

‒ Pani dyrektor, ale młodzież to dopiero ma wszystko na wierzchu. Ta tłusta Kaśka od Matuszczyków to ma cały tyłek na wierzchu, że ten przedziałek jej widać – chciała obronić koleżankę, a i na wszelki wypadek siebie, Irena Spółka, która dzisiaj, jakby ją diabeł podkusił, włożyła bluzkę nie tę, co zawsze, z golfem, tylko zieloną z dekoltem.

‒ No, więc przedstawię paniom porządek rady – zignorowała ją pani dyrektor – i puszczam listę obecności.

Punkt pierwszy: Głosowanie nad protokołem z poprzedniej rady.

Punkt drugi: Głosowanie nad porządkiem dzisiejszej rady. Punkt trzeci: Przedstawienie nowych ustaw wprowadzonych przez Ministerstwo Edukacji.

Punkt czwarty: Poprawki do poprawek wprowadzonych przez nową panią minister.

Piąty: Ewaluacja.

Szósty: Ewaluacja ewaluacji.

Siódmy: Wnioski z ewaluacji.

Ósmy: Realizacja wniosków.

Dziewiąty: Sprawozdanie z realizacji wniosków.

‒ Pani dyrektor – podniosła nieśmiało rękę pani Basia – a wnioski z wniosków?

‒ Dziękuję bardzo, że mi pani przypomniała, pani Basiu, no, więc nioski z niosków.

‒ Ale nioski z niosków czy wnioski z wniosków? Bo mi się wydaje, że nioski to takie kury, co się niosą.

‒ No oczywiście nie chodzi o kury, tylko o wnioski. Proszę poprawić w protokole. Wracamy do porządku rady. Punkt dziesiąty: Program wychowawczy „Jaś i Małgosia”, czyli „Program przeciw agresji” i punkt jedenasty: Sprawy różne.

‒ Pani dyrektor, a poprawa do poprawy poprawy egzaminów gimnazjalnych? – przypomniała sobie pani Jola.

‒ Temu problemowi poświęcimy oddzielną radę, wszystkiego za jednym razem nie załatwimy.

Panie nauczycielki jakby zbladły trochę, słysząc słowo rada, tym bardziej, że była już zapowiadana jedna, wyjaśniająca rozporządzenie pani minister, dotyczące nowych narzędzi do ewaluacji. Ale żadna nie miała odwagi spytać, czy te dwa zagadnienia będą omawiane na jednej, czy na dwóch, więc ten intrygujący problem miał jedynie odzwierciedlenie w bladości twarzy.

‒ Proszę, przechodzimy do głosowania nad protokołem z poprzedniej rady. Wszyscy są za? Nikt się nie wstrzymał? Kto jest przeciw? Proszę zaprotokółować, że wszyscy są za, nikt się nie wstrzymał, nikt nie jest przeciw.

„Boże, czuję się jak szmata za każdym razem, jak podnoszę ten paluszek do głosowania nad jakimś gównem nikomu do niczego niepotrzebnym tylko po to, żeby nie rozwiązywać prawdziwych problemów, na przykład: co zrobić z Pieczarkiem, który się w każdej klasie znajduje nie z jego winy, tylko z braku innych możliwości, i męczy siebie, i rodziców, i nauczycieli, i uczniów, rozwalając zajęcia” – pomyślała ze wszystkiego oczywiście niezadowolona Agata.

‒ Proszę, a teraz kto jest za porządkiem rady? Głosujemy. Nie widzę pani ręki, pani Agato. A może jest pani przeciw?

‒ Nie, nie – przecież podniosłam. Tylko myślałam, czy nie można by bez tych głosowań.

‒ Głosowania są od stu lat na radach.

‒ No, więc dlatego myślałam….

‒ Kto się wstrzymał? Nikt. Kto jest przeciw? Nikt. Proszę protokółować. W głosowaniu nad porządkiem rady wzięło udział dwadzieścia sześć osób – zignorowała ją pani dyrektor.

‒ A osób czy nauczycielek, pani dyrektor? – podlizywała się protokolantka.

‒ Tyle mamy ważnych spraw, że już sama nie wiem. Jak panie uważacie?

‒ Ja myślę, że osób – powiedziała wszystkowiedząca najlepiej pani Ola od historii.

‒ A mi lepiej brzmi nauczycielek – zareagowała od razu pani Kasia od biologii, też wszystkowiedząca najlepiej, a przy tym nielubiąca bardzo pani Oli.

‒ Zostawmy to teraz, zastanowimy się pod koniec rady – rozstrzygnęła dyplomatycznie pani dyrektor. – Wracając do głosowania nad porządkiem rady… No proszę i zapomniałam. To jeszcze raz piszemy, że wszyscy byli za, nikt się nie wstrzymał, nikt nie był przeciw.

‒ Czy mamy zapisać, że pani Agata była przeciw? – spytała złośliwie pani Jola Siurek, nauczyciel dyplomowany.

‒ Ależ nie, pani dyrektor, naprawdę zagapiłam się – odpowiedziała przerażona Agata, cały czas myśląc o jutrzejszym spotkaniu i co takiego strasznego zrobiła.

‒ To proszę następnym razem wyżej rękę podnosić – ofuknęła ją pani dyrektor. – Dlaczego, pani Anielo, trzyma pani cały czas tę rękę? Znowu pani nie uważała! Wszystko już zostało zaprotokołowane. Czemu pani stroi takie głupie miny? Czy z panią jest wszystko w porządku?

‒ Nie, pani dyrektor, pani Anieli ręka wyskoczyła z barku, jak głosowała za porządkiem rady – nieśmiało odezwała się pani Gosia.

‒ I dlatego pani za nią odpowiada?

‒ Nie dlatego, a dlatego, że szczęka jej też opadła.

‒ A nie zawracajcie mi głowy, proszę się natychmiast doprowadzić do porządku! Jak to wygląda?! Jeszcze możemy mieć kontrolę albo przez okno ktoś zobaczy i pomyśli, że tu się odbywa spotkanie jakiejś partii narodowościowej. To przechodzi ludzkie pojęcie!

Dwie nauczycielki religii podbiegły do pani Anieli i zaczęły jej masować górną partię kręgosłupa, głaskać po głowie i mówić pocieszającym tonem.

‒ Nie da rady pani dyrektor. Trzeba koleżankę położyć na ławce, to rękę będzie miała skierowaną w stronę sufitu, a nie na panią dyrektor. O, już, już zaczyna szczęką ruszać i ręka jej powoli jakby opadła. Popatrzcie koleżanki, wydaje mi się, że jest trochę niżej?

‒ Moim zdaniem nic się nie zmieniło – wyraziła z satysfakcją swoją opinię pani Ola, osoba niewierząca.

‒ Jak nie? Jest niżej! Wcześniej wskazywała na koronę Bolesława Chrobrego, a teraz na nos – oburzyły się panie katechetki.

‒ A wiesz, chyba masz rację – potwierdziła z radością pani Aneta.

‒ No teraz wyraźnie jest niżej i szczękę otwiera. Zaraz coś może powie.

‒ To nie szczęka jej opadła, tylko to był szczękościsk – znowu wtrąciła swoje trzy grosze pani Ola.

‒ Macie rację. Mój mąż też raz to miał, jak mu pralka ostatnią skarpetkę, co miał do pary zjadła, a miał jakieś ważne spotkanie jako dyrektor – poparła panią Olę pani Jola.

‒ To pani mąż jest dyrektorem? A czego, jeśli można spytać, sklepu z pietruszką?

‒ Nie, dyrektorem międzynarodowej spółki Hamster Corporation.

‒ To po co pani w szkole pracuje?! Tylko zajmuje pani miejsce! – znowu oburzyły się panie.

‒ Nie będę się wszystkim tłumaczyć – zbuntowała się pani Jola. – A pani po co pracuje?

‒ Bo mam dziecko na wychowaniu. Samotna matka jestem – oświadczyła z dumą pani Beatka.

‒ No tak, jak pani ma patologiczną rodzinę, to musi pani.

‒ Nie życzę sobie, żeby nazywać mnie patologią. Matka Boska może według pani też była patologią, bo Jezus nie miał biologicznego ojca?

Panie od religii automatycznie się przeżegnały.

‒ Proszę natychmiast przestać! Przejadę się paniom po dodatku motywacyjnym za dezorganizowanie rad! – zdenerwowała się w końcu pani dyrektor.

Zapadło grobowe milczenie, tak głębokie, że można było usłyszeć, jak pod sklepem odskakują kapsle od otwieranych butelek z piwem.

‒ Drogie koleżanki – zaczęła jakby od początku Krystyna Flądra – czekają nas ogromne zmiany. Jak wiecie, zmieniła się znowu pani minister. Jestem świeżo po konferencji dyrektorów, wiem z najlepszego źródła. To już nie są żarty. Szykuje się rewolucja. Pani minister wprowadziła siedemdziesiąt trzy poprawki do poprawek. Przedstawię wam najważniejsze z nich. Wszystkie mają one podnieść wyniki nauczania i na was spoczywa największa odpowiedzialność.

Panie nauczycielki: pani Agata Dąbrowska, pani Aniela, Jola, Małgorzata, Irena, Janina, Ola i wszystkie pozostałe, tępym wzrokiem zaczęły patrzeć na własne nogi, wkładając przy tym głowę prawie pod ławkę, żeby z twarzy, nie daj Boże, pani dyrektor nie wyczytała już z góry złego nastawienia do wszelkich poprawek, bo ogólnie wiadomo, że grono jest leniwe, zdemoralizowane przywilejami i negatywnie nastawione do wszelkich zmian. Pani dyrektor zauważyła na razie jedynie piorunujące wrażenie, jakie zrobiła na koleżankach, więc kontynuowała:

‒ Otóż, od dwudziestego trzeciego września nie będzie już wizytatorów. Zastąpią ich ewaluatorzy, a ewaluatorów kontrolerzy, a kontrolerów inspektorzy jakości edukacji, a wszystko to w celu podniesienia poziomu nauczania. Jest prawdopodobne, że zostaną rozwiązane kuratoria i zastąpione Regionalnymi Ośrodkami Jakości Edukacji. Kontrolerzy będą kontrolować szkołę z siedmiodniowym wyprzedzeniem, a nie, tak jak to było do tej pory, tygodniowym, więc będziemy mieli znacznie mniej czasu, żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik. A ja nie będę za panie świeciła oczami! I powtarzam: żarty się skończyły!

‒ A czy kontrolowane będą głównie dokumenty, tak jak do tej pory? – spytała Janina Słomka, ulubiona nauczycielka pani dyrektor, która co roku dostaje nagrodę za kulturę osobistą i zawsze ma pytanie na poziomie.

‒ Dokumenty to podstawa. Ale będą przeprowadzane przede wszystkim anonimowe ankiety, ze wszystkimi, z każdym, kto się o szkołę otarł lub ociera.

‒ Ja ostatnio widziałam, jak się kot proboszcza ocierał. To z nim też? – dopytywała wcale niezłośliwie pani Jola Siurek, miłośniczka zwierząt.

‒ Też. Ależ, co pani pieprzy?! – zdenerwowała się pani dyrektor, która miała wrażenie, że dzisiejsza rada się jakoś rozłazi. – Moja koleżanka z sąsiedniej szkoły, pani dyrektor Alicja Odcisk, już miała taką kontrolę. Schudła trzynaście kilogramów podczas tej kontroli, a po kontroli przytyła dwadzieścia trzy. To nie są żarty!

Dostała arytmii serca i szumy w uszach takie, że będzie musiała sobie tętnice szyjne przepychać. A to i tak nic nie da, bo dyrektor z Zespołu Szkół w Cielęcicach sobie przepychał i nic mu nie pomogło, a nawet było gorzej, bo kawałek drutu mu zostawili w tętnicy czy tam w czymś i głowy do dzisiaj zgiąć nie może, nie mówiąc o tym, że o podróżach samolotem musi zapomnieć, przez żadną bramkę nie przejdzie – wyjaśniła pani dyrektor, jakby ktoś nie wiedział. – Pani kontroler siedziała przez trzy tygodnie ze szkłem powiększającym. Znalazła w dzienniku niesamowitą liczbę błędów, na przykład błąd semantyczny nauczyciela przyrody, który zamiast organizmy, bo zgubił dwie litery, napisał orgazmy. „Ta sprawa nadaje się do prokuratora!” – powiedziała pani kontroler. Jeden błąd ortograficzny: polonistka napisała rzeczownik przez „ż” z kropką. A anglistka zanotowała temat: Odmiana czasownika „BE” i pani wizytator coś się to wydało podejrzane. Oczywiście sprawdziła w nowej podstawie programowej, że nie ma odmian dźwięków wydawanych przez barany i zastanawiała się, czy to nie jest jakaś złośliwość w jej kierunku, bo ma nazwisko panieńskie Baran. Jedna koleżanka zapomniała się podpisać przy temacie lekcji, więc musiała oddać pieniądze za tę lekcję z odsetkami, a gdy jej koleżanka doniosła, że nauczycielka nazwała to złodziejstwem w biały dzień, dyrektorka musiała przenieść ją do świetlicy.

‒ A czy pani inspektor sprawdzała każdy dziennik i każdy temat, bo to bardzo pracochłonne? Takich tematów, to myślę, że w naszej szkole są tysiące… – popisywała się pani Jasia.

‒ Oczywiście, że każdy! – oburzyła się pani dyrektor. – Gdyby się wydało, że któregoś nie sprawdziła, to miałaby też problemy. Ale wracając do szkoły kontrolowanej, to spośród wystawianych w szkole sześciu tysięcy trzystu pięćdziesięciu sześciu ocen trzy były napisane tak, że nie wiadomo, czy to jeden, czy to siedem! Co gorsze, jedną z tych ocen wystawił wyżej wymieniony kolega, który zamiast organizmy napisał orgazmy. Po tej drugiej wpadce na szczęście sam złożył podanie o zwolnienie. Podobno popadł w ciężką depresję. Leży tylko na kanapie, patrzy w sufit i tak wzdycha, że żona mówi, że od wilgoci gładzie im poszły, które robili dopiero co w zeszłym roku. Ale sam jest sobie winny. Błąd z siódemką jest tym bardziej nie do zaakceptowania, ponieważ ocena ta nie była wpisana do Wewnątrzszkolnego Systemu Oceniania i podważa najważniejszy dokument.

Pani dyrektor spojrzała na zebranych i dodała:

‒ Czy panie sobie notujecie, na co należy zwrócić uwagę? Żebyście potem do mnie nie przychodziły z płaczem. Ja wam mówiłam. To nie są żarty! Ja za was oczami świecić nie będę! Ja wam też regularnie kontroluję dzienniki i ostatnio znalazłam dziewięćdziesiąt sześć błędów. Oczywiście pani Agata miała najwięcej. Zresztą, sprawozdanie z mojej kontroli wam przedstawię na najbliższej radzie. Wracając do przepisów, zmieniono też pewne normy: pierwsza ławka nie może być, jak wcześniej, trzy centymetry od tablicy, ale cztery i pół, chociaż podobno ta odległość została zaskarżona do Trybunału przez krótkowidzów. Ale póki co pilnujcie, żeby, nie daj panie Boże, jakieś dziecko nie przesunęło ławki o półtora centymetra. Wolę nie myśleć, co by było. To należy do waszych obowiązków. Łaski nie robicie. Mamy wtedy nie tylko kuratorium, ale także Sanepid na głowie, a wszyscy wiecie, co to oznacza. A jak komu ta odległość zaszkodzi, to i może prokuratora!

Po ciele pań nauczycielek przeszedł dreszcz. One również wolały nie myśleć, co by było. Może Smok Wawelski odżyłby i zjadłby którąś z nich albo wilk, tak jak Czerwonego Kapturka, albo Baba Jaga zamknęłaby je w klatce.

‒ Ale pani dyrektor, ja słyszałam, że w wyjątkowych przypadkach można zmienić tę odległość – odezwała się pani Jola, która przy tej okazji chciała przypomnieć wszystkim koleżankom i pani dyrektor, że ma siostrę w kuratorium, co pracuje w kiosku, więc wie wszystko z najlepszego źródła.

‒ Można, ale wymaga to przestrzegania konkretnych procedur. Musielibyśmy przede wszystkim napisać pismo do ministerstwa i zmienić wszystkie dokumenty szkolne – znowu nie dała się zaskoczyć pani dyrektor. – I przypominam, że do dzisiaj każda z was miała dostosować do potrzeb szkoły swoją wizję i misję, przedstawić rozkład materiału i wymagania na poszczególne oceny, plany pracy, plany zespołów, plany wychowawcze. Wywiesiłam wam wszystko na tablicy w pokoju nauczycielskim, część się nie zmieściła i jest u mnie w teczce. Tylko proszę mi nie zawracać głowy i nie latać bez przerwy z pytaniami: Co ma być i jak ma być? To należy do waszych obowiązków. Nie wyobrażam sobie, żeby przystąpić do pracy bez zmodyfikowanych dokumentów!

‒ A po groma to zmieniać?! Komu to potrzebne?! – powiedziała pod nosem pani Dorota – nauczycielka kontraktowa.

‒ Żeby panie inspektor miały co sprawdzać – mruknęła Agata.

Po sali przeszedł nerwowy szept. Dwadzieścia sześć pań rozglądało się po sobie i pytało jednocześnie:

‒ Masz już, masz już, masz już?

‒ Ja mam! Ja mam! – odpowiadały zgodnie.

„Oczywiście, że nie mam” – pomyślała każda, mając nadzieję, że za chwilę pobiegną do domu i ściągną coś z Internetu.