El Principe - Danuta Pisarska - ebook

El Principe ebook

Danuta Pisarska

0,0

Opis

Książka „El Principe” jest fikcją literacką, lecz napisaną w oparciu o wydarzenia, które mają miejsce codziennie we współczesnym świecie. Cesar Pereira to trzynastolatek, którego wychowuje kobieta, która znalazła go na ulicy jako pięciolatka. Jego największym przyjacielem jest przybrany brat, który przez swą bezmyślność popada w świat przestępczy. Czy Cesar zdoła mu pomóc? Jak potoczy się życie jego i młodej ulicznicy imieniem Sancha, którą pewnego dnia chłopak poznaje na ulicy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 108

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Danuta Pisarska

El Principe

Miasto grzechu

© Danuta Pisarska, 2017

Książka „El Principe” jest fikcją literacką, lecz napisaną w oparciu o wydarzenia, które mają miejsce codziennie we współczesnym świecie. Cesar Pereira to trzynastolatek, którego wychowuje kobieta, która znalazła go na ulicy jako pięciolatka. Jego największym przyjacielem jest przybrany brat, który przez swą bezmyślność popada w świat przestępczy. Czy Cesar zdoła mu pomóc? Jak potoczy się życie jego i młodej ulicznicy imieniem Sancha, którą pewnego dnia chłopak poznaje na ulicy…

ISBN 978-83-8126-389-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

— Nareszcie co tak długo?!

— Motor mi trochę nawalił, jak się wzbogacę na tym świństwie, kupię sobie nową pyrkawę.

— Masz dla mnie kokę?

— Mam, ale na razie nie proś o więcej, gliny węszą po okolicy, wczoraj zrobili nagonkę... była niezła jatka. Truposzów było chyba z piętnastu.

— Dobra dawaj towar! Jestem dzisiaj na głodzie — warknął Eliseu i szybko wydarł małą białą działkę z czarnych rąk Meci, lokalnego przemytnika.

Ćpun od trzech dni nic nie przyjmował, był jak bezmięsna postać, którą od czasu do czasu popychał wiatr. Jego oczy na tle zniszczonej twarzy wydawały się wyłupiaste a blada, trupia cera nie przypominała już tej ciemnej skóry mulata sprzed kilku lat. Tego osiemnastolatka czekała tylko jedna droga.

Wychudłymi, trzęsącymi się rękoma wysypał proszek na mały uliczny papier znajdujący się na bruku i upadając na kolana, pochylił głowę do ziemi, aby wciągnąć to świństwo do nosa przez cienki wkład od długopisu.

— Zaraz! A forsa?! — krzyknął Mecia.

— Oddam jutro…

— Chyba się mylisz, jeżeli myślisz, że będę przemycał dla ciebie towar za darmo!

— Powiedziałem jutro! A teraz spieprzaj stąd, bo nie będę dwa razy powtarzał! — warknął oburzony Eliseu, podrywając się z kolan i przyciskając dilera do muru.

— Dobra, nie denerwuj się tak, lepiej zażyj tę swoją mąkę, bo sępy już krążą. Jutro jestem po hajs, inaczej masz w mordę, pamiętaj! — oświadczył trzynastolatek i swoimi długimi nogami wskoczył na motor, odpalając go, zapuścił dwa razy ostro gaz i odjechał, spoglądając po drodze jeszcze na kilku narkomanów wałęsających się po ulicy niczym nocne zombie.

* * *

Rio de Janeiro jest wspaniałym miastem, do którego chętnie przybywają turyści. Rytmy samby, plaża Copacabana, kolorowe drinki. Piękno tego miejsca dla przyjezdnych potrafi być rajem. Brazylijczycy mówią o nim „Cidade maravilhosa” — wspaniałe miasto. Życie kręci się tutaj wokół turystyki, surfowania czy gry w piłkę nożną. Jednak to wszystko jest tylko na pozór, ten przybytek kontrastów potrafi być równie piękny co zdradliwy. Obok niezliczonych willi i przepychu, żyją tutaj również ludzie z favel, nędzarze, którzy twierdzą, że żyją za plecami Chrystusa, dlatego on ich nie widzi. Przepaść, która dzieli, biednych i bogatych jest ogromna, dlatego też te dwa światy nie są w stanie się zauważyć. Jedyne co łączy Favelados i ludzi dobrze usytuowanych to powietrze, którym oddychają. W mieście slamsów prowizoryczne domy wyrastają jak grzyby po deszczu, jeden przy drugim. Wodę zdobywa się z górskich potoków, a elektryczność jest podłączana nielegalnie. Nie ma mowy tutaj o prywatności, skoro w jednym pomieszczeniu zazwyczaj żyje po kilka osób. Slumsy to jedna wielka rodzina, której selekcja odbywa się naturalnie, zwykle poprzez dosięgnięcie kulą w czasie spaceru po ulicy czy jedzenia obiadu. O szkołach nie ma mowy, nie nauczy ona Favelados życia tam, gdzie jest wszechobecna bieda a w dzielnicach żądzą gangi, które sterują ruchem życia codziennego. To bossowie narkotykowi żądzą prawem i organizują leczenie, zabawy, handel, a nawet rozwiązują spory. Jest tylko jeden warunek, należy milczeć. Policja tutaj nie ma wstępu. Z biedy i braku edukacji narkotyki i przemoc są najpowszechniejsze. Z braku innych możliwości i chęci choćby minimalnego oderwania się od dna, ten prosty zarobek kusi wielu i pociąga na dno.

Rozdział 2

W ciasnocie swojego domu, pośród sterty brudnych naczyń stała Eunice Silva zanurzająca ręce w zimnej wodzie i wyglądająca z niepokojącą miną przez podziurawione od kul okno, ponieważ jej syn znów gdzieś się włóczył od samego rana, tylko Bóg jeden wiedział, gdzie się podziewało to chłopaczysko. Matka musiała mieć do niego wiele cierpliwości. Eunice była wdową od trzynastu lat, jej mąż zginął potrącony przez samochód, jak się przypuszcza, pewnie były to typowe porachunki gangsterskie. Od tamtej pory musiała sama łożyć na wychowanie syna sprzedażą ryb na ulicy. Kilka lat po śmierci męża mimo nędzy, w jakiej żyła, przygarnęła do siebie jeszcze jednego pięcioletniego chłopca Cesara, dokładnie w wieku jej dziecka, został on porzucony na ulicy przez ojca, jego prawdziwa matka odsiadywała wyrok za narkotyki, więc mały, bez jakiej kolwiek pomocy nie mógłby być zdany na łaskawy los. Chwilę po tym, jak Eunice skończyła szorować podłogę w kuchni, niebieskie drzwi frontowe zaskrzypiały. Do domu wbiegł jak zwykle głodny Mecia z rozczochranymi, czarnymi szpilarami na głowie, wpierw ucałował zapracowaną matkę w czoło i sięgnął po kawałek chleba leżącego na małym stole.

— Gdzieś ty się włóczył przez cały dzień… już zaczynałam się martwić!

— Jak zwykle nie potrzebnie, przecież wiesz, że twój synek marnotrawny zawsze do ciebie wróci.

— Nie żartuj sobie, gdzie cię znowu wywiało?!

— Kopałem piłkę z kumplami…

— Mecia! Mów prawdę…

— No przecież mówię.

— I niby na grze w piłkę zarabiasz, tak?

— Nie rozumiem?

— Dzisiaj rano pod twoją poduszką znalazłam pieniądze, skąd je masz, skoro nie pracujesz…

— Pożyczyłem od kumpla.

— Pożyczyłeś? Niby na co… z czego chcesz je oddać…? Popadłeś w długi?

— Nie, nic się nie martw, wszystko będzie dobrze — uspokoił Mecia i sięgnął po wodę do picia która stała w plastikowej butelce na kuchennej białej starej szafce.

— Nie obawiaj się, nie mam żadnych długów i na razie nie zamierzam w nie popadać.

— Wziąłbyś się wreszcie do porządnej roboty, dlaczego nie weźmiesz przykładu z Cesara.

— Nie ma mowy, on cały czas grzebie się w smarze samochodowym i co z tego ma, śmieszne kilka reali…

— Przynajmniej uczciwie zarobionych! Zobaczysz, że kiedyś wpędzisz mnie do grobu.

— Zobaczysz, że kiedyś będziemy bogaci — uśmiechnął się Mecia, tuląc matkę — Właśnie, gdzie Cesar? Już powinien być w domu…

— Chyba wróci później, rano wychodząc, mówił mi, że będą mieli dzisiaj sporo pracy.

— W takim razie wyjdę mojemu drogiemu braciszkowi naprzeciw…

— Znów mnie zostawiasz? Wracaj…

— Zrobię mu niespodziankę i odwiedzę go w pracy — zawołał chłopak i znów przepadł za drzwiami.

Rozdział 3

Cesar jeszcze ze względu na swój młody wiek był chłopakiem o średnim wzroście i szczupłej budowie ciała. Jako jeden z nielicznych mieszkających w Mandeli był w połowie gringo po matce, która była emigrantką z Europy, dlatego jego włosy były gładkie, krukowate i proste a skóra bielsza od pozostałych mieszkańców faveli. Jednak czarny kolor oczu i bystry charakter odziedziczył po ojcu. Cesar oprócz dnia, w którym został porzucony na ulicy z dwoma realami w dłoni, nie miał z nim więcej wspomnień, dlatego też nigdy nie myślał o tym, aby go odszukać. Domyślał się, że o ile ten mężczyzna jeszcze nie przepadł gdzieś w ciemnej ulicy, a jego poćwiartowanego ciała nie wciśnięto do kanału, to pewnie siedzi w pudle i szmugluje, co się da. Młody gringo raczej nie miał zamiaru się tym zadręczać, ponieważ miał na głowie zbyt wiele pracy. W wieku dwunastu lat zatrudnił się w warsztacie samochodowym, aby nie żerować na ulicy, jak większość jego rówieśników, dlatego już od roku każdy jego dzień był wypełniony harówą, która miała go kiedyś wyprowadzić na porządnego człowieka. Uważał, że to była jego życiowa szansa, na którą nie każdy mógł sobie pozwolić, zresztą nie widział on żadnej przyjemności w tym, aby cały dzień latać po mieście z pistoletem w ręku lub na siłę krztusić się od palenia cracka.

* * *

Właścicielem warsztatu samochodowego był stary, gruby Ruben, który ze względu na podeszły wiek potrzebował kogoś do pomocy. Zresztą nie miał czasu, aby w nim przebywać ze względu na swoje liczne kochanki, dlatego jego pomocnik najczęściej naprawiał te stare rupcie sam, przy okazji kołując trochę więcej grosza dla siebie. Tego dnia, gdy Cesar w ostatnich minutach pracy kończył montować radio w aucie, do warsztatu wparował Mecia, pogwizdując.

— Jak się masz pracusiu — uśmiechnął się, oparty o maskę samochodu.

— Co tutaj robisz?

— Jak to, co… chciałem odwiedzić mojego ukochanego brata w pracy.

— Lepiej poszukałbyś swojej, zamiast cały dzień się obijać, myślisz, że matka będzie cię utrzymywać całe życie…

— Oj nie złość się, wież, że ja jestem wolny jak ptak… a gdzie ten zboczeniec?

— Zajęty, jakaś blondyna go odwiedziła.

— Ha, ha...nawet ja nie mam takiego powodzenia, stary satyr. Za ile kończysz?

— Już prawie, tylko jeszcze muszę dokręcić radio.

— Oleje też wymieniłeś?

— Do tego grata?! Co ty, nie warto, gość znów przyjdzie za kilka dni, a ja będę miał robotę — zaśmiał się młody mechanik.

— Nie da się tu czegoś opchnąć? Tyle tu rupieci… — zapytał Mecia, węsząc po warsztacie.

— Nie, Ruben zauważył, że nie ma tego francuza, którego buchnąłeś w zeszłym tygodniu, do tej pory się piekli, a ja się muszę tłumaczyć! Gotowe…

— Już skończyłeś?

— Tak, na dzisiaj to koniec, możemy już iść — stwierdził Cesar i wysiadł z pojazdu, zamykając go na kluczyk.

* * *

Droga do ich domu nie była zbyt daleka, wynosiła około kilometra, prowadziła przez miejski targ, na którym ludzie handlowali jedzeniem,

wąskie zaśmiecone uliczki i wyszczerbione chodniki wiodące w górę faveli, na której pomiędzy stertą wiszącego prania a nielegalną plątaniną kabli stał mały niebieski budynek z anteną satelitarną, wciśniętą w boczną poobijaną ścianę. Bracia jednak nie spieszyli się zbytnio na domowy obiad, dlatego szli wolnym krokiem, zdając sobie relację z życia codziennego w Mandeli.

— Wczoraj gliny sprzątnęły Ezequiela…

— Jak to? Gdzie?

— Ten kretyn razem z Fabriciem znowu napadli na ciężarówkę z gazem, mieli pecha, bo nie wiadomo z kąt, pojawiły się gliny, podobno Fabricio nieźle oberwał, nie wiadomo czy się wykaraska.

— Co z Ezequielem?

— Odsiedzi swoje i wyjdzie, skoro dał się złapać jego sprawa...nikt nie będzie za nim płakać.

Idąc dalej chodnikiem, uwagę chłopaków przykuła sczerniała noga, która wystawała ze śmietnika, nie był to rzadki widok, więc bracia tylko pokiwali głowami, zapewne był to jakiś bezdomny, nikomu bliżej nieznany nędzarz, który posiadał kilka reali i za wszelką cenę walczył, aby ich nie oddać. Favela Mandela, jak i zresztą ich większość miała to do siebie, że tutaj liczyło się prawo silniejszego. Słabsi i ulegli nie mieli, jakich kolwiek szans na istnienie.

— Powiedz mi bracie, jak to jest, że ci bogacze tam w swoich willach pławią się w luksusie, a my tutaj żyjemy na samym końcu łańcucha pokarmowego — zapytał Mecia, kopiąc mały kamień leżący na chodniku.

— Nie wiem, tak ten świat jest urządzony i kropka, my go na pewno nie naprawimy.

— Wiesz, co ja bym sobie kupił, gdybym miał tyle forsy, co na przykład ten piłkarz Roberto Carlos?

— No co…

— ...no właśnie nie wiem, ale na pewno matce kupiłbym nowe ciuchy, żeby wreszcie chodziła jak dama, tobie oczywiście też bym coś odpalił, w końcu jesteśmy braćmi prawda… — nim Mecia zdążył poklepać druha po ramieniu, zauważył jego utkwiony gdzieś w oddali wzrok.

— Na co tak patrzysz? — zapytał zaciekawiony.

— Na tę dziewczynę, która stoi po drugiej stronie ulicy.

— Tą grubą i zezowatą, która sprzedaje ryby? Co w niej takiego…

— Nie głupku! Na tę drugą w krótkich spodenkach i pomarańczowej bluzce. Śliczna prawda…

— Czy ciebie całkiem oślepiło?! Przecież to… ona czeka na jakiegoś gacha i tyle.

— Nie widziałem jej tutaj wcześniej.

— Bo jest nowa, Felipe mówił, że podobno ma czternaście lat i ma na imię Sancha.

— Myślisz, że mógłbym z nią porozmawiać?

— Zgłupiałeś? Zresztą chcesz się z nią zadać, to proszę bardzo, ale nie przyprowadzaj jej do domu, bo matka dostanie zawału. Zresztą Felipe wspominał, że ona należy do Neymara, no wiesz… tego bossa, który rządzi naszą favelą.

Mecia jeszcze długo nawijał, chcąc już iść do domu, lecz Cesar stał przez dłuższą chwilę, nie dając się popchnąć z miejsca, widok dziewczyny o bursztynowym spojrzeniu i hebanowych włosach urzekł go w jednej chwili, przykuwając tym samym uwagę tej nierządnicy, która podniosła na chwilę swe oczy, po czym znów spuściła głowę ze wstydu, kobieta ta jak słusznie przypuszczał Mecia, należała do Neymara, została sprzedana w wieku lat dwunastu, dlatego nie była panią swego życia, lecz niewolnicą oddającą swoje ciało. Gdyby tylko spróbowała chociaż raz ucieczki, natychmiast zostałaby nauczona moresu, jak to bywało przy kilku takich próbach, ona nieustannie była pilnowana.

Cesar po dłuższej chwili w końcu zrozumiał, że nie miał najmniejszych szans na rozmowę z tą dziewczyną, do której i tak już podjechało jakieś auto, więc zdołowany chciał ruszyć dalej, kiedy zauważył, że jego druh gdzieś przepadł, gdy dokładnie się rozejrzał pomiędzy tłumem ludzi, zorientował się, że jego przyjaciel prowadził jakąś rozmowę z nieznanym mężczyzną, więc także postanowił podejść.

— Mecia, co ty wyprawiasz? Co to za koleś?!

— Tylko nie koleś! — wrzasnął nerwowo czarnoskóry, trzymając dłużnika za koszulę — Pamiętaj, jak mi nie oddasz forsy, to ci rozwalę łeb!

— Jakiej forsy! Poszukaj sobie innego frajera! — wtrącił Cesar, popychając furiata do tyłu.

— Bierzesz towar na sprzedaż i nie płacisz! Masz kilka dni, bo inaczej szef się z tobą policzy! — odburknął jeszcze raz i odszedł, poprawiając sobie mankiet od kurtki.

Mecia nim zdążył coś powiedzieć w swojej obronie, dostał ręką w głowę, tego było już za wiele…

— Co ty wyprawiasz?! Bierzesz od nich kokę za friko?! Chcesz skończyć w kanale?! Albo, żeby nas wszystkich pozabijali?!!

— Zapłacę im, zawsze się wywiązywałem! Teraz mi coś nie poszło…

— Matka miała rację, jesteś zwykłym obibokiem…! Już ja się tobą zajmę, a potem policzę się z tamtym chłystkiem.

— Ale bracie…

— Do domu, ale już gałganie! — krzyknął wściekły Cesar, lecz nim dał kolejnych kilka kroków, znów się zatrzymał, bo właśnie coś mu się przypomniało.

— Czekaj! — zawołał

— O co znów chodzi?

— Który dzisiaj jest?

— Chyba dwudziesty trzeci… nie 24 Czerwca, bo co?

— No jak to, co...matka ma dzisiaj urodziny — oświadczył głośno Cesar i znów przeleciał bratu ręką po głowie.

— O kurza morda! Rzeczywiście.

— Chodź, skoczymy po tort dobrze, że przypomniałem sobie w ostatniej chwili.

— Ale byłaby wtopa…

Nim upłynęło dwadzieścia minut, obydwaj synowie wracali do domu z dużym tortem, który podwędzili z witryny sklepowej.

Rozdział 4

Eunice korzystając z wolnej chwili od sprzątania i gotowania, siedząc przed starym podrapanym telewizorem na połatanej kanapie, właśnie popłakiwała nad jednym ze swych ulubionych seriali, którego emisja ze względu na wysoką oglądalność zajmowała popołudniowe pasmo. Widocznie kobieta sama zapomniała o swoim święcie, zamiast tego przejmując się losem Hose Antonia i ubogiej Mariety. Jej łzy skapywały niczym grochy na widok niesprawiedliwości, jaka działa się w tym odcinku, na szczęście była to już końcówka, inaczej pewnie ze łzami Eunice popłynęłoby całe mieszkanie. Nim kobieta zdążyła wstać z kanapy, usłyszała za sobą ciche szepty i czyjeś delikatne kroki, gdy się odwróciła, ujrzała swych synów z zielono żółtym tortem o barwach piłkarskiej Brazylii i trzema świeczkami, Eunice tak jak oni i większość mieszkańców Mandeli była fanką piłki nożnej, nim zdążyła coś powiedzieć, chłopcy dumnie zaczęli odśpiewywać sto lat a po nim hymn Brazylii, po jego skończeniu wręczyli ciasto we właściwe ręce i ucałowali jubilatkę, która kończyła czterdzieści trzy lata, z czego połowa tego życia była staraniem się, aby przeżyć każdy następny dzień.

— Moi chłopcy, ja sama nie pamiętałam, dziękuję, jednak wolę nie wiedzieć skąd macie te niespodziankę

— Oj mamo, wiesz, że dla ciebie zrobimy wszystko, po prostu cię kochamy — powiedział z czułością Mecia

— Wiem, jednak nie chcę, żebyście się dla mnie narażali, w jaki kolwiek sposób, mam nadzieję, że to ostatni raz — oznajmiła srogo matka, kładąc ciasto na stole w kuchni, wzięła nóż do ręki i już miała go pokroić, kiedy nagle cały rozprysnął się po ścianie od kilku kul wpadających przez okno, cała trójka upadła na podłogę, zasłaniając swe głowy rękoma.

— Znowu jakieś cholerne porachunki! — krzyknął zezłoszczony Cesar, wstając z kolan — Czemu, chociaż dzisiaj nie może byś spokojnie!

— Synku nie denerwuj się tak, wież, że tutaj nie ma życia, pozostaje nam tylko naprawić to okno, z którego i tak już nic nie zostało — westchnęła solenizantka, wpatrując się żałośnie w swój roztrzepany prezent.

— No tak, pozostaje nam go tylko zlizać ze ściany — zaśmiał się Mecia, chcąc na siłę rozbawić sytuację, która przybrała jak zwykle feralny obrót. Resztę popołudnia rodzina z braku wyboru, spędziła na myciu podłogi i zdrapywaniu żółto zielonych barw narodowych ze ściany.

Rozdział 5

Cesar szedł ulicą, wpatrując się po drodze na grupę kolorowych dzieciaków, grającą na boisku, kilku podlotków o mało go nie przewróciło, ganiając się z pistoletami w ręku i udając bossów, w końcu to ulica była ich naturalnym środowiskiem i głównym miejscem spotkań. Chłopak jak każdego ranka wybierał się do swego miejsca pracy, do którego zresztą miał już nie daleko, mimo że maszerował z ochotą, smagany lekkim wiatrem, to jednak odczuwał zmęczenie na myśl o tym, że jego bogatsi rówieśnicy, zamiast pracować, mogli się uczyć i cieszyć dzieciństwem bez żadnych przeszkód, ale cóż zrobić, kiedy jemu przyszło urodzić się właśnie w tym zapomnianym przez Boga i ludzi, marnym zakątku świata, w którym szara rzeczywistość witała go codziennie. Gdy mijał męski salon fryzjerski Francisca, tutejszego sprawozdawcy wszystkich wiadomości, jego policzki nagle zrobiły się czerwone a przestrzeń, znów gdzieś zniknęła, stanął bez ruchu, wpatrując się przed siebie, znów zobaczył tę samą dziewczynę, którą miał okazję spotkać dzień wcześniej, pamiętał, że jej imię brzmiało Sancha, nie było w nim nic niezwykłego, jednak przy niej wydawało się jakby piękniejsze. Dama z ulicy o hebanowych włosach, ubrana we wstyd miotała swym spojrzeniem w przejeżdżające samochody, z nadzieją, że żaden z nich nie zechce się zatrzymać, lecz męskich świń tutaj nie brakowało. Cesar chciał podejść, nie wiedząc, jeszcze, o co niby miałby zapytać, lecz znów wyprzedził go jakiś stary drań na motorze, który lubił towarzystwo młodych dziewczyn.

— Cholera! — żebyś zdechł stary zboczeńcu — krzyknął wściekły za odjeżdżającym pojazdem, dziewczyna siedząca na siedzeniu tuż za gachem widocznie usłyszała głos Cesara, ponieważ odwróciła swą głowę, przez chwilę wpatrując się w niego, jak by chciała powiedzieć, żeby dał spokój, bo to i tak nic nie da, najwyraźniej chodziło jej o dwóch przypakowanych mężczyzn w okularach, którzy stali po drugiej stronie ulicy zauważając silnie zdenerwowanego chłopaka, byli to oczywiście ochroniarze tej młodej prostytutki, która była bacznie obserwowana przez cały czas. Na szczęście dla Cesara, że zaprzestał awantury i dał temu spokój, ruszając dalej w swoim kierunku, inaczej pewnie byłoby z nim cienko. Zresztą nie było już o co walczyć, skoro motor dawno zniknął w oddali pomiędzy wąskimi uliczkami.

* * *

Eliseu siedział na chodniku, opierając zwisającą głowę o jeden z dużych śmietników, przepełniony po brzegi starymi gazetami i odpadkami po jedzeniu, właśnie dochodził do siebie po kolejnej dawce koki, która pomału znikała z jego organizmu. Jego świadomość wciąż była na pograniczu obłędu, więc momentami miał wrażenie, że znajdował się w wesołym miasteczku, gdzieś na jednej z pięknych wysp, być może te omamy były wywołane marzeniami z dzieciństwa o lepszym życiu, które nigdy nie nadeszło. W każdym razie Eliseu był przez chwilę szczęśliwy, machając rękoma i mamrocząc coś pod nosem. Jego długie, chude nogi spoczywały na ulicy, wprawiając tym samym w zdenerwowanie przejeżdżających kierowców, którzy trąbili swymi rozsypującymi się autami. Jednak do pełnej świadomości, narkomana przywrócił mocny kopniak, którego ktoś wymierzył mu w nogę.

— Wstawaj karaluchu! No już — usłyszał nad sobą, gdy otworzył szeroko oczy i podniósł ociężałą głowę, ujrzał wysoką, zbudowaną męską postać, wpatrującą się w niego szyderczym wzrokiem, ubraną w białą polówkę i żółtą hawajską koszulę.

— Czego chcesz? Kim jesteś? — spytał ociężale, próbując wstać

— Przysyła mnie Neymar

— Ten...król wszystkich narkomanów? Niech żyje sto lat, dzięki niemu mam takie wspaniałe fazy…

— Ty jesteś Eliseu Tak?

— Tak to ja…