Dzwonnik z Notre-Dame - Victor Hugo - ebook

Dzwonnik z Notre-Dame ebook

Victor Hugo

3,5

Opis

Dzwonnik z Notre-Dame” to  powieść Victora Hugo osadzona w czasach późnego średniowiecza. Według słów samego autora, jest to „obraz piętnastowiecznego Paryża i całego piętnastego wieku przez pryzmat tego miasta”. Osią powieści jest wątek miłosny archidiakona Klaudiusza Frollo do pięknej Cyganki Esmeraldy.

 

Powieść wydana w 1831 roku porusza nietypowe jak na tamte czasy problemy zgubnego pożądania i tolerancji. W powieści nie ma nic białego ani czarnego, są tylko odcienie szarości. Nie ma też tu jednoznacznie złej postaci, a nawet okrutne czyny Frolla można zrozumieć i budzi on współczucie, a nawet sympatię czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
1
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chlopjakdab

Nie polecam

wydanie pomija sceny. nie polecam
10

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2018

ISBN: 978-83-65922-54-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

ROZDZIAŁ I

W WIELKIEJ SALI

Lat temu trzysta czterdzieści osiem, miesięcy sześć i dni dziewiętnaście, Paryżanie obudzili się przy dźwiękach dzwonów, w potrójnym obwodzie Grodu, Wszechnicy i Nowego Miasta.

Szósty stycznia 1482 r. nie był jednak dniem historycznym.

Zdarzeniem, które tego dnia „dodawało tak ducha motłochowi paryskiemu", że użyjemy wyrażeń Jehana z Troyes, było po prostu święto Trzech Króli.

Dnia tego miały mieć miejsce ognie na placu Greve, sadzenie różdżki zielonej w kaplicy Braque i misterium w Pałacu Sprawiedliwości.

Tłumy mieszczan i mieszczek dążyły ze wszech stron od samego rana, przy pozamykanych domach i kramach, ku jednemu z trzech wymienionych punktów.

Lud zapełniał szczególnie wejścia do Pałacu Sprawiedliwości; wiedziano bowiem, że ambasadorowie flamandzcy przybyli przed dwoma dniami i będą na przedstawieniu misterium w wielkiej sali.

Nie było rzeczą łatwą docisnąć się tego dnia do owej wielkiej sali, mającej sławę najobszerniejszego na świecie krytego pomieszczenia.

Jeżeli czytelnik pozwoli, postaramy się odtworzyć wrażenie, jakiego byśmy doznali przestępując progi tej wielkiej sali.

Pod naszymi stopami posadzka marmurowa o płytach białych i czarnych. O kilka kroków od nas potężny słup, dalej drugi i trzeci; razem siedem słupów wzdłuż sali, podtrzymujących w jej środku dwoiste sklepienie. Wokoło pierwszych czterech słupów kramy handlarzy, błyszczące od szkieł i brzękadeł; wokoło trzech ostatnich — ławki dębowe, wyślizgane i wypolerowane siedzeniami oskarżonych i togami obrońców. W obwodzie sali, wzdłuż wysokiej ściany między podwojami, między oknami, między słupami — nieskończony szereg posągów wszystkich królów Francji. W długich ostrołukowych oknach — szyby o tysiącznych kolorach. To wszystko razem ze sklepieniami, słupami, ścianami, framugami, stropami, oknami, posągami, podmalowane od góry do dołu przepysznym kolorem błękitnym i złotym.

Wyobraźmy sobie teraz podłużną salę w przyćmionym świetle styczniowego dnia, a w niej pstry, krzykliwy tłum, sunący wzdłuż ścian i wokół siedmiu słupów, a będziemy mieli pewne wyobrażenie o całości obrazu.

Gdyby Ravaillac nie był zamordował Henryka IV-go, nie byłoby dokumentów procesu ravaillakowskiego w kancelarii trybunalskiej Pałacu Sprawiedliwości, ani też wspólników zbrodni, zainteresowanych w zniszczeniu tych dokumentów, co za tym idzie, nie byłoby również podpalaczy, którzy, żeby zniszczyć, kancelarię, musieli podpalić cały Trybunał, a wreszcie nie byłoby i pożaru w roku 1618. Stary Pałac Sprawiedliwości stałby po dziś dzień.

Ale wróćmy do naszej wielkiej sali.

Na dwu krańcach tego olbrzymiego równoległoboku stały po jednej stronie — sławny stół marmurowy z jednego bloku, o tak długi, szeroki i gruby „że nigdy jeszcze — jak powiadają stare papiery stylem, którego by im pozazdrościł Gargantua — nigdy jeszcze jak świat światem nie widziano podobnej pajdy marmuru"; po drugiej stronie — kaplica, gdzie Ludwik XI kazał się rzeźbić na klęczkach przed Matką Boską.

W środku sali, naprzeciw głównego Wejścia, wzniesiono estradę krytą złotogłowiem, opartą o mur, z osobnymi podwojami. Podwyższenie to przeznaczone było dla posłów flamandzkich i innych wysokich gości zaproszonych na przedstawienie.

Samo przedstawienie miało się odbyć na stole marmurowym, na którym stało rusztowanie w rodzaju drewnianej klatki. Dach klatki, widoczny ze wszystkich stron, służyć miał za posadzkę sceny teatralnej, wnętrze zaś rusztowania przeznaczone było na szatnię dla osób biorących udział w sztuce. Drabina na zewnątrz łączyła scenę z szatnią. Każdy wychodzący na scenę musiał przedtem ukazać się na drabinie.

Sztuka miała się zacząć dopiero o dwunastej w południe. Było to bez wątpienia późno jak na przedstawienie teatralne, ale wypadało zastosować się do ambasadorów.

Tymczasem tłum czekał już od rana.

— Na moją duszę, to ty, Joannes Frollo de Molendino! — wrzeszczał ktoś ze zgrai do jasnowłosego chłopca o pięknej, choć napiętnowanej złośliwością twarzy, siedzącego na akantowych liściach jednej z kolumn. — Od dawna tu jesteś?

— Od czterech już blisko godzin — odparł Jan Frollo — i sądzę, że mi to będzie policzone w rachunku czyśćcowym.

Ale zegar właśnie wydzwonił południe.

— Aa! — odetchnął tłum.

Czekano minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć. Nikt nie przybywał.

— Misterium! misterium! — podniosły się znów głosy i sala wypełniła się wrzawą.

Lecz w tej chwili zasłona szatni uchyliła się i ukazał się człowiek w zbroi, w kołpaku na głowie i z pękiem blaszanych grotów w ręku. Strój ten miał wyobrażać osobę Jupitera, a blaszane groty — pioruny.

— Cisza! cisza! — rozległy się nawoływania.

— Sławetni obywatele — odezwał się Jupiter — i czcigodne obywatelki! Mamy wygłosić wobec jego ekscelencji kardynała wielce pouczający dialog pod tytułem: Sprawiedliwy wyrok Świętej Marii Dziewicy. Jego przewielebność towarzyszy w tej chwili poselstwu księcia Rakuskiego, które to poselstwo zatrzymane zostało przez dyskurs rektora Akademii. Skoro tylko najprzewielebniejszy kardynał raczy przybyć, rozpoczniemy przedstawienie...

Zadowolenie i podziw wywołane strojem mówcy ustępowały stopniowo miejsca oburzeniu.

— Zaczynać natychmiast! Misterium! Misterium! — huczał tłum. A nad wszystkimi górował głos brata archidiakona, Jana Frollo.

— Zaczynać natychmiast — ryczał.

— Precz z Jupiterem i kardynałem Burbonem! — wołali inni.

— Zaczynać! — powtarzało pospólstwo. — Co to za korowody... Stryczka na komediantów i na kardynała!

Biedny Jupiter osłupiały, wylękły i blady, opuścił na ziemię pęki gromowładne, zdjął z głowy kołpak i cały drżący począł się kłaniać i bełkotać:

— Jego przewielebność... posły... Małgorzata najjaśniejsza Flandr... — sam nie wiedział co plótł.

Na szczęście nadbiegł mu ktoś z pomocą.

— Jupiterze — rzekł nowoprzybyły. Jupiter nie słyszał.

Wysoki blondyn zniecierpliwiony, wrzasnął mu prawie pod nosem:

— Michale Giborne!

— Woła mnie kto? — spytał wtedy Jupiter jakby zbudzony.

— Ja wołam — odrzekł młodzieniec ubrany na czarno.

— A! — powiedział Jupiter.

— Zaczynajcie natychmiast — mówił tamten. — Uczyńcie zadość ludowi; zobowiązuję się przekonać marszałka Pałacu, a ten przebłaga jego miłość kardynała.

Jupiter odetchnął.

— Jaśnie wielmożni obywatele!.— wrzasnął do tłumu. — Jaśnie wielmożni obywatele! Oto w tej chwili zaczynamy. Rozległy się ogłuszające oklaski. Tymczasem nieznajomy schował się za słupem, gdzie by stał po dawnemu, nieruchomy i milczący, gdyby go z ukrycia nie wyciągnęły dwie niewiasty z pierwszego szeregu widzów.

— Mości panie — odezwała się jedna z nich, Gisquetta. — Waszmość zna tedy rycerza, który ma grać rolę Świętej Dziewicy?

— Rolę Jupitera? — podchwycił nieznajomy.

— Ano tak — poprawiła druga, Lienarda — ą to głupiał Waszmość znasz tedy Jupitera?

— Michała Giborne... Tak, pani!

— Czy to będzie ładne, co tam grać mają? — spytała lękliwie Gisquetta.

— Tak jest, bardzo ładne — zapewnił mężczyzna bez wahania.

— Przyrzeka waszmość, że dialog będzie ładny? — dopytywała się Gisquetta.

— Rozumie się — zapewnił tamten.

I dodał nie bez pewnej dumy:

— To ja jestem autorem!

— Doprawdy? — powiedziały dziewczęta zdumione.

— Doprawdy! — odrzekł poeta chrząkając lekko. — To ja sam tę sztukę ułożyłem. Nazywam się Piotr Gringoire.

Lecz właśnie spod rusztowania teatralnego rozległa się muzyka. Spoza zasłon wyszły cztery osoby i wdrapały się po stromej drabince na pomost. Tu stanęły w jednym szeregu przed publicznością, którą powitały pokłonami. Wtedy muzyka zamilkła. Zaczynało się misterium.

Z czterech alegorycznych postaci pierwsza trzymała szpadę, druga — dwa złote klucze, trzecia — wagi, czwarta — rydel. Pierwsza postać była więc symbolem szlachty, druga — stanu duchownego, trzecia — kupiectwa, czwarta — pracy.

Obszedłszy całą ziemię osoby te przybyły na odpoczynek aż do Pałacu Sprawiedliwości i wykładają obecnie przed prześwietnym zebraniem całą litanię maksym i sentencyj.

Było to w rzeczy samej nadzwyczaj piękne.

Łaskawe oklaski, jakimi przyjęto początek prologu, uszczęśliwiły autora, Piotra Gringoire. Ale to szczęście trwało krótko.

Oto jakiś żebrak wdrapał się na estradę przeznaczoną dla posłów flamandzkich i wyciągał stąd skaleczoną rękę, w której trzymał czapkę, z prośbą o jałmużnę.

— Ależ bo... na moją duszę — podchwycił Jan Frollo — toż to Clopin Trouillefou! Hejże tam, przyjacielu, czy ci ta rana na nodze przeszkadzała, że ją dziś nosisz na ręku?

To mówiąc cisnął groszak do zatłuszczonej czapki.

— Co łaska, wielmożni! — jęczał żebrak.

Ten dialog o mało nie spowodował przerwy w przedstawieniu.

Gringoire był bardzo niezadowolony.

— Dalej! Cóż u licha! Grajcie dalej! — wołał ku czterem postaciom na scenie.

Lecz w tej chwili drzwi uprzywilejowanego balkonu otworzyły się, a gromki głos woźnego oznajmił: — Jego eminencja kardynał Burbon.

Wejście kardynała od razu wzburzyło całe audytorium. Wszystkie głowy odwróciły się ku trybunie honorowej. — Kardynał! Kardynał! — powtarzały wszystkie usta. Nieszczęśliwy prolog utknął po raz drugi.

Kardynał zatrzymał się chwilę na progu estrady. I kiedy obojętnym wzrokiem wiódł po zgromadzeniu, zamieszanie rosło. Wszyscy chcieli mu się przyjrzeć.

Był to istotnie dygnitarz nie lada.

Zresztą był to miły człowiek. Pędził wesoło życie kardynalskie, na frasunek szukał lekarstwa w królewskiej winnicy Chaillot, z tych względów bardzo się podobał ludowi paryskiemu.

Oprócz tego kardynał Burbon był przystojnym mężczyzną, ubranym we wspaniały płaszcz karmazynowy, który nosił z wdziękiem i godnością. Po swojej stronie miał wszystkie kobiety, czyli, co na jedno wychodzi, lepszą połowę zgromadzenia. I zaprawdę, byłoby to niesprawiedliwością i dowodem najoczywistszego złego smaku gwizdać na takiego dygnitarza.

Wszedł więc, pozdrowił obecnych zwykłym uśmiechem potentatów i wolnym krokiem przeszedł do krzesła obitego I oto w tej chwili woźny oznajmił: — Panowie posły imci księcia austriackiego.

Po czym ambasadorowie Maksymiliana austriackiego w okrągłej liczbie czterdziestu ośmiu wkroczyli do sali z wielebnym ojcem Janem, opatem z Saint-Bertin i Jakubem de Goy wysokim dostojnikiem sądowym z Gandawy, na czele.

Zgromadzenie słuchało dziwacznych nazwisk wymienianych przez woźnego. Byli to: mistrz Loys Roelof, ławnik miasta Louvain; Clays d'Etuelde, ławnik brukselski; imci Paweł de Baeust, pan na Voirmizeille, prezydent Flandrii; mistrz Jehan Colegiens, burmistrz miasta Antwerpii; mistrz Jerzy van Moere, pierwszy starosta miasta Gandawy; mistrz Gheldolf van der Hage, pierwszy ławnik tegoż miasta; i pan z Bierbecque, i Jehan Dymaerzelle itd. itd. — starostowie, ławnicy, burmistrze i znów burmistrze, ławnicy i starostowie; a wszyscy sztywni, napuszeni, wykrochmaleni, przyodziani odświętnie w aksamity i adamaszki, w kapeluszach z czarnego aksamitu.

Kardynał przywitał się tylko z jednym z nich, a mianowicie z radcą miasta Gandawy, Wilhelmem Rym.

W chwili gdy radca gandawski i jego eminencja wymieniali ukłony, ukazał się człowiek olbrzymiego wzrostu, o szerokich ramionach, w skórzanej kurcie. Woźny zatrzymał go.

— Hej przyjacielu, nie tędy !

Człowiek w skórzanej kurcie odepchnął go.

— Czego on chce, ten dureń? — ryknął. — Czy nie widzisz kim jestem?

— Imię waszmości? — spytał woźny.

— Jakub Coppenole.

— A godność?

— Pończosznik spod „Trzech Łańcuchów", z Gandawy. Woźny cofnął się zdumiony.

Ale w tej chwili zbliżył się do niego Wilhelm Rym i szepnął nieznacznie szkarłatnym aksamitem. Jego otoczenie złożone z biskupów i opatów, wkroczyło za nim na trybunę.

— Oznajmij mistrza Jakuba Coppenole, pisarza ławników miasta Gandawy.

Kardynał podchwycił głośno:

— Woźny, oznajmij mistrza Jakuba Coppenole, pisarza sądowego prześwietnego miasta Gandawy.

Był to błąd. Wypadało już Rymowi samemu zostawić załatwienie sprawy. Coppenole właśnie posłyszał polecenie kardynała.

— Tam do licha! — wrzasnął piorunującym głosem. — Nie! powiadam, nie! Jakub Coppenole, pończosznik i basta! Słyszysz, Woźny. Ni krzty więcej, ni krzty mniej. Pończosznik, alboż to mało?

Wybuchły śmiechy i oklaski.

Dodajmy, że Coppenole był z ludu, znajomość i poufałość więc między nim a publicznością dopełniła się szybko.

Coppenole skłonił się dumnie jego eminencji, kardynał zaś ze swojej strony pozdrowił możnego mieszczucha. Następnie obaj zajęli swe miejsca, kardynał nieco zmieszany i zakłopotany, Coppenole spokojny i wyniosły. Jakkolwiekbądź — mówił sobie w duchu ten ostatni — równie dobry mój tytuł pończosznika jak i wszelki inny.

Co do żebraka dopina, przybycie znakomitych gości nie skłoniło go bynajmniej do opuszczenia raz zdobytego miejsca; przeciwnie, rozsiadł się on jeszcze wygodniej na brzegu estrady, przeznaczonej dla posłów flamandzkich.

Otóż przypadek zrządził, że pończosznik gandawski zasiadł akurat w pierwszym szeregu ławek, tuż nad samym żebrakiem; niemałe też było zdziwienie zgromadzonych, gdy ujrzano, jak ambasador flamandzki spojrzał na umieszczonego przed nim obdartusa i poklepał go poufale po ramieniu. Żebrak się odwrócił. Po czym — uśmiech zawartej nagle znajomości — i pończosznik z żebrakiem poczęli rozmawiać półgłosem.

Nie mogło to ujść w końcu uwagi kardynała, który wyobraził sobie naturalnie, że żebrak błaga o jałmużnę, i wzburzony taką bezczelnością zawołał:

— Mości starosto Pałacu, do rzeki mi tego huncwota!

— Ależ nie! — zawołał Coppenole. — Toż jedenz moich przyjaciół, ekscelencjo!

— Dobrze! Niech żyje! — huknęły tłumy.

Od tej chwili mistrz Coppenole w Paryżu zarówno jak poprzednio w Gandawie „wielkie zachowanie w tłumie posiadł".

Kardynał przygryzł wargi i zwróciwszy się ku swemu sąsiadowi, opatowi od Świętej Genowefy, rzekł doń z cicha:

— Przedziwnych ambasadorów przysyła nam jego miłość arcyksiążę!

A tymczasem zapomnieliśmy o prologu i jego autorze.

Od chwili kiedy wszedł kardynał, Gringoire ani na sekundę nie ustał w usiłowaniach podtrzymania swej sztuki. Rozkazał najprzód aktorom, by na nic nie zważając recytowali dalej; następnie, widząc, że nikt ani myśli słuchać, zatrzymał bieg akcji; a oto teraz już od kwadransa blisko tupie nogami, rzuca się, podmawia Gisquettę, podmawia Lienardę, zachęca swych sąsiadów do zwrócenia uwagi na prolog; wszystko na próżno. Nikt nie odrywał oczu od kardynała, poselstwa i estrady.

Lecz cóż to? Majster Coppenole, pończosznik, wstaje naraz. I czego chce? Gringoire nie wierzy uszom. Wśród powszechnej uwagi niedźwiedzisko gandawskie ni z tego ni z owego występuje z mową do tłumu:

— Sławetni mieszczanie i wielmożni obywatele paryscy! Nie wiem co my, u licha, tutaj robimy. Nie wiem, azali one to rzeczy nazywacie misteria, ale w tym nie ma krzty uciechy; kłótnia na języki, nic więcej! Oto już od kwadransa czekam na pierwszy kułak, i ani Boże daj! To są tchórze, powiadam wam, którzy się obrzucają samymi jeno połajankami. Należało sprowadzić zapaśników z Londynu lub Rotterdamu, ot wtedy to co innego; mielibyście takie szturchańce, że z placu można by je było słyszeć; ale co do tych, to litość bierze. Powinniby przynajmniej wystąpić z tańcem arabskim lub z inną jaką krotochwilą. Wcale co innego mi powiedziano; obiecano weselisko błaznów i wybór ich królika. W Gandawie my również mamy swego króla trefnisiów i pod tym względem wcaleśmy w tyle nie pozostali! Ale u nas dzieje się to inaczej! Zbieramy się jak tutaj, po czym każdy z kolei wysadza głowę z umyślnego otworu i tak gębę zebranym pokazuje; ten, który najohydniej wykrzywi gębę, bywa ogłoszony królem przy okrzykach całego zebrania. Ot tak! Zabawa jest niezmiernie pocieszna. Czy chcecie, żebyśmy wybrali królika sposobem naszym, gandawskim? Będzie to w każdym razie rzecz mniej nudna, niż słuchać tych tam gadanin. Cóż o tym powiadacie, sławetni panowie? Moim zdaniem, znajdą się tu dostatecznie grubiańskie okazy tak z płci jednej jak i drugiej, byśmy się pośmiać mogli z flamandzka, a i twarze nasze dość są brzydkie, byśmy nie mieli liczyć na najlepszy grymas.

Gringoire zamierzał odpowiedzieć na przemówienie, ale mu słowa uwięzły w gardle z osłupienia, gniewu i oburzenia. A przy tym wniosek popularnego już pończosznika przyjęty został z takim zapałem przez tych mieszczuchów, którym schlebił tytuł wielmożnych, że wszelki opór okazałby się bezskuteczny. Nie było innej rady, tylko się poddać, Gringoire zakrył twarz obiema rękami.

W mgnieniu oka wszystko było gotowe do wykonania pomysłu Coppenola. Mieszczanie, żacy, palestranci wzięli się do roboty. Mała kapliczka naprzeciw marmurowego stołu wybrana została jako scena. Z szyby wybitej w ślicznej rozetce ponad drzwiami pozostał wolny otwór w kamieniu, który przeznaczono na głowy współzawodników o najpiękniejszy grymas. Żeby dosięgnąć otworu dość było wleźć na dwie beczki wydobyte nie wiem już skąd i naprędce ustawione jedna na drugiej. Postanowiono przy tym, że każdy kandydat płci męskiej lub żeńskiej, aż do chwili wystąpienia swego na scenie, to jest na beczkach, przejdzie do kaplicy z zakrytą twarzą. W jednej sekundzie kaplica zapełniła się współzawodnikami, za którymi natychmiast zamknięto drzwi.

Coppenole nadawał wszystkiemu ład i kierunek. Kardynał nie mniej od Gringoire'a dotknięty tym, co się stało, usunął się z podwyższenia wraz z orszakiem po pierwszych zaraz objawach radości ludowej, z jakimi propozycję Flamanda przyjęto, a to pod pozorem licznych zajęć i nieszporów.

Wyjściu temu towarzyszyła równie głęboka obojętność tłumów jak głębokie było wrażenie wywołane przybyciem kardynała.

Zaczęły się popisy wyszczerzania. Pierwsza figura, jaka się ukazała w otworze, ze źrenicami wywróconymi, z gębą rozdartą jak paszcza krokodyla, z czołem pomarszczonym niby cholewy, wywołała śmiech siarczysty i niepowstrzymany.

Następnie grymas szedł za grymasem wywołując śmiech i radosne tupanie nogami.

Wyobraźmy sobie szereg twarzy, przedstawiających kolejno formy geometryczne, od trójkąta do trapezu, od stożka do wielokąta, oraz wszelkie możliwe wyrazy namiętności ludzkich, od gniewu do rozwiązłości. Wyobraźmy sobie, że wszystkie rzeźbione poczwary Nowego Mostu, te skamieniałe pod dłutem Hermana Pilona upiory, ożyły naraz, nabrały oddechu i przyszły spojrzeć nam w oczy pałającymi ślepiami; że wszystkie maski karnawału weneckiego zaczęły się podsuwać jedna po drugiej przed nasze oczy. To by dopiero może uprzytomniło żywe obrazy w otworze kapliczki! Istny kalejdoskop potworności ludzkich!

Co do Gringoire'a, to ów po chwilowym upadku ducha odzyskał pewność siebie.

— No i cóż, róbcie swoje! — zawołał po raz dziesiąty na komediantów.

— Walczmy do ostatka, władza poezji nad ludem jest wielka. Poprawię tych prostaków. Zobaczymy kto weźmie górę: grymas czy literatura.

Niestety, był jedynym widzem swej sztuki.

Nagle rozległ się grzmot oklasków i okrzyki podziwu.

Grymas w otworze rozetki był w tej chwili niezwykły. Po wszystkich figurach wielokątnych trzeba było w istocie dla pozyskania głosów publiczności takiego tylko monstrualnego grymasu, jaki w obecnej chwili olśnił zgromadzenie. Sam mistrz Coppenole bił brawa, a Clopin Trouillefou, również należący do konkursu (Bóg zaś widzi, że miał ku temu wszelkie prawo) otwarcie wyznał, że jest zwyciężony. I nam też nic innego nie pozostaje.

Nie będziemy się przed czytelnikiem silili na opis tego nosa czterościennego, tych ust zgiętych na pół w podkowę; tych oczu małych, z których jedno, lewe, zasłaniała ruda krzaczasta brew, a drugie, prawe, pokryte było prawie całkowicie ogromną brodawką; tych zębów, tu i ówdzie powykręcanych i powyłamywanych; tych warg spiekłych i popryszczonych, na które zachodził jeden z zębów jak kieł dzika lub słonia; tego rozdartego podbródka; nade wszystko zaś tego ogólnego wyrazu, rozlanego po całej twarzy — wyrazu złożonego ze złośliwości, zdziwienia i smutku. Wyśnijcie, jeśli zdołacie, podobną całość!

Zachwyt był jednomyślny. Rzucono się ku kaplicy, z której wyprowadzono po chwili w triumfie szczęśliwego króla śmieszków. I tu dopiero podziw i uwielbienie doszły do szczytu. Grymas nowowybranego nie był bowiem wcale grymasem, lecz zwykłym wyrazem jego twarzy.

Albo raczej postać jego była cała jednym grymasem. Wielka głowa najeżona ryżymi włosami, na miejscu pleców potężny garb; golenie i łydki tak dziwnie poskręcane, że się z sobą mogły stykać tylko kolanami; widziane zaś z przodu wyglądały jak dwie pary sierpów rogato z sobą powiązanych; stopy szerokie, ręce potworne, a przy całym kalectwie jakaś szczególna zamaszystość i zręczność. Taki był królik, którego trefnisie powołali na tron.

Rzekłbyś olbrzym potrzaskany i niezręcznie sklecony na nowo.

— To Quasimodo! — rozległy się krzyki. — Dzwonnik katedralny! Quasimodo, garbus notre-damski! Quasimodo jednooki! Quasimodo koślawy! Brawo! Wybornie! Brawo!

Widzimy, że jeżeli czego, to przydomków biedakowi nie brakło.

— Na bok, niewiasty zamężne! — krzyczeli żaki.

— Lub które nimi być pragną! — podchwycił Jan Frollo.

Kobiety istotnie zakrywały sobie twarze.

— Ach, obrzydliwa małpa! — wołały niektóre.

— Nie mniej złośliwa jak brzydka! — dodawały inne.

— To szatan! — mówiła jedna.

— Ja mieszkam koło Panny Marii — opowiadała druga. — W nocy słyszę jak to brzydactwo po dachach się grzebie.

— Z kotami.

— Ciągle łazi po naszych ściekach.

— A nam paskudztwa rozmaite przez kominy ciska.

— Któregoś wieczora monstrum to przyszło zerknąć do mego okna. Myślałam zrazu, że to jakiś psotnik mężczyzna. Zlękłam się okropnie!

— Przysięgłabym, że ta ropucha chodzi na wieczornice wiedźm. Pewnego razu zostawił miotłę na mojej przyzbie.

— Ach, obrzydliwe stworzenie!

— O, szkaradzieństwo!

— Tfu!

Mężczyźni przeciwnie, byli zachwyceni i sypali oklaskami.

Quasimodo, przedmiot powszechnego zaciekawienia, stał drzwi kaplicy chmurny i poważny. Pozwalał się podziwiać.

Jakiś żak podbiegł i parsknął mu śmiechem w twarz, lecz zanadto się zbliżył.

Quasimodo wziął go za pas i rzucił w tłum nie rzekłszy ani słowa.

Mistrz Coppenole zachwycony zbliżył się do niego.

— A bodaj cię! Klnę się na wszystko, że doskonalszej brzydoty w życiu swym nie widziałem. Nie ma co! W Paryżu, w Gandawie czy w Rzymie słusznie ci się korona błazeńska należy.

To mówiąc położył mu rękę na ramieniu. Quasimodo się nie poruszył. Coppenole prawił dalej:

— Jesteś zuch co się zowie i, dalipan, że mam chęć wypić z tobą butelczynę i jak przystoi zakąsić, bodajby to mnie kosztować miało okrągły tuzin nowych dydek królewskich... Jak ci się zdaje, hę?

Quasimodo nic nie odrzekł.

— Cóż to, u licha! Czyżeś głuchy? — wołał pończosznik. Garbus był istotnie głuchy.

Coppenole jednak zaczynał go widocznie nudzić, zwrócił się bowiem nagle ku Flamandczykowii tak przeraźliwie zgrzytnął zębami, że olbrzym gandawski cofnął się jak buldog przed kotem.

Staruszka jakaś wytłumaczyła mistrzowi Coppenole, że Quasimodo jest głuchy.

— I głuchy na dodatek! — zawołał pończosznik śmiejąc się na całe gardło. — Ależ u licha, to król nad króle!

— Aha, poznaję go — zawołał Jan Frollo, który zlazł nareszcie ze swego kapitelu, by się z bliska przyjrzeć nowemu panu hałastry. — Poznaję go: jest to dzwonnik mojego brata archidiakona. Dzień dobry, Quasimodo!

— Mówi gdy chce — odrzekła staruszka — ogłuchł od ustawicznego dzwonienia. Niemy nie jest.

— To wada — zauważył Jan Frollo.

— Jest i druga — dodał ktoś z tłumu — ma o jedno oko za wiele.

— A nie, przepraszam — odparł Frollo. — Jednooki bardziej jest ograniczony niż ślepy. Wie czego mu nie dostaje.

Tymczasem kilku żaków odnalazło w szafach koronę papierową i ornat dla nowoobranego króla. Quasimodo dał się w to ubrać z pewnego rodzaju królewską powolnością i dumą. Wsadzono go następnie na nosze upstrzone cackami, niby na stolec królewski. Dwunastu z bractwa błaznów porwało go z całym tym aparatem na barki. Quosimodo ani mruknął; szczególni tylko radość, wzgardliwa a gorzka, rozlała się po całej jego twarzy w chwili, gdy ujrzał u swych nóg głowy mężczyzn urodziwych, tęgich, zdrowych. Po czym wyjąc i skacząc gromada oberwańców ruszyła, aby obejść najprzód wedle zwyczaju wewnętrzne galerie pałacu sprawiedliwości, a następnie wyjść na ulice i place miejskie.

Z zadowoleniem stwierdzamy tym razem, że podczas całe opisanej powyżej sceny Gringoire ze swą sztuką nie ustąpi Zachęcani przez autora aktorzy nie przestali wygłaszać jego dialogu, a on nie przestał go słuchać. Nie dając za wygraną stanowił wytrwale prowadzić rzecz aż do końca.

Promyk nadziei ożywił się jeszcze, kiedy poeta ujrzał, że Quasimodo, Coppenole wraz z hałaśliwą czeredą króla błaznów udali się ku wyjściu. Tłum rzucił się w ślad za pochodem.

— Chwała Bogu — rzekł Gringoire.

Na nieszczęście, na sali zrobiło się pusto jak wymiótł. Mówiąc bez przesady, zostało jeszcze kilku widzów.

— A no, to i wszystko co trzeba — pomyślał sobie Gringoire — by dialog mój z honorem dociągnąć do końca. Zgromadzenie wprawdzie nieliczne, lecz jest to publiczność wyborowa, śmietanka literacka najoczywiściej.

W tej chwili właśnie miała się zacząć piękna symfonia na cześć Panny Marii. Ale i symfonii zabrakło. Gringoire spostrzegł, że przeklęta kawalkada i muzykę za sobą pociągnęła.

— Proszę na to nie zważać — rzekł do aktorów.

Nagle rozległy się głosy żaków w oknach. — Bywajcie co tchu! Esmeralda na placu!

Na okrzyk malców i te nawet resztki, które się po kątach sali zatrzymały, rzuciły się z pośpiechem do okien. — Esmeralda! Esmeralda!

Zarazem też rozległy się na placu grzmoty oklasków.

— Esmeralda! — zawołał Gringoire załamując ręce. — A niech mnie piorun trzaśnie, jeśli rozumiem, co by to znaczyć miało. Ach, Boże! mój Boże!

Zwrócił się ku scenie i ujrzał, że przedstawienie znów utknęło. Był to właśnie moment, kiedy Jupiter z gromami zjawić się miał na scenie. Otóż Jupiter stał u podnóża teatralnej budki.

— Michale Giborne! — krzyknął poeta ze złością. — Co robisz najlepszego! A twoja rola? Leźże!

— To ławo powiedzieć — odparł Jupiter. — Jakiś żak tylko co zabrał drabinę.

— Szelma — mruknął Gringoire. — Po cóż on to zrobił?

— Po to, by popatrzeć na Esmeraldę! — odpowiedział Jupiter.

Był to ostatni cios.

— Pal was diabli! — powiedział Gringoire komediantom. — Zapłaceni będziecie, jak mnie zapłacą.

Dopiero wtedy zabrał się do odwrotu, z głową opuszczoną, ale ostatni, jak wódz, który się dzielnie trzymał usque ad finem.

Schodząc powoli po stromych krużgankach pałacu mruczał:

— Ani słowa, stado osłów i urwisów ci Paryżanie; zbierają się na misterium i nie słuchają go! Zajmowali się wszystkim, o czymkolwiek byś pomyślałClopinem Trouillefou, kardynałem, Coppenolem, Quasimodem, czortem rogatym, a sztuką, a dialogiem, a Najświętszą Panną Marią ani trochę. O, dałbym ja wam! Z tym wszystkim powtarzam, niech mnie diabli żywcem porwą, jeżeli wiem, co oni chcieli powiedzieć przez to: Esmeralda!