Emigrantka - Agata Bizuk - ebook + książka

Emigrantka ebook

Agata Bizuk

4,1

Opis

"Emigrantka" to historia pary młodych ludzi, którzy zaraz po studiach wyjeżdżają do Irlandii w poszukiwaniu perspektyw i lepszego życia. Oczywiście, jak większość z nas, wyjeżdżają tylko na chwilę. Jak się okazuje, irlandzka rzeczywistość zupełnie nie pokrywa się z ich wyobrażeniami, zwłaszcza, że nadchodzi największy kryzys ekonomiczny w Europie. Tośka i Kostek walczą o pracę i godne życie, jednocześnie próbując nie zgubić po drodze własnej tożsamości i nie zapomnieć, kim są i skąd pochodzą.

To typowa opowieść o niejednym z nas, a przez to dość uniwersalna. To historia o Irlandii, ale uczucia emigracyjne są przecież wszędzie takie same.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (48 ocen)
21
17
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

od dawna wiadomo, że w innych krajach nie jest tak różowo , ale czasem warto sobie przypomnieć....
00
Doirse
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Z wielką ciekawością czytałam tę książkę. Przybyłam do Irlandii dokładnie w tym samym czasie co bohaterka powieści. Troszkę emocjonalnie podeszłam do tej lektury. Zgadzam się całkowicie ze zdaniem głównej bohaterki, nie nigdy nie będziemy u siebie i nawet przyjęcie irlandzkiego obywatelstwa tego nie zmieni (czasami afiszowanie się przyjęciem obywatelstwa przynosi odwrotny skutek od zamierzonego). I zawsze będziemy tęsknić za naszym prawdziwym domem. Po kilkunastu latach mieszkania tutaj odnoszę wrażenie, że wielu naszych rodaków nie zna Irlandczyków, ich historii ani zwyczajów i nie szanuje ich. Wielu nie zdaje sobie sprawy z tego, że trawelersi nie są rdzennymi mieszkańcami wyspy a ich zwyczaje nie powinny być uznawane za irlandzkie. Nie zgadzam się z tym, że Irlandczycy mają lepsze pozycje w pracy, lepsze wynagrodzenia. Tak się wydaje wielu osobom a prawda może zaskoczyć. Mąż jest Irlandczykiem i ma niższe wynagrodzenie od naszych rodaków z mniejszym stażem pracy, mniejszym zakrese...
00

Popularność




www.dlaczemu.pl

WYDAWNICTWO KSIĄŻKOWE

Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala

Korekta: Elżbieta Steglińska

Projekt okładki i skład: Woz Wreck Design

Zdjęcie na okładce: Sylwia N. Photography

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

WARSZAWA 2018

Mojemu synkowi – Olusiowi i mojej mamie.

Dzięki Wam

Od autorki:

Emigracja w jakiś sposób dotknęła chyba każdego w naszym kraju. Mało jest rodzin, których ten problem zupełnie nie dotyczy. Ludzie szukają lepszego miejsca do życia, niejednokrotnie płacąc za to najwyższą cenę: tęsknoty, wyobcowania i utraty rodziny.

Nie jest łatwo żyć w obcym kraju, wśród zupełnie obcych ludzi. A mimo wszystko wciąż słyszy się głosy zawiści tych, którzy nigdy nie spróbowali. Nie zawsze zasobność portfela przekłada się na ilość i rozmiar szczęścia. Często trzeba wybrać, poświęcić coś cennego, by móc zacząć tworzyć swoje życie na nowo.

Niektórzy świetnie odnajdują się na emigracji, inni, nie wytrzymując presji, wracają do kraju. Bo nigdy nie pozbyli się poczucia, że właśnie tam jest ich dom.

Po dwunastu latach mojej emigracji podziwiam ich wszystkich. Szanuję zarówno tych, którzy odnajdują się w trudnej polskiej rzeczywistości, tych, którzy, tak jak ja, zasiedzieli się gdzieś daleko, jak i tych, dla których tęsknota stała się motorem do powrotu. Żadna z tych sytuacji nie jest łatwa i żadna decyzja nie powinna być w żaden sposób oceniana. Każdym z nas kieruje coś innego, każdy ma inne priorytety i marzenia.

Osobiście podziwiam moich przyjaciół, którzy zdecydowali się wrócić do Polski. Ja nie mam tyle odwagi, podobnie jak ci, którzy nigdy nie spróbowali życia na obczyźnie.

Tośka i Kostek to oczywiście jedna strona medalu, bo nie zawsze wszystko jest tylko białe albo czarne. Jednak moim zamiarem było pokazanie, że emigracja to coś więcej niż tylko zarabianie (często wcale nie tak dużych) pieniędzy, ale i zwykłe, codzienne życie. Z tą różnicą, że życie często samotne i z poczuciem, że można liczyć tylko na siebie.

Mam nadzieję, że polubicie moją Tośkę i przynajmniej część z Was odnajdzie w jej historii odrobinę własnej.

Oczywiście żadna z sytuacji opisanych w powieści nigdy nie miała miejsca, nie przytaczałam autentycznych rozmów, czy nawet komentarzy internetowych żadnej z grup, ale mam nadzieję, że mimo tego udało mi się nadać moim bohaterom odrobinę realizmu.

Tak naprawdę ta książka nie powstałaby bez Was – cudnych kobiet, mam, które tu poznałam. Jesteście moimi bohaterkami! Dziękuję za Waszą siłę i codzienną walkę z irlandzką rzeczywistością, często bez armii babć i ciotek do pomocy. Dziewczyny z grupy Polskie Mamy w Dublinie – jesteście wielkie!

Oczywiście dziękuję mojemu mężowi, za utrzymywanie nas na powierzchni nawet wtedy, kiedy bywało kiepsko, a jego żona właśnie wpadła na genialny pomysł zostania pisarką. Olkowi – mojemu synkowi i największej inspiracji – dzięki Tobie moje życie nabrało właściwego sensu.

Dziękuję moim dziewczynom: Karolinie Chmiel – najdzielniejszej mamie na świecie i Asi Hernik – za Waszą przyjaźń, wsparcie, ale i za stawianie mnie do pionu, kiedy wymaga tego sytuacja.

Mojej ślicznej Krzysi Kazanowskiej – za użyczenie imienia, charakteru i dołeczków w policzkach mojej bohaterce. Bez Twojego udziału książkowa Krzysia nie miałaby prawa być taka fajna! I za pozowanie do okładki. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszej modelki!

Sylwii Nawaryńskiej – najlepszej fotografce na świecie, za przepiękne zdjęcie okładkowe. Sylwia, jesteś niesamowita! Spełniaj swoje marzenia!

Kasi Chrobak – za pielęgnowanie we mnie bzika książkowego i utrzymywanie mnie w przekonaniu, że książkoholizm to wcale nie choroba i jej mężowi – Olkowi – za cierpliwość do nas obu. Olo, te nasze niekończące się rozmowy, to tak naprawdę ważne konsultacje w sprawie książki. Serio!

Naszym ulubionym „Angolom”, Anicie Bieniek i Adrianowi Niewęgłowskiemu. Udowodniliście, że niemożliwe nie istnieje i że zawsze warto walczyć o swoje marzenia. Trzymam za Was kciuki i kibicuję Wam ze wszystkich sił. Bierzcie, co do Was należy, kochani!

Magdzie Witkiewicz – najlepszej pisarce – za dodawanie mi otuchy i ciągłe powtarzanie, że przecież musi się udać. I za służenie dobrą radą pisarskiemu żółtodziobowi.

Agnieszce Ryś – za motywację, nieustającą wiarę we mnie i nieograniczone pokłady mocy. I za wyjaśnianie mi rzeczy niewyjaśnialnych i cierpliwość, kiedy czasem nie mam ochoty ich zrozumieć.

Marcinowi Szczepańskiemu – za rozmowy nie tylko o emigracji, za wspólną miłość do „krwi i flaków”, za spełnianie marzeń, zaufanie i za to, że pozwoliłeś mi się zabić w kolejnej książce. Pamiętaj, mam to na piśmie!

Wydawnictwu Dlaczemu – za wiarę we mnie, wyrozumiałość, cierpliwe znoszenie mojego marudzenia i pomysłów czasami nie z tej ziemi.

I przede wszystkim chcę bardzo podziękować moim Czytelniczkom (i Czytelnikom). Bez Was moje pisanie nie miałoby najmniejszego sensu.

Jestem szczęściarą, mając tylu cudnych ludzi dokoła!

Przyjemnej lektury!

I

O matko! Obudził mnie ból. Lewą nogę miałam nienaturalnie wygiętą w kolanie, a prawa stopa „tak zgrabnie” leżała na lewej, że spuchła. Ręka zdrętwiała mi po łokieć, okulary wbiły się w czoło. Cholera, znowu zasnęłam w trakcie czytania!

Staś, zamiast spać, w najlepsze bawił się całym zastępem swoich misiów. Jakby nie zauważył, że bajka się skończyła, a jego własna matka odleciała już w objęcia Morfeusza.

– Stasiek, do łóżka! – Najpierw wyprostowałam nogi i rozmasowałam rękę, a potem sięgnęłam po okulary. Na szczęście ich nie połamałam, kolejny wydatek, zwłaszcza teraz, nie jest mi do niczego potrzebny.

– Ale przecież jestem w łóżku – odparł rezolutnie Staś.

– Fakt. – Wreszcie oprzytomniałam. – To teraz misie do budy, a ty pod kołdrę – zakomenderowałam.

– Ale bajka… – jęknęło moje dziecko.

– Nie ma szans. Na dzisiaj koniec. Dobranoc, króliczku. Patrz, Ewa już smacznie śpi. – Cmoknęłam mojego króliczka w czoło i zgasiłam światło.

– Bo ty mi nigdy nie czytasz… – Stasiek próbował jeszcze negocjować w ciemności. – I nie dawaj mi już buziaków – warknął obrażony.

– Nie to nie. – Jakoś nie miałam sił z nim dyskutować. Jedyne, o czym teraz myślałam, to własne łóżko i kilka godzin prawdziwego snu. Wyszłam z pokoju, a Staś natychmiast się rozpłakał.

– Ale ja chcę twoje buziaki, mamuś…

Ech, cholernie trudno być mamą!

Może jednak najpierw się przedstawię. Nazywam się Antonina Bąk-Kowalska. Rodzice skrzywdzili mnie koszmarnym imieniem (dali mi je na cześć babci mojej mamy) już ponad trzydzieści lat temu, a ja do dziś nie zdołałam się do niego przyzwyczaić. Chociaż mogło być gorzej, zwłaszcza że rozrzut imion w mojej rodzinie jest znaczny, począwszy od Fryderyki przez Józefę, a na Teodorze kończąc. O nazwisku nawet nie powinnam wspominać. Odkąd pamiętam, do mojego „Bąk” zawsze przypinano przydomek „pierdzioszek”. Sama radość być przez pół podstawówki Bąkiem pierdzioszkiem i znosić wszystkich, którzy uważali to za szalenie zabawne. Dlatego właśnie podczas ślubu kazałam dopisać do swojego nazwisko Kostka. No dobra, może też nie jest jakieś wyszukane, ale brzmi lepiej. Tak czy inaczej dla znajomych jestem Tośką i wszyscy doskonale wiedzą, że każda inna forma nie wchodzi w grę pod groźbą odstrzelenia łba razem z przyległościami. Ale dość o nazwiskach.

W Dublinie wylądowałam (dosłownie i w przenośni) już kilka lat temu, razem z połową młodych z naszego kraju. I z mężem (znaczy wtedy jeszcze przedmężem). Doprawdy nie wiem, co nam strzeliło do głowy. W jednej chwili podjęliśmy decyzję, by ot, tak zostawić wszystko i z jedną walizką wyruszyć w świat. Wtedy wydawało mi się to takie romantyczne, ale kiedy teraz o tym myślę, ciarki przechodzą mi po plecach. Gdybym wiedziała, co mnie tu czeka, nie jestem pewna, czy tak bym postąpiła.

Kostek marudził, jego ojciec marudził, mój ojciec zaś postanowił nie odzywać się wcale. Mamy płakały i załamywały ręce, a wszyscy trzymali kciuki, żeby przypadkiem nam się nie udało. Być może nie wyjechalibyśmy, ale trzy stówy od osoby wydane na przelot (przy zarobkach sześćset złotych miesięcznie wydawały się małym majątkiem) skutecznie zmobilizowały nas do podjęcia ryzyka. Pewnego dnia zostawiliśmy więc ponurą polską rzeczywistość i wyruszyliśmy w nieznane.

W Irlandii padało. Deszcz siekł prosto w oczy, a nawet kiedy przestał, wcale nie było lepiej. Wielki dom z ogrodem, w którym mieliśmy zamieszkać, okazał się ciasną, zagrzybioną ruderą z kawałkiem betonu zamiast trawnika, a fantastyczni rodacy, którzy wynajęli nam pokój w tym pałacu – bandą oszołomów, którym pieniądze (a raczej kupiona za nie whiskey) wyprały mózgi.

Jednak najgorzej było z pracą. Nasłuchaliśmy się, że praca w Irlandii leży na ulicy i rośnie na drzewach i za cholerę nie mogliśmy zrozumieć, że to nijak się ma do rzeczywistości. Zmęczeni ciągłym patrzeniem pod nogi (bo może na tej ulicy rzeczywiście coś leży) i rozglądaniem się wokół, stwierdziliśmy w końcu, że jednak na życie trzeba zacząć zarabiać uczciwie. A potem nastał Stasiek…

– Mamo, przecież Irlandia to nie koniec świata. Wszyscy wyjeżdżają, jakoś znajdują pracę i dają sobie radę. W końcu nie mamy już po piętnaście lat.

– Po piętnaście może i nie, ale niewiele więcej. – Moja mama nie dała sobie przetłumaczyć, że mamy dwudziesty pierwszy wiek, że latają samoloty, a ludzie przemieszczają się z miejsca na miejsce szybko bez i problemów. – A jak ten samolot spadnie? Słyszałaś, jak jeden, no… – usilnie szukała albo nazwy linii, albo argumentów – no spadł i zahaczył dziobem o pas startowy czy jakoś tak. A w ogóle to w polu wylądował, słyszałaś?

Moja mama bardzo boi się latać. Właściwie przeraża ją wszystko, co jeździ, lata, pływa (niepotrzebne skreślić) szybciej niż jej wysłużona polówka. Oczywiście nigdy nie leciała samolotem. Ba, na dobrą sprawę nigdy nie zbliżyła się do lotniska na mniej niż sto kilometrów, ale wszystkim szczerze odradza.

– Dziecko, zastanów się jeszcze. Przecież to niebezpieczne. A jak nam się z ojcem coś stanie? Starzy już jesteśmy, schorowani. Na pogrzeb nie zdążysz…

Nie cierpię, kiedy uderza w takie tony. Doskonale wiedziała, że będzie mi przykro, zwłaszcza że zdawałam sobie sprawę, że zostawiam tu rodziców zupełnie bez wsparcia. Niestety, nie zadbali o rodzeństwo dla mnie, a teraz mieli stracić wychuchaną jedynaczkę. Z drugiej strony oboje z ojcem byli zdrowi, pracowali i radzili sobie całkiem nieźle. Dlaczego więc nagle miałoby im się coś stać, tylko dlatego że wyjadę? Prędzej chyba ja skończę z depresją, jeśli mi będą sączyć do ucha swoje czarne wizje.

U Kostka nie było lepiej. Jego mama krzyczała, ojciec krzyczał, a my siedzieliśmy przy stole ze spuszczonymi głowami jak nastolatki przyłapane na paleniu papierosów w piwnicy. Oczywiście wszystkiemu winna byłam ja. Bo Kostuś miał, zdaniem mamusi, przed sobą świetlaną przyszłość, karierę, doktorat, a ja postanowiłam pozbawić go tego wspaniałego życia i namówić do wyjazdu do jakiejś irlandzkiej wioski, gdzie będzie pasał kozy albo inne owieczki. Rodzice Kostka, sami niewykształceni, zawsze bardzo dbali, by syn dostał wszystko, co jest najlepsze, zwłaszcza edukację. Oczywiście w miarę rozsądku i możliwości, które jednak zwykle bywały dość ograniczone. Kostuś więc skończył uniwersytet (z dość niezłym nawet wynikiem) i zamierzał skupić się na doktoracie (znaczy mamusia zamierzała skupić się na Kostku, by ten zechciał się skupić na nauce). Tymczasem kochany Kostuś skupiać się wcale nie zamierzał, a nawet sam cichaczem namawiał mnie na ten wyjazd, twierdząc, że swoje stosunki międzynarodowe równie dobrze może uprawiać za granicą (byle nie za granicą przyzwoitości). Ale oczywiście to ja zebrałam po głowie za całą sytuację. Jego matka przysięgła, że jak wyjedziemy, nie będziemy mieli dokąd wracać. A przynajmniej Kostek nie będzie miał. Niech i tak będzie.

Cholernie trudno jest się spakować w jedną walizkę. Trzeba zabrać wszystko, co na początku będzie potrzebne do życia w obcym kraju, a bagaż nie może ważyć więcej niż piętnaście kilogramów. Pościel, lekkie ubrania (w środku lata nie będę przecież pakować kurtek zimowych – jak się dorobię, to sobie kupię), oczywiście kiełbasa, puszki i chińskie zupki na czarną godzinę. Moja mama była gotowa zapakować nam z tonę różnych przetworów, grzybków marynowanych i kompocików z wiśni, ale niestety, po zamachach w Ameryce na każdym lotnisku z taką wałówką zostalibyśmy potraktowani jak terroryści. Nic z tego.

Ojciec nawet nie wyszedł z pokoju się pożegnać. Obraził się na amen i może myślał, że jak nie poda mi ręki, to nie wyjadę. Też nic z tego. Za to ojciec Kostka serdecznie życzył nam, żebyśmy wrócili z podkulonymi ogonami i byle nie za późno. Przyjemniaczek. Mamy solidarnie płakały, bo cóż innego mogły zrobić, skoro się uparliśmy.

Około południa pod palącym polskim słońcem wsiadaliśmy do samolotu. Nie można powiedzieć, że z nadzieją, bo tę skutecznie wybiła nam z głów kochana rodzinka. Miałam wrażenie, że ostatni raz widzę wszystko, do czego byłam przyzwyczajona przez lata i co przecież kochałam. Rozbolał mnie żołądek, a razem z bólem dopadły potężne wątpliwości. Gdybym mogła, nigdy nie wystawiłabym nosa gdzieś dalej (chyba że w celach wakacyjnych), a teraz wyjeżdżałam na stałe za granicę… Tylko, z drugej strony, jakie miałam perspektywy w małym mieście (nawet nie miasteczku, tylko właśnie w mieście, kiedyś nawet wojewódzkim), gdzie szczytem ambicji młodego człowieka po studiach była praca na kasie w supermarkecie? Byliśmy z Kostkiem razem od matury, a ciągle spotykaliśmy się na randkach, nie mając szans posmakować wspólnego życia. Kredyt mieszkaniowy był luksusem, na który mogli sobie pozwolić wyłącznie nieliczni. Pieprzony kraj, który zmusza ludzi do wyjeżdżania w nieznane, żeby mogli normalnie żyć! W dniu wyjazdu Kostek twardo nie odzywał się ani słowem, ale widać było, że też czuł potężny żal.

Siedzieliśmy w samolocie, mając wrażenie, że po raz ostatni patrzymy na naszą ojczyznę. Wiem, patetycznie, ale nie mieliśmy bladego pojęcia, co będzie czekać nas po wylądowaniu w Dublinie, więc woleliśmy być przygotowani na najgorsze. Adrenalina i jakaś dziwna euforia mieszała się z potężnym smutkiem. Wyzwania i nowe sytuacje zawsze były dla mnie powodem do szybszego bicia serca. Traktowałam życie jak niekończącą się przygodę. Ale dziś po prostu się bałam.

– Przestań się mazać, idiotko! – Skarciłam się w duchu. – W końcu Irlandia to nie koniec świata, a sześć stów za bilet to nie majątek (jeśli zarabia się w euro oczywiście).

Otarłam łzę z policzka i zapięłam pasy. No to fru!

W Dublinie było dziwnie. Samolot z trudem (bo wiało jak w Kieleckiem) usiadł wreszcie na pasie lotniska. Z głośników zagrzmiały fanfary (znaczy to sukces, że udało nam się szczęśliwie dolecieć, czy o co chodzi?), a po samolocie przetoczyło się westchnienie ulgi wszystkich pasażerów. Pomijając deszcz i temperaturę zdecydowanie mało letnią – jakieś dwanaście, w porywach do piętnastu stopni (cholera, dlaczego jednak nie wzięłam tej kurtki?), podróż można było zaliczyć do naszego pierwszego sukcesu.

Oczywiście Kostkowi nie przyszło do głowy, że jak już wylądujemy na Zielonej Wyspie, będziemy musieli gdzieś spać, więc ja przez internet wynajęłam śliczny pokoik u cudownej polskiej rodziny. (A przynajmniej tak było napisane w ogłoszeniu). Nie spodziewaliśmy się, że ktoś po nas wyjedzie na lotnisko, więc przekonywałam samą siebie, że jakoś sami trafimy.

Wychodząc z hali przylotów, natychmiast wpakowałam się radośnie pod przejeżdżający samochód. Jasna cholera, przecież oni tu jeżdżą drugą stroną! Kierowca coś pokrzyczał, wystawił za okno dwa palce w międzynarodowym geście przyjaźni (tylko dlaczego dwa, a nie jeden? Doprawdy dziwny ten kraj) i pojechał. Dobrze, że mnie nie zabił, miałabym tę swoją Irlandię. Z sercem w gardle i na trzęsących się nogach odwróciłam się do Kostka, który z rozdziawionymi ustami przypatrywał się sytuacji.

– Tośka, może my jednak źle zrobiliśmy, zostawiając wszystko? – wymamrotał.

Cholera, wiedziałam, że dupa z niego, a nie facet!

– Co ty pieprzysz, człowieku? – Wydarłam się na całe gardło. – O ile mi wiadomo, to ja się właśnie wpakowałam pod auto, a nie ty! To ja załatwiłam tę całą cholerną Irlandię, ja walczyłam z rodzicami i to nie tylko swoimi, w końcu ja wyłożyłam za nas pieniądze, a ty jedyne, co potrafisz, to mieć wątpliwości! Niech cię, szlag!

Szarpnęłam walizkę i poszłam w stronę przystanku (a przynajmniej miałam nadzieję, że tam, dokąd szłam, będzie przystanek albo przynajmniej drogowskaz do niego). Nikt nie zwracał na nas uwagi. Ludzie przemieszczali się w sobie wiadomych kierunkach i nikogo nie obchodziło, że my tu właśnie przeżywamy osobiste dramaty.

Chciało mi się wyć. Nie tak to sobie wyobrażałam. Deszcz padał, całkowicie zalewając mi oczy i skutecznie uniemożliwiając rozeznanie w terenie. Z drugiej strony przynajmniej nie było widać łez toczących się po moich policzkach. Byłam wściekła, przemoczona do suchej nitki i beznadziejnie w tym wszystkim samotna. Samochody nadal jechały nie po tej stronie, co trzeba, a walizka, jak na złość, potykała się o każdą nierówność chodnika, za każdym razem wykręcając mi swoim ciężarem rękę. Kostek człapał za mną ze spuszczoną głową i miną cierpiętnika. Już od pierwszej minuty nienawidziłam tego kraju, tej cholernej pogody, ludzi i własnej głupoty. Najchętniej wróciłabym na lotnisko i wsiadła w najbliższy samolot do Polski. Gdyby tylko wystarczyło mi odwagi (i pieniędzy, niestety).

Z trudem znaleźliśmy właściwy przystanek. Zanim wyjechałam z Polski, dokładnie przestudiowałam mapę Dublina (a przynajmniej części z lotniskiem i tej, w której mieliśmy zamieszkać) i mniej więcej wiedziałąm, jak się dostać do naszego przyszłego domu. Dzięki Bogu za doktora Google’a, bo w tym gąszczu jednakowych domów i ludzi mówiących w nieznanym mi języku pewnie skończylibyśmy pod jakimś mostem.

Wreszcie dojechaliśmy. Na „naszym” przystanku czekał wysłannik gospodarzy i, jak się okazało, nasz przyszły współlokator, z głupią miną i garścią złośliwości na powitanie.

– Witamy w Dublinie. Pięknie tu, co? Prawdziwa metropolia, a nie jakaś polska dziura zabita dechami. Igor jestem.

Dublin bynajmniej nie przypominał metropolii, a raczej nieco przerośniętą wioskę. Rzędy identycznych, niskich domków w żaden sposób nie kojarzyły się z wielkim miastem. Jedyne, co mogło sugerować, że jesteśmy w stolicy, to tłumy ludzi przemieszczające się w szalonym pędzie w tę i z powrotem jak mrówki na dopalaczach. Być może w innych rejonach wygląda to zupełnie inaczej, po tej stronie miasto było co najmniej rozczarowujące.

Spojrzeliśmy na siebie z Kostkiem. Przyjaciółmi z tym panem to my na pewno nie zostaniemy. W odpowiedzi na nasze milczenie Igor uśmiechnął się tylko krzywo i gestem nakazał nam pójście za nim.

Prowadził nas bocznymi ścieżkami, jakby chciał, byśmy, wychodząc z domu, nigdy więcej do niego nie trafili. Nic prostszego – i tak wszystko wyglądało identycznie, więc, przynajmniej w założeniu, nie zamierzaliśmy rozstawać się z mapą. Oczywiście Igor musiał pokazać nam „prawdziwą metropolię”, przechodząc przez środek największej galerii handlowej, jaką miałam okazję widzieć. Biegłam za nim i za Kostkiem z tą nieszczęsną walizką, z jednej strony marząc, żeby już dotrzeć do domu, a z drugiej, wyobrażając sobie robienie zakupów w tym cudownym, pełnym markowych sklepów miejscu. Kiedyś na pewno tu jeszcze wrócę!

Dom był obskurny. Po drodze mijaliśmy dziesiątki budynków i za każdym razem miałam nadzieję, że któryś z tych ślicznych domeczków z malutkim gankiem to właśnie ten wymarzony, ale niestety – Igor wszedł do najgorszej rudery w okolicy.

Zacisnęłam zęby i postanowiłam mimo wszystko nie tracić nadziei. Może to tylko pierwsze wrażenie…

W środku było niewiele lepiej. Już za drzwiami buchnął nam w nosy zaduch stęchlizny. Dałabym głowę, że nikt tu nigdy nie wietrzył. Przeszliśmy wąskim korytarzem wprost do niewielkiej kuchni. Stare meble z obłażącą okleiną raziły w oczy, sprzęty pamiętające pewnie lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku próbowały wyglądać na czyste (niestety, tylko próbowały), a wytarte do granic możliwości linoleum na podłodze dość niezdarnie udawało panele. Rozejrzałam się dokoła – się posprząta, będzie dobrze. Naprawdę nie ma na co narzekać. Chyba sama siebie próbowałam pocieszać, bo niestety na Kostka nie miałam co liczyć.

Igor oprowadził nas po domu i wreszcie pokazał nam nasz pokój. Weszłam do środka i zamarłam. Pokoik był mikroskopijny, a na dodatek nic tu nie pasowało absolutnie do niczego. Na środku stało stare łóżko z wygniecionym materacem, na którym rozlewały się brunatne plamy Na dobrą sprawę całe łóżko było jednym wielkim materacem leżącym na stelażu i obitym materiałem w niebieskie wzory i z zagłówkiem byle jak rzuconym od strony ściany. Dwie białe szafy wbudowane we wnękę jeszcze bardziej zmniejszały to i tak już małe pomieszczenie, a ciemne zniszczone szafki koło łóżka sprawiały wrażenie, jakby ktoś znalazł je przypadkiem przy śmietniku i przywlókł tutaj wyłącznie dla żartu. Na podłodze, jak zresztą w całym domu z łazienką włącznie, leżała ohydna czerwona wykładzina dywanowa z podobnymi plamami jak na materacu, a na ścianie… na ścianie było najlepiej. Dokładnie naprzeciw łóżka wisiał ogromny, zajmujący prawie pół ściany plakat roznegliżowanej kobiety rodem z magazynu dla panów. W pokoju unosił się zapaszek wilgoci, który od samego wejścia powodował u mnie odruchy wymiotne. Zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć o tym miejscu i zdać sobie sprawę, że przyjdzie nam tu mieszkać przez najbliższe tygodnie, a może nawet i miesiące, najpierw dopadłam okna. Musiałam pozbyć się tego smrodu, i to za wszelką cenę.

Niestety, otwierała się tylko jedna część wielkiego trzyskrzydłowego okna Przekręciłam klamkę i szarpnęłam, ale okno ani drgnęło. Dopiero po chwili szarpania zauważyłam, że do ramy przytwierdzone są metalowe prowadnice, po których przesuwa się szyba. Prowadnicy wystarczyło jedynie na lekkie uchylenie – nie było mowy o porządnym przewietrzeniu. Żeby było śmieszniej, okno otwierało się na zewnątrz, co wprawiło mnie w niemałe osłupienie. Już chyba wiem, dlaczego szyby wyglądały, jakby nigdy jeszcze nie były myte.

Tymczasem Kostek stał jak słup i patrzył tępo przed siebie. Jakby ktoś nagle wyłączył mu prąd. Zignorowałam go. Miałam wystarczająco dużo wrażeń, żeby jeszcze przejmować się moim spetryfikowanym chłopakiem.

Nasz gospodarz (jak się potem okazało, wcale nim nie był, bo gospodarze mieli dopiero wrócić wieczorem), szybko się ulotnił, zostawiając nas samych z własnymi myślami. Odstawiłam bagaże i usiadłam na łóżku, na jedynym niepoplamionym kawałku materaca. Podkuliłam nogi, a łzy same pociekły mi po policzkach. Trudno powiedzieć, w jakim byłam stanie – byłam jednocześnie wściekła i załamana, rozbawiona tragizmem sytuacji i bliska natychmiastowego powrotu do domu. Kostek odwiesił się w końcu i nie zważając na plamy, położył się obok mnie. On patrzył w sufit, a ja na gołą babę szczerzącą się ze ściany i chyba oboje myśleliśmy dokładnie o tym samym. To się nie mogło dziać naprawdę!

Obudziło mnie trzaśnięcie drzwi. Leżałam w nadal wilgotnych ciuchach, ale Kostek przykrył mnie wygrzebaną z walizki poszewką na kołdrę. Mimo to zmarzłam niemiłosiernie. Pozbierałam się z wciąż ohydnie brudnego łóżka (nie wiem, dlaczego myślałam, że jak wstanę, cały ten syf wyparuje), nie bardzo wiedząc, gdzie jestem. Kostka nie było, a po pokoju walały się porozrzucane ubrania (znaczy mój chłopak rozpakował walizki). Zza drzwi natomiast słychać było podniesione męskie głosy – jeden Kostkowy, a drugi zupełnie mi nieznany. Uchyliłam drzwi i dyskretnie wyjrzałam na zewnątrz. W przejściu do łazienki stał mój chłopak, dyskutując zawzięcie z jakimś facetem. Choć „dyskutując” to mało powiedziane. Obcy facet prawie skakał Kostkowi do oczu i najchętniej by mu je wydrapał. Tańczył dokoła niego jak jakiś wódz Apaczów próbujący wywołać deszcz, podczas gdy Kostek stał nonszalancko oparty o ścianę i wydawał się mieć go w nosie (co oczywiście sprawiało, że tamten jeszcze bardziej się nadymał). Panowie byli tak zajęci kłótnią, że nawet mnie nie zauważyli. Może to i dobrze, przynajmniej mogłam na bieżąco śledzić rozwój sytuacji i zareagować w miarę możliwości.

– Stary, przestań mi tu pierdolić! Wróciłem z pracy i chcę się wykąpać – krzyczał tamten. – I gówno mnie obchodzi, czy ty czekasz pół godziny, czy pół dnia! Ty, jak ty w ogóle masz na imię?

– Kostek – odparł mój luby ze stoickim spokojem. Uwielbiam w nim to, że jest spokojny, nawet kiedy wszystko dokoła szaleje. Chyba właśnie w tym spokoju kiedyś zakochałam się najbardziej. Nie lubię co prawda, jak się tak zawiesza, ale cała reszta jest całkowicie w porządku.

– Kostek… – skrzywił się tamten. – Co za gówniane imię. Nevermind. Słuchaj, Kostuch. Wbij sobie do łba, że ja tu rządzę i będzie po mojemu, a jak ci się nie podoba, to zabieraj tę swoją lalunię i wypierdalaj z domu.

Kostek ani drgnął. Nadal oglądał własne paznokcie i wyglądał na zupełnie niezainteresowanego dyskusją. Atmosfera zgęstniała do tego stopnia, że miałam wrażenie, że za chwilę dojdzie do zbrodni.

Cofnęłam się do pokoju i zamknęłam cicho drzwi. Oparłam się o ścianę i przez chwilę wsłuchiwałam w rytm własnego serca, które tylko czekało, żeby wyskoczyć mi z piersi. W uszach mi huczało, a w głowie galopowało tysiąc rozpędzonych koni. Nagle zapragnęłam znów być w Polsce, w domu, na wikcie mamusi. I już nie przeszkadzałyby mi jej narzekania, że jestem po studiach, a nawet nie mam porządnej pracy, że w tym wieku mieszkam z rodzicami i że Bóg jeszcze wie co.

Gdy serce przestało mi walić, przyłożyłam ucho do drzwi. Tamten nadal wrzeszczał, a Kostek nadal milczał. Boże, w co my się wpakowaliśmy!

Później nie było wcale lepiej. Sebastian, bo tak miał na imię nasz gospodarz i jak się okazało, hrabia, (on naprawdę nie był hrabią, to tyko taki przydomek), używał sobie w najlepsze. Kiedy był w domu, wszyscy, z jego żoną włącznie, chodziliśmy jak szwajcarskie zegarki, żeby przypadkiem niczym hrabiego nie urazić. A hrabia zwykle zalegał na sofie w salonie i maltretował pilota do telewizora. Dodatkowo z sofy miał doskonały podgląd na parter domu i mógł dyrygować nami, nie kiwając nawet małym palcem. W te dni wolałam siedzieć u siebie na górze i w miarę możliwości się nie narażać. Zresztą nie tylko ja stosowałam taki sposób. Większość mieszkańców domu chowała się po kątach albo zwyczajnie wychodziła, by nie musieć na niego patrzeć.

Za to kiedy Sebastian wychodził do pracy, wszyscy oddychaliśmy z wyraźną ulgą. Można było swobodnie rozmawiać, wykąpać się o dowolnej porze. Mało tego – w „tych dniach” stać nas nawet było na szaleństwo gotowania obiadu! Całe szczęście nasz landlord (bo tak kazał się nazywać) pracował uczciwie (a przynajmniej tak się wydawało) od poniedziałku do piątku, więc z tymi obiadami wcale nie było tak najgorzej. Tak naprawdę żaden też był z niego landlord, bo ani nie kupił tego domu, ani nie miał do niego najmniejszych praw – ot, wynajął go na własne nazwisko i wymyślił, że zarobi na rodakach. Nie on zresztą jeden, bo, jak się później dowiedzieliśmy, to dość powszechne zjawisko. Płaciliśmy więc mu za poszczególne pokoje tyle, że po uzbieraniu czynszu od wszystkich wystarczało mu nie tylko na opłatę, ale też zostawało kilka stówek na drobne wydatki. Przyznać trzeba, że znał się na interesach.

Nie tylko ja nie mogłam na niego patrzeć. Wszyscy mieszkańcy domu (a w porywach bywało nas nawet dziesięcioro) mieli serdecznie dość tej sytuacji. Igor wyprowadził się tydzień po naszym przyjeździe, a cała reszta po kolejnych kilku dniach. Na ich miejsce wprowadzili się nowi, a potem jeszcze jedni i kolejni. Zgraja zupełnie obcych sobie osób. Najchętniej też wyprowadziłabym się, zabrała Kostka i swoją nędzną walizkę, gdybyśmy tylko mieli dokąd pójść. Niestety, byliśmy zieloni jak szczypiorek na wiosnę i goli jak święci tureccy, więc nie mieliśmy dużego pola manewru. Po tygodniu wiedzieliśmy co prawda, gdzie są pobliskie sklepy (jakbyśmy mieli za co w nich kupować), kafejka internetowa i biuro socjalne, w którym w wielkich bólach rodziły się nasze numery identyfikacyjne potrzebne do podjęcia pracy, ale niestety, na tym kończyła się nasza wiedza. Nie mieliśmy bladego pojęcia, gdzie szukać pracy, jak jej szukać i w ogóle jak załatwić nawet najbłahszą sprawę. Nic, czarna dziura informacji. Kostek jak zwykle zdawał się tym zupełnie nie przejmować

– Tośka, wyluzuj. Damy radę. Pomieszkamy jeszcze trochę, zaczniemy pracować i wynajmiemy sobie jakieś mieszkanie – jak zwykle przyjmował wszystko na chłodno i w ten sam sposób oceniał plusy i minusy sytuacji.

– Tylko że ja nie chcę dawać rady! Ja chcę normalnie żyć! – krzyczałam na niego nie wiadomo czemu. – Ile jeszcze będziemy tu mieszkać? Aż nas wyrzuci pod most? Czy będziemy czekać, żeby zrobił nam krzywdę? Mam dość tego popaprańca i nie próbuj mi nawet wmówić, że tobie pasuje taki układ.

– Oczywiście, że nie pasuje, ale przecież nie będę się z tego powodu wieszał. – Kostek wzruszył ramionami. Tak jakby początkowy wstrząs przyjazdowy zabił w nim instynkt samozachowawczy.

– Zobaczysz, że to się źle dla nas skończy! – jęknęłam tylko, bo co innego mogłam zrobić.

II

To miał być dobry dzień. Obudziłam się z radosnym przekonaniem, że dziś wydarzy się coś dobrego. Nie wiem, skąd się to wzięło, i nie wiem nawet, kto mnie tak pozytywnie natchnął (zważywszy na wczorajszy podły humorek Sebastiana i wieczorną awanturę o łazienkę), ale postanowiłam sobie, że od dziś wszystko się zmieni. Goła baba co prawda nadal wdzięczyła się z plakatu, a tapeta tak jak i wczoraj zwisała smętnie spod parapetu, ale nawet to nie było mi w stanie popsuć humoru. Pokazałam język babie i poszłam pod prysznic. W końcu po trzech tygodniach jałowego nicnierobienia coś musi się zmienić, prawda? Ja wam jeszcze pokażę!

Kostek pozbierał się z łóżka jakieś pół godziny później, gdy już wykąpana i pachnąca robiłam śniadanie. Choć „robiłam” to trochę za wiele powiedziane. Zwyczajnie posmarowałam ohydny irlandzki chleb jeszcze ohydniejszą irlandzką margaryną. Z lodówki wygrzebałam ostatnie kabanosy przywiezione z Polski i zaparzyłam irlandzką herbatę (nie muszę chyba wspominać, że ohydną). W ogóle wszystko tu jest ohydne. Co prawda to nasze „wszystko” ograniczało się na razie do chleba za kilka centów, margaryny i oranżady, ale to nie wyglądało ani nie smakowało dobrze.

Po kilku dniach od przyjazdu musieliśmy zrobić pierwsze zakupy. Najbliższy sklep oddalony był o dobre pół godziny marszu od naszego lokum, więc stwierdziliśmy, że nie będziemy robić zakupów na kilka dni i targać ciężkich toreb. Zresztą na jednej półce w lodówce niewiele mogliśmy upchnąć. Połowę miejsca zajmowały skarby przywiezione z Polski, na które nasi współlokatorzy patrzyli zawistnym wzrokiem. Brakowało nam tylko chleba, omasty i może pomidora.

W sklepie już na dzień dobry przeżyliśmy szok. Matko, jakie to było wszystko drogie! Za sześć pomidorów dwa pięćdziesiąt. To przecież całe dziesięć złotych! Chleb kosztował drugie tyle, a sześć jabłek to kolejne trzy euro. Przy tych cenach w ciągu tygodnia zostaniemy bez pieniędzy, a w przyszłym będziemy obgryzać tapetę ze ścian. Zdecydowaliśmy się na najtańszy chleb, pewnie w gratisie z rozwolnieniem, oranżadę, która wcale oranżady nie przypominała, i masło, znaczy margarynę. Chyba w całym sklepie nie było podlejszego żarcia. Jak tak dalej pójdzie, nigdy nie będziemy normalnie jeść, skoro wszystko tu takie drogie. Sprawdzając ceny, dostawaliśmy niemal zawału serca, bo w przeliczeniu na złotówki robiły się z tego niebagatelne kwoty. Nasi współlokatorzy ostrzegali nas, żeby nie przeliczać, ale przecież tak się nie da.

W ogóle na temat irlandzkiego jedzenia można by napisać książkę. Kwadratowe pieczywo nie przypomina chleba, tylko watę. Jest lekkie, choć obawiam się, że wcale nie lekkostrawne, zresztą smakuje tak, jak wygląda. Trzeba się obchodzić z nim jak z jajkiem – od kupienia do zjedzenia. Podczas smarowania się rozpada, a zjedzenie go następnego dnia może zaszkodzić. Po dwóch dniach chleb zamienia się w zielonego stworka pokrytego pleśniowymi włoskami, a trzeciego samodzielnie wychodzi z chlebaka. Kiełbasie zaś do smacznej wędliny tak daleko jak stąd do Honolulu. Szynka składa się głównie z soli, pomidory czerwienią się chyba wyłącznie ze wstydu, bo w smaku przypominają płytę wiórową, a sery… cóż, z serami można się nawet zakumplować (też bez szału, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma). Nie wspomnę o herbacie, która jest czarniejsza od kawy, a smakuje… lepiej nie mówić. Igor twierdził, że oni tu piją tę herbatę z mlekiem, ale jakoś trudno mi to sobie wyobrazić. Siekiera jako bawarka – ohyda, nawet nie będę próbować. Może kiedyś, gdy już będziemy pracować i będzie nas stać na coś lepszego, zmienimy zdanie o irlandzkim jedzeniu. (Chociaż w sklepie wywąchałam wszystkie dostępne chleby i nawet te najdroższe były watopodobne i pachniały jedynie polepszaczem, ale może, zanim się dorobimy, ktoś zacznie wypiekać lepszy chleb). Na razie z żalem kończyliśmy zapasy od mamusi.

Mimo parszywego jedzenia i Kostka, który wstał jak z krzyża zdjęty, śpiewałam radośnie pod nosem, smarując kolejną kromkę tego dziwnego pieczywa. Dziś na pewno wydarzy się coś dobrego!

Ubrałam się w ekspresowym tempie, podczas gdy Kostek nadal siedział nad tą nieszczęsną kromką (rozumiem, że mu nie smakuje, ale przez pół godziny przeżuwać kilka kęsów to już zdecydowana przesada), pozbierałam wszystkie swoje papiery, narzuciłam na siebie pelerynkę przeciwdeszczową (w sensie foliowy worek z wycięciami na ręce i kapturem, który to wynalazek kupiłam za całe dwa euro – czyli osiem złotych, więc wcale nie tak źle – w markecie) i ruszyłam na podbój irlandzkiego rynku pracy. Kostek żuł śniadanie wpatrzony w dal. Depresja czy co? Postanowiłam, że nim i jego egzystencjonalnymi problemami zajmę się później. Bo przecież dziś ma być TEN dzień!

Na szczęście nie padało jakoś bardzo, choć z toną CV w plecaku i w tej nieszczęsnej pelerynce musiałam wyglądać jak ostatnia desperatka. No, może pół desperatki, ale pół jeszcze ujdzie. W niecałe pół godziny dotarłam do najbliższego biznesparku. To taki odpowiednik naszej strefy ekonomicznej, z tym że na dużo większą skalę. Tu na każdym kroku jest biznespark, tylko w naszej okolicy naliczyłam ich kilka. Przywitały mnie rzędy magazynów z jednej strony i wielkie budynki z drugiej. Kilkudziesięciu, jak nie kilkuset potencjalnych przyszłych pracodawców. Postanowiłam, że choćby nie wiem co, to dziś znajdę tu pracę. To w końcu prosta matematyka. Jeśli w biznesparku jest, powiedzmy, sto firm i rozniosę sto podań, i niechby choć połowa trafiła do właściwego szefa, a jedynie połowa z tej połowy zainteresowała tych szefów na tyle, by do mnie zadzwonili, to wśród dwudziestu pięciu potencjalnych pracodawców na bank znajdzie się jeden, który zechce mnie zatrudnić. W końcu jestem młoda, odważna, inteligentna i po studiach. A podobno takich tutaj szukają. Gorzej, jeśli będę musiała wybierać, bo co zrobię, jeśli znajdę już pracę i dostanę kolejną ofertę? Ech, nie ma się co martwić na zapas. Pora wreszcie zauroczyć irlandzkich pracodawców. Wzięłam więc trzy głębokie wdechy i ruszyłam rozdawać moje świetne cefałki.

Przy dziesiątej firmie zaczęłam tracić nadzieję, a przy dwudziestej miałam tak serdecznie wszystkiego dość, że chciało mi się płakać z bezsilności. W sumie zostawiłam trzy podania. Nikt, zupełnie nikt nie miał najmniejszej ochoty ze mną rozmawiać. Za każdym razem natykałam się albo na gburowatego ochroniarza, który mówił do mnie coś, czego nie rozumiałam, albo na panią w recepcji z przyklejonym sztucznym uśmiechem i informacją „no vacancies”. Nie było mowy o żadnym zauroczaniu, ba, nie miałam najmniejszych szans na spotkania z potencjalnymi pracodawcami. Kurczę przecież to niemożliwe, by nigdzie, zupełnie nigdzie nie poszukiwali pracowników!

Po trzech godzinach bezskutecznych prób byłam wykończona, zmoknięta, zmarznięta i najchętniej rzuciłabym to wszystko w diabły. Może Kostek wie coś, o czym ja nie mam pojęcia (a przynajmniej nie miałam go do dziś) i stąd ten jego podły nastrój? Może rzeczywiście nie ma tu pracy, jak twierdzili nasi rodzice? Tylko jak ja teraz spojrzę im w oczy? Antonina Harda wystrzeliła jak z procy w wielki świat, a teraz wraca z miną smutnego basseta i podkulonym ogonem pod skrzydełka mamusi. Czułam się podle. Gdybym wiedziała, jak to się dla mnie skończy, w życiu nie wyściubiłabym nosa poza własne miasto, nie mówiąc o porywaniu się z motyką na słońce w tej osławionej Irlandii.

Zrezygnowana powlekłam się do ostatniego budynku, by chyba już tylko dla spokoju sumienia wygłosić regułkę, którą jak mantrę powtarzałam dziś od rana. Bezceremonialnie przeszłam przez środek trawnika i zadzwoniłam domofonem do drzwi.

– Hallo – dźwięczny damski głos odezwał się po drugiej stronie.

– Hi. I’m looking for a job.Do you have any vacancies? – Po raz trzydziesty dziś zaśpiewałam najradośniejszym głosem, na jaki było mnie stać. Musiałam brzmieć na zdesperowaną bo kobieta po drugiej stronie westchnęła i wcisnęła przycisk otwarcia drzwi.

Serce zabiło mi mocnej ze szczęścia, ale natychmiast zdusiłam w sobie przejawy przedwczesnej radości. Pewnie i tak skończy się jak zwykle.

W recepcji przywitała mnie sympatyczna kobieta.

– Proszę usiąść, poprosiłam szefa, żeby z panią porozmawiał – powiedziała do mnie uprzejmie. Nie wierzyłam własnym uszom, a serce podeszło mi niemal do gardła. Czyli ktoś ważniejszy od pani w recepcji jednak dziś przejmie się moim losem.

Usiadłam we wskazanym fotelu i czułam, jak zaczynam płonąć z emocji. Przeciwdeszczowa pelerynka ślizgała się po skórzanym obiciu fotela, zostawiając przy okazji nie tylko na nim, lecz także na podłodze mokre plamy. Czułam się jak skończona idiotka – w tym płaszczyku, z plecakiem pełnym podań i pustką w głowie. Boże, jak ja się dogadam z tym człowiekiem, skoro jedyne, co potrafię powiedzieć, to „I’m looking for a job”? Owszem, uczyłam się angielskiego przez kilka ładnych lat, ale nigdy nie przypuszczałam, że ta wiedza do czegokolwiek mi się przyda. No bo po co komu obcy język we własnym kraju, w mieście, gdzie zachodnich (wschodnich zresztą też) turystów jak na lekarstwo? Poza tym ten angielski, którego próbują nauczyć nas w szkole, nijak się ma do tego, co słyszałam w Irlandii. Tu można zapomnieć o śpiewnym brytyjskim akcencie, który tak bardzo zawsze mi się podobał, o pięknych literackich określeniach i w ogóle o angielskim chyba jako takim. „Ajrisz inglisz” jest szorstki, niedbały i zupełnie niezrozumiały, przynajmniej dla mnie (choć przez tych kilka dni odniosłam wrażenie, że Irlandczycy często nie rozumieją nawet siebie nawzajem. Ale może się myliłam).

Pogrążoną w niewesołych myślach znalazł mnie szef tego przybytku. Wysoki, dobrze po czterdziestce i z rudą czupryną. Poprowadził mnie wąskimi korytarzami w głąb budynku aż do białych drzwi na samym końcu. W ogóle wszędzie było biało, a do tego głośno i gorąco. Za ścianą pracowały maszyny. Przytłaczała mnie ta sytuacja, ale dzielnie szłam za mężczyzną. Pół godziny później i po trudnej wymianie zdań (głównie na migi i głównie z mojej strony)… tadam… miałam pracę! A przynajmniej tak mi się wydawało. No, ale jeśli menedżer (bo zdołałam zrozumieć, że rozmawiam z menedżerem) powiedział „tomorrow” i „eight-o-clock”, to znaczy, że jutro o ósmej zaczynam swoją przygodę z irlandzką fabryką. Cóż, najwyżej zrobię z siebie idiotkę jutro rano, kiedy okaże się, że jednak nie zostałam przyjęta.

Powiem szczerze, że sama się sobie dziwię, jak zdołałam się dogadać, zwłaszcza że rozumiałam co najwyżej co dziesiąte słowo, a i to wyrwane z kontekstu. Na dobrą sprawę nie wiem nawet, co będę jutro robić, ani – o zgrozo – co to za przybytek. Na pewno wszystko okaże się już jutro. A ja bardzo lubię niespodzianki!

Do domu wracałam jak na skrzydłach. I nieważne były deszcz i wiatr. I nawet ta nieszczęsna pelerynka była nieważna. Dostałam pracę, i to bez niczyjej pomocy! Od jutra zaczynam całkiem nowe życie! Mówiłam, że dziś spotka mnie coś dobrego!

Przed domem na krawężniku siedział Kostek i nerwowo palił papierosa. Był blady jak ściana i chyba niedawno nawet płakał, bo oczy miał czerwone i zapuchnięte. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam go w takim stanie, nie wspominając o paleniu papierosów, które rzucił jakieś dwa lata temu.