Edom - Juliusz Verne - ebook

Edom ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Zgodnie ze złożonymi już dość dawno obietnicami, ukazuje się kolejny, czwarty tom „Biblioteki Andrzeja”, w którym zostały zebrane kolejne opowiadania Juliusza Verne’a. Jest to jakby „powtórzenie” tomu 39. „Biblioteki Andrzeja”, ale tym razem przedstawione utwory są wersjami pochodzącymi z rękopisów lub najbardziej do nich zbliżonymi, opracowanymi przez wybitnych vernistów.

Uważni i wierni miłośnicy twórczości autora cyklu Nadzwyczajne Podróże, którzy nie mieli szczęścia nabyć wcześniejszych tomików, wydawanych w niewielkich nakładach, będą mieli okazję zapoznać się z kolejnym zbiorem jego krótkich form prozatorskich.

W prezentowanym zbiorze znajdziemy różne nurty twórczości J. Verne’a: obyczajowy, przygodowy, a także fantastyczny. Wszystkie utwory zilustrowano ładnymi grafikami Damiana Christa. Mam nadzieję, że utwory zawarte w tym tomie „Biblioteki Andrzeja” zostaną przyjęte z życzliwością i pozwolą poszerzyć wiedzę o twórczości naszego idola, Juliusza Verne’a.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie ponad 65 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Juliusz Verne

 

 

Edom

i inne opowiadania

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak, Barbara Poniewiera

Sto trzecia publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuły oryginałów francuskich: Edom, Pierre-Jean, Le Humbug. Mœurs américaines, Au XXIXe siècle. La journée d’un journaliste américain en 2890, M. Ré-Dièze et Mlle Mi-Bémol, Aventures de la famille Raton (conte de fées)

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2022, Barbara Poniewiera, 2022

 

36 ilustracji cz.-b., 39 kolorowych kart tablicowych i 2 mapki

© Copyright for the illustration by Damian Christ, 2022

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk, Krzysztof Czubaszek

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2022

 

ISBN 978-83-66980-40-2

Wstęp

 

Zgodnie ze złożonymi już dość dawno obietnicami, ukazuje się kolejny, czwarty tom „Biblioteki Andrzeja”, w którym zostały zebrane kolejne opowiadania Juliusza Verne’a. Jest to jakby „powtórzenie” tomu 39. „Biblioteki Andrzeja”, ale tym razem przedstawione utwory są wersjami pochodzącymi z rękopisów lub najbardziej do nich zbliżonymi, opracowanymi przez wybitnych vernistów.

Uważni i wierni miłośnicy twórczości autora cyklu Nadzwyczajne Podróże, którzy nie mieli szczęścia nabyć wcześniejszych tomików, wydawanych w niewielkich nakładach, będą mieli okazję zapoznać się z kolejnym zbiorem jego krótkich form prozatorskich.

W prezentowanym zbiorze znajdziemy różne nurty twórczości J. Verne’a: obyczajowy, przygodowy, a także fantastyczny. Wszystkie utwory zilustrowano ładnymi grafikami Damiana Christa. Mam nadzieję, że utwory zawarte w tym tomie „Biblioteki Andrzeja” zostaną przyjęte z życzliwością i pozwolą poszerzyć wiedzę o twórczości naszego idola, Juliusza Verne’a.

 

 

Andrzej Zydorczak

Edom

 

 

 

Edom

 

 

I

 

Zartog Sofr Ai Sr – to znaczy doktor, trzeci reprezentant męski sto pierwszego pokolenia rodu Sofrów – szedł powoli główną ulicą Basidry, stolicy Hars Iten Schu, innymi słowy Cesarstwa Czterech Mórz. Rzeczywiście cztery morza: Tubélone czyli Północne, Ehone czyli Południowe, Spone czyli Wschodnie i Mérone czyli Zachodnie, otaczały ten rozległy kraj, o bardzo nieregularnym kształcie, którego najdalej wysunięte przylądki dosięgały – używając miar znanych czytelnikowi, to jest współrzędnych geograficznych – czwartego stopnia długości wschodniej i sześćdziesiątego drugiego stopnia długości zachodniej oraz pięćdziesiątego czwartego stopnia szerokości północnej i pięćdziesiątego piątego stopnia szerokości południowej.

 

Co do wielkości obszarów zajmowanych przez poszczególne morza to można je było oceniać tylko w przybliżeniu, ponieważ tworzyły jakby jeden ocean. Gdyby jakiś żeglarz wypłynął z jakiegokolwiek punktu wybrzeża i kierował się prosto przed siebie, z całą pewnością przybyłby do lądu w punkcie wybrzeża położonym po przeciwnej stronie od tego, z którego wypłynął. Dlaczego? Ponieważ na całej powierzchni globu nie istniał żaden ląd, oprócz zajmowanego przez Hars Iten Schu.

Sofr szedł powolnym krokiem, przede wszystkim dlatego, że było bardzo ciepło. Zaczynała się gorąca pora roku i na Basidrę, położoną nad brzegiem Spone Schu, czyli Morza Wschodniego, poniżej dwudziestego stopnia na północ od równika, słońce, stojące prawie w zenicie, wysyłało istny wodospad promieni.

Jednak kroki Sofra, uczonego zartoga, bardziej niż zmęczenie i ciepło spowalniał ciężar myśli kłębiących się w jego głowie. Bez przerwy pocierając z roztargnieniem czoło ręką, wracał myślami do niedawno zakończonego posiedzenia, na którym tylu elokwentnych mówców, do grona których także i on się zaliczał, wspaniale obchodziło sto dziewięćdziesiątą piątą rocznicę powstania Cesarstwa.

 

Jedni przedstawiali jego historię, to znaczy jednocześnie historię całej ludzkości. Opowiadali o Mahart Iten Schu, Ziemi Czterech Mórz, podzielonej w początkowym okresie między ogromną liczbę dzikich plemion, które nic o swoim istnieniu nie wiedziały. Najstarsze podania i legendy opowiadały właśnie o tych pierwotnych plemionach. Nikt natomiast nie umiał nic powiedzieć o wcześniejszym okresie i dopiero obecnie nauki przyrodnicze zaczęły dostrzegać wątłe światełko w nieprzeniknionych ciemnościach przeszłości. W każdym razie te zamierzchłe czasy wymknęły się spod oceny historii, która pierwsze mgliste i nieokreślone pojęcia i fakty odnosiła do pradawnych plemion, porozrzucanych po całym kontynencie.

Poza granicą ośmiu tysięcy lat istnienia historia Mahart Iten Schu, stopniowo bardziej pełna i bardziej dokładna, opowiadała jedynie o bitwach i wojnach, początkowo jednego osobnika z drugim, potem rodziny z rodziną, wreszcie plemienia z plemieniem. Każda żyjąca istota ludzka, każda zbiorowość, mała czy też duża, w czasie długich wieków za jedyny cel swego życia stawiała zapewnienie sobie przewagi nad rywalami i starała się różnymi sposobami, często sprzecznymi ze sobą, podporządkować ich swoim prawom.

Od mniej więcej ośmiu tysięcy lat dzieje ludzkości zaczynały stawać się bardziej wyrazistsze. Na początku drugiego z czterech okresów, na które zazwyczaj dzielono dzieje Mahart Iten Schu, legenda zaczynała zasługiwać coraz więcej na miano historii. Zresztą, czy to była historia czy tylko legenda, treść opowiadań prawie się nie zmieniła. Ciągle relacjonowały o rzeziach i masakrach. Co prawda nie dotyczyło to walk plemiennych lecz wojen między istniejącymi już wtedy narodami. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, ten drugi okres dziejów niezbyt się różnił od pierwszego.

W podobny sposób działo się w okresie trzecim, który zakończył się zaledwie dwieście lat temu, po czasie trwania blisko trzy razy dłuższym. Ta trzecia epoka była może jeszcze bardziej straszna niż poprzednie, bowiem w tych czasach ludzie, zgrupowani w niezliczonych armiach, z jakąś niezaspokojoną furią zraszali ziemię swoją krwią.

Nieco mniej niż osiem wieków przed dniem, w którym zartog Sofr szedł główną ulicą Basidry, ludzkość, po wstrząsach, które ogarnęły cały kontynent, wreszcie się ukształtowała. W tym czasie broń, ogień i siła wypełniały już tylko pewną część życia tej społeczności, ponieważ słabsi ulegli silnym, a ludzie zamieszkujący Mahart Iten Schu utworzyli trzy jednolite narody. W każdym z nich czas zacierał różnice między zwycięzcami i pokonanymi. Wtedy to jeden z tych narodów postanowił podbić swoich sąsiadów. Mieszkający w centrum Mahart Iten Schu Andarti ha Sammgor, zwani inaczej Ludźmi o Brązowych Twarzach, walczyli bez litości o poszerzenie swoich granic, w których dusiła się ich łatwo rozmnażająca się i gorąca rasa. Kolejno, za cenę prowadzonych nie raz stuletnich wojen, zwyciężyli naród Andarti Mahart Horis, to jest Ludzi z Krainy Śniegu, zamieszkujących obszary południowe, i Andarti Mitra Psul, Ludzi Nieruchomej Gwiazdy, których imperium leżało na północy i zachodzie globu.

Blisko dwieście lat upłynęło od czasu jak ostatni bunt tych dwóch byłych ludów został utopiony w potokach krwi, a na ziemi nastąpiła wreszcie era pokoju. To był właśnie ten czwarty okres historii. Jedno Cesarstwo zastąpiło istniejące ongiś trzy narody, obecnie całkowicie podporządkowane władzy w Basidrze, a w jedności politycznej rozpłynęły się poszczególne rasy. Nikt już więcej nie wspominał o Ludziach o Brązowych Twarzach, Ludziach z Krainy Śniegu czy Ludziach Nieruchomej Gwiazdy. Ziemię zamieszkiwał tylko jeden jedyny naród, Andarti Iten Schu, czyli Ludzie Czterech Mórz, w którym połączyły się wszystkie cechy poprzednich narodów.

Ale oto po tych dwustu latach spokoju wydawało się, że bliski jest moment nadejścia piątego okresu. Niepokojące pogłoski, dochodzące nie wiadomo skąd, krążyły już od jakiegoś czasu pomiędzy ludem. Pojawili się myśliciele budzący w duszach ludzi wspomnienia ocalałe po przodkach, które wydawały się już dawno zapomniane. Wskrzeszono stare podziały na rasy w nowej formie, charakteryzującej się nowymi słowami. Mówiono powszechnie o „atawizmie”, „pokrewieństwach”, „narodowościach” itp. Wszystkie te słowa, powstałe niedawno, wychodzące na przeciw potrzebom, natychmiast zdobyły prawo obywatelstwa. W zależności od pochodzenia, wyglądu fizycznego, poglądów moralnych, interesów czy po prostu klimatu lub regionu, widać było, jak powstające ugrupowania rozrastały się powoli i zaczynały się burzyć. W jakim kierunku zwróci się ta rodząca się przemiana? Zaledwie powstawszy, Cesarstwo miało się rozpaść? Czy Mahart Iten Schu miała być znów podzielona, jak ongiś, między liczne ludy, lub przynajmniej, aby utrzymać jedność, byłby konieczny powrót do tych przerażających hekatomb, które przez tyle tysiącleci uczyniły z ziemi kostnicę…?

 

Sofr ruchem głowy odrzucił te myśli. Ani on sam, ani nikt inny nie znał przyszłości. Dlaczego więc martwić się z góry wydarzeniami bardzo niepewnymi? Tak czy inaczej tego dnia nie należało roztrząsać takich złowróżbnych przypuszczeń. Dzisiaj wszyscy świętowali i rozprawiano jedynie o wielkości dostojnego Mogar Si, dwunastego cesarza Hars Iten Schu, pod którego berłem prowadzono wszechświat ku zaszczytnemu przeznaczeniu.

Jednocześnie zartogowi nie brakowało powodów do radości. Poza historykiem opisującym wspaniałości Mahart Iten Schu cała plejada uczonych z okazji tej imponującej rocznicy przedstawiła, każdy w swej specjalności, bilans wiedzy ludzkiej i określiła punkt, do którego poprowadził ludzkość wieloletni wysiłek. Otóż jeżeli pierwszy snuł, w pewnej mierze, smutne refleksje, opowiadając jaką powolną i krętą drogą ludzkość oddaliła się od swej pierwotnej zwierzęcości, to inni dali swym słuchaczom powody do zasłużonej dumy.

Doprawdy porównanie, kim był człowiek przybywając goły i bezbronny na ziemię i kim był obecnie, mogło zaiste budzić podziw. Na przestrzeni wieków, pomimo waśni i nienawiści bratobójczych, ani na jedną chwilę nie przestawał toczyć on walki z przyrodą, powiększając z dnia na dzień obszar swego panowania. Jego tryumfalny pochód, powolny na samym początku, uległ zadziwiającemu przyspieszeniu jakieś dwieście lat temu. Z pewnością do cudownego rozkwitu nauki przyczyniły się stabilność instytucji politycznych i pokój panujący na świecie. Ludzkość żyła dzięki mózgowi, a nie tylko dzięki swoim członkom, pozwalała myśleć zamiast wycieńczać się w szalonych wojnach i dlatego w ciągu dwóch ubiegłych wieków pracowała ciągle jednym rytmem w celu poznania i podporządkowania sobie materii.

Sofr, idąc ciągle w palącym słońcu długą ulicą Basidry, naszkicował z grubsza w myślach obraz osiągnięć człowieka.

To, co się stało na początku, a co ginie w pomroce dziejów, to wynalezienie pisma, aby można było utrwalać myśli. Następny wynalazek pojawił się ponad pięćset lat później – wymyślono środek umożliwiający rozpowszechnianie słowa pisanego w nieskończonej liczbie egzemplarzy, przy pomocy jednego wzoru przygotowanego raz na zawsze. Z tego właśnie wynalazku w gruncie rzeczy wynikały wszystkie inne. To dzięki niemu mózgi się rozruszały, a inteligencja każdego powiększała się o inteligencję sąsiada; odkrycia, w sensie teoretycznym i praktycznym, cudownie się rozmnożyły. Obecnie nie można już było ich policzyć.

Człowiek wniknął we wnętrzności ziemi i wydobywał stamtąd węgiel kamienny, hojny dostarczyciel ciepła; uwolnił ukrytą siłę wody i od tej chwili para ciągnęła po żelaznych wstążkach szyn ciężkie pociągi, lub też wprawiała w ruch niezliczone maszyny: ciężkie, delikatne czy też precyzyjne. Dzięki tym maszynom można było tkać włókna roślinne i można było obrabiać według własnego upodobania metale, marmury i inne skały. W mniej konkretnej, albo przynajmniej mniej bezpośredniej i mniej natychmiastowej do zastosowania dziedzinie przenikał stopniowo tajemnicę liczb i badał bez przerwy granice nieskończoności prawd matematycznych. Z ich pomocą jego myśli przebiegały niebo. Wiedział, że słońce było tylko gwiazdą grawitującą w przestrzeni wedle ściśle określonych praw, ciągnącą za sobą w tym płomiennym obiegu siedem planet swego orszaku. Poznał sztukę czy to łączenia w taki sposób pewnych ciał nieobrobionych, aby utworzyć nowe, nie mające nic wspólnego z pierwszymi, czy to dzielenia jakichś innych ciał na elementy składowe i pierwotne. Poddał rozbiorowi dźwięk, ciepło, światło i zaczynał określać ich naturę oraz prawa nimi rządzące. Pięćdziesiąt lat temu nauczył się wytwarzać tę siłę, której przerażającymi objawami są pioruny i błyskawice, i natychmiast uczynił ją swoją niewolnicą; już teraz ten tajemniczy czynnik przesyłał na nieobliczalne odległości zapisane myśli; jutro mógłby przesyłać dźwięk; pojutrze, bez wątpienia, światło… Tak, człowiek jest wielki, większy niż olbrzymi wszechświat, i bliski zapewne jest już dzień, kiedy będzie rozkazywał mu jak jedyny władca.

W takim razie, żeby poznać całą prawdę, do rozstrzygnięcia pozostał tylko ostatni problem: kim był ten człowiek, mieniący się panem świata? Jak się pojawił na ziemi? Do jakiego nieznanego końca zdążał w swym nieustannym wysiłku?

Właśnie o tym rozległym problemie zartog Sofr prowadził rozważania w czasie uroczystości, z której teraz powracał. Bez wątpienia zaledwie dotknął powierzchni tego zagadnienia, ponieważ był to problem obecnie nie do rozwiązania i zapewne jeszcze długo takim pozostanie. Zaledwie jakichś kilka słabych promyków zaczynało dopiero rozświetlać tajemnicę. Czyż te promyki nie stały się silniejsze, kiedy zartog Sofr, ująwszy wszystko w systematyczne ramy, porządkując cierpliwie spostrzeżenia poprzedników i swoje własne obserwacje, stworzył teorię prawideł ewolucji materii ożywionej, prawa powszechnie teraz przyjętego, którego nikt nie starał się obecnie podważyć?

Ta teoria opierała się na trzech fundamentach.

Głównym była wiedza geologiczna, która, narodziwszy się w momencie, kiedy pierwszy raz zaczęto kopać w głąb ziemi, udoskonalała się równocześnie z prowadzonymi robotami górniczymi. Skorupę globu poznano tak dokładnie, że odważono się określić jej wiek na czterysta tysięcy lat, a na dwadzieścia tysięcy lat najstarsze warstwy Mahart Iten Schu w formie, jaka istniała obecnie. Wcześniej kontynent ten znajdował się pod wodami morza, jak na to wskazywała gruba, nieprzerwana warstwa mułów morskich pokrywająca warstwy leżące poniżej. Co sprawiło, że ląd ten wynurzył się nad powierzchnię wód? Bez wątpienia nastąpiło to wskutek kurczenia się stygnącego globu. Co by nie powiedzieć na ten temat, wynurzenie się z głębin morskich Mahart Iten Schu należało uważać za pewne.

Nauki przyrodnicze dostarczyły Sofrowi dwa kolejne fundamenty jego systemu, udowadniając bliskie pokrewieństwo między poszczególnymi roślinami oraz pomiędzy zwierzętami. Sofr posunął się jeszcze dalej: udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że prawie wszystkie istniejące obecnie rośliny wywodzą się od jednej gatunku, ich morskiego przodka, i że prawie wszystkie zwierzęta zamieszkujące ląd i przestworza pochodzą od zwierząt morskich. Przez powolną ale ustawiczną przemianę dostosowały się do nowych warunków życia – najpierw najbliższe, następnie bardziej oddalone od tych prymitywnych form życia, i poprzez poszczególne stadia rozwoju dały początek znaczącej większości form żyjących, które zaludniały ziemię i powietrze.

Niestety, ta przemyślana teoria nie była pozbawiona słabych punktów. Że żyjące istoty świata zwierzęcego czy też roślinnego wywodziły się od przodków zamieszkujących wody morskie – to wydawało się bezsprzeczne dla prawie wszystkich – ale nie dotyczyło wszystkich. W rzeczywistości istniało kilka roślin i kilka zwierząt, którym niepodobna było przypisać pokrewieństwo z formami wodnymi. Był to jeden z dwóch słabych punktów tej systematyki.

Człowiek – Sofr nie krył tego wcale przed sobą – był następnym słabym ogniwem. Nie mogło być żadnej mowy o porównywaniu człowieka ze zwierzętami. Bez wątpienia pierwotne funkcje i własności, takie jak oddychanie, odżywianie, poruszanie się, były takie same i dokonały się albo przejawiały się widocznie w ten sam sposób, ale nieprzebyta przepaść istniała między formami zewnętrznymi, liczbą i przeznaczeniem narządów. Jeżeli za pomocą łańcucha, któremu brakowało niewiele ogniw, można było powiązać znakomitą liczbę zwierząt z przodkami wywodzącymi się z morza, to jednak, jeśli idzie o człowieka, takie pochodzenie nie wchodziło w rachubę. Aby zachować bez zmian teorię ewolucji, należało koniecznie, bez żadnego głębszego uzasadnienia, przyjąć hipotezę istnienia wspólnego protoplasty mieszkańców wód i człowieka – protoplasty, na którego wcześniejsze istnienie nic, ale to zupełnie nic, nie wskazywało.

W stosownej chwili Sofr miał nadzieję znaleźć w ziemi argumenty potwierdzające jego kierunek myślenia. Na jego życzenie i pod jego kierunkiem przez kolejne długie lata prowadzono wykopaliska, lecz doprowadziły one jedynie do wyników diametralnie różnych od tych, jakich oczekiwał ich inicjator.

Po odkryciu cienkiej warstwy próchnicy utworzonej poprzez rozkład roślin i zwierząt takich samych albo podobnych do tych, które żyły obecnie, dotarto do grubej warstwy mułów, w której szczątki z minionych epok zmieniły swój charakter. W tym mule nie znaleziono żadnych śladów istniejącej flory i fauny, ale ogromne nagromadzenie skamieniałości wyłącznie morskich, których pokrewne gatunki spotkać można było bardzo często obecnie w oceanach oblewających Mahart Iten Schu.

Czy nie należało zatem z tego wnioskować, że mieli rację geolodzy głosząc, iż niegdyś kontynent stanowił dno tych samych oceanów, i że Sofr nie popełnił pomyłki twierdząc, że przodkowie współczesnych przedstawicieli fauny i flory wywodzą się z morza? Czy, odrzuciwszy wyjątki tak rzadkie, że można je uważać za wynaturzenia przyrody, formy wodne i formy lądowe nie były jedynymi, których ślady odkryto, jedne zaś wywodziły się z drugich?

Na nieszczęście dla tej ogólnej teorii dokonano jeszcze innych znalezisk. Na całej grubości warstwy humusu, aż do górnej części warstwy mułowej, porozrzucane były niezliczone kości ludzkie. Nie było nic wyjątkowego w tych odłamkach szkieletów i po ich zbadaniu Sofr musiał zarzucić myśl o organizmach pośrednich, których istnienie potwierdziłoby jego teorię. Te kości należały do szkieletów ludzkich, i nic ponadto.

Jednakże już wkrótce zauważono pewną osobliwość, dość godną uwagi. Aż do pewnego okresu, który z grubsza można było oszacować na dwa albo trzy tysiące lat, im bardziej starsze były znaleziska, tym odkrywane czaszki były coraz mniejsze. Natomiast poza tym stadium progresja odwróciła się i od tego czasu im bardziej cofano się w przeszłość, tym objętość czaszek, a zatem i pojemność mózgów, które zawierały, była coraz większa. Najbardziej okazałe czaszki były spotykane pomiędzy szczątkami, skądinąd bardzo rzadkimi, znalezionymi w górnej części warstwy mułu. Dokładne badanie tych czcigodnych szczątków nie pozwalało poddawać w wątpliwość, że ludzie żyjący w tej odległej epoce osiągnęli wówczas najwyższy rozwój umysłowy, dużo wyższy od swoich następców, nawet porównywalny z ludźmi żyjącymi w tych czasach co zartog Sofr. Tak więc podczas tych stu sześćdziesięciu lub stu siedemdziesięciu wieków miała miejsce niewątpliwa regresja, po której nastąpił kolejny rozwój umysłowy człowieka.

Sofr, zaniepokojony tymi dziwnymi odkryciami, jeszcze intensywniej zaczął przeszukiwać głębiny ziemi. Zbadano bardzo dokładnie warstwę mułu o takiej grubości, że, podług bardziej wyważonych opinii, tworzenie się jej musiało trwać przynajmniej piętnaście do dwudziestu tysięcy lat. Wielkim zaskoczeniem było znalezienie poniżej tych warstw jeszcze jednej, niezbyt grubej i starej warstwy humusu, następnie, poniżej tego pokładu próchnicy, skały o różnym składzie, w zależności od miejsca poszukiwań. Ale najwyższe zdumienie wywołał fakt powtórnego znalezienia w tych tajemniczych głębinach kilku szczątków, niewątpliwie pochodzenia ludzkiego. To były szczątki ludzkich kości, jak również fragmenty broni lub maszyn, kawałki naczyń glinianych, fragmenty tabliczek zapisane w nieznanym języku, twarde, misternie wygładzone kamienie, czasem rzeźbione w formie figurek, prawie nieuszkodzonych, delikatnie zdobione części mebli itd. Z całości tych znalezionych rzeczy wyprowadzono logiczny wniosek, że już czterdzieści tysięcy lat temu, to znaczy dwadzieścia tysięcy lat przed chwilą, w której pokazali się, nie wiadomo skąd ani jak, pierwsi przedstawiciele współczesnej rasy, na tych samych terenach żyli już ludzie o wysoko rozwiniętej cywilizacji.

Tak brzmiał ogólnie przyjęty wniosek. Jednakże miał on co najmniej jednego przeciwnika.

Tym przeciwnikiem był nie kto inny, jak sam Sofr. Przyjmować, że ci ludzie, oddzieleni od swoich następców przepaścią czasową liczącą dwadzieścia tysiące lat, byli tymi, którzy pierwsi zaludnili kontynent, według jego oceny było zupełną niedorzecznością. Jeżeli by tak było, to skąd przybyliby potomkowie przodków, od dawna nieistniejących, z którymi nie mieli żadnego powiązania? Raczej należałoby poczekać i żyć w nieświadomości, niż przyjąć tak absurdalną hipotezę. Z tego, że te osobliwe fakty nie dawały się wyjaśnić, nie należało wnioskować, że nie można ich było wytłumaczyć. Pewnego dnia znajdzie się dla nich wyjaśnienie. Do tego czasu Sofr postanowił nie czynić żadnych spekulacji i trzymać się swoich pryncypiów, całkowicie zadawalających proste umysły.

Życie na planecie dzieliło się na dwie fazy: przed człowiekiem i po pojawieniu się człowieka. W czasie pierwszej glob znajdował się w stanie ciągłych przekształceń, nie nadawał się z tego powodu do zamieszkania i rzeczywiście nie był zamieszkały. W drugiej fazie skorupa globu osiągnęła stopień zwartości pozwalający na stabilizację warunków. Natychmiast, mając wreszcie solidne i stabilne podłoże, pojawiło się życie. Najpierw ukazały się najbardziej prymitywne jego formy, które na przestrzeni wieków stawały się coraz bardziej złożone, by w końcu doprowadzić do powstania człowieka, jego ostatniego i najdoskonalszego przedstawiciela. Człowiek, zaledwie pojawił się na lądzie, zaczął – i kontynuuje to bez przerwy do tej pory – rozwijać się i doskonalić. Ten powolny, ale ciągły i pewny marsz, prowadzi człowieka do wyznaczonego celu, którym jest doskonała wiedza i absolutna dominacja we Wszechświecie.

Owładnięty gorączką swoich rozmyślań, Sofr minął swój dom. Złorzecząc, szybko zawrócił w miejscu.

„Jakże to tak! – mówił sam do siebie. – Przyjmować, że człowiek, choć od tamtej chwili minęło czterdzieści tysięcy lat, osiągnął już był stopień cywilizacji porównywalny, jeżeli nie przewyższający ten, którym cieszymy się obecnie, i że jego wiedza, jego dokonania przepadły, nie pozostawiwszy po sobie najmniejszego śladu, i to do tego stopnia, żeby zmusić potomków do zaczynania pracy na nowo od podstaw, jak gdyby byli pionierami świata nigdy przed nimi niezamieszkałego? Ależ to oznaczałoby wyparcie się przyszłości, znaczyłoby głoszenie tezy, że wszelki nasz wysiłek jest daremny i że wszelki postęp jest tak nietrwały jak jakiś pęcherzyk piany na powierzchni fali!”.

Sofr zatrzymał się wreszcie przed swym domem.

„Upsa ni…! hartchok!” – Nie! Doprawdy to niemożliwe! – „Andart mir’hoë spha!” – Człowiek jest Panem Wszystkich Rzeczy! – mruczał, otwierając drzwi.

***

Kiedy zartog odpoczął kilka chwil, zjadł ze smakiem obiad i położył się, aby odbyć swą codzienną drzemkę. Jednak pytania, które wzburzyły jego umysł w czasie drogi powrotnej do miejsca zamieszkania, nie przestały go prześladować i spędzały mu sen z powiek.

Choć jego pragnieniem było ustalenie spójności zasad, jakimi rządziła się przyroda, miał za dużo rozumu krytycznego, by nie uznawać słabości swej teorii o pochodzeniu i kształtowaniu się człowieka. Naginać fakty tak, aby je dopasować do uprzednio stworzonej teorii, to był sposób na niezupełne przyznawanie racji innym, lecz nie odnosił się do niego samego.

Gdyby jednak Sofr, ten bardzo wybitny doktor nauk, zamiast uczonym był jednym z tych nieoświeconych ludzi, nie miałby takich problemów. W samej rzeczy prości ludzie, nie tracąc czasu na głębokie rozważania, zadawalali się przyjmowaniem bez zmrużenia oka starego podania, które od niepamiętnych czasów przekazywano z ojca na syna. Tłumacząc jedną tajemnicę z wykorzystaniem innej, wyjaśniano pochodzenie człowieka interwencją siły wyższej. Pewnego dnia ta pozaziemska potęga stworzyła z niczego Edoma i Hivę, pierwszego mężczyznę i pierwszą kobietę, których potomkowie zaludnili wkrótce ziemię. Tak więc wszystkie wydarzenia w bardzo logiczny sposób łączyły się ze sobą.

„To zbyt proste wytłumaczenie! – rozmyślał Sofr. – Jeśli straci się nadzieję na zrozumienie czegoś, doprawdy bardzo łatwo wtedy przypisywać to interwencji bóstwa. W ten sposób zbędne stają się poszukiwania rozwiązań zagadek wszechświata, a wszelkie problemy zostają usunięte, zanim jeszcze zostały postawione. Gdyby jeszcze to ludowe podanie nie było tak powierzchowne, lecz opierało się na poważnych fundamentach…! Ale ono nie opierało się na niczym! Była to tylko tradycja, zrodzona w czasach braku wiedzy i przekazywana następnie z pokolenia na pokolenie. A dodatkowo to imię: Edom…! Skąd się wzięło to dziwaczne słowo o obcym brzmieniu, które nie wydawało się należeć do języka Andarti Iten Schu? Nad tym problemem filologicznym biedziło się wielu uczonych, nie mogąc znaleźć zadawalającej odpowiedzi… Zostawmy to! Wszystko to były brednie, niegodne, by zajmować uwagę uczonego zartoga!”.

Sofr, zdenerwowany, udał się do ogrodu. Zresztą była to pora, o której miał zwyczaj tam przebywać. Zachodzące słońce nie posyłało już na ziemię tak dokuczliwego żaru, a od Spone-Schu zaczynał dmuchać letni wietrzyk. Zartog błąkał się alejami, w cieniu drzew, których dygoczące liście szeleściły na wietrze od pełnego morza. Powoli jego nerwy odnajdywały swoją zwykłą równowagę. Zdołał już odrzucić absorbujące go myśli i cieszył się spokojem miejsca; przyglądał się owocom, temu bogactwu ogrodów, i kwiatom, będących ich ozdobą.

Podczas spaceru przypadek doprowadził Sofra w pobliże domu, obok którego znajdował się głęboki wykop, w którym leżały liczne narzędzia. Miały tu wkrótce zostać położone fundamenty pod nową budowlę, która podwoiłaby powierzchnię jego laboratorium. Ale w tym świątecznym dniu robotnicy porzucili pracę, aby móc oddawać się przyjemnościom.

Sofr pobieżnie oceniał roboty, jakie już wykonano i jakie pozostawały jeszcze do zrobienia, kiedy w półmroku zalegającym wykop przyciągnął jego uwagę jakiś błyszczący punkt. Zaintrygowany, zszedł na samo dno dołu i odgarnął z tego błyszczącego przedmiotu ziemię, pokrywającą go prawie w całości.

 

Wydostawszy się z powrotem na światło dzienne, zartog zaczął oglądać swoje znalezisko. Był to rodzaj futerału wykonanego z nieznanego mu metalu o szarawej barwie i ziarnistej budowie, który z powodu długiego przebywania w ziemi stracił nieco swój blask. W jednej trzeciej jego długości widoczna szczelina wskazywała, że futerał składał się z dwóch części, wchodzących jedna w drugą. Sofr spróbował go otworzyć.

Przy pierwszej próbie metal, nadgryziony zębem czasu, obrócił się w pył, odkrywając jednocześnie drugi przedmiot, który znajdował się wewnątrz.

Substancja, z jakiej była zrobiona ta rzecz, także była dla zartoga nowością, podobnie jak metal, który do tej pory ją osłaniał. Był to zwój kartek ułożonych w warstwy i pokrytych dziwacznymi znakami, których regularność wskazywała, że był to rodzaj pisma, ale pisma nieznanego, jakiego jeszcze, lub nawet podobnego, zartog nigdy nie widział.

Sofr, drżąc cały z emocji, pobiegł do swego laboratorium i, zamknąwszy się w nim, rozłożył ostrożnie cenny dokument, po czym zaczął go badać długo i starannie.

Tak, dokument był pokryty jakimś pismem, to nie ulegało żadnej wątpliwości. Jednakże to pismo nie przypominało żadnego innego znanego od początku czasów historycznych, stosowanego na całej powierzchni ziemi.

Skąd pochodził ten dokument? Co zawierał? Te dwa pytania kołatały się po głowie Sofra.

By odpowiedzieć na pierwsze pytanie, należało koniecznie poznać odpowiedź na drugie. Chodziło więc o to, aby przede wszystkim odcyfrować pismo, następnie przetłumaczyć tekst, gdyż z góry można było założyć, że język dokumentu był tak samo nieznany jak i pismo.

Czy to było możliwe? Zartog Sofr zupełnie się nad tym nie zastanawiał i, nie zwlekając ani chwili, wziął się gorączkowo do pracy.

Ta praca trwała długo, bardzo długo, całe lata. Sofr pracował bez wytchnienia. Nie zniechęcał się wcale i cały czas prowadził systematyczne badania tajemniczego dokumentu, krok po kroku przybliżając się do rozwiązania zagadki. Nadszedł wreszcie dzień, w którym znalazł klucz do tego niezrozumiałego rebusu. Następnie nadeszła chwila, kiedy, pomimo wielu znaków zapytania i z dużymi trudnościami, mógł przetłumaczyć znaleziony tekst na język Ludzi Czterech Mórz.

Otóż, kiedy to się stało, zartog Sofr Ai Sr mógł przeczytać, co następuje:

 

 

 

 

II

 

Rosario, 24 maja 2…

 

Datuję w ten sposób początek mojego opowiadania, chociaż w gruncie rzeczy zostało ono spisane w zupełnie innym dniu, bardzo niedawno, i w zupełnie innym miejscu. Ale w tej opowieści, moim zdaniem, niezbędne jest zachowanie porządku czasowego, dlatego więc przyjąłem formę „dziennika”, pisanego z dnia na dzień.

Tak więc dwudziestego czwartego maja rozpoczyna się opowiadanie o owych straszliwych wydarzeniach, z których zamierzam zdać relację dla pouczenia tych, którzy nastaną po mnie, jeżeli ludzkość ma jeszcze szansę na jakąkolwiek przyszłość.

W jakim języku będę pisał? W angielskim albo w hiszpańskim, którymi mówię biegle? Nie, będę pisał w języku mojego kraju – francuskim.

Tamtego pamiętnego dnia, dwudziestego czwartego maja, zaprosiłem kilku przyjaciół do mojej willi w Rosario.

Rosario jest, albo raczej było, miastem meksykańskim, położonym na wybrzeżu Pacyfiku, trochę na południe od zatoki Kalifornijskiej. Zamieszkałem tutaj dziesięć lat temu, by kierować kopalnią srebra, której zostałem właścicielem. Moje interesy rozwijały się w zadziwiający sposób. Byłem człowiekiem bogatym, nawet bardzo bogatym – jakże to słowo dzisiaj mnie bardzo rozśmiesza! – i zamierzałem już niebawem wrócić do Francji, do mego rodzinnego kraju.

Moja willa, więcej niż luksusowa, położona była w najwyższym punkcie rozległego ogrodu, schodzącego po zboczu w kierunku morza i kończącego się nagle urwistym, pionowym brzegiem, mającym ponad sto metrów wysokości. Z tyłu za moją willą teren stale się podnosił. Korzystając z wijącej się w górę szosy z ostrymi zakrętami, można było dotrzeć na szczyty gór, które wznosiły się ponad tysiąc pięćset metrów ponad poziomem morza. Często, chcąc urządzić sobie przyjemną przejażdżkę, wspinałem się na to pasmo górskie swoim samochodem, wspaniałym i potężnym, trzydziestopięciokonnym faetonem, jedną z lepszych francuskich marek.

 

Mieszkałem w Rosario z moim synem Jeanem, przystojnym dwudziestoletnim młodzieńcem. Po śmierci dalekich krewnych, ale bliskich memu sercu ludzi, przygarnąłem ich córkę Helenę, która pozostała na świecie sama i bez pieniędzy. Od tego czasu upłynęło później pięć lat. Mój syn Jean osiągnął wiek dwudziestu pięciu lat, a moja pupilka Helene skończyła dwadzieścia. W głębi swego serca przeznaczyłem ich sobie.

Nasza służba składała się z kamerdynera Germaina, bardzo rozgarniętego szofera Modesta Simonata oraz dwóch kobiet, Edith i Mary, córek mojego ogrodnika Georgesa Raleigha i jego żony Anny.

Tamtego dnia, dwudziestego czwartego maja, siedzieliśmy w osiem osób przy stole, w świetle lamp elektrycznych, zasilanych przez generatory prądotwórcze umiejscowione w ogrodzie. Poza gospodarzem domu, jego synem oraz wychowanicą w domu znajdowało się pięciu gości, z których trzej należeli do rasy anglosaskiej, a dwaj do rasy meksykańskiej.

Doktor Bathurst należał do tych pierwszych, natomiast doktor Moreno do drugich. Byli to dwaj uczeni, w pełnym tego słowa znaczeniu, co nie przeszkadzało im bardzo rzadko zgadzać się ze sobą. Poza tym byli to dzielni ludzie i najwspanialsi na świecie przyjaciele.

Dwaj pozostali Anglosasi to: Williamson, właściciel poważnego przedsiębiorstwa rybnego w Rosario, i Rowling, śmiałek, który w okolicach miasta założył gospodarstwo ogrodnicze produkujące nowalijki, dzięki któremu był na dobrej drodze do zrobienia prawdziwej fortuny.

Jeśli idzie o ostatniego gościa, to był nim señor Mendoza, prezes sądu w Rosario, człowiek godny szacunku, wykształcony, prawy sędzia o nieskazitelnej reputacji.

Skończyliśmy posiłek, podczas którego nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Zapomniałem już nawet, o czym wtedy rozmawialiśmy, natomiast nie zapomnę nigdy tego, o czym mówiono, gdy już zapaliliśmy cygara.

Nie idzie o to, że ta pogawędka była sama w sobie jakoś szczególnie ważna, ale jakiegoś szczególnego posmaku dodał jej brutalny komentarz, który miał wkrótce nastąpić, i dlatego na zawsze zachowała się w mej pamięci.

Doszliśmy do tego – mniejsza z tym, w jaki sposób – że zaczęliśmy rozmawiać o cudownych dokonaniach człowieka. W pewnej chwili doktor Bathurst powiedział:

– Pewne jest, że gdyby Adam (będąc Anglosasem, imię to wymawiał oczywiście Edem) i Ewa (wymawiał oczywiście Iva) powrócili na ziemię, byliby bardzo mocno zdziwieni!

To był początek dyskusji. Moreno, żarliwy darwinista, zatwardziały zwolennik doboru naturalnego, zapytał Bathursta ironicznym tonem, czy ten wierzy poważnie w tę legendę o Ziemskim Raju. Bathurst odpowiedział, że wierzy przynajmniej w Boga, że istnienie Adama i Ewy jest potwierdzone przez Biblię, i że rezygnuje z dalszej dyskusji. Moreno stwierdził, że on wierzy w Boga co najmniej tak samo jak jego przeciwnik, ale pierwszy mężczyzna i pierwsza kobieta równie dobrze mogą być tylko mitami, symbolami, i że nie ma w tym nic bezbożnego przypuszczać, że w Biblii chciano w taki sposób przedstawić tchnienie życia, wprowadzone przez twórczą siłę do pierwszej komórki, z której powstały następnie wszystkie inne. Bathurst zripostował, że wyjaśnienie to jest pozornie słuszne, ale jeśli chodzi o niego, to bardziej mu pochlebia być bezpośrednim dziełem bożym, niż pośrednio być mniej lub bardziej prymitywnym stadium rozwoju rodu małp.

Widziałem moment, w którym sprzeczka, coraz żywsza, nagle zakończyła się, ponieważ przeciwnicy przez przypadek znaleźli pole do porozumienia się. Zresztą w ten sposób kończy się zwykle wiele rzeczy.

Tym razem, wracając do pierwszego tematu, dwaj antagoniści zgodzili się, że należy podziwiać – jakiekolwiek byłoby pochodzenie ludzkości – wysoką kulturę, jaką osiągnęła, i z dumą wymieniali jej zdobycze. Bathurst wychwalał chemię, doprowadzoną do takiego stopnia doskonałości, że zdążyła już zniknąć, by zmieszać się z fizyką. Te dwie dziedziny wiedzy tworzyły już właściwie jedną naukę, mającą za przedmiot badań tkwiącą właśnie w nich energię. Moreno wygłosił mowę pochwalną na część medycyny i chirurgii, dzięki którym zgłębiono charakter fenomenu życia i których cudowne odkrycia pozwalają mieć nadzieję, że żywe organizmy w niedalekiej przyszłości osiągną nieśmiertelność. Następnie obaj pogratulowali sobie wielkich osiągnięć dokonanych w astronomii. Wybiegając w stronę gwiazd, nie zajmowano się już teraz siedmioma planetami układu słonecznego.

Zmęczeni własnym entuzjazmem dwaj pochwalcy postanowili nieco odpocząć. Skorzystali z tego pozostali współbiesiadnicy, aby wtrącić swoje zdanie, i rozmowa zeszła na rozległe pole praktycznych wynalazków, które tak głęboko zmodyfikowały warunki życia ludzi. Mówiono o kolejach żelaznych i parowcach przeznaczonych do przewozu ciężkich i kłopotliwych ładunków; o oszczędnych statkach powietrznych używanych przez dysponujących czasem podróżnych; o pneumatycznych lub elektrojonowych kanałach przecinających wszystkie kontynenty i morza, wykorzystywanych przez spieszących się ludzi. Rozmawiano o niezliczonych, najprzemyślniejszych maszynach, jednych lepszych od drugich, z których niejedna, w pewnych przemysłach wykonuje pracę stu ludzi. Rozmawiano o drukarstwie, fotografii kolorów i światła, dźwięku, ciepła i wszystkich wibracji eteru. Jednak przede wszystkim dyskutowano o elektryczności, czynniku tak podatnym, tak posłusznym i tak doskonale znanym w swych właściwościach i w swej istocie, który pozwala bez najmniejszego łącznika materialnego czy to wprawić w ruch jakikolwiek mechanizm, czy też kierować łodzią podwodną, statkiem morskim albo powietrznym; czy wreszcie umożliwia pisanie, mówienie i widzenie się na wielkie odległości.

Jednym słowem był to prawdziwy dytyramb, w którym, przyznaję się, i ja miałem swój udział. Zgodzono się w tej kwestii, że ludzkość osiągnęła poziom intelektualny nieznany przed naszą epoką, co upoważniało do wiary w całkowite jej zwycięstwo nad naturą.

– Tymczasem – odezwał się swoim cichym, miękkim głosem prezes Mendoza, korzystając z chwili ciszy, która nastąpiła po końcowej konkluzji – pozwolę sobie zauważyć, że ludy, dzisiaj już zaginione, które nie pozostawiły po sobie najmniejszego śladu, osiągnęły stopień cywilizacji równy albo podobny do naszego.

– Jakie? – zapytali jednocześnie wszyscy zgromadzeni.

– No cóż… na przykład Babilończycy…

Stwierdzenie to spowodowało wybuch wesołości. Ośmie­lić się porównywać Babilończyków do ludzi współczesnych!

– Egipcjanie… – kontynuował niewzruszenie don Mendoza.

Zgromadzeni zaśmiali się jeszcze głośniej.

– … jak również Atlantydzi, których nasza własna ignorancja uczyniła postaciami legendarnymi – ciągnął prezes sądu. – Nie wyliczam nieskończonej ilości innych ludów, poprzedników nawet samych Atlantydów, które mogły się narodzić, rozwinąć i zniknąć, o czym my nie mamy najmniejszego pojęcia.

Ponieważ don Mendoza upierał się przy swojej paradoksalnej tezie, aby go nie urazić, postanowiono udawać, że traktuje się ją na poważnie.

– Doprawdy, mój drogi prezesie – zaczął Moreno tonem, jakiego używa się, aby pojął to rozum dziecka – nie twierdzisz chyba, tak sobie wyobrażam, że każdy z tych starożytnych ludów może być porównywany do nas? Dopuszczam, że w sferze duchowej mogły one dojść do podobnego stopnia kultury, ale w sferze materialnej?…!

– Dlaczego nie? – zaoponował don Mendoza.

– Ponieważ – wyjaśnił Bathurst – istotą naszych wynalazków jest to, że błyskawicznie rozprzestrzeniają się po całej ziemi. Zniknięcie jednego ludu, lub nawet większej ilości cywilizacji, nie spowodowałoby jednak utraty całości osiągnięć. Trzeba by jednoczesnego zniknięcia całej ludzkości, żeby całkowity dorobek ludzki został utracony. Pytam się pana: czy taka hipoteza jest możliwa do przyjęcia?

Podczas gdy tak sobie gawędziliśmy, procesy i zjawiska nie ustawały, oddziaływując wzajemnie na siebie w nieskończoności tego wszechświata. W niespełna minutę po pytaniu zadanym przez doktora Bathursta całkowitym jego efektem było jedynie wzmożenie sceptycyzmu Mendozy. Lecz my nie mieliśmy żadnej świadomości o dziejących się rzeczach i spokojnie dyskutowaliśmy, jedni rozparci na krzesłach, inni oparci o stół, kierując współczujące spojrzenia na Mendozę, przypuszczając, iż przytłoczyła go replika Bathursta.

– Przede wszystkim – odpowiedział spokojnie prezes sądu – wiadomo jest, że na ziemi było niegdyś mniej mieszkańców niż obecnie; w ten sposób jeden lud mógł posiadać wyłącznie dla siebie całą wiedzę świata. Następnie – nie widzę nic absurdalnego w tym, przyjmując a priori, że cała powierzchnia globu mogła być zniszczona w tym samym czasie.

– Niemożliwe! – zawołaliśmy zgodnym chórem.

Właśnie dokładnie w tej chwili nastąpił ten niespodziewany kataklizm.

Jeszcze nie skończyliśmy wołać „niemożliwe!”, gdy nagle podniósł się niesłychany hałas. Ziemia drżała i uciekała nam spod nóg, willa trzęsła się w posadach.

Wstrząsani i wywracani, nękani niewypowiedzianym strachem, rzuciliśmy się pośpiesznie na zewnątrz.

Zaledwie przekroczyliśmy próg, gdy cały dom zawalił się, grzebiąc pod swymi gruzami prezesa Mendozę i mojego pokojowca Germaina, którzy biegli jako ostatni. Po kilku chwilach tak naturalnego przerażenia przygotowywaliśmy się, aby przyjść im z pomocą, gdy nagle zauważyliśmy mego ogrodnika Raleigha, biegnącego razem z żoną z dolnej części ogrodu, gdzie mieszkał.

– Morze…! Morze! – krzyczał z całych sił.

Odwróciłem się w stronę oceanu i zamarłem w bezruchu, wprawiony w osłupienie. Nie dlatego, że zdawałem sobie sprawę z tego, co zobaczyłem, lecz dlatego, że natychmiast pojąłem, iż zwykła perspektywa uległa zmianie. Czyż jednak fakt, iż wygląd natury – tej, którą uważamy w istocie za niezmienną – uległ tak gwałtownej zmianie w ciągu kilku sekund, nie wystarczy, żeby zmrozić serce przerażeniem? Jednakże starałem się szybko odzyskać zimną krew. Prawdziwa wyższość człowieka nie tkwi w pokonywaniu czy dominowaniu nad przyrodą – dla myśliciela jest to zrozumienie, zmieszczenie tego olbrzymiego wszechświata w mikrokosmosie swego mózgu; dla człowieka czynu jest to zachowanie jasności umysłu w obliczu buntu materii, jest to powiedzenie jej: „Zniszczyć mnie – niech i tak będzie! Poruszyć – nigdy!”.

Jak tylko odzyskałem swój zwykły spokój, zrozumiałem, czym różnił się obraz, który miałem przed oczami, od tego, w który przyzwyczajony byłem się wpatrywać. Urwisty brzeg po prostu zniknął i ogród mój obniżył się do poziomu morza, którego fale, po unicestwieniu domu ogrodnika, chłostały wściekle moje najniżej położone grządki kwiatowe.

Ponieważ było mało prawdopodobne, iż podniósł się poziom wody, należało absolutnie przyjąć, że to ziemia się zapadła. Osunięcie to przekraczało sto metrów, skoro faleza miała wcześniej taką wysokość, ale musiało się ono dokonać bardzo łagodnie, gdyż w ogóle tego nie zauważyliśmy, co wyjaśniałoby względny spokój oceanu.

Krótka ocena