Elsenborn - Piotr Langenfeld - ebook + książka

Elsenborn ebook

Piotr Langenfeld

4,3
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

 

Bitwa o Wzgórze Elsenborn miała kluczowe znaczenie dla powstrzymania niemieckiej kontrofensywy w Ardenach, która rozpoczęła się 16 grudnia 1944 roku i miała na celu odcięcie aliantów od dostaw z portu w Antwerpii oraz zmuszenie ich do podpisania rozejmu.

 

Na drodze 12 Dywizji SS stanęła amerykańska 1 Dywizja Piechoty. Żołnierze Wielkiej Czerwonej Jedynki zatrzymali stalowy walec Wehrmachtu kilkaset metrów od kwatery głównej. W letnich mundurach, bez wsparcia lotnictwa stawili czoła dysponującym ogromną przewagę w ciężkim sprzęcie Niemcom i dali czas na przegrupowanie zaskoczonym aliantom.

 

Langenfeld opowiada o tych wydarzeniach z epickim rozmachem i poruszającym dramatyzmem, umiejętnie wplatając w historię losy Polaka walczącego o swój kraj w obcym mundurze, pod amerykańskim sztandarem.

 

 

 

 

 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 540

Oceny
4,3 (22 oceny)
10
8
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ELSENBORN

PIOTR LANGENFELD

Copyright © Piotr Langenfeld, 2012

Copyright © ENDER Sławomir Brudny, 2012

www.warbook.pl

Redakcja i korekta:

Dobry Book

[email protected]

Projekt okładki:

Mariusz Kozik

ISBN 978-83-62730-32-2

Wydawca:

ENDER Sławomir Brudny

ul. Bładnicka 65, 43-450 Ustroń

www.enderbook.pl

Redakcja techniczna, plik ePub:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux

[email protected]

Mojemu bratu

PROLOG

Zimny grudniowy wiatr szumiał pomiędzy połamanymi kikutami drzew. Księżyc zniknął gdzieś za grubą warstwą chmur, a w mroku widać było tylko krawędzie odległych szczytów i ciemne plamy dolin. Gęsty jeszcze parę dni temu las zamienił się w ogołocony z roślinności stok, pokryty błotem, popalonym drewnem, lejami i trupami ludzi. Wybuchające nad tym miejscem pociski wyrwały naturze wielką dziurę w ogromnym i niezniszczalnym, jak się wielu zdawało, lesie Hurtgen.

Trochę niżej, u podnóża góry, która na sztabowych mapach nazwana została Wzgórzem 203, drzewa pozostały nienaruszone, jakby dawały schronienie obrońcom tych ziem.

Cisza, jaka zapanowała chwilę temu, wydawała się nienaturalna. W ciemności kończącej się nocy słychać było tylko gwizd wiatru i ciężki oddech kilku ludzi siedzących w dziurze wypełnionej błotem i lodowatą brunatną wodą. Charlie i jego trzech kompanów tak długo żyli w ciągłej kakofonii wystrzałów, eksplozji, warkocie silników i krzyków, że teraz poczuli się jakoś dziwnie nieswojo.

– Zaraz tu będą – wycharczał znużonym głosem szeregowiec, który opierał swoją nieogoloną brodę o kolbę karabinu M1. – Nie podoba mi się to.

– Wyrabiasz się – rzucił krótko Charlie, nie patrząc nawet na kolegę.

Cholerny mądrala, no – pomyślał kapral. Miesiąc na wojnie i już wie, co się święci.

– A jak Tony nie zdąży?! – zapytał drżącym głosem Kilovich.

– To będziesz rzucał w nich kamieniami.

– Nie chcę tu ginąć – głos Kilovicha zrobił się bardziej piskliwy.

– Mów ciszej albo się zamknij – warknął Charlie. – Zdąży, a tobie nic nie będzie.

Charles Zielinsky, zwany przez kumpli Greenmanem, chciał, żeby to zapewnienie zabrzmiało jak najbardziej stanowczo, i przez moment zdawało mu się, że poskutkowało.

Chwilę potem przyszła refleksja, że pewnie był za ostry i nie powinien tak traktować dzieciaka, który dopiero od dwóch tygodni był na wojnie. Na dodatek dziwnym zrządzeniem losu, bardzo rzadkim wśród nierozgarniętych szeregowych z uzupełnień, Kilovich był nadal cały. W przeklętym miejscu, za jakie on i jego kumple uważali ten las, był to nadzwyczajny wyczyn. Ba, Charles sam sobie się dziwił, że jeszcze nic go nie drasnęło.

– Będzie dobrze – szepnął nieco łagodniejszym tonem i poklepał Kilovicha w plecy. Ten uśmiechnął się nerwowo, skinął głową i zaraz wrócił do wpatrywania się w ciemny las.

Daleko ponad górami od wchodu niebo zaczęło się nieśmiało rozjaśniać. Zapowiadał się kolejny zimny i deszczowy dzień, o czym świadczył coraz bardziej przenikliwy wiatr, gnający ciężkie chmury, które na tej wysokości wydawały się większe mimo nocy.

Kapral Greenman od paru ładnych dni nie czuł się dobrze. Wilgoć, przemoczony mundur i buty, brak snu i jedzenia, sprawiły, że i on, i duża grupa ludzi w jego plutonie i kompanii po prostu się zaziębiła. W najlepszym wypadku zapadali na grypę, część powaliło zapalenie płuc, a stopa okopowa stała się problemem masowym. Amerykanów częściej niż niemieckie pociski kładły pokotem choroby i wilgoć.

Kapral przetarł rękawiczką spocone, rozgrzane czoło. Bolały go wszystkie mięśnie i łamało w kościach. Źle z tobą – pomyślał. Skupić się w takich warunkach nie było prostą rzeczą, zwłaszcza że coraz mocniej odczuwał pulsujący ból w skroniach i ogarniające go znużenie.

Żeby odpędzić myśl o zamknięciu oczu i krótkiej drzemce, zaczął machinalnie sprawdzać broń. Wyciągnął magazynek, dmuchnął w wyimaginowany pył na nabojach, podpiął go z powrotem, odciągnął zamek w swoim Browningu BAR, i tak kilka razy. Cały czas jednak starał się mieć na oku płytką dolinę, która majaczyła w ciemnościach.

W dzień widok był imponujący.

– Jak pięknie musi tu być latem – powiedział cicho.

Dolina była szeroka na około kilometr i długa na przynajmniej pięć. Wysokie i grube jodły i świerki rosły aż po horyzont. Drzewa w całym tym lesie rosły tak blisko siebie, że w dzień w niektórych miejscach w tej gęstwinie nie było widać słońca. Oczywiście, jeśli słońce akurat chciało się pokazać, bo od połowy listopada, kiedy 1 Dywizja Piechoty weszła w to bagno, całymi dniami padał deszcz albo gęste szare chmury wisiały tuż nad wierzchołkami strzelistych iglastych drzew.

Charles Zielinsky, albo jak woleli jego rodzice, emigranci z Gdyni, Karol Zieliński, nie lubił, kiedy nowi przybywający ze Stanów nazywali go weteranem. Za takich uważał ludzi jak jego ojciec, którzy walczyli w Wielkiej Wojnie u Kaisera czy w roku 1920, kiedy bił bolszewika. Weteranami są ci, którzy przeżyli wojnę – zwykł mawiać. Jednak przeżyć w piechocie Armii Stanów Zjednoczonych od czasu walk w Normandii bez jednego poważniejszego zadrapania, i to w jednej z najbardziej zapracowanych dywizji, to był duży sukces. Dla wielu niemożliwy do osiągnięcia.

Nie był tchórzem. O, nie. Ale w tym momencie, chorego, zlanego potem i głodnego, bardziej interesowała walka z ogarniającą go sennością. W głębi duszy marzył o ciepłym łóżku i dobrze wypieczonym steku bardziej niż o kolejnym medalu, których kilka zresztą już miał.

Od szczytu doleciał go odgłos chlapiącego błocka. W ciemnościach ktoś biegł. Charliemu i jego kolegom zdawało się przez chwilę, że biegacza słychać w całej dolinie. Leżący na skraju okopu szeregowy, którego imienia Karol cały czas nie mógł zapamiętać, uniósł karabin.

– Hasło – wyszeptał.

– Grizzly – odparł głos, po którym znać było długie korzystanie z wyrobów tytoniowych.

– Opuść broń – polecił Charlie, bojąc się, że szeregowy tak na wszelki wypadek zechce zrobić użytek ze swojego Garanda.

– Połóż to chłopcze, bo zrobisz sobie krzywdę – sierżant sztabowy Chriss dwoma palcami odsunął lufę wycelowanego w jego brzuch karabinu.

– Montana – rzucił spóźniony odzew szeregowy.

– I bardzo dobrze, a teraz czekaj na Szwabów – nakazał z wyraźną pogardą dla żółtodzioba sierżant. W ciemności nie było widać jego twarzy, tylko ciemną sylwetkę z odróżniającym się od tła owalnym hełmem, klęczącą na skraju dużego leju po pocisku.

– Greenman – syknął Chriss.

– Rusz tyłek – najwyraźniej podoficerowi nie chciało się włazić do śmierdzącego bajora, w jakie zamienił się lej po kilku godzinach deszczu.

Karol oderwał się od ściany prowizorycznego okopu i poczuł kłucie we wszystkich mięśniach. Zaklął cicho i ostrożnie ruszył obolały przez wodę, która miejscami podchodziła do kolan.

– Słuchaj Charlie – twarz sierżanta wyglądała jak czarna plama na tle nieba, ale kapral uznał, że zaczyna mieć majaki powodowane gorączką.

– Chłopaki z kompanii A twierdzą, że na dole od południowej strony coś się szykuje, nie wiedzą co, ale było jakieś zamieszanie u Niemców.

– Może to dla odwrócenia uwagi?

Chriss poniósł głowę, jakby czegoś nasłuchiwał.

– Może być. Może tak być, i wcale bym się nie zdziwił. Jak tylko zaczną, dawaj znak – powiedział stanowczo. – A w ogóle jak tu u was? Przytulne gniazdko uwiłeś – zaśmiał się cicho.

– Cholernie przytulne – zakpił kapral. – Zapraszam do nas.

– Może innym razem, żona czeka z kolacją.

Bardzo śmieszne – pomyślał Charlie. Sierżant zbierał się do odejścia, ale kapral chwycił go za rękaw.

– Widziałeś gdzieś Tony’ego Saviolę? Pół godziny temu wysłałem go po amunicję… – mówił cicho, tak żeby chłopaki nie słyszały za dużo, ale nocą każde słowo wybrzmiewało jak kościelny dzwon.

– Zaraz powinien wracać, na pewno… Trzymajcie się i dajcie znak, jak tamci zaczną – Chriss machnął ręką na pożegnanie i znów zaczął chlapać błotem, biegnąc ku szczytowi.

– No to ładnie – wyszeptał Minders, kuląc się i trzęsąc z zimna. – Wysunięty posterunek bez amunicji.

– Wdepczą nas w ziemię – zaczął znów swoje jęki Kilovich.

– Dajcie spokój. Za chwilę wróci.

– Przecież się nie zgubił. A nawet jeśli, to trudno – powiedział aspirujący do tytułu weterana szeregowy, po czym energicznie wbił bagnet w ziemię.

– Właśnie, to nie Long Island – zakończył Greenman, zastanawiając się, czy żołnierz gra twardego, czy też zaczęło się zobojętnienie, nieobce wszystkim, którzy siedzieli w tym fachu dłużej niż dwa tygodnie.

Próby podtrzymania kolegów na duchu poskutkowały, przynajmniej na razie, i narzekania ucichły. Choć teraz sam Greenman zaczynał się niepokoić. Miał ze sobą pięcioro ludzi: Jake’a Kilovicha, niskiego blondwłosego dzieciaka z Detroit, który trafił do Osiemnastego Pułku na chwilę, zanim ruszyła kolejna w tym lesie ofensywa, Sama Mindersa, niewiele mniej wystraszonego młodzieńca o owalnej twarzy i odstających uszach pochodzącego gdzieś z okolic St. Louis, Barneya Lucka z Oregonu, małomównego stolarza, który z tej całej trójki był najdłużej w Czerwonej Jedynce, i wysokiego jak tyczka Foyharda, chyba z Alabamy, którego imienia nie mógł zapamiętać. No i Tony’ego Saviolę, Sycylijczyka z Nowego Jorku o posturze boksera wagi ciężkiej, kumpla jeszcze z obozu szkoleniowego w Anglii. Porządny facet, ale czasem trochę łajzowaty – przeszło przez myśl Charliemu. Tylko czemu akurat w takich momentach?

– Siedzimy w tej norze jak zające czekające na spotkanie z nagonką, a ten głupek błąka się gdzieś po lesie z naszą amunicją.

Przemyślenia przerwał odległy strzał i echo rozchodzące się pomiędzy wzgórzami.

– Flara – powiedział podniecony Kilovich.

Nad doliną wolno unosiła się czerwona rakieta. Wydawało się, że zatrzymała się na ułamek sekundy i zaraz zaczęła opadać.

Kapral przełknął ślinę i podświadomie poczuł, że wszystkie oczy w okopie skierowane są na niego.

– Czekamy – mruknął i pogładził nerwowo zawinięty w kawałek starej koszuli pistolet sygnałowy, jaki położył na półce wykopanej w ścianie krateru.

– Zaczyna się – zawyrokował Kilovich.

Kapral nie odezwał się słowem. Nie miał zamiaru wyprowadzać chłopaków z błędu. W dolinie coś się szykowało. Naprzeciwko stało kilkuset Niemców, tego był niemal pewien. Pocieszał się, że są tak samo zziębnięci, głodni i zmęczeni jak on i jego mały pododdział. Nie mógł jednak zapomnieć, że jego ludziom zostało raptem po pięć ładowników do karabinów Garand i tyleż samo magazynków do jego Browninga. Czyli tyle co nic.

– Masz ostrzec nas, kiedy znów zaczną nacierać. Poza tym pilnuj, żeby jakiś bardziej rozgarnięty Szwab z granatem czy co gorsza snajper nie podszedł nas w ciemności. Jesteś naszymi uszami i oczami – Charliemu przypomniały się słowa dowódcy plutonu, porucznika niewiele starszego od niego samego.

Charlie uświadomił sobie nagle, że zapomniał nazwiska swojego dowódcy.

– Źle z tobą, cholera.

Oficer powierzył mu to parszywe, ale ważne zadanie, bo doświadczeni ludzie, którzy nadaliby się do takich akcji, a nie uciekli po pierwszym strzale, byli martwi albo leżeli w szpitalach na głębokich tyłach.

Pogładził czoło zroszone kroplami potu. Chłopaki leżały w szerokim kraterze powstałym po eksplozji jakiegoś większego pocisku i tylko czubki ich hełmów wystawały ponad krawędź. Czuł, że nerwy mają napięte jak postronki i gotowi są zastrzelić każdego, kto podejdzie im pod lufy. Gorzej, gdy nie wytrzymają i zwieją, kiedy pierwszy pocisk gwizdnie im nad uchem.

Już paru „ochotników” na tym wzgórzu obejmowało we władanie podobne nory w ziemi i tylko kilku wracało z nich o własnych siłach.

Greenman ściągnął szelki plecaka, który leżał obok, znalazł granat i ostrożnie macając w ciemności, położył go przy pistolecie sygnałowym. Żeby mógł go użyć, Niemcy musieliby podejść naprawdę blisko, więc modlił się, żeby nie musiał tego robić.

Odkąd Amerykanie zajęli wzgórze, Niemcy próbowali je odebrać kilka razy, choć sam stracił rachubę ile. Trzy, może cztery. Początek był zawsze taki sam. Zaczynało się od porządnego lania od szwabskiej artylerii, a zwłaszcza od owianych złą sławą osiemdziesiątek ósemek. Tego cudu niemieckiej techniki bał się najbardziej. Wystrzał i wybuch. Pocisk, jak przystało na działo przeciwlotnicze, nadlatywał szybciej niż dźwięk, więc nie można było zorientować się, gdzie spadnie. Po wybuchu w konarach drzew piechotę dodatkowo zasypywał prawdziwy deszcz drzazg, ostrych jak setki noży.

Greenman pobierał przez kilka miesięcy nauki o działaniu szwabskiej artylerii. Jego ludzie mieli o wiele mniej doświadczenia i bał się, że nie przetrzymają kolejnego zmasowanego ostrzału, nawet jeśli nie będzie wymierzony w ich błotnistą dziurę.

Nad doliną zawisła kolejna, tym razem biała flara. Ktoś komuś przekazywał jakieś sygnały.

– Przygotujcie się panowie – Charlie wtulił się w mokrą ziemię. – Spróbują podejść nas po cichu.

– To po co urządzają tam 4 lipca? – wydawało się, że Minders robi się zły. Tak chyba radził sobie ze stresem.

– Chyba robią nas w konia. Tak naprawdę już ruszyli – Greenman przycisnął kolbę Browninga do ramienia, a lewą ręką odkrył pistolet.

Znów zrobiło cicho. Charles słyszał, jak wali mu serce, a obok Kilovich stukał placem o kabłąk karabinu.

– Nie strzelać, póki wam nie powiem. Jasne? – wolno i wyraźnie wycedził ostatnie słowo.

Zacisnął ręce na uchwycie i na kolbie. Czekał. Było mu wszystko jedno. Jeśli przyjdą, wystrzela, co ma w magazynkach, a potem dopiero będzie się martwił, co robić dalej.

Od szczytu kolejny raz doszedł go odległy odgłos kroków na błotnistej ziemi. Charlie odwrócił się gwałtownie, a jego twarz wykrzywił szeroki uśmiech.

– Tony.

Zwalisty Sycylijczyk poślizgnął się niezdarnie i wpadł do okopu, lądując tyłkiem w środku kałuży. W blednącej ciemności świtu było widać, że ręce trzyma podniesione do góry, a w dłoniach ściska karabin M1 i kilka bandolierów. Żołnierze byli tak wpatrzeni w niemieckie pozycje, że zapomnieli spytać go o hasło.

– Tęskniliście? – zapytał, otrząsając się z błotnej mazi.

Kilovich, nie zważając na to, że wpadający w błoto Saviola nieźle go ubabrał, rzucił się po bawełniany bandolier.

– Spokojnie, chłopie, starczy dla wszystkich – Saviola wstał ociężale, rozdając amunicję każdemu po kolei. Dwa bandoliery na głowę.

– Gdzieś ty był? – Greenman próbował być stanowczy, ale w tym momencie czuł się wybawiony z opresji i nie potrafił się szczerze gniewać.

– Co ty myślisz, że nie mam swojego życia? Billy z drugiego plutonu wisiał mi parę dolców, więc…

– A tak poważnie? – uciął zirytowany głupkowatymi opowieściami Greenman.

Saviola usiadł koło kolegi i jakąś szmatą zaczął strzepywać grudki błota z lufy Garanda.

– Tak poważnie, to na całym wzgórzu brakuje amunicji. Dowożą dżipami, ale tylko w dzień i tylko od zachodniej strony. Ile wniosą na plecach, tyle nam się dostaje. Musiałem zejść na dół do chłopaków od moździerzy, żeby wyżebrać tych kilka nabojów.

Z kieszeni kurtki M43 wydobył cztery magazynki do automatycznego Browninga.

– Ratujesz nam tyłki. Już myślałem, że nas zostawiłeś.

– E, co ty? Ja?

Tony położył się na skraju leja, tak żeby pilnować tyłów. Oparł Garanda o krawędź i zastygł w bezruchu, odpoczywając po długim marszu. Dla faceta, który mierzył prawie metr dziewięćdziesiąt i ważył niemal sto kilo, przechadzki po górach nie były łatwe. Wielu zastanawiało się, jak to możliwe, że mimo braków w zaopatrzeniu i ciągłych, koszmarnie długich marszów Tony nie traci wagi. Nikomu nie udało się wyjaśnić tej zagadki.

Charlie ułożył nowe magazynki obok granatu i raz jeszcze sprawdził pistolet sygnałowy.

– Ok, chłopaki, teraz to tak łatwo nas stąd nie wykurzą.

– Się wie – przytaknął sucho Kilovich, jakby samemu sobie dodawał otuchy.

Jeszcze jedna flara rozbłysła nad doliną, a opadając na ziemię, oświetliła bladym światłem wierzchołki potężnych drzew. Saviolę przeszedł dreszcz. W tym trupio bladym świetle las w dole wydawał się bardziej przerażający, zwłaszcza kiedy wyobraził sobie, kto kryje się między drzewami.

– Robią z nas durni.

Greenman tylko coś mruknął w odpowiedzi i jeszcze mocniej wcisnął kolbę Browninga w ramię.

Na wschodzie przed ich oczami świt jaśniał z każdą minutą. Cała piątka milczała, wypatrując najmniejszego ruchu na skraju lasu, kilkaset metrów dalej.

Nad lasem zaświeciła tym razem zielona flara. Charlie poczuł, jak coś ściska go w żołądku, jednocześnie ze zdziwieniem zauważył, że ból głowy gdzieś zniknął.

– Tam – Luck prawie krzyknął – na dole po prawej.

Charlie przekręcił lufę BAR-a w tamtą stronę i zmrużył oczy, wypatrując ludzkich sylwetek. Ale w dole nic nie było. Przez myśl przeszło mu nawet, że jego wzrok staje się coraz gorszy, choć zaraz i to wytłumaczył to sobie gorączką.

– Rzeczywiście, coś się porusza – wtórował koledze Kilovich.

Foyhard aż wstał z karabinem przy biodrze, jak kibic na meczu, który nie dostrzegł przyłożenia, bo zasłonili mu siedzący przed nim.

– Posadź ten swój południowy tyłek – zażądał Tony. W jego głosie słychać było taką stanowczość, że i Greenman o mało nie zsunął się w dół krateru.

Teraz i Saviola widział, że coś się szykuje.

– Charlie. Już są.

Kapral zamknął na moment oczy, żeby chwilę odpoczęły, i potarł je palcami.

Teraz był pewien. Jego koledzy jednak nie mieli przywidzeń.

Na skraju lasu pojawiło się kilka pochylonych sylwetek. Szły wolno, ostrożnie wspinały się pod górę. Kapral Greenman zerwał szmatę z pistoletu i chwycił go w dłoń.

– Daj im jeszcze trochę czasu – Saviola na dobre zgubił gdzieś żartobliwy ton. Zlustrował teren wokoło, czy przypadkiem z innej części lasu nie nadchodzi wróg. Nie byłoby to głupie. Niemcy kontratakowali zajadle, chcąc odzyskać utracony teren i nie licząc się z ofiarami. Parę razy na tej wojnie pokazali, że potrafią cicho podkraść się pod amerykańskie pozycje i narobić bałaganu.

Jak na zamówienie kilkaset metrów w lewo od pierwszej grupy pojawiło się jeszcze więcej Niemców. Nawet z tak daleka widać było postacie ubrane w długie płaszcze, które na otwartej przestrzeni ustawiały się w tyralierę i ruszały wolno, mozolnie do góry.

– Cwaniaki – wyszeptał Minders i skierował lufę Garanda w stronę nowych gości.

– Jeszcze nie – zarządził Zielinsky, czując, że chłopaków świerzbią palce na spustach. Sam ścisnął mocniej pistolet.

Saviola poczuł, że robi mu się gorąco. Zagryzł wargi i zgrał muszkę ze szczerbinką, choć cele dopiero wspinały się po zboczu góry. Charlie trzymał rakietnicę przy udzie, z kciukiem na kurku. Czekał na odpowiednią chwilę i liczył, ile czasu minie od wystrzelenia flary do momentu, kiedy zauważą ją na szczycie. Jak długo obserwator artylerii będzie podawał koordynaty haubicom 105 mm i kiedy w końcu spadnie pierwszy pocisk?

Z drugiej strony wzgórza Niemcy kręcili się na skraju drzew, ale nie widać było u nich chęci do wspinania się wyżej. Jasne było, że tylko odwracają ich uwagę.

Tam, gdzie szedł, jak się wydawało, prawdziwy atak, ludzi było coraz więcej. Pierwsze szeregi rosły w oczach, pochyleni żołnierze nadciągali wolno, ostrożnie stąpając. Karabiny nieśli opuszczone, tak jakby ciążyły im w tym męczącym marszu. Barwa nieba nad wzgórzem z czarnej zaczęła przechodzić w ciemnoniebieską. Charlie odruchowo spojrzał na zegarek; było kilka minut po wpół do siódmej. W grudniu świt nadchodzi późno.

Niemcy szli spokojnie, jakby niespecjalnie zależało im na wygranej. Wyglądali jak na przechadzce. Dowódcy, na przekór swoim zwyczajom, nie wykrzykiwali rozkazów. Było cicho. Charlie i reszta wiedzieli dobrze, że to tylko pozory. Ci na dole potrafili się bić, co pokazali dwa dni temu, kiedy batalion musiał odebrać im wzgórze i jeszcze wcześniej w lesie i w paru wioskach, które okazały się prawdziwymi małymi twierdzami.

– Charlie. Charlie – Tony wyrwał kaprala z rozmyślań. – Strzelaj!

Jeszcze kilka kroków.

– Strzelaj – krzyknął Kilovich, który nie mogąc wyleżeć, stanął na równe nogi.

Greenman wiedział, że chłopaki patrzą na niego, gotowe wyrwać mu rakietnicę, jeśli będzie dłużej zwlekał.

Uniósł pistolet do góry, odciągnął kurek i zaczął ściągać spust. Gdzieś z drugiej strony wzgórza doleciał terkot broni maszynowej, jakby ktoś dał mu znak.

– Kompania A miała rację. Tam też coś się szykuje – wydedukował.

– No to gramy – Greenman pociągnął za spust, ręka jak uderzona odskoczyła do tyłu. Okolica rozjaśniła się pomarańczowym światłem, które razem z flarą wznosiło się do góry. Amerykanie skulili się odruchowo, bojąc się, że Niemcy ich zobaczą.

Ci drudzy zatrzymali się jak na komendę, stali tak jakiś czas, analizując sytuację i czekając na dalszy bieg wypadków. Kiedy dotarło do nich, że zostali wykryci, niektórzy padli na ziemię, ale większość ruszyła biegiem przed siebie. Teraz słychać było wrzaski podoficerów, którzy zaczęli poganiać swoich ludzi i stawiać na nogi leżących. Ruszyli. Biegli, ile sił, co nie mogło być łatwe, kiedy ma się na sobie ciężki, długi, mokry płaszcz, a nogi grzęzną i ślizgają się w błocie.

Daleko za wzgórzem 203 coś grzmotnęło. Jeden pojedynczy wystrzał. Stupięciomilimetrowa haubica M2 wystrzeliła pocisk dla orientacji i określenia celności przez obserwatora.

Kilovichowi kręciło się w głowie. Nigdy jeszcze nie czuł się tak samotny i wystraszony. Ciemność, strach, widok kilkudziesięciu idących w jego kierunku Niemców, terkocząca gdzieś daleko broń i ten dźwięk, przeraźliwy dźwięk, jakby pociąg towarowy przejeżdżał mu nad głową. Do tego nie mógł się przyzwyczaić.

Pocisk spadł na skraju lasu. Grzmot wstrząsnął ziemią i uniósł w powietrze mokry obłok błotnistej mazi. Charlie nie widział, ilu Niemców oberwało, ale z ulgą stwierdził, że ściskający go od jakiegoś czasu skurcz w żołądku ustępuje.

Obserwator uznał, że pocisk spadł za daleko. Szybka korekta, wystrzał i eksplozja, tym razem znacznie bliżej, w jednej czwartej zbocza, na samym początku grupy Niemców. Krótki błysk, obłok ziemi, dym i dwa poszarpane padające ciała.

– Jezus, Maria! – wrzasnął Kilovich, który chyba nigdy z tak bliska nie widział, jak ginie człowiek. Podniósł karabin i pociągnął za spust. Greenman aż odskoczył, bo wystrzał padł zbyt blisko jego głowy i o mało go nie ogłuszył.

– Jeszcze nie! – wydarł się.

– Zabiją nas – panika u Kilovicha sięgnęła zenitu.

– Schowaj się i nie wychylaj, póki ci nie pozwolimy – zrugał go Luck i pociągnął za kurtkę.

Charles z dumą zauważył, że z tego chłopaka będzie rasowy piechur i sam szybko skrył się za ścianę okopu.

Za jego plecami w lesie zadudniło kilka kolejnych wystrzałów. Pociski ze świstem tak głośnym, że aż poczuł kłucie w uszach, przeleciały nad pozycją i z siłą uderzającego pioruna rozerwały się gdzieś w dole. Kolejna salwa, i kolejna, świst pocisków.

– Walą ze wszystkiego, co mają – wydzierał się uradowany tym spektaklem Tony.

Charlie wychylił się ostrożnie. Pociski roznosiły Niemców. Jakieś resztki mundurów i ciał fruwały w powietrzu. Drzewa łamane eksplozjami rozpadały się na setki drzazg albo z trzaskiem łamanych gałęzi padały na ziemię. Ale co było najgorsze, nie wyglądało, by Niemcy mieli zamiar zrezygnować ze swoich planów.

Artyleria strzelała bez przerwy, próbując powstrzymać rozwijający się kontratak, ale wróg nic sobie z tego nie robił. Las u podnóża wypluwał coraz to nowe grupy wojska słane na rzeź.

Obserwator artylerii nie chciał najwidoczniej lekceważyć Niemców z drugiej strony wzgórza, bo i na ich głowy spadło kilka pocisków. Nadlatywały, tnąc powietrze niepowtarzalnym odgłosem, i wybuchały raz na polanie, raz pomiędzy wysokimi drzewami.

Echo eksplozji zaczęło rozchodzić się po okolicy i zmieniło w jeden wielki huk. Już nie można było rozróżnić, co jest wystrzałem, a co wybuchem.

Charlie patrzył jak zahipnotyzowany na rzeź, jaką urządził skradającym się Niemcom. Odczuł nawet coś na kształt zachwytu dla tego widowiska.

Ciała rozrywane na kawałki fruwały w powietrzu, by zaraz opaść w błoto. Ale teraz na całej linii drzew było widać ruch.

– Idą do ataku, nie odpuszczą! – wrzasnął kapral, starając się przekrzyczeć ten grzmot.

Albo obserwator nie nadążał z korektą namiarów, albo ogień zaporowy przesuwał się zbyt wolno, bo na zboczach wzgórza było teraz coraz więcej Niemców. Pędzili co sił w nogach, by jak najszybciej wyjść spod ognia.

Cała piątka Amerykanów przywarła do broni, czekając, aż pierwsze szeregi nacierających wejdą w skuteczny zasięg.

– Pamiętasz Maxa Thompsona? – zapytał nieoczekiwanie Tony.

– Nawet mi o nim nie mów! – uciął Karol. Samo wspomnienie sierżanta, który broniąc pod Aachen przed Niemcami podobnej góry o nazwie „Wzgórze Krzyża”, sam trafił ze setkę Niemców i rozwalił czołg, przyprawiała go zawrót głowy. Nie miał zamiaru powtarzać tego wyczynu, nawet jeśli też nagrodzono by go Kongresowym Medalem Honoru. I tak pewnie stałoby się to pośmiertnie.

Niemcy byli już w odległości skutecznego strzału od pozycji Greenmana i jego kumpli, kiedy w dolinie kilka kilometrów dalej coś zaczęło błyskać. To nie były flary, błyski dochodziły spomiędzy drzew, były krótkie i częste.

– Boże! – wrzasnął Tony – Kryć się! – dodał i przycisnął hełm obiema dłońmi.

Pierwszy pocisk wybuchł niemal idealnie na szczycie. Kilovich padł w wodę, myśląc, że tam będzie najbezpieczniej. Całe wzgórze wydawało się drżeć. Charlie był pewien, że zaraz spotka ich ten sam los co Niemców.

Jedna, trzy, cztery eksplozje, jedna po drugiej, na szczycie i poniżej. Całą piątkę oblał deszcz błota i połamanych gałęzi z powalonych drzew.

Foyhard krzyknął z przerażenia, zaciskając ręce na uszach. Osiemdziesięcioośmiomilimetrowy pocisk rozerwał się zaledwie kilkanaście metrów od krateru. W uszach mu dzwoniło, a powietrze wypełnił zapach spalenizny.

– Jezu, Jezu! – wydzierał się Kilovich, taplając się w błocie.

Jeszcze dwa bliskie wybuchy. Foyhard miał dość, rzucił karabin i wstał, rozglądając się, gdzie najlepiej byłoby zwiać. Nim zrobił krok, na ziemię powalił go Tony, chwytając jego nogi najmocniej, jak potrafił.

– Leż, durniu – jego słowa przerwał wybuch przed okopem i kolejna fala lejącego się błota. Mógłby przysiąc, że teraz wydawało się ciepłe, jakby było podgrzane.

Foyhard darł się w niebogłosy. Kilovich chyba się modlił, a reszta, starając się schować we własnych hełmach, zaciskała zęby i kuliła się pod ścianą okopu. Jeszcze chwilę temu zdawało się, że ta dziura w ziemi była w miarę bezpiecznym miejscem, teraz jasne było, że Niemcy wiedzą o nich i każdym pociskiem starają się trafić w ich pozycje.

Następne salwy niemieckiej artylerii omiatały wzgórze od dołu po sam szczyt. Kilka pocisków spadło po zachodniej stronie, jakby niemieccy kanonierzy chcieli pozbawić obrońców posiłków i zaopatrzenia.

W uszach Greenmana coś piszczało, przez co odgłos wybuchów stał się nieco przytłumiony. W kilka chwil potem powietrze zaczęło śmierdzieć kordytem.

Charlie, przełamując strach, ostrożnie wyjrzał poza okop, nie odsłaniając uszu. Zobaczył, czego się spodziewał i czego bał się zarazem bardziej niż osiemdziesiątki ósemki.

Kilkudziesięciu Niemców, korzystając z nawały artylerii, zbliżało się szybko do jego pozycji. Nie wiedzieć czemu amerykańskie haubice przestały do nich strzelać. Nie wyglądało, żeby Niemcy wiedzieli o Green­manie i jego oddziale, co przynajmniej w teorii dawało im jakąś szansę.

Kapral kopnął w tyłek Tony’ego, który kulił się, chowając głowę między rękami. Był przerażony, oczy miał szeroko otwarte i nie mógł wykrztusić słowa. Wszyscy pogodzili się z myślą, że już po nich. Charlie czuł się chyba podobnie, z tym że w jego przypadku górę wzięło poczucie odpowiedzialności za tych kilku równie jak on przerażonych ludzi kryjących się przed śmiercią w błotnistej dziurze.

Jeśli mieli przeżyć, trzeba było wziąć się w garść i dać przykład, jak w tym piekle funkcjonować.

Pociski spadały gęsto na południowy stok wzgórza, potem chwila ciszy, trwająca tyle co mgnienie oka, i znów powtórka. Wybuchy na szczycie, trzy, cztery i bliżej z każdej strony okopu. Coś stuknęło o hełm Barneya Lucka tak, że aż podskoczył, myśląc, że trafił go metalowy odłamek.

Dół z każdym kolejnym wybuchem wypełniał się białym zatykającym nozdrza dymem. Biała chmura prochowych oparów spowiła także szczyt Wzgórza 203.

Greenman rzucił okiem na Browninga. Wyglądało, że jest cały. Kapral szturchnął jeszcze raz Tonny’ego i szeregowego Kilovicha.

– Szykujcie się!

Reszta chłopaków też przygotowywała się do obrony tej, jak się wydawało, straconej pozycji. Nawet Kilovich wziął się w garść i wyglądało, że strach u tego faceta uleciał bezpowrotnie. Wszyscy się bali, ale żaden z nich nie chciał się do tego przyznać i wyjść na tchórza. Pociski spadały coraz rzadziej i po ostatniej eksplozji daleko za plecami Amerykanów ostrzał ustał.

Wpatrywali się w gryzący oczy dym, czekając na pierwszego Niemca, który podejdzie im pod lufy. Każdy z nich myślał, że spędzili pod ogniem całą wieczność, choć kanonada tak naprawdę trwała kilka minut. Wiatr rozwiał obłok, znów odsłaniając las i dolinę.

Nad lasem jaśniało już niebo, wstawał nowy dzień. Tony zrozumiał, czemu przetrwali. Dopiero teraz do jego uszu doszło echo dalekich grzmotów.

– Dają im popalić – wskazał ręką na dolinę.

Błyski niemieckich dział, które ktoś nieostrożnie ulokował na dnie doliny, wskazały cel amerykańskim artylerzystom. Znów było słychać dudnienie stupięciomilimetrowych pocisków lecących na wschód. Ogień kontrbateryjny był niezwykle silny i skoncentrowany. Szaro biały słup dymu uniósł się wysoko nad las.

Niemcy przestali strzelać, ale nie był to powód do świętowania. Piechota podchodziła już pod okop. Greenman słyszał stukot ich oporządzenia i coraz głośniejsze krzyki podoficerów.

Charlie wycelował w pierwszego z brzegu Niemca. Reszta chłopaków też wybierała sobie cele, czekając posłusznie na rozkaz.

Ból, gorączka, to wszystko minęło i przestało być ważne. Cholera, co za lekarstwo – przeszło przez głowę Greenmana.

Szara sylwetka Niemca rosła z każdym metrem. Miał na sobie trochę za długi płaszcz, cały ubłocony i przemoczony. W jego rękach widać było Mausera 98K. Twarz miał nienaturalnie szarą, jakby pozbawioną oczu. Niczym poruszający się manekin, a nie żywy człowiek.

Greenman przycisnął kolbę do ramienia, westchnął głęboko i pociągnął za spust. Lufa podskoczyła nieco, Browningiem szarpnęło.

Niemiec, padając, uniósł ręce i przewrócił się bez żadnego dźwięku na plecy. Amerykanie czekali tylko na ten sygnał. Z okopu jak na rozkaz walnęła salwa.

Pierwszy szereg padł na ziemię, ale trudno było dojrzeć, który Niemiec dostał, a który chowa się przed kulą. Kilovich przygryzł język i posyłał w dół zbocza nabój za nabojem.

– Zwolnij trochę i dobieraj cele – pouczył go Charlie, sam wypuszczając krótkie serie od lewej do prawej.

Niemcy zalegli, jakby zaskoczeni tym, że napotykają opór tak daleko od wierzchołka i po tak silnym ostrzale. Zielinsky odwrócił głowę i zerknął na szczyt. Chyba o nich nie zapomnieli i słyszą, co się dzieje.

– A może tam wszyscy zginęli – powiedział Tony, jakby czytając kumplowi w myślach.

– Daj spokój – Charlie wyszarpał pusty magazynek i podpiął nowy. Wymacał obok siebie pistolet sygnałowy i dodatkową flarę. Szybko jednak doszedł do wniosku, że strzelanie flar tylko wskaże jego pozycję. Trudno, trzeba było bić się dalej i mieć nadzieję, że reszta o nich nie zapomni.

Niemcy strzelali. Pojedyncze błyski wystrzałów migały jakieś sto metrów przed okopem kaprala Greenmana. Bzykające kule latały nad głowami Amerykanów, jakby ktoś otworzył gniazdo os.

Jakiś piechur podniósł się niespodziewanie, korzystając z osłony kolegów, i ruszył przed siebie, robiąc niezgrabne uniki. Nie utrudniło to Tony’emu celowania i już drugim strzałem położył Niemca.

Robiło się coraz widniej. W ciemności można było oszukać wroga, który nie widział, jak duży oddział atakuje. Ale za parę chwil wszystko stanie się jasne.

Karabin Charliego grzał się niemiłosiernie, wypluwając kolejne pociski z dwudziestonabojowego magazynka. Jedyna broń maszynowa, jaką mieli, powodowała, że trzymali Niemców na w miarę bezpieczną odległość.

Kapral zaczął się zastanawiać, kiedy niemieckie działa zajmą nową pozycję i ponowią ostrzał.

Foyhard drżącą ręką załadował kolejny ładownik i posłał trzy naboje w Niemca z pistoletem maszynowym, który za późno pochylił głowę.

– Masz! – krzyknął. Kilka kul z cichym syknięciem ugodziło w ziemię obok jego stanowiska.

Niemcy zaczynali się wstrzeliwać.

Coś huknęło. Na skraju lasu pojawił się obłoczek dymu.

– Moździerze! – krzyknął Tony.

Granat przemknął bezdźwięcznie i spadł za okopem. Wybuch zabrzmiał jak petarda eksplodująca w wodzie. Całą piątkę zasypały grudki ziemi i oblała fontanna błota.

– Psia mać! Teraz się zacznie – wrzasnął Foyhard, który już jakiś czas temu uznał moździerze za swego najgorszego wroga.

Drugi granat upadł dalej, obok szczytu. Gdy Greenman i jego ludzie kulili się pod ostrzałem, kilku Niemców skorzystało z okazji i skróciło dystans. Kiedy Kilovich ich zobaczył, strzelali ze swoich pistoletów maszynowych na oślep. Krótkie serie przelatywały nad okopem albo rozbijały się o ziemię.

Charlie próbował ich załatwić, ale Szwaby ulokowały się sprytnie za jakimś zwalonym pniakiem i strzelanie do nich było tylko marnowaniem amunicji.

Niemieckie granaty, wybuchając, tworzyły biały obłoczek dymu. Ich głuche grzmoty w niczym nie przypominały potężnych eksplozji pocisków „acht komma acht”.

– Chyba o nas zapomnieli – powiedział pogodzony ze swoim losem Minders, wygrzebując ładownik z mokrego już bandoliera.

Zamilkł, kiedy granat wybuchł na skraju okopu. Mindersem szarpnęło i osunął się w kałużę.

– Zajmij się nim! – wrzasnął do Foyharda Charlie. Minders jęczał cicho, trzymając się za bark.

– Nic ci nie będzie – wygłosił oklepaną formułkę Foyhard. Jego ręce pokryły się lepką krwią, kiedy unosił kolegę. W plecach Mindersa ziała podłużna dziura, dokładnie na prawej łopatce. Foyhard, nie zważając na kolejne wybuchy, obtarł ranę z błota i polał wodą z manierki. Wyciągnął z pokrowca swój opatrunek i mocno przycisnął do obmytej rany. Kilovich przyglądał się temu z lękiem w oczach, jakby zapadł w trans.

– Strzelaj, do cholery – wydarł się Tony. – Strzelaj, bo wszystkich nas tu załatwią.

Niemcy, widząc, że ich pocisk trafił w miejsce, z którego do nich strzelano, nabrali więcej pewności i ruszyli biegiem dużą grupą.

Greenman stracił cały magazynek, żeby ich zatrzymać.

– Amunicja się kończy – zauważył smutno.

Granaty spadały nieregularnie, z dużymi przerwami. Niemcy we dwóch lub trzech ruszali skokami do przodu. Kule coraz częściej świszczały Amerykanom nad głowami.

Greenman powoli zaczynał godzić się z myślą, że już po nich. Znów przypomniał mu się sierżant Thompson, ale i opowieści ojca, który bronił się przed Rosjanami w 1916 roku, a potem przed bolszewikami już w Wojsku Polskim. Charlie przełknął ślinę. To nie były historie z happy endem.

Od niemieckiej strony zaterkotał karabin maszynowy. Długa linia świecących pocisków przeszła tuż nad głową Kilovicha.

– MG42 – rozpoznał Foyhard, kończąc opatrywanie Mindersa, który zbladł i umilkł.

– Trzeba go zabrać – Tony wyraźnie poddawał się panice. – Medyk! – wydarł się.

– Medyk! – powtórzył Luck.

Charlie trzasnął pięścią w kolbę.

– Zostawcie mi wszystkie granaty, powstrzymam ich, jak długo się da. A wy walcie na górę.

– I co, rozniosą cię w pięć sekund – słusznie zauważył Kilovich.

– Zbierajcie się! – krzyknął, udając, że nie słyszy szeregowego.

Granat padł przed okopem, a wybuch zerwał z głowy hełm Foyhardowi i ranił go w czoło. Kilovich siedział przerażony i dopiero kopniak od Greenmana go otrzeźwił. Foyhard był cały, tylko drobne odłamki pokaleczyły mu skórę. A że dostał w czoło, obficie krwawił i wyglądał, jakby ktoś go oskalpował.

Od południa zakotłowało się od dźwięków bitwy. Waliło tam chyba kilka karabinów maszynowych i z tuzin Garandów.

– Słyszycie, nie przyjdą nam z pomocą. U nich jest jeszcze gorzej – wydarł się Charlie, który coraz rzadziej pociągał za spust.

– Zaraz nas dopadną, a tam mają co innego na głowie – wskazał na spowity dymem szczyt wzgórza.

– Trzeba wiać – mruknął Minders, który na chwilę odzyskał świadomość.

– Kurwa mać! Zostanę z tobą – Tony wcale nie był zadowolony, że zdobył się na odwagę, żeby to powiedzieć.

Granaty spadały coraz bliżej okopu. Mimo że Amerykanie strzelali już tylko sporadycznie, ostrożnie celując, Niemcy czołgali się w ich stronę wolno, jakby zaczęło im zależeć na ludziach.

Charlie strzelił długą serię w fałdę ziemi, za którą krył się jakiś Szkop, i podsunął do siebie Saviolę.

– Słuchaj – powiedział przytłumionym głosem. – Ty i ja sobie radzimy. Ale nimi trzeba się zająć, bo nie zrobią nawet kroku – wskazał ruchem głowy na szeregowych. – Kilovich i Luck zostaną – nakazał z nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem.

– Ok – przytaknął Tony Saviola. – Foyhard, chwytaj Mindersa.

Kilovich spojrzał błagalnie na Greenmana, jakby chciał zapytać, co z nim.

– Ty zostajesz ze mną – uprzedził jego pytanie kapral. – Ty też – krzyknął do Lucka, który potulnie kiwnął głową.

– Zostawcie szpej, nie będzie wam potrzebny przy bieganiu – zarządził Tony i strzelił dwa razy do Niemca, który uniósł się zza przeszkody. Facet padł na brzuch i już nie drgnął.

– Zostawcie nam amunicję i granaty – Foyhard i Tony wyciągnęli kilka ładowników, jakie im pozostały.

– Musi wystarczyć – westchnął Charlie.

Foyhard z trudem zdjął pas jęczącemu z bólu Mindersowi i rzucił go pod nogi kapralowi.

– No, chłopie, musisz mi pomóc, nie obchodzi mnie, że boli.

Minders nie reagował, twarz robiła mu się coraz bledsza, a usta ścisnęły się w grymasie cierpienia.

– Dasz radę biec? – zapytał Kilovich z troską w głosie.

– Musi –Tony chwycił kolegę za rękę i razem z Foyhardem całą trójką kucnęli na brzegu okopu.

– Przy następnym…. – wybuch granatu zagłuszył słowa Greenmana. – Przy następnym pocisku przestajemy strzelać. Może uda nam się udać, że nas dopadli. Jak się podniosą, walimy ze wszystkiego, co mamy – Kilovich był przerażony wizją rychłej śmierci w błocie gdzieś w nieznanym dalekim kraju, więc tylko kiwnął głową. – Rozumiesz? – dopytał Greenman, bo z wyrazu twarzy szeregowca nie można było wyczytać, czy wie, co się do niego mówi.

– Mhm, tak, tak – potwierdził nieśmiało.

Saviola trzymał rannego za bark, starając się zadawać mu jak najmniej bólu. Przeżegnał się i nabrał powietrza.

– Gotowy?

– Jak cholera – odparł Foyhard.

– Jak dam znak, to wyskakujecie z okopu i zapierdalacie, ile sił w nogach – rozkazał Charlie.

– Potem my, ale dopiero, jak ci powiem. Dopiero jak będzie można – krzyknął głośniej do Kilovicha, żeby mieć pewność, że ten nie wyskoczy pod lufy Niemcom. Cały czas nie wiedział, czy żółtodziób do tego właśnie się nie gotuje.

– Nisko przy ziemi i szybko, najszybciej, jak możesz – instruował go Tony, nie słuchając kaprala.

Kilka pocisków moździerzowych rozerwało się pod szczytem.

– Jeszcze nie. Czekajcie – seria z Browninga poleciała w stronę Niemców. – Jeszcze nie!

Huk eksplozji i grad odłamków skalnych wymieszanych z błotem oblał do cna już przemoczonych piechurów.

– Cisza – zarządził twardo Charlie.

Niemcy strzelali bez przerwy, śląc kolejne serie ze swych MG-42 i pistoletów maszynowych. Kilkanaście sekund wydawało się godziną. W końcu na chwilę urwali. Jakieś chrapliwe krzyki, chyba rozkazy, i z ziemi podniosło się kilka postaci. Ruszyły szybko w stronę amerykańskiej pozycji. Potem następny i jeszcze kilku.

– Teraz – wrzasnął Charlie.

– Teraz – krzyknął Tony.

Minders jęknął z bólu, ale był na tyle sprawny, by ruszać nogami. Charlie trzymał spust i przesuwał lufę po niemieckiej tyralierze. Dym z broni zasłonił mu cel, ale mimo to strzelał, póki nie skończyła się amunicja. Pierwsi trzej Niemcy padli ścięci. Kilovich dopadł jednego, reszta zaległa w błocie.

Wystarczyło, żeby Tony i Foyhard, ciągnąc ze sobą rannego Mindersa, odskoczyli kilkanaście metrów od okopu. Broczący krwią żołnierz próbował nawet biec, ale kumple napędzani adrenaliną i strachem uznali, że będzie szybciej, jak oni zajmą się przebieraniem nogami.

Saviola słyszał, jak niemieckie kule świszczą mu wokół głowy. Foyhard sapał ciężko ze wzrokiem wbitym w ziemię, jakby wolał nie patrzeć, ile zostało do celu.

Smugowe pociski cięły powietrze nad głową Greenmana, Kilovicha i Lucka. Niemcy przez pierwsze sekundy nie wiedzieli, do kogo mają strzelać najpierw, ale szybko doszli do porozumienia i zaczęli posyłać seria za serią w oba cele.

Kilovich wyciągnął zawleczkę granatu i cisnął nim w stronę Niemców, którzy korzystając z chwili ciszy i z zacięcia w jego Garandzie, podczołgali się bliżej. Jeden z nich ostrzeliwał się zajadle ze szturmowego Stg 44, osłaniając kolegów. Kilovich był przekonany, że Szwab go widzi i gotów jest zmarnować na niego cały magazynek.

Granat padł za daleko i Niemiec tylko przerwał na chwilę, kryjąc się przed odłamkami. Kiedy się znów uniósł, Charlie miał go już w celowniku. Trafił idealnie w głowę.

Tony starał się kluczyć i zygzakować, ale uznał, że nie zmniejsza to liczby latających mu koło głowy kul, a tylko osłabia tempo.

– Daleko są? – zapytał Greenman, cały czas posyłając krótkie serie w zbliżających się Niemców.

– W połowie drogi – zameldował Luck.

– Nie damy rady – szepnął Charlie i posłał ostatnią długą serię.

Granat moździerzowy wybuchł blisko trójki uciekinierów. Minders osunął się na ziemię i przez moment zdawało się, że drugi raz dostał odłamkiem. Szybko się jednak okazało, że to tylko osłabienie i brak kondycji.

– Trzymaj się, chłopie! – wrzasnął z przerażeniem Foyhard.

– Bo zaraz będziesz biegł sam – rzucił Tony i chwycił mocniej kolegę, już nie zważając na jego jęki.

Broń Mindersa była zabłocona, ale jeszcze nadawała się do użytku. Charlie przetarł zamek i suwadło brudną rękawiczką, przyłożył kolbę do ramienia i pociągnął za spust. Karabin kopał słabiej niż jego Browning. M1 Garand i BAR strzelają tymi samymi nabojami, ale nie było czasu wyciągać amunicji z ładowników i potem pakować do magazynków.

Jeszcze chwilę temu byli spięci i wystraszeni. Teraz jakby przestało ich obchodzić, co dzieje się dookoła. Przestali się spieszyć, strzelali, celując dokładnie, ładowali i znów celowali. Wszystko w milczeniu. Czekali na jeden celny pocisk, który to wszystko zakończy. Czekali na śmierć.

– Sanitariusz! – wydzierał się Tony.

– Medyk – wtórował mu Foyhard.

Znaleźli się już pod szczytem i chyba Niemcy dali za wygraną, uznając, że strzelanie do Tony’ego i jego kompanów to strata amunicji. Ogień zelżał.

Było już całkiem jasno, choć okolicę spowijał dym, a nad ich głowami wisiały czarne chmury. Z pierwszych dołków strzeleckich, gdzie kilku Amerykanów osłaniało kolegów, wyskoczył ktoś odważniejszy. Kilka susów i był przy Mindersie.

– Uważaj na jego plecy – ostrzegł Tony.

Rannego położono w głębokim dole. Zaraz znalazł się sanitariusz, który zaczął swoją robotę, wymienił opatrunki i szukał jeszcze innych ran.

– Potrzebuję trzech ludzi i faceta od artylerii! – krzyczał Tony. Żołnierze patrzyli zszokowani na pokrwawionego Mindersa, jakby nie mogli zrozumieć, co się dzieje.

– Ktoś musi mi pomóc – wołał równie głośno sanitariusz. – Nie dam rady sam go przenieść.

Ten argument podziałał, znalazło się kilku chętnych. Saviola dał za wygraną i uznał, że wyżej znajdzie pomoc.

– Potrzebuję kilku ludzi… – urwał nagle. Jeszcze wczoraj na szczycie było kilka niepołamanych drzewek. Teraz cała góra wyglądała jak powierzchnia Księżyca. Pełno było kraterów i połamanych gałęzi, pokręconych okorowanych pni jodeł ściętych wybuchami. Gdzieniegdzie walały się strzępy mundurów, pokiereszowana broń, a wszystko spowijał smród palonego drewna. Pociski moździerzowe zaczęły spadać wokoło, więc wskoczył do pierwszej lepszej dziury. Wpadł na jakiegoś człowieka.

– Wybacz, stary.

Żołnierz nie odpowiedział. Tony delikatnie uniósł jego głowę. Twarz była blada, oczy miał zamknięte, a od nosa i ust ciągnęła się wąska strużka zakrzepłej krwi.

Przez plecy Sycylijczyka przeszedł dreszcz.

– Foyhard! Żyjesz?! – wrzasnął, przypominając sobie o koledze, ale nie mógł oderwać wzroku od nieboszczyka.

– Się wie! – doleciało do jego uszu.

Charlie – pomyślał. Zerwał się równe nogi i brnąc w błocku, potykając się o gałęzie, ruszył przed siebie.

– Co jest, Saviola?! – usłyszał znajomy głos. Sierżant Chriss.

Podoficer klęczał pod potężnym, powalonym i okorowanym przez odłamki drzewem.

– Potrzebuję paru ludzi i ogień na wschodni stok – wrzeszczał Tony, darowując sobie długie opowieści i opisy sytuacji. Sapał przy tym jak parowóz, ale dzięki adrenalinie nie czuł zmęczenia.

Oczy sierżanta zrobiły się większe. Zacisnął wyschnięte wargi, po czym zaklął siarczyście. Uświadomił sobie, że zupełnie zapomniał o Greenmanie i jego ludziach. Usprawiedliwił się szybko, że miał poważniejsze problemy.

– Walt! Walt! – krzyknął wyćwiczonym od prowadzenia musztry głosem.

Niski żołnierz z dużą zwinnością ominął parę przeszkód i zaraz był przy sierżancie.

– Bierz, co zostało z twojej drużyny, i leć na wschodni stok. Kilku naszych. Może jeszcze żyją – skończył ponuro.

Szeregowy tylko kiwnął głową i zaraz zniknął w dymie.

– Radio! – Chriss wrzasnął najgłośniej, jak potrafił.

– Porucznik nie żyje, obserwator artylerii ciężko ranny – podsumował sytuację, widząc pytający wzrok Savioli. – Z plutonem krucho, atakują nas od południa. Będzie ich batalion…

Tony wzdrygnął się na myśl, że mógł zostawić kumpli, którzy walczą z podobną liczbą Szwabów.

Młody, barczysty kapral techniczny przycupnął koło Chrissa, targając ciężkie prostokątne metalowe radio. Widać było, że wprawił się w dźwiganiu tego żelastwa i nie sprawia to mu większego kłopotu.

– Tom! Słuchaj – zaczął Chriss, patrząc prosto w oczy radiooperatorowi. – Wschodni stok. Nasi mają problemy. Dasz radę? – mówił skrótami.

– Spróbuję – odparł cicho żołnierz i zza pazuchy zielonej kurtki wyciągnął pogniecioną mapę.

Rzucił do słuchawki oznaczenie kodowe batalionu artylerii i wolno, ale pewnie zaczął podawać koordynaty.

Przed okopem piętrzyły się zwłoki Niemców. Charlie załadował przedostatni ładownik i uniósł broń do ramienia. Obrońcy zużyli wszystkie granaty. Moździerze niemal wstrzeliwały się w ich pozycje. Obaj od stóp do głów oblepieni byli brązowawym błotem. Cudem było, że ich broń jeszcze dawała radę strzelać.

– Masz jeszcze? – spytał słaniającego się na nogach kumpla.

– Jeszcze dwa.

Szesnaście nabojów. Zapomnieli o nas. Kilovich wiedział, że już po nich.

– No to fajnie – powiedział Luck, szykując się do strzału.

Ten huk był wyraźniejszy. Coś wybuchło dwieście metrów przed nimi. Potem znów walnięcie pocisku i fontanna ziemi.

– Nasi – powiedział bez entuzjazmu Greenman.

Ostrzał przybierał na sile i przyciskał do ziemi Niemców, którzy przestali strzelać. Teraz oni walczyli o życie. Tylko pojedyncze granaty moździerzowe jeszcze spadały w okolicy.

– Nadchodzi kawaleria – wrzasnął radośnie Kilovich, wskazując na szczyt. Zbiegało stamtąd kilka postaci w brązowych od świeżego błota mundurach.

Kilovich machnął do nich ręką, dając znak, że jeszcze żyją. Osiemdziesięciomilimetrowy granat walnął tuż przed kraterem. Charlie ogłuszony padł w wodę, czując coś ciepłego na twarzy i ręce. Otrząsnął się szybko i spanikowany podskoczył. Przez ułamek sekundy nie wiedział, gdzie jest. Nie czuł bólu, nie miał na głowie hełmu, a wybuch wyrwał mu z dłoni Garanda, który teraz leżał obok potrzaskany. Do dołu wskoczyło kilku Amerykanów. Coś do niego mówili, ale ich nie rozumiał. Zaraz obok niego leżał Kilovich. Padł twarzą w błoto. Nie żył.

ROZDZIAŁ 1

Dzień był szary i pochmurny, nie różnił się niczym szczególnym od poprzedniego. Białe gęste obłoki, unosząc się nisko nad szczytami, otulały jodłowe lasy. Zielone latem łąki na łagodnie opadających stokach teraz sprawiały wrażenie brązowożółtych za sprawą gliny i błota, jakie pojawiło się po kilku dniach deszczów. Ponurą, choć piękną krainę znaczyły gdzieniegdzie niewielkie wioski i pojedyncze domostwa zbudowane z kamienia i otoczone niskimi murkami. Nocami, a zwłaszcza nad ranem łapały już pierwsze przymrozki, ale mimo to rolnicy wysyłali na pola krowy, którym podobnie jak ludziom ponury krajobraz nie przypadał do gustu. Człapały wkoło, szukając resztek bardziej zielonej trawy. Późna jesień 1944 roku sprawiła, że ardeńskie wzgórza przybrały obraz posępny i niewyraźny.

Mieszkańcy tej krainy przywykli do takiej aury. Choć zapewne niejeden Walon klął na to miejsce i pytał Boga, za jakie grzechy kazał mu żyć wśród pokrytych przez połowę roku mgłą i śniegiem gór. W tym roku nadchodząca zima, jak twierdzili najstarsi mieszkańcy Ardenów, zapowiadała się szczególnie ciężko.

Charlotte de Backer, dwudziestopięcioletnia smukła dziewczyna o kasztanowych włosach, pędziła swym rowerem, z trudem pokonując kolejne wzniesienia. Było to o tyle męczące, że w koszyku na kierownicy i w niewielkim plecaczku, jaki miała ze sobą, wiozła kilkanaście konserw, czekolad, suszonych jarzyn i wszelkiego rodzaju przysmaków.

Gdy wzniesienia były zbyt strome, musiała schodzić ze zdezelowanego poniemieckiego roweru i pchać go po błotnistej drodze. Potem z dużą frajdą zjeżdżała w dół, i tak całą drogę.

Te rowerowe eskapady nie były uprawiane dla zdrowia i kondycji, bynajmniej. To praca, którą musiała wykonać co parę dni. Nie lubiła jesieni, kiedy wyprawy do amerykańskich jednostek, nierzadko w deszczu i słocie, stawały się trudniejsze i bardziej męczące. Charlotte już myślała, co zrobi zimą, kiedy góry pokryje śnieg i dostać się w niektóre miejsca będzie jeszcze trudniej. Znów sanki – pomyślała ze strachem.

Tak czy inaczej, trzeba było decydować się szybko. Amerykanie, których zesłano w te odludne tereny – bo wielu traktowało pobyt w Ardenach jak zesłanie – płacili, czym mogli, za łyk lokalnego piwa czy zwykłego bimbru. Amerykańskie jednostki były w miarę dobrze zaopatrzone, przynajmniej jak na warunki żyjących z roli Belgów. Oficerowie z wymęczonych bitwami jednostek przymykali oko na handel z miejscowymi. Charlotte, podobnie jak jej wspólnik, a raczej szef, monsieur Wauters, woleli, gdy wyzwoliciele płacili w naturze, racjami żywnościowymi, których mieli powyżej uszu, czego prosty Belg nie potrafił pojąć. Dolary na nic się nie zdawały w tej okolicy. Frykasy, jakie Amerykanie przywozili w swoich racjach K i C, wspomagały ubogi jadłospis czasu wojny w restauracji Wautersa. Dziewczyna nie mogła się nadziwić, kiedy Amerykanie psioczyli na swoje jedzenie. Uważali je za obrzydliwe w smaku, a po kilku tygodniach takiej diety mieli go serdecznie dość. Charlotte pukała się w głowę, słysząc takie żale. Opowiadała, jak trudno było o wszystkie produkty w czasie okupacji, ale w to jakoś goście z Ameryki nie mogli uwierzyć. Uważała ich za rozpieszczonych dobrobytem młokosów, którzy nie daliby sobie rady, żyjąc na tym kontynencie. Było wiele racji w tym myśleniu, bo poziom życia nawet najuboższych rodzin w USA już przed wojną był wyższy niż w przypadku wielu ludzi w Belgii. Nauczeni wygód w cywilu, wojskowi przywykli do pewnego standardu i regularnych dostaw, i teraz grymasili. Najbardziej jednak brakowało im alkoholu i jeszcze czegoś.

Amerykanie, zwłaszcza szeregowi, płaciliby też chętnie Charlotte za to, czego potrzebuje żołnierz daleko od domu i od kobiet. Zwłaszcza że Charlotte była piękną dziewczyną o zielonych oczach, szerokich ustach, kształtnych biodrach przechodzących w zgrabne nogi i wyglądała bardzo atrakcyjnie, nawet gdy nosiła grube wełniane pończochy i za duży, pocerowany, znoszony płaszcz.

Nieraz słyszała dwuznaczne propozycje, zaproszenia na kawę czy spacer w pobliskim lesie albo oferty formułowane wprost. Zapłatą miały być nylonowe pończochy, na które Amerykanie podrywali panienki od Cherbourga po Brukselę, czekolada albo papierosy. Charlotte umiała sobie jednak z tym radzić i mimo że jeździła sama, nigdy nie miała większych nieprzyjemności. No może raz, kiedy jakiemuś natrętowi złamała palec, gdy ten złapał ją za tyłek, ale to był wyjątek. Jej klienci od tego czasu wiedzieli, że z Charlotte można tylko handlować i poflirtować, nic więcej.

Dziewczyna potrafiła jednak dbać o stałych klientów i zorganizowała kilka „znajomych”, które nie miały takich oporów jak ona. Tak więc wszyscy byli zadowoleni.

Za okupacji niemieckiej handel był trudniejszy i ostrzej karany, choć oczywiście nie zaginął. Niemcy, którzy włączyli te tereny na powrót do Rzeszy w 1940 roku, nie mieli takich możliwości jak Amerykanie, a co gorsza, o wiele więcej rekwirowali, niż kupowali. Toteż wraz z przybyszami zza oceanu dla lokalnych biznesmenów, ale i nie tylko, przyszedł czas prosperity.

Charlotte miała kilka punktów skupu. Jednostki znajdowały się w okolicy Camp Elsenborn w północnych Ardenach. Camp Elsenborn był dawnym garnizonem pruskim, a po tym, jak ta część Belgii została przyłączona po 1918 roku do macierzy, obóz przejęła Armia Królewska. Ten ośrodek szkoleniowy składający się z ceglanych budynków, stajni i pól ćwiczebnych zasiedliła późnym latem czterdziestego czwartego amerykańska 9 Dywizja Piechoty.

W okolicy stało jeszcze kilka jednostek, głównie przetrzebionych w bojach lub kompletnie zielonych, jak 99 Dywizja. Tą jednostkę Charlotte znała najlepiej, tu miała kilku stałych klientów i o niej wiedziała najwięcej. Miała swoje sposoby, by wynajdywać nowych kontrahentów, a to między innymi dzięki znajomościom swego adoratora, który służył w US Army. Czasem bywała gościem załogi składu paliw pod Bullingen, choć tam jeździła najrzadziej, bo przeganiał ją pewien sierżant, bardzo religijny wróg alkoholu.

99 Dywizja i stojąca dalej na północnym wschodzie 2 Dywizja Piechoty, jak i samodzielne oddziały, stacjonowały rozproszone między wzgórzami. Amerykanów wcale nie było wielu. Nie kręcili się po okolicy, trzymali się swoich stanowisk i tylko kolumny pojazdów przetaczały się dość często przez belgijskie wsie. Czasem, jadąc na przepustkę, wpadali na małe zakupy lub piwo w restauracji, ale najczęściej mieli dość tych zimnych gór i obierali kierunek na Liège czy Brukselę.

Front w Ardenach w ogóle był dziwny. O ile można to było uznać za front. Amerykanie utworzyli rozrzucone stanowiska, bez umocnień, zapór drogowych czy pól minowych. Nie było tu jednej stałej i umocnionej linii obrony. Wojsko pomieszkiwało w leśnych ziemiankach albo w domach, które opuścili Belgowie. Wielu trzeba było wysiedlić lub internować ze względu na ich proniemieckie sympatie i pomoc okazywaną III Rzeszy. To wszystko sprawiało, że Ardeny zyskały miano „Frontu Widmo”.

Wojna jakby zwolniła tempo. Nawet generał Patton na południu przycichł i zapadł w zimowy sen. Wzgórza zwane pasmem Elsenborn w wielu miejscach były niemal puste. Charlotte wiedziała o tym doskonale i co więcej, bardzo się z tego powodu cieszyła.

Dziewczyna szybko pokonała dwa kolejne zalesione wzniesienia i zjechała do doliny. Do wsi miała jeszcze kilkaset metrów, ale musiała przystanąć na skrzyżowaniu, gdzie leśny dukt łączył się z asfaltową szosą, by przepuścić konwój kilku dwuipółtonowych ciężarówek eskortowanych przez żandarmerię. Trzyosiowe oliwkowozielone wozy GMC, ochlapane zaschniętym już żółtawym błotem, wolno wspinały się po krętej drodze. Zdarzało się, że kilka razy dziennie musiała ustąpić miejsca takim kawalkadom. Charlotte wypatrywała w pojazdach znajomych twarzy, ale nikogo nie dojrzała. Kierowcy, opatuleni w płaszcze z postawionymi kołnierzami, siedzieli w otwartych kabinach ciężarówek i dżipów. Wydawali się znużeni i przewiani zimnym wiatrem. Nawet nie zwrócili na nią uwagi, co przyjęła z lekkim zawodem, przyzwyczajona do gwizdów i głupkowatych zaczepek, słanych jej przez wyposzczonych żołnierzy.

Charlotte poznała tutejszych Jankesów na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że w taki depresyjny stan wprawia ich nie tylko dołująca pogoda i nudne obowiązki, ale cała ta posępna kraina.

Chmury zasłoniły niebo i mimo że deszcz nie padał, powietrze było przesiąknięte wilgocią, a wiatr coraz bardziej się wzmagał.

Gdy wozy przejechały, Charlotte skierowała się do niewielkiego, zbudowanego jak większość budynków w Ardenach domu z kamienia, stojącego na skraju osady. Budowla odcinała się od krajobrazu pomalowanymi na śnieżnobiały kolor okiennicami i ogromną stodołą w obejściu.

Charlotte oparła rower o mur, ściągnęła z głowy wilgotną niebieską chustkę i nie bez trudu zdjęła plecak.

– Witaj, kochanie! – krzyknęła ze szczerą radością w głosie ubrana w czarną sukienkę staroświeckiego kroju starsza kobieta, która niespodziewanie ukazała się na progu.

– Dzień dobry, pani Smet – przywitała się Charlotte, posyłając staruszce szeroki uśmiech.

– Wchodź, wchodź, proszę – nakazała gospodyni.

Kobiety weszły do niewielkiej, skromnie urządzonej ciężkimi drewnianymi meblami kuchni. Starsza pani stała uradowana, przebierając nerwowo nogami jak dziecko, które czeka na świąteczny prezent. Miała niestarannie uczesane i byle jak spięte grzebykiem siwe włosy, ewidentny znak, że oczy odmawiały jej posłuszeństwa.

– Może coś byś zjadła? – zapytała staruszka, spoglądając łakomie na jej plecak.

– Dziękuję, pani Smet, śpieszę się – szczupłe palce dziewczyny rozplątały troki plecaka. Ze środka wydobyła trzy konserwy i dwie puszki ananasów.

– A to dla pani męża – powiedziała z dumą w głosie Charlotte i wyciągnęła jeszcze dwie paczki papierosów Lucky Strike.

Uśmiech zniknął z twarzy pani Smet. Patrzyła na sprawunki, jakby liczyła je kilka razy.

– Czemu tylko tyle? – powiedziała nagle.

– Więcej się nie udało, proszę pani. Mogłam im wcisnąć tylko trzy butelki.

– Jak to? – oczy starszej kobiety otworzyły się szerzej. – Ale było ich pięć.

– Wiem, wiem, pani Smet – powiedziała łagodnie Charlotte. – Ale nie mogę sprzedawać tylko pani wyrobów. Szef się domyśli i będzie zły.

Staruszka pokręciła głową.

– Mamy nową dostawę – powiedziała cicho.

– Nie, pani Smet – przerwała Charlotte – mam jeszcze zapas z zeszłego tygodnia.

– Mąż ostatnio choruje, mnie bolą nogi, ale zrobiłam, czemu miałabym nie zrobić – zaczęła wyuczone biadolenie staruszka i teatralnie osunęła się na krzesło. Złapała się za pooraną zmarszczkami twarz i zaczęła kręcić głową, jakby dla podkreślenia swej niedoli.

– Jak żyć w tych czasach, jak żyć – marudziła, kiedy Charlotte zaczęła zapinać plecak.

– Wie pani, że nie można przesadzać. Inaczej ceny spadną jeszcze bardziej i nie będzie tak wesoło.

– Mąż chory już kilka dni – narzekała kobieta, wpatrując się wciąż w plecak.

– Dobrze, niech stracę – Charlotte wyciągnęła z bocznej kieszonki jeszcze jedną puszkę mielonki, a z wnętrza torby wydobyła dwie litrowe butle bimbru. – Zostawiam to do przyszłego tygodnia. Może wtedy się uda je opchnąć. Więcej nic nie dorzucę.

Staruszka kiwnęła głową, a jej malkontenctwo ustało jakby na rozkaz. Zadowolona ze swoich umiejętności negocjacyjnych, odprowadziła dziewczynę, choć teraz nie była już tak serdeczna.

– Do widzenia – powiedziała i zamknęła drzwi.

– Sprytna starucha – wyszeptała Charlotte. – Umie się bić o swoje, szkoda mi jej męża – wspomniała pana Smet, który nigdy nie śmiał wchodzić w słowo swojej żonie, tylko potulnie kiwał głową i wykonywał każde polecenie.

Charlotte była trochę zła na siebie, że oddała własną puszkę, którą udało jej się uhandlować na boku. Ale cóż… Znała panią Smet, odkąd przyjechała do tej wsi. Staruszka opiekowała się nią, zanim Charlotte nie znalazła pracy. Darzyła ją sentymentem, choć czuła, że pani Smet nadużywa jej dobroci.

Wieś Baraque Baert nie była duża. Ot, zwyczajna ardeńska miejscowość na skrzyżowaniu dwóch dróg. Kilka kamiennych domów wzdłuż ulic, niewielki placyk ze starym drzewem pośrodku i kościół ze strzelistą wieżą.

Na skraju wsi za drutami pasło się kilka wychudzonych krów, a smród z tego miejsca mógł odstraszyć każdego gościa.

Kiedy wybuchła wojna, niemieckie czołgi przetoczyły się przez okolice bez walki, dzięki czemu wioski i miasteczka w tym rejonie ocalały. Niemcy urządzili tu kwatery dla kompanii piechoty, goszczonej niczym królowie przez miejscowych, którym nagle przypomniało się, że ich korzenie są po tamtej stronie granicy. Tutaj wiele rodzin miało pochodzenie niemieckie albo mieszane, jak to na pograniczu. Ten fragment Królestwa Belgii podzielił los Alzacji, Lotaryngii, Wielkopolski czy Śląska, które Hitler uważał za terytorium Rzeszy, również ze względów etnicznych. Za czasów okupacji było biednie, ale Niemcy nie mieli problemów. I tak wątły i słaby belgijski ruch oporu tutaj nie docierał. Żandarmi mieli tu świetne życie.

Kiedy nadeszli alianci, wielu tutejszych Niemców uciekło razem z Wehr­machtem. Tych, którzy zostali, Amerykanie wysiedlili albo internowali w obawie przed tworzeniem się oddziałów partyzanckich i Wehrwolfem. Zwłaszcza jeśli ktoś uważał się za gorliwego wyznawcę narodowego socjalizmu. Teraz Baraque Baert była zamieszkana w połowie, tylko przez Walonów.

Charlotte, pozbywszy się kilku ciężarów, pedałowała żwawo po asfaltowej, dziurawej drodze. Wioseczka pogrążona była w letargu jesiennego popołudnia, jak to często bywa w tej okolicy i o tej porze. Niedługo miało się zmierzchać, więc miejscowym nie chciało się wystawiać głowy poza swoje obejścia. Choć na pewno kilku, jak przypuszczała, odwiedziło restaurację i rozrabiało, popijając miejscowe piwo.

Z okopconej drewnianej budy, postawionej obok drogi, wyszedł postawny brodacz. Był koło trzydziestki, ręce miał jak bochny chleba, a jego ubranie okrywał ciężki skórzany fartuch. Nazywał się Louis Gerd i był obiektem westchnień wszystkich młodych podfruwajek we wsi. Do tego jako kowal wykonywał naprawdę potrzebny zawód, bo w tych biednych stronach konie cały czas były podstawą funkcjonowania wielu gospodarstw. Louis doskonale zdawał sobie sprawę, że dziewczyny się w nim kochają, i potrafił to doskonale wykorzystać. Charlotte wiedziała też, że i ona wpadła w oko krzepkiemu kowalowi, ale jak na razie, unikając go na różne sposoby, nie weszła z nim w bliższy kontakt.

– Witaj, Charlotte – Louis pomachał jej, uśmiechając się i pokazując ubytki w uzębieniu. Dziewczyna nie odpowiedziała i mocniej nacisnęła na pedały. Ten facet ją irytował i nie zamierzała wdawać się nawet w kurtuazyjne pogawędki.

Naprzeciwko restauracji pana Wautersa, której właściciel nie wiedzieć czemu nie nadał żadnej nazwy, stał jedyny piętrowy dom we wsi. Firanka w oknie uniosła się, a chwilę później drewniane brązowe drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem.

Na progu stanął około pięćdziesięcioletni szczupły mężczyzna o kwadratowej szczęce i siwych włosach. Trzymał się prosto jak struna i wyraźnie starał się mimo wojennych trudów zachować elegancję. Ubrany był w grubą, jasną marynarkę, czarne spodnie i wyczyszczone na wysoki połysk skórzane buty. Rozejrzał się po okolicy, jakby sprawdzał, czy nikt go nie obserwuje.

– Witaj, Charlotte – odezwał się cicho.

– Dzień dobry, panie Verhoeven – powiedziała z szacunkiem Charlotte, stojąc prosto i ściskając mocno kierownicę.

– Jak zakupy? – spytał oschle.

– Dziękuję, dobrze. To dla pana – Charlotte podała mu szare pudełko z napisem „dinner”, część amerykańskiej racji żywnościowej K.

– O, dziękuję – ucieszył się mężczyzna. – Zawsze masz dla mnie jakiś smakołyk.

Dziewczyna dygnęła.

– Jak ze zbytem? Szukasz nowych klientów? – znów ściszył głos i rozejrzał się po placu zaniepokojony.

– Tak, myślę o tym. Dziś powinnam coś wiedzieć. Tak jak pan radził, szukam na północy.

– Bardzo dobrze – Verhoeven wlepił w nią długie spojrzenie, tak że dziewczynę przeszły ciarki.

– Do zobaczenia, Charlotte – powiedział mężczyzna, schował pudełko do szerokiej kieszeni marynarki i wolnym krokiem ruszył w stronę lasu.

Dziewczyna krótko śledziła go wzrokiem, a kiedy zniknął za rogiem, skierowała się do restauracji.

Wnętrze knajpy było ciemne, oświetlone tylko dwiema lampami elektrycznymi i kilkoma świeczkami. Zapadał zmrok, a okna w tym budynku były niezwykle małe i nawet kiedy na dworze świeciło słońce, we wnętrzach panował półmrok. Przy kilku drewnianych stołach i ławach siedzieli nieliczni klienci, otyli mężczyźni o nalanych czerwonych od grzejącego ich alkoholu twarzach, miejscowi rolnicy. Restaurację wypełniał dziwny smrodek, połączenie zapachu potu, gnoju i smażonych frytek.

Charlotte przeszła szybko na zaplecze, czując, że wszyscy goście przyglądają się jej uważnie.

Gdy wchodziła do kuchni, doszły do niej strzępy komentarzy na temat jej figury, ale nie zareagowała, przyzwyczajona do chamstwa miejscowych mężczyzn.

Korpulentna pani Wauters w białym poplamionym fartuchu, narzuconym na równie brudną szarą sukienkę, obierała ziemniaki nad wielkim garnkiem.

Jej spocona, przekrwiona twarz uniosła się nagle, a oczy błysnęły złością.

– W końcu jesteś! – powiedziała, usuwając z twarzy kosmyk źle związanych włosów.

– Gdzieś ty się podziewała?! Mamy klientów. Masz wszystko?! – wyrzucała z siebie potok słów z radością, że może na kimś się wyżyć.

– Co to za klienci – powiedziała pod nosem Charlotte, zdejmując wilgotny płaszcz.

– Co tam mamroczesz? – krzyknęła gospodyni.

– Zostaw ją! – doszło z piwnicy. Na schodkach rozległy się kroki. Pan Wauters, chudy, a wręcz wysuszony sześciesięciotrzylatek, ubrany w białą koszulę, kraciastą kamizelkę i fartuch na spodniach, targał skrzynkę z jakimiś butelkami.

Dotarł do stołu, odstawił ciężar i westchnął:

– Dziewczyna stara się, jak może, a ty tylko warczysz – uśmiechnął się do Charlotte.

Dziewczyna doskonale rozumiała, że podoba się szefowi, jak wszystkim facetom w tej dziurze, i dlatego może liczyć na specjalne względy, takie jak obrona przed grubą maciorą, jak w myślach nazywała żonę właściciela. Wautersowie nie mieli dzieci, toteż sądziła początkowo, że szef traktuje ją jak córkę, ale szybko straciła złudzenia. Nawet wydawało się jej, że Wauters usiłował ją podglądać, ale uznała, że robi się przewrażliwiona.

Charlotte zakłopotana opuściła wzrok i rzuciła na drewniany blat stołu koszyk ze sprawunkami.

Pani Wauters rozpromieniła się, widząc tyle jedzenia. Amerykańska mielonka, mleko w proszku, kawa, sardynki. Ileż to frykasów można było kupić za trochę piwa i bardziej lubianego mocniejszego bimbru z ziemniaków! Poskładała to wszystko do metalowej miski i obejmując ją jak największy skarb, ruszyła do spiżarni.

– Zmęczyłaś się? – spytał retorycznie właściciel. Chciał pogłaskać Charlotte po głowie, ale w ostatniej chwili powstrzymał się. Och, jak ona mu się podobała. Była przeciwieństwem jego grubej, gderliwej i spoconej żony.

Kiedy Charlotte zjawiła się w jego knajpie, szukając pracy, zatrudnił ją od razu. Mimo że żona była wściekła, a interes z Amerykanami dopiero się rozkręcał i z wypłatami zdarzało mu się spóźniać. Dziewczyna była sprytna, bystra i obrotna. Charlotte szybko przejęła kontakty z aliantami, znalazła nowych klientów, dzięki czemu menu jego restauracyjki przestało ograniczać się tylko do ziemniaków. Wauters przetrwał najgorsze dni, choć teraz nadchodziła zima i znów zaczynał się martwić.

– Usiądź – odsunął krzesło pod oknem. – Naleję ci zupy, musisz być głodna.

Charlotte nie trzeba było powtarzać dwa razy. Była zziębnięta i mogłaby zjeść konia z kopytami.

Wauters swoją chudą i pokrytą żyłami ręką podał jej parujący talerz zupy jarzynowej i kilka kromek chleba z masłem.

– Zasłużyłaś na nagrodę – dodał po chwili i nakazał żonie otworzyć puszkę z plastrami ananasa.

Charlotte tylko kiwnęła głową, zajęta pałaszowaniem kolacji.

Ktoś zawołał z sali i pani Wauters znikła za kotarą.

– Widziałem cię, jak rozmawiałaś z naszym sąsiadem – zagaił, siadając naprzeciw dziewczyny. Ta uniosła zdziwione oczy, czekając na dalszy ciąg. – Powiedz, czy on czegoś od ciebie chce? No wiesz… To znaczy, to nie moja sprawa – plątał się Wauters. – Widziałem, że rozmawiałaś z nim kilka razy w ciągu ostatnich dni.

Zapadnięte w wychudzonej twarzy oczy wpatrywały się świdrującym spojrzeniem w dziewczynę, która nerwowo rozgarniała zupę.

– Nie, nie, po prostu jest miły. – bąknęła.

Zaczęła rozumieć, że ten starzec jest o nią zazdrosny. Jednak miała rację, on ją obserwował, a być może nawet śledził. Poczuła nagły lęk i jednoczesne obrzydzenie dla swojego szefa. Spuściła oczy, zaglądając do talerza. Nie mogła znieść widoku żółtej twarzy mężczyzny.

– Pan Verhoeven jest miły, pyta, co u mnie słychać. – mruknęła.

Wauters niespodziewanie zdobył się na odwagę, chwycił dziewczynę na dłoń.

– Nie bój się. Wiem, o co mu chodzi. Mnie możesz powiedzieć, jeśli będzie ci się naprzykrzał.

Charlotte wyrwała rękę, gdy kotara załopotała i do kuchni weszła gruba właścicielka.

– Słyszeliście nowiny! – rzuciła, stawiając na blacie dwa puste kufle.

– Co mieliśmy słyszeć? – zapytał zły, że przerwano mu zaloty, Wauters.

– Ludzie mówią, że Niemcy wrócą – powiedziała podniecona grubaska. Zdawało się, że jej twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona.

Charlotte podziękowała i odstawiła talerz do zlewu.

– Przyniosę wody – powiedziała cicho.

– Ponoć po tamtej stronie granicy coś się szykuje. Stary Bertrand opowiadał…

– Co może wiedzieć ten stary pijak – Wauters machnął ręką. – Głupoty.