Dzwony - Il Vate - ebook

Dzwony ebook

Il Vate

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

Gabriele d'Annunzio, był włoskim pisarzem, poetą, dziennikarzem i dramaturgiem. Nazywano go „Il Vate”, czyli „Poeta-prorok” i był związany ze środowiskiem dekadenckim, a jego prace ściśle współdziałały z francuską symboliką i brytyjską estetyką. Takie prace stanowiły zwrot przeciwko naturalizmowi poprzednich romantyków i były zarówno zmysłowe, jak i mistyczne. D'Annunzio był pod silnym wpływem myśli Friedricha Nietzschego. Jego skandale z kobietami, w tym z Eleonorą Duse i Luisą Casati zwracały wielką uwagę opinii publicznej przeciągając czytelników do lektury jego utworów. Niniejszy zbiór opowiadań: „Dzwony”, „Episcopo i sp.”, „Męczennik”, „Bohater”, „Skrzynia” i „Cekiny” zawiera zarówno historie zmysłowej miłości, jak i cały tragizm ludzkiego żywota. Napisane w sposób mistrzowski stanowią prawdziwą ucztę dla wymagającego czytelnika. Te oto słowa autora najlepiej określą jego samego i jego twórczość: „Jest już wieczór. A tutaj wieczory są ogromnie smutne, ponieważ dzwonią Dzwony. Jakże zdołam wyrazić ci całą moją rozpacz?... Wydaje mi się, że przestałem żyć, że śnię tylko zły, bezładny sen. Bez ciebie! I bez twoich pieszczot, bez tego kręgu miłości i dobroci... Śmierć w gruncie rzeczy jest obecna wszędzie, jak życie, jest ciepła jak życie, piękna jak życie, jest upojeniem, obietnicą, „wniebowzięciem”.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Gabriele D’Annunzio

 

Dzwony

 

tłumaczyłZygmunt Kłośnik-Januszowski

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1906. Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-690-3

 

 

 

DZWONY.

 

 Marzec przyniósł mu katusze miłości. Parę nocy oka Biasce nie zmrużył; w całem ciele czuł żar, swędzenie i kłócie, jakby przez skórę jego przeciskały się kolce, gałęzie, krzaki całe róż dzikich. Do jego izdebki na poddaszu wciskał się, nie wiedzieć skąd, świeży i silny zapach soków roślinnych, młodego głogu i kwitnących drzew migdałowych...

 Na świętą Barbarę! Kiedy ostatni raz widział Zolfinę, stała właśnie oparta o drzewo migdałowe, a wzrok jej śledził duże łodzie żaglowe na pełnem morzu. Nad jego głową unosił się w słonecznem świetle biały, balsamiczny obłok kwiecia, dokoła niej kołysała się niebieska fala kwitnącego lnu, w jej oczach zakwitły dwie niezapominajki, a w jej sercu z pewnością także kwitły kwiaty.

 Na nędznem swojem łóżku rozmyślał znów Biasce o tem słońcu promienistem, o tym całym bezmiarze przędzy wiosennej. I na horyzoncie, w dali zajaśniał już pasek morza Adryatyckiego w pierwszych, nieśmiałych przebłyskach porannego światła, kiedy Biasce wstał i po schodach drewnianych wydrapał się aż do gniazd jaskółczych, pod sam szczyt dzwonnicy.

 Nieruchomo wisiały trzy dzwony, zdobne w arabeski – trzy spiżowe ciała i czekały, kiedy im ręka Biasce’a każe zabrzmieć w porannem tchnieniu tryumfalnymi dźwiękami.

 I Biasce chwycił za sznury. Za pierwszem szarpnięciem drgnął największy dzwon, Wilczyca, aż do głębi: otworzył swoją wielką paszczę, zamknął i znów ją otworzył; fala metalicznych tonów, poprzedzająca przeciągły poszum, wypłynęła ponad wszystkie dachy, a wiatr poniósł ją w dół – wzdłuż całego wybrzeża. I dźwięki przewalały się coraz prędzej i prędzej. W spiż wstąpiło życie; stał się podobnym do czegoś strasznego, co szalało z gniewu, czy z miłości; kołysał się groźnie to w prawo, to w lewo, pokazując swoją paszczę rozwartą, przyczem słychać było dwa głębokie tony, którym nieprzerwanie towarzyszył pomruk; nagle, przerywa się rytm, ruch staje się szybszym, aż w końcu przechodzi w cały ogrom czystej jak kryształ harmonii i uroczyście rozbrzmiewa w przestrzeni. W dole potoki tonów i wzrastające fale światła spędzają sen z niw; mgły wznoszą się, złocą i rozchodzą zwolna w jasności poranka; miedzianemi barwy mienią się wzgórz zbocza. I naraz inny rozlega się dźwięk: muzyka Sowy – chrypliwy, szorstki, złamany ton, jakby zajadłe kłapanie obok wycia drapieżnego zwierza... A później rozległo się szybkie atakowanie Śpiewaczki – wesołe, jasne, ożywione, podniecające bicie, podobne do uderzeń gradu w kryształową kopułę. Wśród tego zaczynają rozbrzmiewać dźwięki dalszych, zbudzonych także dzwonów. Tam, w dole, z czerwonawej, wznoszącej się między dębami wieży San Rocca, z wieży Świętej Teresy, tej olbrzymiej, złamanej głowy cukru, z dzwonnicy San Franco, z klasztoru... dziesięć, piętnaście metalicznych głosów, które wesołą, a potężną melodyę niedzielnego hymnu roznoszą po polach w tryumfującem świetle poranka.

 Biasce upajał się tą wrzawą. Trzeba go było widzieć, tego kościstego, nerwowego chłopca, z wielką, czerwoną blizną na czole, kiedy, przyczepiwszy się jak małpa do sznurów, pracował, zadyszany, ramionami, dając się porywać swojej ulubionej Wilczycy, kiedy aż pod dach wyłaził, ażeby Śpiewaczce podczas głuchego drgania tamtych dwóch, poskromionych potworów, ostatnie dać uderzenia.

 Tam na górze był królem. Gęsty bluszcz piął się po zmurszałym, starym murze, z odmłodzoną siłą; wił się dokoła wiązań dachowych, jak dokoła żywych pni drzewnych, przystrajał gzymsy w festony z szklących się, jakby emaliowanych liści, wciskał się między cegły, gdzie gniazda, stare i nowe, wypełniały świegocące już miłośnie jaskółki. Nazywano go waryatem, biednego Biasce’a; ale tu na górze był królem i poetą. Kiedy czyste niebo roztaczało swoje sklepienie nad kwitnącemi polami, kiedy morze Adryatyckie jaśniało od słońca i pomarańczowych żagli, kiedy na ulicach roiło się od ludzi pracowitych, on siedział tam na górze u szczytu dachów swoich dzwonów, jak sokół dziki; bezczynny, z twarzą przytuloną do swojej Wilczycy, tego strasznego a dziwnie wspaniałego zwierza, który mu czoło pewnego wieczora rozpłatał, pukał od czasu do czasu palcami po dzwonie, ażeby się wsłuchiwać w jego przeciągłe, cudne wibracye. Obok niego połyskiwała Śpiewaczka, jak klejnot w swojej szacie z arabesków i cyfr i z płaskorzeźbą świętego Antoniego; nieco dalej Sowa ukazywała swoje stare, przez całą swoją długość pęknięte ciało i rozpryśnięte wargi. A sama ta cisza nad dzwonami, te przepiękne, daleko sięgające marzenia, ten polot myśli, pełnych cierpień i pragnień! A jak uroczym i powabnym był obraz Zolfiny, gdy się unosił ponad tem morzem tonów w porze upalnego południa, albo gdy się rozpływał o mroku, w czasie, gdy Wilczyca rozbrzmiewała tonami smętnej melancholii, a dźwięki jej zamierały w skardze.

 Pewnego kwietniowego popołudnia spotkali się za orzechowemi drzewami, pod niebem, które u zenitu mieniło się barwami opalu, a na zachodzie fioletowe ukazywało plamy. Nuciła, kosząc trawę dla krowy. Zapach wiosny sprawiał jej zawrót głowy, jak woń słodkiego moszczu w jesieni. Gdy się pochylała naprzód, stanik jej odstawał i przystawał do ciała, jakby się z nią pieścił; i Zolfina pod wpływem tych pieszczot przymykała oczy.

 Biasce zbliżył się do niej chwiejnym krokiem w czapce nasuniętej na tył głowy, z bukiecikiem gwoździków za uchem. Biasce niebrzydkim był chłopcem; miał duże, czarne oczy, w których przebijał się jakiś dziwny smutek, jakiś rodzaj tęsknoty, oczy, przypominające pewne więzione zwierzęta, a w głosie jego był jakiś urok szczególny, coś głębokiego, coś, co nie zdawało się ludzkiem – nie umiał mu nadawać żadnej modulacyi, żadnej miękkości. Tam tylko, na górze, w towarzystwie dzwonów, w wielkiej samotności, głos jego przybierał pełne brzmienie, metaliczne tony, głębokie dźwięki gardłowe.

 – Co porabiasz, Zolfino?

 – Ot, co robię! Koszę trawę dla krowy ojca Michała, – dpowiedziało dziewczę z bijącem sercem, pochylając się, ażeby trawę zgromadzić.

 – Ach, Zolfino! Ten cudowny zapach, czujecie? Byłem na wieży; widziałem barki, które wiatr pędził po morzu, a wy przechodziliście w dole i śpiewaliście... Śpiewaliście: „Kwiateczki w trawie”.

 Biasce zbladł, pochylił się nagle ku trawie i w tej lubieżnie świeżej woni roślinnej, rozgorączkowane ręce jego szukały rąk Zolfiny, która poczerwieniała, jak węgle rozżarzone.

 – Może wam pomódz? – rzekł chrypliwym głosem.

 Dwie wielkie, ładne, rozkochane jaszczurki przemknęły jak strzała po łące i znikły w tarninie.

 Biasce chwycił Zolfinę za rękę.

 – Puść mnie! – wyszeptało biedne dziewczę omdlewającym głosem – Puść mnie, Biasce!

 Potem przytuliła się do niego, pozwoliła się całować, odwzajemniała mu pocałunki i mówiła: „nie, nie!” podczas gdy mu nastawiała usta, usta soczyste i czerwone jak wiśnie.

 Miłość ich z trawą rosła; a trawa wznosiła się, wznosiła jak fala wodna; a wśród tej fali zielonej tworzyła Zolfina, stojąc prosto, w czerwonej chusteczce na głowie, jakby bujny, nęcący kwiat maku. Jakąż pogodą tchnęły te piosnki jej, tu pod szeregiem niskich jabłoni i morw białych, wzdłuż zarośli splątanych powojem, w polu zasadzonem żółtawą rozsadą, podczas gdy tam, u Świętego Antoniego, Śpiewaczka na wesołą wydzwaniała nutę.

 Pewnego dnia jednak, gdy Biasce ze świeżo zerwanym bukietem lewkonij, oczekiwał na nią przy źródle, nie przyszła Zolfina. Leżała w łóżku, chora na czarną ospę.

 Biedny Biasce! Gdy się o tem dowiedział, uczuł, że krew w nim zastyga i zachwiał się silniej, aniżeli owej nocy, kiedy Wilczyca rozpłatała mu czoło.

 A jednak musiał się wydrapywać na dzwonnicę i wytężać ramiona, ażeby ciągnąć za sznury od dzwonów, on, któremu zwątpienie wkradło się do serca, w tę niedzielę palmową, w tę przepiękną, słoneczną porę gałązek oliwnych, strojnych sukien, obłoków dymu z kadzielnic, pienia i modłów, podczas gdy jego Zolfina, Bóg wie, jakie musiała znosić męki, Matko Niebieska, Bóg wie jakie męki!

 Straszne chwile nastały dla niego! Jak tylko się ściemniło, zakradał się Biasce pod dom chorej, przystawał na chwilę pod zasłoniętemi oknami, przez które z wewnątrz przezierało światło i zapuchniętemi z płaczu oczyma patrzył na przesuwające się na szybach cienie; wsłuchując się, przyciskał ręką serce, które z bólu pęknąć mu chciało, a potem odchodził i krążył jak oszalały w pobliżu, albo uciekał na dzwonnicę. Długie godziny nocy przepędzał przy nieruchomych dzwonach, skulony w strasznej trwodze, na ziemi, bledszy od śmierci. Pod nim, w świetle księżyca i ciszy zatopionych ulicach ani żywej duszy; przed nim posępne morze ze swojemi kędzierzawiącemi się falami, które z monotonnym szumem rozbijały się o opustuszałe brzegi; nad nim – niebo.

 A tam, w dole, pod dachem, zaledwie widocznym, leżała w śmiertelnej walce Zolfina, bez ruchu rozciągnięta na łóżku, z twarzą tak obsypaną ropiącemi krostami, że wydawała się prawie czarną, ciągle niema, podczas gdy światło świecy bladło przy białym blasku porannego świtu, a nad szeptem pacierzy górowały wybuchy bolesnego łkania. Dwa czy trzy razy podniosła z trudem jasnowłosą głowę, jakby coś powiedzieć chciała; ale słowa uwięzły jej w gardle, brakło jej tchu, ciemno się dokoła niej zrobiło. Poruszała wargami z przytłumionem rzężeniem, jak duszone jagnię, wreszcie zesztywniała i zastygła.

 Biasce odwiedził swoją biedną zmarłą. Ogłupiały, spoglądał na trumnę zarzuconą świeżymi, wonnymi kwiatami, pod którymi spoczywało zeszpecone, zaczynające się już rozkładać pod białym całunem ciało młodej dziewczyny. Ukryty w tłumie patrzył krótką chwilę; potem wyszedł, wrócił do dzwonnicy, przystanął w połowie drewnianych schodów, chwycił za sznur Śpiewaczki, zrobił pętlicę, założył ją na szyję i dał się unieść w próżnię.

 Rozpęd wieszającego się był tego przyczyną, że wśród ciszy Wielkiego Piątku rozległ się niespodziewanie krótki, srebrny, wesoły dźwięk Śpiewaczki, a z dachu dzwonnicy jaskółki wzleciały pod słońce.

 

EPISCOPO I SP.

 

 Chce pan wiedzieć... Co pan chce wiedzieć, mój panie? Co panu mam powiedzieć? Co?... Wszystko!... A więc dobrze! wszystko panu opowiem, od początku.

 Wszystko od początku! Jakże to mam zrobić? Nic już nie wiem. Zapewniam pana, że nic sobie już nie przypominam. Cóż robić, mój panie? Cóż robić?

 O mój Boże! Tak, to jest... Poczekaj pan, proszę. Trochę cierpliwości. Proszę o trochę cierpliwości, bo nie umiem dobrze mówić... Nie pamiętam dobrze... Nie wiem, czy potrafię panu opowiedzieć...

 Milczący byłem w owym czasie, kiedy z tym człowiekiem przestawałem! Zawsze byłem milczący, nawet kiedy piłem.

 Nie, nie, nie zawsze. Z nim mówiłem, ale tylko z nim samym. Często w letnie wieczory na przedmieściu, albo także w publicznych ogrodach bywało... opierał swoją rękę na mojem ramieniu, swoją biedną, chudą rękę, taką wątłą, że zaledwo ją czułem. I szliśmy we dwójkę na przechadzkę i bawiliśmy się.

 Jedenaście lat – pomyśl pan, mój panie, – miał dopiero jedenaście lat, a mówił tak logicznie jak dorosły człowiek, i smutny był zawsze. Można było myśleć, że zna życie, całe życie i że wszystkich cierpień doświadczył. Jego usta znały już gorzkie słowa, które tak bolą i których się nie zapomina!

 Ale czy są ludzie, którzy coś zapominają? Czy są tacy?

 Powiedziałem panu, że już nic nie wiem, nic sobie nie przypominam... To nieprawda.

 Przypominam sobie wszystko, wszystko, wszystko! Słyszy pan? Przypominam sobie jego słowa, jego spojrzenia, jego łzy, jego westchnienia, jego krzyki, każdy najdrobniejszy szczegół z jego życia od chwili urodzenia aż do chwili śmierci.

 Nie żyje. Dwa tygodnie temu już umarł, a ja, żyję jeszcze. Ale ja muszę umrzeć, a im prędzej tem lepiej. Moje dziecko chce, żebym przyszedł do niego. Co noc przychodzi do mnie, siada i patrzy na mnie. Bosy jest, biedny Ciro! i muszę wytężać słuch, żeby jego kroki usłyszeć. Jak tylko noc zapadnie nasłuchuję, nasłuchuję bez przerwy. A kiedy nogę na progu postawi, to tak mi jest, jak gdyby ją na mojem sercu postawił, ale tak delikatnie, tak delikatnie, że mi żadnego bólu nie sprawia, tak lekko jak pióro... Biedaczysko!

 Co noc przychodzi teraz boso. A niech mi pan wierzy, że za życia nigdy nie chodził boso, nigdy, przysięgam panu.

 Coś panu powiem. Niech pan dobrze uważa. Gdyby panu jakaś droga istota miała umrzeć, niech pan pamięta, żeby jej nic nie brakowało w trumnie. Niech ją pan ubierze, jeżeli pan umie, własnemi rękami. Niech ją pan ubierze zupełnie, jak najstaranniej, jakby znów miała zbudzić się do życia, wstać i wyjść. Nic nie powinno brakować temu, kto ten świat opuszcza. Nic, niech pan o tem pamięta.

 Widzi pan tutaj te małe trzewiczki... Ma pan dzieci?... Nie. W takim razie nie może pan wiedzieć, nie może pan zrozumieć, jakie znaczenie ma dla mnie ta nędzna para trzewiczków, tych trzewiczków, w których tkwiły jego nogi, które zachowały formę jego nóg. Tego nie potrafiłbym panu nigdy wytłumaczyć, nie potrafiłby tego żaden ojciec, żaden.

 W chwili gdy weszli do pokoju, ażeby go zabrać, czy nie leżały wszystkie jego rzeczy na krześle, obok jego łóżka? Dlaczegóż wówczas myślałem tylko o trzewikach. Dlaczego pełen trwogi szukałem ich pod łóżkiem z tem uczuciem, że serce moje pęknąć by musiało, gdybym ich nie znalazł. Dlaczego je schowałem, jakby w nich pozostała cząstka jego życia? O, tego pan nie może zrozumieć.

 Jakże często w zimne zimowe ranki, gdy czas był do szkoły... Biedne dziecko cierpiało na odmrożenie. Jego nogi były w zimie jedną krwawą raną. I ja go obuwałem w trzewiki, sam go obuwałem. Tak dobrze to umiałem! Potem się nachylałem, ażeby je zasznurować i czułem jego z zimna drżące ręce, oparte na moich ramionach, i robiłem to dłużej jak było potrzeba... Ale pan tego nie może zrozumieć.

 Kiedy umierał, miał tylko tę jedną parę, którą pan tu widzi. I ja mu ją zabrałem. I z pewnością pochowano go tak, jak jakie biedne dziecko. Czy nikt go nie kochał oprócz jego ojca?

 Co wieczora stawiam teraz te trzewiki, jeden przy drugim, na progu, dla niego. Gdyby je tak zobaczył, przechodząc? Może je widzi, ale nie rusza ich. Może wie, że oszalałbym, gdybym ich którego ranka na zwykłem miejscu nie znalazł...

 Może pan myśli, że ja zwaryowałem? Nie? Zdawało mi się, że czytam to w pańskich oczach... Nie, mój panie, nie zwaryowałem jeszcze. To, co panu opowiadam, jest prawdą. Wszystko jest prawdą. Umarli wracają.

 I tamten także czasem wraca. O, jaki straszny! O, Boże, Boże, jaki straszny.

 Widzi pan, po całych nocach drżałem tak, jak teraz, dzwoniłem zębami, zdawało mi się, że strach wykręca wszystkie moje członki, i czułem aż do rana, że włosy jak szpilki sterczą mi na głowie. Czy nie pobielały mi włosy?

 Dziękuję panu, mój panie. Widzi pan, nie drżę już. Chory jestem, bardzo chory. Ileż dni pozostaje mi jeszcze do życia? Jak pan myśli, sądząc z mojego wyglądu? Pan wie, że umrzeć muszę, a im prędzej, tem lepiej.

 Tak, tak, jestem spokojny, zupełnie spokojny.

 Wszystko panu opowiem, od początku, jeżeli sobie pan życzy; wszystko po kolei. Niech mi pan wierzy, jestem jeszcze przy zdrowych zmysłach.

 A więc rzeczy się tak miały. Było to przed dwunastu albo trzynastu laty w pewnym domu, w nowej dzielnicy miasta, w pewnego rodzaju pensyonacie. Było nas coś dwudziestu, częścią młodych, częścią starszych urzędników. Jadaliśmy tam wieczorem o jednej porze przy wspólnym stole. Znaliśmy się wszyscy mniej lub więcej, chociaż nie wszyscy pracowaliśmy w jednem biurze. Tam to poznałem Wanzera, Giula Wanzera, przed dwunastu czy trzynastu laty.

 Czy... czy... widział pan trupa?... Czy nie uderzyło pana nic szczególnego w tej twarzy, w tych oczach?... Ah, zapominam, oczy miał zamknięte... Ale nie obydwa, nie, nie obydwa. To wiem aż nadto dobrze. Muszę umrzeć, i niechby już, byle się tylko pozbyć wrażenia tej powieki na moich palcach... Nie mogłem jej przymknąć... Czuję ją, czuję ją tutaj, zawsze, jakby się kawałeczek tej skóry przylepił...

 Tak, to prawda. Nic trzeba o tem myśleć. Proszę mi darować. Nie będę już odbiegał od przedmiotu. Na czem to ja stanąłem? Tak dobrze szło z początku. I nagle zaplątałem się. To z pewnością dlatego, że nic nie jadłem, nic innego. Nie, nic innego. Od dwóch dni prawie nic w ustach nie miałem.

 Przypominam sobie z dawnych lat, że zawsze, kiedy miałem próżny żołądek, dostawałem pewnego rodzaju zawrotu głowy – dziwne! Było mi, jakbym miał zemdleć. Widziałem rzeczy...

 Ah, przypominam sobie już. Ma pan racyę. Powiedziałem: Tam to poznałem Wanzera.

 Opanował tam