Egzekutor - Paulina Gajda - ebook

Egzekutor ebook

Gajda Paulina

4,0

Opis

Ona — przywódczyni Nieczystych, która walczy o prawa dla nich w idealnym państwie. On — stojący wysoko w hierarchii Czystych, dowódca oddziału, który ma za zadanie zabijać takich jak ona. Oboje są w stanie poświęcić się dla swoich zasad i przekonań. Czy te dwa światy są w stanie dojść między sobą do porozumienia, czy też unicestwią się nawzajem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 617

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paulina Elżbieta Gajda

Egzekutor

FotografVero Photoart

© Paulina Elżbieta Gajda, 2017

© Vero Photoart, fotografie, 2017

Ona — przywódczyni Nieczystych, która walczy o prawa dla nich w idealnym państwie. On — stojący wysoko w hierarchii Czystych, dowódca oddziału, który ma za zadanie zabijać takich jak ona. Oboje są w stanie poświęcić się dla swoich zasad i przekonań. Czy te dwa światy są w stanie dojść między sobą do porozumienia, czy też unicestwią się nawzajem?

ISBN 978-83-8126-450-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Egzekutor

Rozdział I

Biegł. Na nic nie patrzył. Przebiegł ulicę, minął szary samochód nawet na chwilę się nie zatrzymując. Nie bał się śmierci na jezdni, bo ona sama go goniła. Chłopak przebiegł drogę dzielącą olbrzymią połać lasu. Słychać było jego ciężki oddech, brakowało mu siły, ale słyszał ich za sobą. Świst powietrza przecinał idealnie harmonijną muzykę lasu. Miał zaledwie trzynaście lat, ale strach, który go napędzał, pozwalał mu bić wszelkie rekordy. Przewrócił się, nie rozglądał się, wstał pośpiesznie, puszczając się w dalszą ucieczkę. Ziemia pod jego nogami drżała, wiedział, że są blisko, idą po niego. Gleba przyjmowała każdy potężny krok jego oprawców na siebie. Trzy osoby miały tylko jeden cel: zatrzymać go. Gałęzie utrudniały mu przedzieranie się przez ścianę lasu, ale nie tylko jemu. Blond kosmyki włosów dziewczyny zostawały za nią, wyrywane co rusz, gdy szarpiąc uwalniała się z kolejnych chaszczy. Wilgoć mchu powodowała, że wielokrotnie się poślizgnął, ale nie tracił równowagi, gdyby teraz się przewrócił, dogoniliby go. Najmłodszy z jego oprawców, co chwilę lądował na kolanach, dzielnie się jednak podnosił i doganiał resztę. Zapewne gdyby nie te upadki już dawno złapałby chłopaka, a tak wciąż mieli do niego przynajmniej sto pięćdziesiąt metrów. On jednak zaczynał widzieć wyjście z tej sytuacji, znał te tereny i powtarzał sobie w kółko, że da radę. Miał do przebiegnięcia jeszcze z pięć kilometrów i dojdzie na skraj lasu, a stamtąd widać już pierwsze domy. Ratunek był tak blisko, ale wciąż nieosiągalnie daleko. Pochmurne niebo, brak promieni słońca i ten przeraźliwy dźwięk obijających się koron drzew, nie napawały go optymizmem. Wiedział, że jeden z oprawców jest wielki i potężny, jeżeli go złapie, to nic mu nie pomoże. Wąwóz. Dwie lite ściany granitu, można byłoby stwierdzić, że to błąd zmęczonego człowieka, on jednak wiedział, co robi, bo znał wyjście z tego naturalnego labiryntu. Wierzył w niewiedzę swoich oprawców i miał zapewne rację, nie znali terenu, myśleli, że złapią go bez problemu, ale on chciał walczyć. I walczył. Teraz odgłosy gonitwy były znacznie głośniejsze, niosły się po skałach na samą górę. Doszedł prawie do końca, wspinał się po skalnych blokach, bo tam za nimi było wyjście. Stojąc prawie u szczytu spojrzał w dół. Byli za nim, wspinali się i wydawali się być w to wprawieni, jakby wspinaczka była dla nich rozrywką. Nie dało się jednak nie dostrzec u nich zmęczenia. Chłopak zszedł ze skał i zamarł. Zamiast wyjścia z tego labiryntu znalazł się przy wysokiej lodowej ścianie, którą chciał przejść resztkami desperackiego instynktu samozachowawczego. Nagle usłyszał trzy głuche odgłosy, które spowodowały lekkie drżenie ziemi. Stali kilkanaście metrów od niego, patrzyli się po sobie. Chłopak rozdzielił ich od siebie wysokim płomieniem ognia. Woda skapująca ze skalnych zboczy szybko go jednak ugasiła. Wydawało mu się, że patrzą teraz tylko na niego. Myślał, czy odezwać się do nich. Chciał może błagać o to, by go zostawili? Może też miał nadzieję, że zmienią zdanie i go puszczą wolno? Absurdalnie nawet tłumaczył sobie, iż może to pomyłka. Szukał w ich oczach zrozumienia, odpowiedzi na swoje pytania, które kłębiły się w jego głowie. Oni jednak nie patrzyli na niego, a na postać stojącą tuż za nim. Nie zauważył jej, mierzył ciągle wzrokiem swoich oprawców, którzy go pobili, a jemu udało się uciec, teraz też chciał znaleźć taką możliwość. Nie spodziewał się jednak, że śmierć zajdzie go z tyłu. Jednym szybkich ruchem ukróciła jego nadzieje na ocalenie. Chłopak złapał się za gardło w absurdalny sposób, chcąc wszystko powstrzymać, ale to był koniec. Kilka sekund później jego ciało leżało na zimnej ziemi obok skał wąwozu, który miał mu zapewnić ocalenie. Teraz jednak był jego grobem. Wyjąłem szmatę, wycierając jego krew ze swojego sztyletu, po czym schowałem go pod płaszcz.

— Co tu robisz, Dorianie? — spytała mnie blondynka. Wysoka, szczupła, piękna dziewczyna, która wygląda wspaniale nawet po tak morderczym biegu. Te wszystkie cechy to jednak tylko tło, które ma walory estetyczne, ale dla mnie niewiele znaczyły. Podnosiła się za każdym razem, gdy upadała, była porywcza, ale również wierna i lojalna jak nikt inny, przed taką wiernością każdy się ugnie, nawet ja.

— O to samo mógłbym spytać was, bo na pewno nie to, co wam kazałem — prychnąłem na nich chłodno. — Gdy każę wam zabić to macie to zrobić szybko, a nie katować ofiarę…

— To była nasza metoda — burknęła dziewczyna, a ja ją złapałem, przypierając do lodowatej skalnej ściany.

— To były tortury, gdy dostaniesz taki rozkaz, to wtedy tak go wykonasz, a na razie dostałaś inny i go nie wykonałaś — puściłem ją, spoglądając na resztę. — Szczeniak miał trzynaście lat, a wy, trójka z elitarnej jednostki egzekucyjnej nie potrafiła go zabić…

— On był moim rówieśnikiem — odezwał się chłopiec o urodzie latynoskiej. Był najmłodszy z moich ludzi, ale panował nad swoim darem bardzo dobrze jak na swój wiek, kiedyś może z niego być wybitny Wybraniec, a nawet ulubieniec swojego żywiołu.

— Nie zamierzam tego słuchać, Jack — warknąłem na niego, więc spuścił głowę. Spojrzałem na dobrze zbudowanego blondyna, ściętego na jeżyka. Teo jednak się nie odezwał, tylko patrzył na mnie jak zbity pies. Nienawidziłem ich braku pewności, nie jesteśmy od osądzania, a od wykonywania wyroków, każdych i na każdym, kto na to zasłużył, niezależnie od wieku. Żywioły nas wybrały, byśmy służyli ludziom i to robimy od wielu wieków. Z nieznanych nam jednak powodów nasze Bóstwa zaczęły rozdawać swoje dary osobom spoza naszych kręgów, które nie znają zasad i z chęcią wykorzystują to, co im dano przeciwko zwykłym śmiertelnikom. Musimy ich za to karać, bo to wbrew misji, którą przydzieliły nam żywioły. Mogliśmy uważać ludzi za słabych, niewdzięcznych i okrutnych, ale musieliśmy się nimi opiekować. Nie wiedzieli o naszym istnieniu, nie mogli nam dziękować, choć wątpię, by to robili, raczej pozamykaliby nas w klatkach i prowadzili swoje eksperymenty, tacy już byli. Sami walczą przeciwko sobie, który bóg jest lepszy, zapominając oddawać cześć każdemu z nich w zależności od wiary. Wiem, że to może być głupie, bo w końcu to żywioły rządzą naszym losem, ale może każdy z ich bogów to tak naprawdę wcielenie jednego z naszych czterech Bóstw, a może tylko ich wymysłem, by nie czuli się samotni. Nieważne jest jednak to, jacy ludzie są, w co wierzą i co robią, naszą misją jest ich ochrona i to wszystko.

— Co teraz? — odezwała się znów Clara.

— Posprzątajcie tu i wracajcie do Stolicy — westchnąłem niezadowolony. — Są wiadomości? — spytałem Teo, gdy odchodziłem. Nie władał jednym żywiołem, a dwoma, to niezbyt uzdolniony Wybraniec, ale dzięki temu posiadał umiejętność jednania się z kapłanami Guru i to on dostawał bezpośrednie rozkazy, które następnie mi przekazywał. Dzięki temu pomagał nam w znalezieniu osób, na których mieliśmy wykonać wyrok. W mojej ekipie jest natomiast ze względu na swoją siłę fizyczną, niejednokrotnie wykorzystywaną na misjach. Wszyscy moi ludzie będą tworzyli doskonałą ekipę, kiedyś, nie teraz… i to mnie najbardziej irytowało, mimo że sam ich w końcu wybrałem. Wróciłem do swojego samochodu stojącego na ulicy, to jego mijał z godzinę temu chłopak, który teraz leżał w wąwozie. Droga do Stolicy zajęła mi ponad trzy godziny. Był to teren w środkowej części Walii, który od ponad tysiąca lat należy oficjalnie do prywatnego właściciela, a w rzeczywistości znajdowała się tu przepiękna Stolica Wybrańców. Przy bramie pokazałem dokument i zostałem wpuszczony do środka. Ostatni raz byłem tutaj ze dwa miesiące temu. Nie mogłem przewodzić swojej grupie, bo musiałem załatwić parę spraw ściśle tajnych, o których nawet oni nie mogli mieć pojęcia. Zaparkowałem pod niewielkim, choć bogato zdobionym domem. Wszedłem do środka bez pukania i od razu usłyszałem dźwięk skrzypiec. Nieszczególnie za nimi przepadałem, ale już za muzykiem znacznie bardziej. Wszedłem na drugie piętro i do największego z pokoi. Nikogo jednak nie zastałem, więc wyszedłem na spory taras, gdzie od razu usiadłem na sofie.

— Gdzieś ty się podziewał? — uśmiechnął się mój przyjaciel, przerywając grę. Znaliśmy się od dwudziestu lat i choć kiedyś ścięliśmy się o jego krytyczne podejście do systemu naszego państwa, to jednak nie przekreśliliśmy naszej przyjaźni, a pojawił się jeden temat tabu i tyle. Nathaniel był wysokim chuderlakiem o brązowych włosach, po bokach i z tyłu ściętych na jeżyka, a dłuższe włosy zawsze nosił związane w mały kucyk z tyłu głowy.

— Miałem kilka spotkań ze zdrajcami — wzruszyłem ramionami. — Jak to możliwe, że to twoje rzępolenie da się słuchać?

— Jestem mistrzem wirtuozem — powiedział ironicznie. — Nie zapytasz o resztę Czarnych Kruków? — spytał, odkładając skrzypce do futerału. Nie lubiłem tej nazwy, ale Rada tak nazywała naszą jednostkę egzekucyjną, którą zresztą sam na ich polecenie utworzyłem.

— Widziałem się z nimi — prychnąłem niezadowolony. — Nie powinieneś być z nimi?

— Miałem misję w innym rejonie świata, a co? Nie dali sobie rady? — oparł się o barierkę.

— Nie siedziałbym tutaj spokojnie, gdyby coś było nie tak — odpowiedziałem chłodno. — Sam skończyłem sprawę i wolałbym, by robili to równie szybko, co my… Czas gra na ich niekorzyść, wiesz… ofiara walczy.

— Nie wymagaj od trzynastoletniego Jacka bycia idealnym zabójcą — uśmiechnął się blado. — Może zawitasz do domu? Wyglądasz jak lump, a takiej gwieździe w R8 nie wypada — roześmiał się. Spojrzałem na siebie i faktycznie miał rację. Powycierane brudne spodnie, czarna podziurawiona bluza, płaszcz, który o dziwo był w porządku, rękawiczki bez palców i bawełniana szara czapka.

— Nie miałem czasu, by się ogarnąć — rzuciłem w odpowiedzi. Ciuchy to jeszcze nic, najgorsze były zabrudzone rany, którymi nie miałem czasu się zająć, a zaraz z całą pewnością zostanę wezwany przed oblicze Rady i należałoby się na to przygotować.

— Masz dwadzieścia pięć lat, bezwzględne prawo zabijania każdego, kto według ciebie łamie prawo, jesteś najmłodszym członkiem Rady…. Tak się zastanawiam, że za piętnaście lat to ty zostaniesz Guru — znów się zaśmiał.

— Nie aspiruję na to stanowisko, wolę działać — mruknąłem, wstając. — Dlatego dostanę uczelnię.

— Rada się zgodziła, by oddać pod twoje rządy uczelnię? — spytał zaskoczony.

— Nie, ale się zgodzi, wiem to — uśmiechnąłem się łobuzersko. — A co u Luny? — ściszyłem głos, jakby mieli nas podsłuchiwać. W sumie nie ma co ukrywać, to bardzo delikatny temat. Lubię tą dziewczynę, ale przez to, że jej rodzice stali się rebeliantami, którzy chcą zniszczyć nasz system, jest na cenzurowanym. Rada jednak pozwala jej żyć i pewnie nie byłoby w tym problemu, gdyby nie jej związek z Nathanielem. Spotykają się od ośmiu lat i są naprawdę szczęśliwi, tyle że on jako Kruk musi być nieskazitelny, ma wykonywać wyroki na nieposłusznych i łamiących prawo Wybrańcach. Związek z Luną jest gwoździem do jego kariery, a także mojej, bo przy zaprzysięganiu Nathaniela, powiedziałem, że Nath nie ma żadnych powiązań z buntownikami. Pytali również o Lunę, ale kategorycznie zaprzeczyłem, by jakoby związek istniał. To było jedyne kłamstwo w stosunku do Rady, ale nie miałem wyboru, potrzebowałem u siebie w zespole kogoś, komu ufałem bezgranicznie, a Nathanielowi powierzyłbym własne życie bez cienia wątpliwości.

— W porządku, zaczyna przedostatni rok na uczelni — odpowiedział spokojnie.

— Ma dwadzieścia dwa lata i już przedostatni rok — pokręciłem lekko głową.

— Dorian, tą uczelnię Nieczyści kończą w wieku osiemnastym — uśmiechnął się pobłażliwie. Nieczyści to osoby spoza naszych kręgów, które również dostały dar od żywiołów. Jeżeli do dwunastego roku życia ujawnią się, to wyrokiem za to nie jest śmierć, a przymusowa nauka w akademii, gdzie mają obowiązek się uczyć zasad. Czyści, pełnoprawni Wybrańcy mogą z własnej woli uczęszczać na uczelnię, ale nie muszą, gdyż najczęściej ich edukacją zajmują się rodzice. Jest jeszcze jeden plus, można zacząć naukę w akademii, kiedy tylko się chce, przechodzi się testy, przypisują wtedy kandydata zgodnie z umiejętnościami na odpowiedni rok, dlatego jest takie zróżnicowanie wiekowe. Luna mimo, iż jest starsza, musi chodzić na uczelnię z jakimś szczeniactwem w wieku siedemnastu lat.

— To się niedługo zmieni — burknąłem. Postanowiłem przejąć uczelnię i wysprzątać ją z Nieczystych. Do niczego oni nikomu nie są potrzebni, są gorszymi wojownikami, a przez nich uczelnia musi zniżać poziom do ich umiejętności, na czym tracą tylko Czyści. Zanim przyjęto mnie do Rady, odpowiadałem za szkolenia strażników pałacowych samego Guru, ale także egzekutorów, którzy od zdrajców wyciągali informację. Dzisiaj już tego nie robię, bo Rada postawiła na mnie i na mój zespół, nie zmieniło to jednak moich aspiracji. Przejmując uczelnię mógłbym jednocześnie uczyć ich wiedzy merytorycznej jak i praktycznej, robiąc z nich prawdziwych wojowników, którzy byliby w stanie chronić naszą Stolicę przed atakami rebeliantów.

— Kolejna rzecz, którą bierzesz sobie na barki — mruknął nagle. — Musisz znaleźć sobie dziewczynę, by zajmowała się twoimi podopiecznymi, bo kiedy ty znajdziesz dla nich czas, co?

— Bez obaw — wstałem z sofy. — Poza tym moja dziewczyna byłaby ostra jak brzytwa i zapewne dzień w dzień planowalibyśmy morderstwa siebie nawzajem.

— A nie przewidujesz, że mógłbyś mieć miłą dziewczynę? — spytał, odprowadzając mnie do drzwi.

— Jak Luna? — uśmiechnąłem się złośliwie. — Wątpię, by jakaś miła ze mną wytrzymała, zresztą, sam też bym z taką nie wytrzymał.

— Ty nie umiesz wytrzymać z żadną — spojrzał na mnie z dezaprobatą.

— To one boją się mnie, nie ja ich — rzuciłem pewnym siebie głosem.

— Jakbyś złagodniał, to z pewnością byłoby lepiej — oparł się o ścianę, wyglądając przez okno. — Ale ubrudziłeś to Audi, gdzie ty nim jeździsz?

— Wszędzie — odparłem, klepiąc go po ramieniu i ruszając do samochodu. Do domu miałem kilka kilometrów, może ze dwadzieścia minut drogi. Nieskromnie, aczkolwiek szczerze musiałem przyznać, że mój dwór robił niemałe wrażenie. Razem z siostrą byliśmy czwartym pokoleniem, które tu mieszkało i wierzyłem, że już zawsze będzie w rękach mojej rodziny. Wszedłem do domu, gdzie momentalnie przywitała mnie Iris, moja zarządczyni domu i Henry, lokaj. — Uprać ciuchy, umyć samochód — oznajmiłem stanowczo, podając jej płaszcz i bluzę.

— Oczywiście — skinęła, znikając w korytarzu.

— Gdzie jest Cynthia? — rzuciłem do Henriego, patrząc na niego chłodno.

— Jestem, jestem — blondynka wyszła z salonu. Ubrana była w ciemnozieloną, długą sukienkę z dużym dekoltem. Takiej niepokornej dziewczyny nigdy nie spotkałem i choć była młodszą siostrą, pozwalałem jej na wszystko, dopóki nie przeginała, a robiła to wystarczająco często, bym musiał jej pilnować. Wszedłem do salonu, Cynthia zrobiła to samo. W środku siedział Borys, wysoki, umięśniony blondyn, który miał obowiązek ją chronić za cenę własnego życia. Posiadał do tego zadania jeszcze czwórkę ludzi i dlatego byłem niepocieszony widząc siniak pod jej okiem.

— Nie umiesz się obronić? To może wydam cię za mąż, co? — warknąłem na nią. Miała dwadzieścia lat i w sumie zgodnie z panującymi tradycjami od przynajmniej dwóch lat powinna być mężatką, ale ja lubiłem jej frywolność, robiła co chciała, spotykała się z kim chciała, a mi to nie przeszkadzało.

— Załatwiłam problem — odpowiedziała spanikowana. Straszenie jej małżeństwem to najlepsza kara i motywacja jednocześnie, bo niczego bardziej nie pragnie jak posiadać niezależność. Nie jest jednak tak różowo, spotyka się z różnymi facetami, co powoduje, że ludzie uważają ją za puszczalską. Walczę z tymi opiniami bardzo skutecznie, moja siostra będzie robiła to, na co ja będę jej pozwalał i nikt nie ma prawa się do tego wtrącać, zwłaszcza poddani z prowincji, nad którą sprawuję pieczę. Moja posiadłość i powiedźmy gmina znajduje się na obrzeżach Stolicy, więc nie dosięga tu jurysdykcja sądu. Powierzono mi wydawanie wyroków i niesienie sprawiedliwości na tych terenach, co robię również za pośrednictwem Cynthii, która o dziwo bardzo się do tego przykłada.

— Borys? — spojrzałem na mężczyznę.

— Człowiek ten sprawił problem pierwszy i ostatni raz, pożegnałem go definitywnie — odpowiedział spokojnie.

— Doskonale — przytaknąłem. — Gdzie Sento? — spojrzałem na nią, a na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie. Wyszedłem pośpiesznie na zewnątrz, idąc w stronę ogrodu.

— Dorian — goniła mnie. — Ja naprawdę nie wiem, co robię źle. Głaszczę go w klatce to przylatuje, a gdy wypuszczam go na wolność to ten głupi ptak nie wraca!

— Nie jest głupi — zatrzymałem się, patrząc na nią surowo. Założyłem skórzaną rękawiczkę. — Jest wierny — zagwizdałem.

— Nie przyleci, gapi się czasami z czubka klatki na mnie jak na idiotkę — wyznała skruszona.

— Bo uważasz, że jak wrzucisz do środka mięso, to on będzie na tyle głupi, by tam wejść i dać się zamknąć — odpowiedziałem jej, a w tym samym momencie dostrzegłem mojego pięknego, brązowego orła, który leciał w naszą stronę. Wystawiłem rękę, na której olbrzymi ptak z gracją wylądował. Pogłaskałem go po grzbiecie i klatce piersiowej.

— Kiedyś zrobię z niego drób — burknęła niezadowolona, a ja wszedłem do klatki, biorąc kawałek mięsa leżącego na skalnej półce. Ptak zjadł, a ja gestem ręki nakazałem mu zejść, więc zeskoczył na kamień. Zamknąłem klatkę, podchodząc do Cynthii.

— Lepiej, byś się z nim zaprzyjaźniła, bo jeżeli on stąd zniknie, to ty również — powiedziałem lodowato, wracając do środka.

— Wiedziałam, że wrócisz, deszcz cię zapowiedział… — odezwała się Marika, gdy wszedłem do jej części zamku. Była moją znachorką, jedną z najlepszych i najbardziej cenionych w całym naszym świecie. Bez słowa zdjąłem koszulkę. Podeszła pośpiesznie, choć to dziwne, biorąc pod uwagę jej ponad osiemdziesięcioletni wiek, ale może dzięki tylu latom doświadczenia, nie było jej równych.

— Trochę bolą — wymamrotałem, gdy oglądała moje rany.

— Trochę? — spojrzała na mnie spod swoich okularów w dużych czarnych oprawkach. Na głowie miała granatową chustkę, która ugładzała jej wiecznie splątane włosy. — Znów bierzesz amfetaminę?

— To nie twój interes — prychnąłem na nią niezadowolony, że się wtrąca w moje sprawy. — Dla twojej jednak wiadomości, to nie, nic nie biorę, przyzwyczaiłem się do bólu — dodałem chłodno. Kiedyś brałem i to sporo, ale to było ponad siedem lat temu, obcowanie z nieustającym cierpieniem, a jednocześnie wieczna gotowość, wydawała się być nierealna. Udało mi się jednak zaprzyjaźnić z bólem i teraz, gdy go nie czuję, łapię się na zastanawianiu się, czy jeszcze żyję. Nie potrzebuję go już uśmierzać żadnymi środkami odurzającymi, umiem go pokonać w głowie.

— Czekają cię duże zmiany — zacmokała, nakładając jakieś specyfiki na moje rany. — Twoje Bóstwo ma w stosunku do ciebie jakieś plany… Czuję to.

— Wypełnię każdą jego wolę, nawet jeżeli to misja samobójcza, Mariko — zapewniłem ją, gdy bandażowała rany. Byłem religijny, często oddawałem się wielogodzinnym modłom, wznosząc je do wszystkich żywiołów, ale przede wszystkim do Bóstwa Wody. Dziękowałem i wyznawałem gotowość do kolejnych prób, którymi mnie doświadczały. Niczego nie chciałem, mam taki los na jaki skazały mnie żywioły, nie mam prawa o nic prosić i tego nie robię.

— Ono to wie i ceni twoją lojalność… — odeszła ode mnie. Otworzyła drzwi, wchodząc do swojej szklarni, gdzie uprawiała niezbędne rośliny do swoich uzdrawiających eliksirów. Poza ziołami, na środku rosło spore drzewo, które miało przynajmniej dwadzieścia lat. Dookoła niego znajdowały się dwa okręgi jeden z wody, drugi z niewielkiego płomienia ognia. Przeszła przez nie bez większego zastanowienia, zawsze tak robiła i jeszcze nigdy nie przypaliła sobie tym ubrania. Sięgnęła do jednej z gałęzi, wyciągając niebieską wstążkę. Zanurzyła ją w wodzie, po czym podeszła do mnie. Wyrzucała ją w powietrze, trzymając za jeden z końców, po czym zaczęła przeplatać ją swobodnie między swoimi palcami. — Twoje marzenie jest bliskie spełnienia — rzuciła wstążkę z powrotem w stronę drzewa, zahaczając o jedną z gałęzi. Uśmiechnąłem się zadowolony z tej wróżby. Uczelnia niebawem będzie moja, pomyślałem dumny z siebie.

*

Kolejny rok. Szósty raz tutaj przychodzę i w sumie zastanawiam się, czy bardziej moim światem jest rzeczywistość poza murami tego miasta, czy w samym jego sercu. Z jednej strony cieszyłam się, że dostałam ten cały dar. Siedmioletnie dziecko w sierocińcu nie ma wielu perspektyw na życie. Zbieg okoliczności jednak sprawił, że ktoś zobaczył, co potrafię robić z wiatrem. Ten mężczyzna wysiadający z całkiem drogiego samochodu przerażał mnie, ale odmienił moje życie. Zabrał mnie z sierocińca, zaprowadził do pary ludzi, którzy mieli się mną opiekować, ale nigdy nie mogli nazywać się moimi rodzicami. Ten mężczyzna odwiedzał mnie przynajmniej raz w miesiącu przez wiele lat. Później okazało się, że jest dyrektorem uczelni takich samych dziwaków jak ja. Tak więc od dwunastego roku życia chodzę do akademii, gdzie uczymy się o świecie Wybrańców. Dla mnie wiedza to jednak za mało, chcę nauczyć się walczyć, by móc się chronić samej. W tym roku mi się to uda, bo główny pretendent do bycia przewodniczącym jest tego samego zdania co ja.

— Leyla! — rzuciła mi się na szyję Emma, moja przyjaciółka, z którą od sześciu lat dzielę pokój w tym akademiku, który w sumie nie był taki zły.

— Cześć — roześmiałam się. Zawsze przyjeżdżałam tutaj wcześniej, by trochę pospędzać czasu z Martinem, dyrektorem szkoły i jednocześnie niejako jedynym mężczyzną w moim życiu, który zasłużył na określanie go ojcem. Nigdy tak się do niego nie odezwałam, ale bardzo go szanowałam, a i on wiedział, ile dla mnie znaczy.

— Nie ma jeszcze Luny? Mieszka w tym upiornym mieście, a zawsze ostatnia przyjeżdża do akademika — powiedziała niezadowolona. — Olać ją, widziałaś się już z Vincentem?

— Jeszcze nie — odpowiedziałam, zagryzając dolną wargę. Podobał mi się od dłuższego czasu, ale w zeszłym roku chodził jeszcze z taką Walerią, na szczęście się rozstali, co umożliwiło mi zbliżenie się do niego. On chyba też coś do mnie czuł i liczyłam na to, że będziemy parą.

— Dobrze, bierzesz go na przetrzymanie — puściła do mnie oko. — Cudny rok się szykuje. Vin zostanie przewodniczącym, a ty jak zwykle zastępcą, masz to w kieszeni — dodała pewnie. Przewodniczącego wyłania się poprzez konkurs, w którym nie tylko sprawdza się wiedzę na temat Wybrańców i żywiołów, ale również predyspozycje fizyczne i panowanie nad umiejętnościami. Nie nadawałam się, by chociażby stanąć w takiej konkurencji, ale zastępcę wybierali uczniowie poprzez głosowanie, które wygrywałam od wielu lat i tym razem nie spodziewałam się, by było inaczej.

— Najważniejsze, że Vin podpisze rozporządzenie o umożliwieniu nam uczestnictwa w lekcjach walk — niemal zaszczebiotałam z radości. — Będziemy pierwszą grupą, której pozwoli się uczestniczenia w tych zajęciach, w końcu będziemy na równi z rasowymi — powiedziałam drwiąco. Tutaj w akademii prawo niby nas nie dyskryminuje, a jednak na każdym kroku dopadają nas konsekwencje bycia spoza znanych rodów. Do tej pory każdy z przewodniczących był Czystym i nie zgadzał się na wyrównanie naszych praw z ich, ale w tym roku Vincent nie ma sobie równych. W końcu przyszedł czas, byśmy i my mieli władzę w swoich rękach. Nie chcemy gnębić Czystych, a jedynie wywalczyć równouprawnienie.

— Najważniejsze jest to, że praktycznie cała władza będzie w twoich rękach, zrobisz słodziutkie oczka i Vin zrobi dla ciebie wszystko — wyznała z uśmiechem. — Już wyobrażam sobie jak tęsknił za tobą przez wakacje… Poza tym dyrektor jest w ciebie zapatrzony, dziewczyno, masz władzę!

— Przypominam ci, że nie jesteśmy parą — wtrąciłam pośpiesznie. — Jestem tylko jego przyjaciółką, a dyrektora bardzo cenię i go nie wykorzystuję do swoich celów.

— Przyjaciółka, która na niego leci, a on na nią… Błagam cię, za miesiąc będziecie już najpopularniejszą i najsilniejszą parą na uczelni — oznajmiła zadowolona. — A ja twoją wierną przyjaciółką.

— Bez wątpienia — przytuliłam ją do siebie.

— Leyla — weszła do środka pani Mitchen, która wykładała historię i była prawą ręką Martina. — Pan dyrektor cię prosi.

— Oczywiście — podniosłam się i poszłam za kobietą. Martin miał swój gabinet w jednej z trzech wież, które wznosiły się nad budynek szkoły.

— Witaj, Leylo — uśmiechnął się, gdy weszłam do środka. Uwielbiałam ten pokój, był bardzo przytulny i czułam się tutaj bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Może to kwestia świetnych zdolności Martina, a może po prostu był jedyną rodziną, jaką znałam i te kilka chwil tutaj sprawiały, że nie czułam się tak samotnie.

— Witam, panie dyrektorze — skinęłam, siadając w miękkim fotelu naprzeciwko niego. — Coś się stało?

— Próbuję coś ugrać, ale może to tylko przyśpieszyć mój upadek — odpowiedział nieco wymijająco. — Musisz być gotowa na moje odejście stąd jeszcze tego roku…

— Słucham? Nie zgadzam się! Miał pan odejść, gdy skończę uczelnię! — krzyczałam spanikowana. Martin był jedynym gwarantem bezpieczeństwa Wybrańców mojego pokroju, każdy inny dyrektor szybko się stąd nas pozbędzie. Cała ta Rada nas nie szanuje i tylko myśli jak nas unicestwić.

— Spokojnie, nie pozwolę cię skrzywdzić — powiedział łagodnie. — Jeżeli pozwolą uczniom z ostatniego roku skończyć szkołę, to ją skończysz, a jak nie,, to od razu przygarnę cię do siebie. Nie zostawię cię samej.

— Staramy się niemniej niż Czyści, nic złego nie zrobiliśmy, to nie nasza wina, że urodziliśmy się poza tą społecznością — łzy stanęły mi w oczach. — Mamy prawo domagać się jednak równego traktowania… Te żywioły dały nam taki sam dar jak im, więc powinniśmy być tak samo traktowani!

— Zgadzam się z tobą, ale musisz wiedzieć, że Czyści żyją z piętnem daru od urodzenia i nie podobacie się im, bo jesteście według nich lekkoduchami, które niepoważnie podchodzą do kwestii wiary — oznajmił łagodnie swoim doświadczonym tonem.

— Nie każdy musi wierzyć, że sadzawka przed szkołą to dar od żywiołu wody, a słońce świeci, bo tak chce Bóstwo Ognia… — wzruszyłam ramionami. Sama nie wierzyłam w ten bełkot, dar to dar, to jak umiejętności manualne czy predyspozycje do nauk ścisłych. Nie zrozumiem jak można swoje życie podporządkować wierze w cztery Bóstwa, determinujące nasze całe jestestwo.

— Jeszcze uwierzysz, gdy poczujesz obecność swojego Bóstwa — uśmiechnął się czule.

— Żeby poczuć trzeba uwierzyć, koło się zamyka — burknęłam w odpowiedzi.

— Zrozumiesz jeszcze — puścił do mnie oko. — Na razie nie ma co rozpaczać, Leylo. Może bogowie są po mojej stronie i nie opuszczę tego gabinetu.

— Bóstwo Ziemi bywa stronnicze? — spytałam go z nadzieją.

— Nie, ale zawsze sprawiedliwe, wierzę, że tym razem racja jest po mojej stronie — odpowiedział spokojnie.

— Ja jestem tego pewna! Ci wszyscy uczniowie nie mogą zostać rzuceni na pastwę losu nowego dyrektora… Tworzysz z różnych uczniów harmonijną całość, dzięki czemu oprócz niewielkich incydentów Czyści i Nieczyści żyją w zgodzie… Jesteś tu potrzebny — powiedziałam z naciskiem. — Walcz z tym gościem, który chce cię stąd wygnać!

— Nie mogę — przyznał spokojnie.

— Czemu?! Boisz się go? — dopytywałam go. Nie mógł nas oddać ot tak! — Pokaż Radzie, że jesteś lepszy od niego!

— Nie chodzi o strach, to zupełnie coś innego — pokręcił lekko głową — Nie ma co się przejmować, zobaczymy, co przyniesie kolejny dzień — uśmiechnął się do mnie, szybko się jednak zamyślając. Obawiał się decyzji, jaka przyjdzie z Rady, ale ja jeszcze bardziej… Wiem, że Martin się mną zajmie, ale co z całą resztą? Jest tu mnóstwo uczniów, którzy mi ufają i wierzą, że nikt ich stąd nie wyrzuci. Oni chcą się uczyć, poznawać tajemnice tego świata i udowodnić, iż są godni poświęcanych przez profesorów godzin. Potrzebują jednak dyrektora, który w nich uwierzy i im da szansę… Takiego jak Martin.

Rozdział II

— Marika mówi, że nie powinieneś się przemęczać jeszcze jakiś czas — w drzwiach do mojego pokoju stanęła moja siostra.

— A ja ci mówiłem wiele razy, że to nie twoja sprawa — burknąłem, wkładając sztylet z tyłu za pasek.

— Chcesz czy nie, jestem twoją siostrą, Dorianie — odpowiedziała wyniośle, gdy wsadzałem gwiazdki shuriken do lewej, wewnętrznej kieszeni płaszcza, a cztery noże do podzielonej na oddzielne komory kieszeni po prawej stronie.

— Nigdy się ciebie nie wyrzekłem, więc po co te ckliwe teksty? — spojrzałem na nią przelotnie, zapinając czerwoną koszulę pod szyję. Dziwnie się czułem tak odwalony po tylu miesiącach chodzenia jak łachmyta. Poza domem nie dbam szczególnie o to jak wyglądam, ale teraz czułem, że wróciłem do Stolicy na dłużej i czas wyglądać na osobę godną miana członka Rady.

— Nie zabronię ci walczyć, ale mógłbyś to robić w bardziej bezpieczny sposób — zaproponowała nieśmiało.

— W bardziej bezpieczny? — roześmiałem się, sznurując wysokie czarne buty. — Wykorzystując żywioł…

— Nie wiem, czemu widzisz w tym coś złego — wzruszyła ramionami.

— Wręcz przeciwnie, ale lubię sobie udowadniać, że jestem po prostu dobry, bez pomocy mojego Bóstwa — odparłem, wstając z krzesła. — Chcę pokazać, że żywioł się nie pomylił dając mi dar, bo jestem go godzien…

— Nie musisz tego udowadniać, Dorianie — wyznała, gdy wyszedłem z pokoju. — Używasz mocy, gdy uważasz, że nie poradzisz sobie sam?

— Nie — warknąłem krótko, widziałem jak sztywnieje. Patrzyła na mnie nerwowo. — Czasami sytuacja nie jest godna użycia tak wspaniałego daru… Wypytujesz mnie…

— Wcale nie, po prostu chcę wiedzieć — uśmiechnęła się blado.

— Ludzie kwestionują moje umiejętności? — podszedłem do niej, a ona wzięła głęboki wdech. — Mów, Cynthio.

— Twoje umiejętności walki są zauważalne i godne podziwu — wyszeptała.

— Ale nie każdy wierzy w moje władanie darem — dokończyłem za nią. — Popisywać się swoim darem to nic wielkiego, a nauczyć się coś ponad, to jest sztuka. Ludzie boją się mnie przez to jak umiem walczyć? To dobrze, bo gdyby znali moje możliwości związane z żywiołem, schodziliby mi z drogi na każdym kroku — dodałem chłodno.

— Nigdy nie wątpiłam w twoje umiejętności — wykrztusiła cicho.

— I dobrze — odwróciłem się od niej, schodząc na dół. Przyzwyczaiłem się, ludzie zaczęli wieszać na mnie psy, gdy osiągałem kolejne szczeble swojej kariery. Najpierw umniejszali moim dokonaniom, a teraz kiedy zostałem doceniony przez samą Radę, wątpią w moje umiejętności. Oczywiście, stronię od używania mocy, ale tylko dlatego, iż większość spraw jest zbyt błaha, by niepokoić Bóstwo Wody. Poza tym chodziło też o moją ambicję. Osiągnąłem najwyższe poziomy kontroli nad swoim żywiołem, chciałem też potrafić coś innego przynajmniej w połowie tak dobrze. Udało mi się. W walce wręcz może nie jestem wybitnie dobry, ale mogę pochwalić się niebywałą celnością, co niejednokrotnie udowadniam swoim wrogom.

— Dorianie — przywitał mnie Nathaniel, gdy wszedłem do marmurowego budynku, w którym urzędowała Rada. — Jesteś jak kameleon, z trudem można cię poznać.

— Nie sądziłeś chyba, że przyjdę tutaj w łachach — uśmiechnąłem się złośliwie.

— Panie, członkowie Rady na ciebie czekają — podszedł do mnie jeden ze strażników. Idąc za nim skinąłem na resztę swojej ekipy, która zwaliła się tutaj razem z Nathanielem.

— Szanowna Rado — ukłoniłem się lekko, gdy strażnik zostawił mnie samego z Radą.

— Dorianie, jesteś jednym z nas — uśmiechnął się Aaron. To przewodniczący Rady od prawie ćwierć wieku, nie ma takiej kadencji, by ktoś z jego rodziny nie zasiadał w jej szeregach. Każdy się z nim liczył i tylko on rozmawiał z zapraszanymi osobami, nie sądziłem, aby tym razem było inaczej.

— Witaj, Aaronie — przywitałem się z nim. Siedział na podwyższeniu tam, gdzie pozostała trzynastka. Po prawej stronie, z samego brzegu było puste miejsce, na którym siadałem bardzo rzadko. Rada liczyła się z tym przy dołączeniu mnie do ich składu i nie miała obiekcji na temat mojego dość wędrownego trybu życia. Nie widzieli również potrzeby, bym rezygnował ze zobowiązań jako lidera Czarnych Kruków.

— Jesteśmy dumni z twoich osiągnięć, jak zwykle przysłużyłeś się Radzie, państwu oraz samemu Guru i żywiołom — zaczął swobodnie. — Dziękujemy codziennie Bóstwom za to, że nam cię zesłały.

— Wasze zadowolenie i duma żywiołów jest dla mnie najwyższym odznaczeniem — odpowiedziałem delikatnie.

— Twoja skromność jest imponująca — uśmiechnął się zadowolony. — Dlatego w nagrodę za twoje zasługi, zamierzamy oddać ci zwierzchnictwo nad uczelnią.

— Mam nadzieję, że was nie zawiodę — przyznałem lekko.

— Nie wątpimy w to — rzucił pośpiesznie. — Martin, obecny dyrektor wniósł jednak skargę, do której nie mogliśmy się nie przychylić.

— Rozumiem, że muszę jeszcze udowodnić swoją lojalność i siłę — oznajmiłem spokojnie, choć tak naprawdę byłem wściekły. Martin chciał ze mną pogrywać, a ja nie miałem na to najmniejszej ochoty. Ciężko pracowałem przynajmniej od dziesięciu lat, by kiedyś tak jak ojciec przejąć uczelnię.

— Ależ nie — powiedział donośnie. — Jesteśmy pewni, co do tejże decyzji. Będziesz świetnym dyrektorem, ale niewątpliwie zgodnie z tradycją, dyrektor musi posiadać dyplom ukończenia akademii.

— Chodzi o świstek papieru? — spytałem z lekkim rozżaleniem, bo w końcu, czym jest nauka w szkole z moim doświadczeniem i sukcesami?

— To jedynie formalność — odpowiedział mi. — Sądzę, że kilkoro nauczycieli z kadry mogłoby się od ciebie wiele nauczyć — dopowiedział, co wywołało uśmiech na twarzach członków Rady.

— Jeżeli zdobędę ten dyplom… — urwałem, czekając aż Aaron powie jak to ma wyglądać.

— Martin sam zrezygnuje ze stanowiska — dokończył, czym mnie niewątpliwie zaskoczył. Nie rozumiałem, czemu Martin robił mi teraz problemy, skoro wcale nie zamierzał ze mną walczyć o to stanowisko. Może czegoś nie widziałem, ale dzisiaj wszystko się wyjaśni, bo nie omieszkam do niego zajść.

— W porządku — oznajmiłem obojętnie. — Czy macie jakieś jeszcze życzenia?

— Nie, Dorianie, do widzenia — pożegnał się, a ja wyszedłem z sali.

— Jesteś niezadowolony — skwitował pośpiesznie Nathaniel.

— Jak zwykle ktoś mi robi problemy — ruszyłem przed siebie. Wsiadłem do swojego auta wraz z Nathanielem, a reszta pewnie pojechała za nami z Teo. Martin nie był głupi, na pewno w coś grał, nie podobało mi się, że nie wiem w co próbuje mnie wciągnąć.

— Co robimy na uczelni? Chcesz nas odprowadzić na zajęcia? — spytał rozbawiony Nath, a ja wysiadłem bez słowa. — Co tu do diabła robimy? Teo zapisujesz na zajęcia?

— Muszę pogadać z Martinem — burknąłem w odpowiedzi.

— Mamy tu czekać? — rzuciła Clara, stając obok Jeepa Teo.

— Ja tu nawet nie chodzę, więc nie wiem, czy mogę przekroczyć próg tej uczelni — rzucił nagle Teodor.

— Ja decyduję, gdzie możecie i będziecie wchodzić! — warknąłem na nich. — Za mną — nakazałem, wchodząc do środka. Żaden ze strażników przy bramie nie odważył się zatrzymać ani mnie, ani nikogo z moich ludzi. Znałem ten budynek na pamięć mimo, że nie byłem na żadnej lekcji tutaj prowadzonej. Ta uczelnia należy do mnie tak samo jak wcześniej do mojego ojca i dziadka, nikt nie miał prawa odbierać mi zaszczytu bycia dyrektorem.

— Wszyscy się na nas gapią — Jack rozglądał się tak, jakby zaraz głowa miała mu się urwać.

— Ty się nie gap, nie są godni żadnego twojego spojrzenia — zdzieliłem go w głowę. — Jesteś Czarnym Krukiem, a to Nieczyści, niech się gapią, bo jesteś tym, kim oni nigdy nie będą — dodałem chłodno, wchodząc po schodach na samą górę jednej z wież. Spojrzałem na Nathaniela, który zatrzymał resztę kilka kroków przed drzwiami do gabinetu. Nie zamierzałem się cackać, wszedłem bez pukania.

— Miło cię widzieć, Dorianie — uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, gdy rozwaliłem się tuż przed nim w fotelu.

— Pomysłowy jesteś, Martin — rozejrzałem się dookoła. — Udało ci się mnie zwabić na spotkanie, stryju! — wycedziłem jadowicie.

— Twój gniew na mnie jest absurdalny i trwa prawie dziesięć lat, to przesada — pokręcił z dezaprobatą głową.

— Hańbiąc imię mojego ojca zrobiłeś tutaj szkołę dla Brudasów, zwabiając Czystych, by ukryli twoje prawdziwe intencje — zacząłem lodowato. — Tworzysz sobie armię, czy szkolisz ludzi dla rebeliantów?

— Twoje oskarżenia są niedorzeczne — mruknął łagodnie. — To Wybrańcy tacy jak ty…

— Obrażasz mnie, Martin — syknąłem jadowicie. — To pomyłka żywiołów, której genezy jeszcze nie pozwolono mi poznać.

— Miałeś ciężkie dzieciństwo, ale to, że oni takiego nie mieli, nie znaczy, iż teraz mają za to cierpieć — wyznał ponuro.

— Po co to użalanie się nade mną? Każdy prawdziwy Wybraniec przeszedł piekło, gdy rodzice doświadczali go siłą żywiołów, by odnalazł swoją drogę. Po co robisz z tego dramat? — spojrzałem na niego surowo.

— Torturowanie dzieci prawie od urodzenia jest błędem, chorą tradycją, która odebrała ci empatię i uczucia — ciągnął dalej swój ckliwy bełkot.

— Pieprzysz, Martin, nie chce mi się tego słuchać. Każdy w swojej biografii ma jakieś traumatyczne przeżycie, a nie każdy może stać się nieczułym mordercą, dlatego reszta kończy jako samobójcy lub nieudacznicy, to w sumie mi poszło całkiem nieźle — burknąłem ze złośliwym uśmiechem. — Zresztą nie przyszedłem spierać się o twoją idiotyczną ideologię.

— Oczywiście, że nie — przyznał cicho. — Gratuluję awansu na dyrektora akademii.

— Jaja sobie ze mnie robisz?! Przez ciebie mam problemy, a dobrze wiemy, że z nas dwóch to mi się najbardziej należy to stanowisko! — wsparłem się ramionami o jego biurko. — A ty wysyłasz na mnie bzdurne skargi? Ja mam niby skończyć tutaj edukację, by być godnym tej szkoły?! Przeszedłbym wszystkie klasy w jedną godzinę! Nie jesteś w stanie pozbawić mnie tego dyplomu.

— Nie zamierzam — odpowiedział pośpiesznie, więc się odsunąłem.

— Świetnie, to wystawisz mi teraz ten papier, a później będę tu rządził ja — oświadczyłem wyniośle.

— Na pierwsze odpowiedź brzmi nie, na drugie tak — odparł z uśmiechem.

— Co to za sztuczki?! Powiedziałem ci, że będę miał ten dyplom i nie jesteś w stanie mi tego odebrać — wycedziłem lodowato.

— Skończysz szkołę, dostaniesz dyplom, na razie mogę ci zaoferować stanowisko przewodniczącego — oznajmił, wracając do przeglądania papierów. Zrzuciłem mu je wszystkie z biurka, bo nie pozwolę się tak lekceważyć.

— Co ty pieprzysz?! — warknąłem na niego. — Ty słyszysz, co ty mówisz?! Ja?! Jestem członkiem Rady i liderem elitarnej jednostki! Ulubieńcem żywiołu Wody! A ty mi każesz chodzić tutaj na zajęcia?! Żaden z twoich nauczycieli nie jest w stanie mnie niczym zaskoczyć!

— Skończysz ostatnią klasę, dostaniesz dyplom i moje stanowisko, to ostateczna decyzja, na którą przystała Rada. Żałuję, że nie poinformowała cię o tym osobiście — powiedział już znacznie ostrzej.

— Chcesz ze mną walczyć dalej? — syknąłem znów się nad nim nachylając. Byłem wściekły! Udało mi się siedem lat temu wypieprzyć go z mojego domu, wygrałem z nim po wielu miesiącach wojny, a teraz znów mi wytaczał nową. Szkoda, że brat mojego ojca stoi po przeciwnej stronie barykady.

— Nie walczę z tobą, Dorianie — przyznał cicho, ale dla mnie łgał jak pies! Chce mieć pewnie okazję, by móc sprowokować mnie do zachowań, które mogłyby świadczyć o mojej zmianie poglądów na obecny system lub co gorsza o zdradzie Rady. Jego niedoczekanie, nie uda mu się, nawet jeżeli trzymałby mnie tu i pięć lat.

— Jeden rok i znikniesz stąd? — spytałem lodowato, a on przytaknął. — W porządku, ale jestem tu przewodniczącym i mój człowiek, Teodor będzie tu się uczył…

— Każdy Czysty ma prawo dołączyć do społeczności tejże uczelni — odpowiedział mi.

— To jest cyrk, a nie szkoła… Chcesz mnie tu, spoko. Będziesz jeszcze tego żałował — zagroziłem mu. — Twoje Brudasy będą błagały cię, byś mnie stąd zabrał, a wtedy ja ci odmówię… — dodałem, otwierając drzwi.

— Masz zostawiać broń poza murami tej uczelni — powiedział za mną. Spojrzałem na Nathaniela, uśmiechając się złośliwie, po czym nie zamykając drzwi, wróciłem do środka.

— Zmuś mnie, stryjku — nachyliłem się nad nim, patrząc na niego pytająco. Nie odezwał się, więc wyszedłem z triumfalnym uśmiechem, ale szybko dobry humor mnie opuścić. Spieprzony cały rok, bo ten chce jeszcze trochę pogrzać dupę na stołku dyrektora. Na szczęście przewodniczący ma wystarczająco dużo władzy, by te robaki zrozumiały jak mało znaczą w naszym świecie. Nie mogę zemścić się na Martinie, to zemszczę się na jego Brudasach, nie ma sprawy.

— Załatwiłeś? — spytała mnie Clara.

— Zostajemy tu na rok, ty Teo też — burknąłem, schodząc na dół.

— Każe ci tu chodzić? — dogonił mnie Nathaniel. — Przecież to głupota… co ty masz tu niby ten rok robić? Ja tu się już nudzę, a ty?

— Tu chodzi o to, by mnie złamać… Bym zrezygnował z przejęcia rządów, ale umiem być cierpliwy, a on pożałuje jeszcze swojej decyzji — spojrzałem na niego lodowato. Wyszliśmy z budynku, gdy doszły nas odgłosy jakieś imprezy, bo słychać było śmiech.

— Co jest? — mruknął Teo, gdy się zatrzymałem.

— Co to za zbiegowisko?! — syknąłem, patrząc w stronę dziedzińca, gdzie było mnóstwo ludzi.

— Wybierają przewodniczącego… — wzruszył ramionami Nathaniel.

— Ja nim jestem! — powiedziałem dobitnie. — Nie ma tu takiego, który mógłby chociażby stanąć ze mną do tego konkursu.

— Pewnie, jutro załatwimy to… — Nath ruszył przed siebie.

— Dzisiaj… — warknąłem, idąc na dziedziniec. Musiałem odreagować rozmowę z Martinem i nadarzyła się świetna ku temu okazja.

— Dorian… — usłyszałem za sobą zrezygnowanego Nathaniela, wiedział, że już mnie nie zatrzyma. Niech te Brudasy wiedzą z kim mają do czynienia, te wszystkie imprezki też się skończą. Bycie Wybrańcem to nie zabawa!

*

Konkurs na przewodniczącego dawno się już zaczął, ale postanowiłam się przygotować, by dobrze wypaść przed Vincentem. Dzisiaj rano zgodnie z moimi przypuszczeniami zostałam drugą najważniejszą osobą w samorządzie i to ja będę oficjalnie gratulowała nowemu przewodniczącemu. Pewnie nie szykowałabym się tak, gdyby nie przekonanie, że to Vin właśnie wygra. Miałam już wychodzić, gdy do środka wpadła Emma z Nicolą, znajomą z czwartej klasy.

— Jacyś ważniacy z góry przyszli — zaczęła bez przywitania Nicola. — Ten jeden to nawet niezły przystojniak, pomijając oczywiście Nathaniela.

— Zachowujesz się tak, jakby to pierwszy raz ktoś tu przyszedł — skrzywiłam się, widząc jej entuzjazm.

— Nie bądź taka — skarciła mnie Emma. — Wszystkie się nimi jarają. Plotkowali, że Martina przyszli zabrać, ale wyszli podobno bez niego… Wściekli byli — dodała.

— Doskonale — uśmiechnęłam się szeroko. Oznaczała to tylko tyle, że Martin odparł kolejny cios Rady, to najlepsza wiadomość, jaką mogłam dostać.

— Był boski, taki straszny, a jednak boski — rozmarzyła się Nicola.

— Uspokój się, co?! — warknęłam na nią. Za każdym razem, gdy jakiś ważniak przychodził „z góry”, to wszystkie piały mimo, że na większość nawet nie dało się patrzeć.

— Nie każdy może mieć szansę na bycie dziewczyną przewodniczącego — powiedziała z wyrzutem.

— Nie kłóćcie się, tylko chodźmy, bo się spóźnimy na ogłoszenie wyników — zażegnała spór Emma. Wyszłyśmy na zewnątrz, gdy nagle dopadła nas Luna.

— Pośpieszcie się, jest zadyma — wydyszała, po czym puściła się biegiem z powrotem, a my za nią, choć na tych wysokich obcasach było to trochę trudne.

— Co się dzieje? — przedzierałyśmy się przez tłum, by dojrzeć centrum zdarzenia.

— Jakiś koleś przyszedł i powiedzieli, że on będzie przewodniczącym, więc możemy wracać do domów — odpowiedział na moje pytanie Carol, kolega z tej samej klasy, w którym od dawna bujała się Emma, tylko nie ma odwagi nic z tym zrobić.

— Co za absurd — pokręciłam głową, a chłopak pomógł nam przejść tak, byśmy były bliżej. Wylądowałam obok Vina, który stał z dwoma innymi kandydatami na przewodniczącego.

— Konkurs jest od wyboru przewodniczącego — burknął Vincent.

— Te dzieci nic nie rozumieją — zaśmiał się osiłek, którego widziałam pierwszy raz. Byli też wśród tej ekipy Clara, Jack i Nathaniel, uczniowie naszej szkoły, a z Nathem to mimo, że nie rozmawiałam za bardzo, chodziłam do jednej klasy. Chłopaka obok niego jednak w ogóle nie znałam. Wysoki brunet, którego niektóre pasemka i końcówki włosów miały jaśniejszą barwę, zimny blond. Jego lodowato błękitne, niemal białe tęczówki wywoływały ciarki na plecach. Ubrany był w koszulę, ciemne spodnie, ale w połączeniu z płaszczem przed kolana, wyglądał jakoś upiornie. Nie wiem jednak jak Nicola mogła uznać go za przystojnego, bo dla mnie to było wielu dużo przystojniejszych facetów nawet wśród uczniów, a co dopiero poza murami uczelni.

— Decyzja została zatwierdzona przez dyrektora, koniec zabawy — wtrąciła się Clara.

— To wbrew zasadom! — krzyknęła Emma.

— Zabierajmy się z tego placu zabaw — mruknął nagle ten osiłek.

— Jestem za — poparł go Jack. „Upiorny chłopak” jednak przyglądał się wszystkim z lekkim rozbawieniem, ale w końcu wzruszył tylko ramionami szepcząc coś do Nathaniela.

— Odpuście sobie — wyszeptała do nas Luna. — To Dorian, nie wchodźcie mu w drogę — dodała przejęta.

— Dorian? — wtrącił się Olaf, jeden z Czystych. Nie przepadaliśmy za sobą, ale w drogę też sobie nie wchodziliśmy, choć niejednokrotnie obrzucił mnie chamskim spojrzeniem lub jakimiś rasistowskimi tekstami o „Brudasach”(tak nazywali nas Czyści). — To macie przerąbane, jeżeli został przewodniczącym… Wasze życie stanie się piekłem, panienki — roześmiał się gromkim śmiechem, po czym zaczął informować innych swoich pobratymców, którzy zaczynali milknąć, choć jeszcze przed chwilą byli niezadowoleni z potajemnych wyborów przewodniczącego. Sam Dorian wydał się znudzony całą sytuacją, więc odwrócił się, idąc w swoją stronę. Bawiący się butelką wody osiłek poszedł za nim.

— Tylko tchórze tak wygrywają!! — krzyknęła za nimi Emma i byłam bardzo dumna z przyjaciółki. Powiedziała to, co myśleli wszyscy. Uczniowie poświęcili mnóstwo godzin na przygotowanie tego dnia, kandydaci trenowali cały rok, a ten przyszedł nie wiadomo stąd i chce się rządzić.

— Dorian! — Nathaniel położył mu rękę na klatce piersiowej, ale chłopak spojrzał na niego obojętnie, po czym wrócił do nas. Stał może z dziesięć metrów ode mnie i reszty naszej paczki, która stała na przedzie.

— Ja się was boję? — spytał złowieszczo, aż ciarki przeszły mi po plecach. Nie wiem stąd ten idiotyczny strach w końcu tylu silnych Wybrańców było dookoła mnie. — Myślicie, że mnie w którejkolwiek konkurencji pokonacie?

— Odpuście — błagała przerażona Luna.

— Możesz mieć sporą wiedzę i nieprzeciętne umiejętności, ale my się tu o siebie troszczymy. Przewodniczący musi dbać o resztę… — odpowiedziałam na jego pytania. — Poza tym musisz się bać, skoro nie stanąłeś do konkursu…

— Nathaniel — chłopak zdjął swój płaszcz, podając go chyba swojemu przyjacielowi, a przynajmniej wyglądali na przyjaciół. Jednocześnie dostrzegłam błyszczący metal w jednej z kieszeni, ale nie byłam w stanie stwierdzić, co to dokładnie jest.

— Dorian, nie mają szans… — mruknął do niego Nath, czym uraził Vincenta, który zacisnął ręce w pięści.

— Wiem — Dorian uśmiechnął się do swoich ludzi.

— To po co to wszystko?! — spytał go Nathaniel, gdy chłopak wyjął zza paska sztylet ze zdobioną rękojeścią i zamkniętą brzytwę oraz schylił się, odpinając pasek na łydce, na którym znajdował się niewielki nożyk. Podał wszystko Clarze, która patrzyła na niego z fascynacją w oczach.

— Nikt nie będzie mnie nazywał tchórzem — Dorian spojrzał pewnie na swojego kumpla. — Zejdź mi z drogi, Nathanielu — dodał chłodno i po chwili chłopak naprawdę odpuścił, schodząc na bok.

— Zobaczymy, co ten ważniak potrafi — rzucił do mnie Vincent. Byłam pewna, że dadzą sobie z nim radę, jest ich trzech, a on jeden. Może i być synem samego Guru, ale tutaj obnażymy wszystkie jego wady. Musiał jakieś mieć, czyż nie?

— Troszczycie się o siebie, tak? — Dorian przeciął cały dziedziniec na wskroś, wszyscy zeszli mu z drogi, gdy szedł na środek naszej areny, która powstała na potrzeby tego konkursu. Panoszył się tutaj jak król, jakby to wszystko należało do niego. Poza tym roztaczał wokół siebie dziwną aurę, wszyscy poczuwali się, by mu ustępować, a ja tego nie rozumiałam.

— To będzie dopiero pokaz — zatarł ręce Olaf. Spojrzałam na niego gniewnie. — Pożałujecie, że nie trzymaliście mordy w kuble…

— Jednodniowa gwiazdka — prychnęła Emma, gdy Vin z resztą kandydatów podszedł do niego bliżej bez cienia zawahania czy strachu.

— Troska, altruizm kończy się tam, gdzie zaczyna się instynkt i chęć przetrwania — oznajmił Dorian. Zaczęłam się zastanawiać, jaką posiada umiejętność ten chłopak, ale szybko rozwiał moją wątpliwość, gdy cała woda z sadzawki zniknęła w mgnieniu oka. Pomyślałam sobie, że dobra nasza, bo Vincent bardzo dobrze panował nad ogniem.

— Chcesz walczyć? Zgoda — odezwał się Chris, który był głównym rywalem Vincenta.

— Ja? Dyrektor nie chciałby tutaj trupów pierwszego dnia — zaśmiał się, a wraz z nim jego cała ekipa, z wyjątkiem Nathaniela, który nie był zbytnio zadowolony. — Wy będziecie walczyć między sobą…

— Ciekawe jak zamierzasz nas do tego zmusić? — Vin skrzyżował ręce na wysokości klatki piersiowej.

— Teo — krzyknął do swojego pomagiera, który rzucił w jego stronę butelkę wody.

— Co on zamierza zrobić? — spytała zdziwiona Nicola.

— Nieważne, nasi chłopcy dadzą sobie z nim radę — mruknęła stanowczo Emma.

— Ale wy jesteście ograniczone — burknął Olaf, który siedział na wysokim murku, obserwując wszystko z góry. — To najmłodszy członek Rady, na piękne oczy tam się nie dostał. O nim chodzą takie legendy, że nawet jakby jeden procent miał być prawdą, to powinniście się obawiać o życie waszych chłopców…

— Zamknij się już — spojrzałam na niego gniewnie, po czym przeniosłam wzrok na Doriana. Podrzucił kilkukrotnie butelkę, po czym wolnym krokiem zaczął zmierzać z powrotem do swoich znajomych. Wszyscy przyglądali mu się uważnie i nikt się nie odzywał, można było usłyszeć bicie poszczególnych serc. Nim jednak doszedł do przyjaciół, Vin i reszta chłopaków upadła na kolana. Przyglądałam się im przerażona i zdezorientowana, dopiero po chwili zobaczyłam na ich twarzach strugi potu. Momentalnie wytracali całą wodę z organizmów, to było nieprawdopodobne. Wszyscy profesorowie przeczyli teorii, że można zawładnąć tym żywiołem w taki sposób, by wpływać na płyny w organizmie. Uważali, iż w historii zdarzał się taki talent bardzo rzadko, mniej więcej jeden na pięć tysięcy Wybrańców.

— Igrzyska czas zacząć — Dorian mruknął ze złośliwym uśmiechem, rzucając butelkę wody w stronę chłopaków. Wszyscy trzej rzucili się na nią, bijąc się i szarpiąc. Może nie byłoby to nic tak groźnego, gdyby nie zaczęli używać wobec siebie darów tylko po to, by dostać się do tej butelki. Na co dzień znali się i szanowali, teraz zachowywali się jak zwierzęta walczące o jedzenie po tygodniowej głodówce.

— Dość tego! — nie wytrzymałam, ruszając w stronę Doriana. — Stój — warknęłam, gdy odchodził, szybko jednak znalazłam się na ziemi. Clara podstawiła mi niespodziewanie nogę i jak długa leżałam na ziemi z pozdzieraną skórą na dłoniach.

— Co to? — usłyszałam głos Doriana.

— Twoja zastępczyni — odpowiedział jej Nathaniel.

— Rozumiem — prychnął rozbawiony. Podszedł do mnie, nachylając się. Gniewnie podniosłam na niego spojrzenie, ale słysząc krzyk Chrisa, szybko się odwróciłam. Vin stał mu na nodze, nie trudno było się domyślić, że właśnie ją złamał.

— To potworne — wyszeptałam cicho.

— Tyle znaczy troska — powiedział wyniośle. — A wy jak przestaniecie piszczeć jak szczeniaki, a zaczniecie szczekać jak dorosłe psy, to wtedy się do mnie odezwijcie — dodał, odchodząc.

— Co z nimi? — spytałam, podnosząc się. Niech już skończy ten morderczy pojedynek między chłopakami, bo nie mogłam na to patrzeć. Spojrzał na mnie przez ramię, gdy klęczałam, strzepując ziemię z rąk. Wzruszył ramionami, idąc dalej. Po kilku krokach pstryknął palcami, nie zatrzymując się jednak. W tej samej chwili wodą napełniła się sadzawka, do której trzech chłopaków momentalnie wpadło, pochłaniając zbawienne krople płynu.

— Nic ci nie jest? — spytała mnie Emma, gdy wraz z Nicolą podniosły mnie z ziemi.

— Dalej jest taki cudowny?! — prychnęłam na Nico, która spuściła głowę.

— Mówiłem? — przechodził obok nas Olaf. — Dorian już cię nauczy pokory, piękne marzenia o rządzeniu możesz zakopać głęboko pod ziemię — roześmiał się, znikając we wnętrzu budynku.

— Co teraz? — wyszeptała zrezygnowana Emma.

— Nic, na pewno jakoś się z nim da dogadać… — burknęłam nieśmiało. Okej, poczuł się urażony, ale przecież nie może z nami wszystkimi walczyć. Jest nas więcej i będzie musiał nasze zdanie brać pod uwagę, nie ma innej opcji.

— Niepotrzebnie rozpoczęłaś z nim wojnę — powiedziała cichutko Luna.

— Nie bój się, nie może wprowadzić tutaj dyktatury! — wyznałam pewnie.

— Może i skorzysta z tego prawa, zaufaj mi. Im bardziej będziesz z nim walczyła, tym gorzej — oznajmiła Luna, po czym nie czekając na moją odpowiedź odeszła. Samorząd po coś istnieje! Na pewno da się jakoś odwołać większością głosów przewodniczącego. Z tą myślą poszłam poszukać informacji w obszernym regulaminie uczelni i niestety po kilku godzinach rozwiałam wszystkie swoje nadzieje. Samorząd był jedynie organem wykonawczym, a przewodniczący miał prawo podejmować decyzje samodzielnie. Dobra, trudno, musiałam się z nim jakoś ugadać. Miałam nadzieję, że Olaf nas po prostu chciał nastraszyć i tyle. Dorian pokazał co potrafi, wszyscy teraz będą go szanować i jakoś się do niego przyzwyczaimy, a on do zasad, które tu panują. Nie może być tak źle…

Rozdział III

Nie powiem, ale mroźne krańce terytorium Federacji Rosyjskiej były naprawdę trudnym terenem do poszukiwań. Nathanielowi z dużo większą łatwością przychodziło lokalizowanie skazańców, gdy ziemia nie była tak zmrożona. Teo natomiast nie potrafił dokładnie określić położenia, bo wszystko wyglądało tutaj tak samo. Stanęliśmy na jakiś polu, gdzie koszmarnie wiał wiatr. Potarłem rękę o rękę, patrząc z grymasem na Clarę.

— Staram się to ogarnąć — mruknęła przepraszająco.

— Łby nam pourywa ten wiatr, zanim się zbierzesz — prychnąłem rozczarowany. — Teo, a ty mógłbyś wziąć się do roboty? Nie zamierzam tu spędzić całego miesiąca.

— Zdaje mi się, że to będzie tamta rudera — wskazał na rozwalający się drewniany dom.

— To samo słyszałem ostatnio — burknąłem, idąc we wskazanym kierunku. Wsadziłem ręce do kieszeni, bo całe mi już skostniały od tego mrozu. Jack bez słowa szedł obok mnie, widziałem strach w jego oczach. Musiałem się go pozbyć, nie mógł się bać wykonywania wyroków. Rozumiem, że jest wrażliwy, ale przyjmując go pytałem, czy jest pewien, był, to teraz nie ma już odwrotu. Ktoś biegał po domu, więc przycisnąłem Jacka do jednej ze ścian budynku. Chciał coś powiedzieć, ale pokręciłem głową, więc czekał w milczeniu. Po chwili z torbą wybiegła dziewczyna, którą złapałem, ciągnąc znów do domu. Wyszarpnęła się, ale w drzwiach stała już Clara z Teo, a Nathaniel wskoczył przez jedyne okno. Dziewczyna chciała wbiec na górne piętro, ale Jack szybko schody zamienił w kontrolowany pożar. Spadła z nich przestraszona. Próbowała walczyć wykorzystując swój dar, ale była zbytnio przerażona i słaba, by mogło zrobić to na nas wrażenie.

— Zgodnie z prawem Wybrańców zostałaś skazana na śmierć za wykorzystanie daru danego od żywiołów w celu skrzywdzenia ludzi — odezwał się Teo.

— Nie miałam o tym pojęcia — pokręciła głową. — Oni tyle lat się ze mnie śmiali, chciałam sprawiedliwości.

— Misją naszą jest chronienie ludzi, tak nakazały nam żywioły, jest to prawo, które bezwzględnie należy przestrzegać — odpowiedziałem jej stanowczo, podchodząc do Nathaniela. — Nie ma usprawiedliwienia dla takiego czynu, a ja nie dopatrzyłem się żadnych łagodzących okoliczności.

— Błagam — rozpłakała się, Teo związał jej ręce, ale ona nie walczyła. Stała pod ścianą w bezruchu.

— Kończmy to — Nathaniel wyciągnął z kabury swój pistolet, choć może raczej rewolwer, chyba miał słabość do starej, zabytkowej broni palnej. Ja wolałem bezpośredni kontakt i moje zabawki mi w zupełności wystarczały.

— Czekaj — opuściłem jego broń. — Jack, twoja kolej — spojrzałem na chłopaka. Widziałem jak patrzy na tą czternastoletnią dziewczynę i musiałem to skończyć, nie mógł się litować nad skazańcami, tylko dlatego że są młodzi. Złamali najważniejsze nasze prawo i niestety nie było innego wyjścia jak odebrać im życie.

— Nie dam sobie rady swoją mocą… — pokręcił nerwowo głową. Nathaniel chciał mu podać broń, więc młody podszedł do nas.

— Masz — wyciągnąłem swój sztylet, niemal wkładając mu w rękę. — Do roboty — dodałem rozkazująco. Wziął głęboki wdech i ruszył w jej stronę.

— Znęcasz się nad nim — wyszeptał do mnie Nathaniel.

— A chcesz opłakiwać go, gdy kiedyś zabije go jakiś nastolatek tylko dlatego, że nie nauczyliśmy go zabijać? Albo zaatakuje pierwszy, albo zginie — przeniosłem na niego wzrok.

— On ma trzynaście lat — zacisnął mocniej szczękę.

— A ja chcę, by dożył naszego wieku — burknąłem cicho.

— Nie mogę — wykrztusił Jack, stojąc przy dziewczynie.

— Ja to zrobię — powiedziała nagle Clara.

— Stój gdzie stoisz — warknąłem na nią, obrzucając ją lodowatym spojrzeniem. Wziąłem od Nathaniela broń i podszedłem do Jacka. — Nie możesz jej zabić? — spytałem go jadowicie, wymierzając w dziewczynę.

— Nie potrafię — pokręcił głową.

— Spójrz mi w oczy jak do mnie mówisz! — syknąłem, a on podniósł na mnie spojrzenie. Dziewczyna chciała uciec, ale pchnąłem ją znów pod ścianę. — Nie możesz?

— Ja… — spojrzał na mnie jak ofiara błagająca o litość. — Nie potrafię — westchnął ciężko.

— W takim razie nie jesteś mi do niczego potrzebny — wymierzyłem teraz w niego.

— Dorian! — krzyknęła Clara.

— Zamknij się — nawet nie zaszczyciłem jej spojrzeniem. Wystrzeliłem pierwszy nabój w ścianę, zarówno on jak i dziewczyna wzdrygnęli się. — Liczę do trzech, albo ją zabijesz, albo ja zabiję ciebie. Wybór jest prosty.

— Ale… — spojrzał na mnie przerażony.

— Nie możesz mieć wątpliwości — odpowiedziałem mu okrutnie. — Raz…

— Dorian to nie jest metoda — wtrącił się Teo.

— Dwa — powiedziałem, nie przejmując się komentarzami wciąż celowałem w Jacka. — Decyduj się Jack, bo ja się nie zawaham — dodałem stanowczo.

— To nie ma sensu… — rzuciła zrozpaczona Clara. Ja jednak patrzyłem bez mrugnięcia okiem na Jacka.

— Trzy — podniosłem ton głosu, a w tym samym momencie Jack wbił sztylet w jej klatkę piersiową, idealnie w serce. Nie wiem jak to zrobił, bo zupełnie na nią na patrzył. Podniosłem rewolwer tak, że lufa była skierowana do góry. Byłem z niego dumny mimo, że teraz ryczał jak małe dziecko. Podałem broń Nathanielowi, który z całą pewnością nie popierał moich metod, ale był zadowolony z rezultatów. Wróciłem do Jacka wyciągając ostrze z ciała dziewczyny. — Idziemy — zadecydowałem wychodząc z rudery. Wszyscy milczeli całą drogę na dworzec, z którego przez Polskę mieliśmy dostać się do Niemiec, a później do Wielkiej Brytanii. Oczywiście moglibyśmy polecieć samolotem, tylko utrudnienie stanowiła broń, więc wybieraliśmy głównie drogi lądowe.

— Dorian — mruknęła do mnie Clara, gdy zostaliśmy sami w przedziale pociągu.

— Nie wolno ci kwestionować moich rozkazów — podniosłem na nią spojrzenie.

— Wiem, przepraszam — skinęła nieśmiało. — Jack jest jednym z nas… Nie mogę uwierzyć, że byłeś gotowy go zabić.

— Nie wybrałem za was, każde miało wolną wolę i sami podjęliście decyzję o takim życiu — oznajmiłem spokojnie. — Jack musiał się odważyć, by nie być dla was ciężarem.

— Skąd wiedziałeś? — spytała nagle. — Mógł się nie przełamać.

— Mógł, ale Jack nie ma niczego poza Czarnymi Krukami, dlatego bardzo wierzyłem, że da radę — wzruszyłem ramionami. Nie chciałem więcej jej opowiadać i na szczęście o nic nie pytała. Jack po każdym zakończeniu kolejnego roku na uczelni wraca na okres wakacyjny do sierocińca. Nie użalam się nad nim. Zarówno ja jak i Nathaniel nie mamy już rodziców, ale znaliśmy ich, wiemy kim byli, jak wyglądali… Jack nie ma pojęcia, stąd pochodzi, całe życie spędził za murami sierocińca w Stolicy i nikt nie umie udzielić mu jakichkolwiek informacji o jego rodzinie. Nie wiadomo, czy jest Czystym, ale tak się zakłada, biorąc pod uwagę, iż od noworodka się tutaj wychowuje. Żadne Brudasy nie miały wstępu tutaj trzynaście lat temu, więc prawdopodobieństwo, że jest jednym z nich jest znikome. Świetnie włada też żywiołem, a to również cecha Czystych. Może mógłbym być dla niego miły i przygarnąć go pod swój dach, zamiast pozwalać na jego powroty do sierocińca, ale nie chciałem, by się do mnie przyzwyczajał. Byłem jego dowódcą i tak powinno zostać, za kilka lat, może trzy, załatwi mu się jakiś dom, ale teraz musiał się ktoś nim opiekować. W sierocińcu nauczy się o siebie walczyć, musi, bo nikt nie jest na zawsze, nie może wciąż na kimś polegać. Chcę, by w przyszłości mógł liczyć na siebie i swoje umiejętności, a to będzie możliwe, gdy przyzwyczai się do upadków i niepowodzeń. Sierociniec to nic w porównaniu z trudami życia, na które będzie gotowy, przysięgam.

— Kto dzwoni? — spytała mnie, bo najwyraźniej moja mina mówiła wszystko.

— Czego? — odebrałem niechętnie, nie odpowiadając jej na pytanie.

— Może będziesz grzeczniejszy? Jestem twoim dyrektorem — odchrząknął Martin.

— Jesteś dyrektorem mojej szkoły, ale winien szacunku ci nie jestem — odrzekłem lodowato. — Czego chcesz?

— Jeżeli nie znajdziesz się w przyszłym tygodniu na uczelni to cię wyrzucę, mam takie prawo — oznajmił stanowczo.

— Żarty sobie ze mnie robisz?! Nie jestem na wakacjach! Ciężko pracuję na rzecz państwa! — warknąłem do telefonu.

— Twoja obecność na uczelni to twój dyplom, sam zadecyduj — odparł i mogłem przysiąc, że bawiła go ta sytuacja. Nathaniel czasami i miesiąc się nie pokazuje na uczelni, a nie słyszałem, by miał jakiekolwiek z tego tytułu konsekwencje. Martin po prostu wykorzystuje okazję, że ma nade mną władzę.

— Posłuchaj mnie… Wiesz czym się zajmuję… Twoja niedzielna szkółka to przy tym nic — wycedziłem lodowato.

— Nikt ci nie każe ubiegać się o fotel dyrektora, wciąż możesz zajmować się swoimi sprawami i nie zawracać sobie głowy zajęciami — oświadczył wyniośle, a ja się rozłączyłem.

— Niech go szlag trafi — warknąłem, chowając telefon do kieszeni. — Ani jednego pieprzonego słowa — spojrzałem surowo na Clarę, która z trudem powstrzymywała uśmiech…

*

Szłam na zajęcia zastanawiając się, czy w ogóle strach przed Dorianem nie był przesadą. Minął miesiąc od zajścia na dziedzińcu, a chłopak nawet się nie pokazał. W sumie niczego nie mogłam bez niego zmienić w regulaminie uczelni, ale jest to lepsze niż gdyby on miał sam coś zarządzać. Weszłam do sporej sali sportowej, gdzie mieliśmy różne zajęcia ze sprawności fizycznej. Emma z Carolem stali i rozmawiali, więc nie chciałam im przeszkadzać, bo rzadko się odważają na przebywanie sam na sam.

— Ładna z nich parka, co? — zaszedł mnie od tyłu Vin.

— Też tak myślę — odpowiedziałam, po tym jak pocałował mnie w policzek na przywitanie. — Gotowa na ćwiczenia?

— Wiesz, że to nieliczne zajęcia, na których mogę się wykazać. Udawaj dziś niedysponowanie, a będę najlepsza — oznajmiłam wesoło.

— Nie wątpię w to, ale nie może ci zwycięstwo przyjść za łatwo, bo nie będzie cię cieszyło — przypomniał mi moje słowa.

— Pamiętasz — uśmiechnęłam się promiennie. Boże, jak on mi się podobał. Piękne kasztanowe loczki, wysoki, dobrze zbudowany i miał taką żywiołowość w swoich czarnych oczach. Jeżeli do tej pory nie przekonał was ten opis, to dodam, że ma wspaniały uśmiech, który rozchmurzy mnie nawet w najgorszym dniu życia.

— Moim hobby jest zapamiętywanie tego, co mówisz — odpowiedział, na co zarumieniłam się lekko.

— Cześć, panienki — wszedł na salę Olaf psując romantyczną atmosferę. — Witam, niedoszły przywódco — spojrzał lekceważąco na Vincenta.

— Masz do mnie jakiś problem, kruszyno? — Vin od razu do niego podszedł bojowo nastawiony. Chłopak stał jednak niezbyt wzruszony. Olafa naprawdę trudno było przestraszyć, mimo że był dwa razy mniej umięśniony niż Vincent.

— Trzymaj łapy z dala od Czystych, Brudasie — w drzwiach stał Dorian z Nathanielem. Obaj wyglądali jak po całonocnej imprezie. Ubrani byli w ciemne bluzy, Dorian miał kaptur naciągnięty na głowę, więc widać było tylko jego przeraźliwe oczy. Vincent przeniósł na niego spojrzenie, ale chłopak niewzruszony poszedł z przyjacielem w przeciwległy kąt sali. Jego pojawienie się wywołało niemałe poruszenie, jedni się nim zachwycali, drudzy klęli pod nosem.

— Witam, wszystkich — pan Tomson energicznie zamknął drzwi od sali, przesuwając zasuwę zamka, by nikt więcej nie mógł już wejść. Zawołał nas bliżej siebie i oczywiście wszyscy wykonali polecenie oprócz Doriana, który dalej gadał z Nathanielem. Nauczyciel szybko przeszedł do autoprezentacji własnej osoby i krótkiej charakterystyki przedmiotu.

— Wiesz, co mówią o Dorianie? — zagadał do mnie Olaf, co nie spodobało się Vincentowi, ale nie odezwał się. — Podobno usłał świat większą ilością trupów niż uczelnia liczy osób.

— Wierz w plotki, daleko zajedziesz — burknął Vin.

— Mówią też, że jest najemcą samej Rady, która się go boi, więc może robić co mu się żywnie podoba — wtrącił Carol, spojrzałam na niego oburzona, bo rozgłaszał takie głupoty. Ten chłopak miał ze dwadzieścia kilka lat i z całą pewnością połowa tych historii jak nie wszystkie, to stek bzdur.

— Czemu nie — wzruszył ramionami Olaf. — W końcu jakoś się wkupił i został członkiem Rady.

— Mówią, że jest ulubieńcem Bóstwa Wody — odezwał się kumpel Olafa, Frederick. — Woda nie miała ulubieńca od pół wieku, a ostatnim był dziadek Doriana.

— Zamkniecie się w końcu?! — syknął na nich Vincent.

— Może ty już wiesz jakie są zasady zaliczenia tego przedmiotu? — spytał go nagle nauczyciel.

— Przepraszam — odchrząknął Vin. — Nie, nie wiem.

— To posłuchaj — pan Tomson pokręcił niezadowolony głową. — Wiem, że macie serdecznie gdzieś mój przedmiot, dlatego z panią Field ustaliłem nowe zasady, tak, to pani od religioznawstwa.

— O kurde, nie da się podobno u niej na farcie zaliczyć, ciężko jest zdać za trzecim i czwartym razem… Kobieta brzytwa, a i przedmiot nudny — wyszeptała do mnie Emma.