Dzikusy. Tom 2 - Sabri Louatah - ebook

Dzikusy. Tom 2 ebook

Sabri Louatah

3,5
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom proroczej sagi literackiej Sabriego Louataha. Europę nawiedził upiór, którego imię brzmi Nazir Narrusz. Pogrążył Francję w niespotykanym dotąd chaosie. Jest samotnym wilkiem czy może ktoś za nim stoi?

Po zamachu na Idera Szawisza, pierwszego kandydata na prezydenta arabskiego pochodzenia, cała Francja wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na wynik wyborów. Spełnia się najdziwniejszy ze scenariuszy – prezydentem-elektem po raz pierwszy w historii zostaje człowiek pogrążony w śpiączce…

Drugi tom debiutanckiej powieści Louataha w dobie nasilonego terroryzmu i kryzysu europejskich wartości czyta się z zapartym tchem jak najlepszy reportaż. Aż trudno uwierzyć, że to „tylko” polityczna fikcja.

W duchu wielkich literackich tradycji Sabri Louatah miesza w fabule wątki polityczne i rodzinne, tworząc zapierającą dech w piersiach powieść. On wie, jak wykreować napiętą atmosferę – a czytelnik uzależnia się natychmiast i całkowicie.
„Le Monde”

Sabri Louatah (ur. 1983) – francuski pisarz kabylskiego pochodzenia. Debiutował w 2012 powieścią Dzikusy (Les Sauvages), za którą otrzymał „Lire” Magazine Prize za najlepszy francuski debiut i która stanowiła pierwszą część tetralogii o tym samym tytule. Saga została entuzjastycznie przyjęta we Francji i zagranicą, a sam autor został porównany do wybitnych pisarzy współczesnych i dawnych oraz nagrodzony prestiżową Lagardère Fellowship for Writing.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 442

Oceny
3,5 (6 ocen)
0
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sabri Louatah

DZIKUSY

Tom 2.

Upiór nawiedził Europę

przełożyła Beata Geppert

Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Institut français w ramach programów wsparcia wydawniczego.

Tytuł oryginału: Les Sauvages tome 2

Copyright © Flammarion/Versilio, 2012

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII

Copyright © for the Polish translation by Beata Geppert, MMXVII

Wydanie I

Warszawa MMXVII

Niedziela

Rozdział 1„Sarko morderca”

1

W chwili, gdy satelity naszych służb specjalnych zarejestrowały pierwsze niepokojące ruchy tłumów na przedmieściach Paryża, gdy zdawało się, że wyposażone w ekrany i telebimy stadiony, bary i place całego kraju zapadną się pod wpływem osłupienia i gniewu, Henri Wagner, sędzia śledczy z pionu do walki z terroryzmem paryskiego trybunału, spokojnie podziwiał kamienne figury świętych czuwające nad placem Świętego Piotra w Watykanie.

Poprzedniego dnia dołączył do małżonki, a nazajutrz miał zamiar wyjechać; Paola pragnęła jeszcze raz zobaczyć Kaplicę Sykstyńską, w której się spotkali dwadzieścia lat wcześniej, lecz pół godziny po nabyciu biletów wstępu sędzia pośpiesznie wyszedł na zewnątrz, z głową zaprzątniętą kłopotami zawodowymi.

Pani Wagner była dość znaną pianistką. Melomani kojarzyli ją głównie pod nazwiskiem panieńskim – Paola Ferris. Po chwili podeszła do stojącego nieruchomo męża, jak młody chłopak opartego łokciami o jedną z barierek odgradzających kolejki do kas, przed którymi tej pogodnej wiosennej niedzieli czekało zaskakująco mało osób.

– Czy coś się stało?

Sędzia wzruszył ramionami, zastanawiając się, czy powiedzieć małżonce, o co chodzi. Miał siwe włosy, ale czarne i gęste brwi. Cała jego twarz, choć poorana zmarszczkami, promieniała nieprzezwyciężoną młodzieńczością. Przy swoim wysokim wzroście poruszał się nieco niezgrabnie, miał wystające jabłko Adama, a rozpięte górne guziki koszulki polo jeszcze podkreślały jego swobodny wygląd. Oparł ręce na biodrach i wzniósł wzrok ku niebu.

Jeden z jego ochroniarzy odszedł na bok, żeby odebrać telefon. Drugi zwrócił spojrzenie w tym samym kierunku co sędzia. Obaj należeli do Służby Ochrony Rządu, która regularnie wymieniała oficerów strzegących bezpieczeństwa najbardziej zagrożonych pracowników wymiaru sprawiedliwości; choć dopiero niedawno zostali mu przydzieleni, byli do siebie podobni nawet w nieformalnym stroju, na który się zdecydowali, mając w planach weekend w towarzystwie „klienta”: skórzane kurtki, sportowe buty, ciemne okulary. Sędzia Wagner był pewien, że wcale się ze sobą nie umawiali. Przy obiedzie nazwał to „mimetyzmem zawodowym”, ale żaden z goryli o ogolonych czaszkach nie skwitował tego zwrotu nawet cieniem uśmiechu.

– Zaskakujące, prawda?

Sędzia zadał pytanie żonie, która po raz trzeci z rzędu poczuła wibrowanie komórki w torebce. Zapytała, co takiego jest zaskakujące, i nie czekając na odpowiedź, nacisnęła zielony klawisz telefonu. Z rękoma założonymi za plecy sędzia Wagner zrobił kilka kroków wzdłuż kolumnady. Potężne posągi odcinały się od prawdziwie wiosennego nieba, po którym śmigały figlarne obłoczki. Goniący je wiatr mógł się okazać dotkliwie zimny, sędzia postawił więc kołnierz kurtki, dumając nad złudzeniem optycznym, które w równym stopniu zachwycało go, co budziło niepokój i zawroty głowy: wydawało się, że po niebie płyną nie obłoki, ale majestatyczne posągi świętych, nagle przebudzone z wiecznego snu – podobnie jak się to dzieje, gdy siedzimy w stojącym pociągu i odnosimy wrażenie, że pociąg na sąsiednim torze wcale nie ruszył z miejsca, tylko nadal stoi, a to nasz niezauważenie zaczął sunąć do przodu.

– Spójrz, Paola…

Gdy obrócił głowę w stronę żony, zobaczył, że jej twarz zszarzała. Dłoń przykrywała na wpół otwarte usta, duże jasne oczy zmatowiały ze zgrozy.

Oficer ochrony, który również rozmawiał przez telefon, chwycił sędziego Wagnera za łokieć i poprowadził na drugi koniec placu, przekazując mu słuchawkę. Podczas gdy szef sekcji antyterrorystycznej na szczeblu prokuratury wyjaśniał mu sytuację, Paola usiłowała dodzwonić się do Aurélie, chcąc sprawdzić, czy u niej wszystko w porządku. Córka odpowiedziała nieco zaspanym głosem. Paola zaproponowała, że zanim oni wrócą do domu, zaopiekuje się nią ciotka. O dziwo, Aurélie nie zaprotestowała.

W samochodzie jadącym do hotelu wzięła męża za rękę, która w przeciwieństwie do jej dłoni nie drżała; gdy zadzwoniła kolejna osoba, aby go poinformować o nowych, tragicznych szczegółach, jego wzrok był spokojny i poważny.

Kiedy się rozłączył, czułym wzrokiem obrzuciła jego pociągłą, mocną czaszkę okrytą siwą czupryną.

– Przyszłość jest teraz – szepnęła.

Mąż położył rękę na jej dłoni.

– Zawsze uważałam, że jego slogan wyborczy jest… –Nie znajdując żadnego przymiotnika, zamilkła.

– Proroczy? – rzucił nieoczekiwanie sędzia, nie spuszczając wzroku z wyświetlacza smartfona.

– Nie to miałam na myśli… Słuchaj – podniosła nagle głos, jakby się rozzłościła. – Wyglądasz, jakby to cię zupełnie nie obeszło. Ostatecznie ktoś próbował zabić kandydata na prezydenta!

– Paola…

– Boże, to po prostu straszne. Ktoś do niego strzelał. To straszne. Jakim cudem udaje ci się zachować taki… olimpijski spokój?

Na twarzy sędziego Wagnera pojawił się trudny do rozszyfrowania uśmiech. Siedząc przez chwilę w milczeniu, jakby się zastanawiał nad dziesięcioma innymi sprawami, odchrząknął, a następnie odpowiedział żonie, podczas gdy ich wynajęty samochód pędził nabrzeżami Tybru:

– Moja droga, o ile mitologia od samego początku nas nie oszukiwała, na Olimpie panowało wszystko z wyjątkiem spokoju…

2

Na oddziale ratunkowym uniwersyteckiego szpitala klinicznego w Grogny najpierw pojawiła się chmara facetów wyposażonych w słuchawki douszne, a po chwili dwie fale umundurowanych motocyklistów. Do wrzasków tych pierwszych dołączyły gwizdki tych drugich, którym towarzyszył rozkaz natychmiastowej ewakuacji parteru. Jakaś pielęgniarka wyprowadzająca pacjenta z pokoju ośmieliła się poskarżyć, ale ordynator natychmiast kazał jej wykonać polecenie i nie marudzić.

Po burzy nastąpiła jeszcze bardziej przerażająca cisza, którą ledwo zakłócały sygnały aparatury medycznej. Nikt spośród personelu nie ważył się nawet przełknąć śliny. Wydawało się, że wystarczy jedno słowo, a ci potężni, spięci, naładowani adrenaliną faceci mogą eksplodować.

Jakiś cherlawy i prawie łysy stażysta upuścił stetoskop, który upadł na wyłożoną kafelkami posadzkę. Żujący gumę oficer spiorunował go wzrokiem. Najwyraźniej był obdarzony nadludzkim słuchem, bo jako pierwszy usłyszał zbliżający się konwój. Dwie sekundy przed resztą obecnych ruszył w kierunku automatycznych drzwi.

Nosze błyskawicznie przemknęły przez próg, po drodze mijając osłupiałe pielęgniarki i pozwalając im odkryć to, co dotychczas zaledwie podejrzewały: tożsamość pacjenta, dla którego cały oddział zamieniono w strefę pod najwyższym nadzorem.

Młoda stażystka zajęła się żoną kandydata, zmierzyła jej ciśnienie, przyniosła wody.

W niedużym pomieszczeniu, do którego zaprowadzono Esther Szawisz, stażystka nie zdołała powstrzymać szlochu. Po chwili dołączył do niej doświadczony ratownik, który w pierwszej kolejności sprawdził źrenice pacjentki.

– Pani Szawisz, zapewniam, że pani mąż jest w bardzo dobrych rękach. Profesor Lu…

– Dokąd go zabraliście? Co macie zamiar…?

– Proszę się uspokoić. Pani mąż jest w bardzo dobrych rękach.

Korzystając z chwili nieuwagi ratownika, Esther Szawisz wstała, wyszła z pokoju i ruszyła korytarzem, gdzie żaden z ochroniarzy nie ośmielił się jej zatrzymać. Stanęła przed pomalowaną w czerwone pasy szybą, za którą można było dostrzec zakrwawioną głowę jej męża pod oślepiająco białym światłem jarzeniówek. Kula trafiła w lewy policzek, rozrywając tkankę po prawej stronie; widok był wstrząsający.

Esther Szawisz zemdlała. Gdy odzyskała świadomość, zobaczyła nad sobą ochroniarza i Jean-Sébastiena Vogela, szefa kampanii, który zdjął krawat i z pochyloną głową przyglądał się jej nie tyle ze współczuciem, ile z pełną niepokoju i lekkiej paniki ciekawością.

Esther spędziła kwadrans na rozmowie przez telefon ze swą córką Jasminą, która parę godzin wcześniej wróciła do domu; Vogel spojrzeniem zapewnił Esther, że mieszkanie Jasminy przy kanale Saint-Martin należy do najlepiej strzeżonych w stolicy. Pół godziny później przyszedł do niej ordynator, pomógł usiąść na łóżku i wyjaśnił sytuację głosem tak łagodnym, że przez chwilę odniosła wrażenie, jakby została nafaszerowana morfiną lub opatulona niewidoczną substancją o konsystencji waty, która miała ją chronić przed całą przemocą świata.

– Pani Szawisz, nazywam się profesor Lucas, przez ostatnie pół godziny staraliśmy się…

Jakiś pyłek utknął mu w gardle. Profesor uniósł palec i odwrócił się, żeby odkaszlnąć. Ton profesora, tembr jego głosu… Esther Szawisz objęła głowę ramionami w przekonaniu, że to już koniec, a profesor próbuje ją poinformować o śmierci męża. Zdążyła nawet postawić się na miejscu tego lekarza, który ma za zadanie wyjaśnić jej, dlaczego nic się nie dało zrobić, na miejscu tego niepozornego lekarza, który zapewne setki razy setkom rodzin mówił o śmierci ich bliskich, za każdym razem zmuszony używać tych samych odrażających, pozornie wstrzemięźliwych peryfraz: zmarł, nie przeżył, a nawet haniebnego odszedł…

Nie tym razem.

– Przepraszam. No więc tak. Zrobiliśmy tomografię, która pozwoliła stwierdzić, że kula nie dosięgła mózgu. Przeszła przez czaszkę od jednego policzka do drugiego. Można więc mówić o ogromnym szczęściu, niemniej istnieje prawdopodobieństwo, że pod wpływem szoku u pani męża nastąpiło pęknięcie tętniaka. Przez pół godziny staraliśmy się ustabilizować ciśnienie tętnicze, żeby móc bezpiecznie przetransportować pacjenta do specjalistycznego ośrodka. Uprzedziliśmy neurochirurgów i neuroradiologów ze szpitala Val-de-Grâce…

– Czy on z tego wyjdzie?

– Przytrafiło mu się coś… naprawdę poważnego i nie będę ukrywać, że operacja, której musi zostać poddany, niesie ze sobą ogromne ryzyko, ale przeprowadzą ją jedni z najlepszych chirurgów w kraju, może pani być tego pewna.

Esther Szawisz stłumiła szloch. Łagodny, profesjonalny ton lekarza ponownie przełamał jej wrodzone opory.

– Jak będziecie go przewozić? – zapytała nagle, wstając, żeby towarzyszyć mężowi w transporcie.

– Śmigłowcem to zaledwie dziesięć minut stąd. Może pani pojechać autem, konwój chyba już czeka. A pani córka – dodał profesor Lucas, rzuciwszy okiem na Vogela – jest już w drodze do szpitala Val-de-Grâce.

Esther Szawisz odwróciła się w stronę Vogela.

– Jean-Sébastien, czy to był zamach terrorystyczny?

– Oczywiście, ale na razie jest zbyt wcześnie, aby…

– Dlaczego nikt nam nie powiedział, że rzeczywiście coś mu grozi? A… Valérie Simonetti? Nie wiedziała? Ale ty wiedziałeś, prawda?

– Esther, będzie śledztwo i ci, którzy są za to odpowiedzialni…

– Czy teraz nic mu nie grozi? Odpowiedz: czy on teraz jest bezpieczny?

– Esther – odparł Vogel ze spuszczoną głową – dzwonił do mnie prefekt paryskiej policji i poinformował, że wysłano sześć jednostek CRS1, by zabezpieczyć całą okolicę szpitala Val-de-Grâce.

Esther Szawisz uniosła ręce i gniewnie pokręciła głową.

– Prefekt policji? Dieuleveult? Przecież on nie znosi Idera…

– Esther, przestań – przerwał jej Vogel.

Ten, który miał największe szanse na objęcie stanowiska premiera za prezydentury Szawisza, wziął w dłonie zaróżowione od niepokoju ręce Esther.

– To nie tak, tu już nie chodzi o politykę, to był atak na całą Francję, rozumiesz? Na Francję.

Kilka sekund później eurocopter pogotowia ratunkowego wystartował z dachu uniwersyteckiego szpitala klinicznego w Grogny i oddalił się w kierunku słońca, przelatując nad bliskimi przedmieściami, obwodnicą, wschodnimi dzielnicami Paryża i Sekwaną, po czym wylądował na dziedzińcu szpitala wojskowego Val-de-Grâce, gdzie zgromadzona wokół noszy grupa lekarzy i pielęgniarzy szykowała się na przyjęcie najważniejszego pacjenta tego roku.

3

– Czerwone konie.

Takie były pierwsze słowa wypowiedziane przez Rabi’ę po przebudzeniu z głębokiego snu, trwającego w jej odczuciu przez cały dzień. Gdy wreszcie zdołała w miarę normalnie podnieść powieki, dodała, że widziała, jak czerwone konie cwałują po niebie wśród milczących, proroczych grzmotów. Fu’ad zmierzył jej puls i przyłożył wierzch dłoni do zlanego potem czoła.

Uderzywszy kilkanaście razy ramieniem, od czego przez cały następny dzień miał siniaki i obolałe mięśnie, zdołał wyważyć drzwi mieszkania Rabi’i. Okruchy szkła na posadzce w przedpokoju nieco go zaskoczyły. W końcu znalazł ciotkę leżącą bez kołdry na łóżku, pogrążoną w głębokim śnie.

Kiedy uniosła dłoń, chcąc w powietrzu zmaterializować galop koni, Fu’ad zobaczył, że wyraz jej twarzy się zmienia. Pył z innego świata opadł. Zaczęła sobie przypominać.

– Gdzie jest Karim? Gdzie mój syn?

Chwyciła Fu’ada za nadgarstek i wyskoczyła z łóżka.

– Ciociu, co się stało? – krzyknął. – Wytłumacz mi!

Rabi’a straciła równowagę i opadła na łóżko. Wymamrotała kilka słów, które z trudem zrozumiał: Omar, telefon, Paryż.

– Omar? – zapytał Fu’ad.

– Jak Omar Sharif – mówiła półprzytomnie Rabi’a. – Poznaliśmy się przez Meetic, a potem… potem…

– Przyniosę ci wody.

– A Luna? Gdzie jest moja córka?

Nalewając wody do butelki, żeby sobie oszczędzić wielokrotnych wędrówek, lewą ręką wyjął z kieszeni komórkę i ze zgrozą zobaczył około trzydziestu nieodebranych połączeń: nieco wcześniej wyłączył opcję wibrowania. A migającego nieprzerwanie od kwadransa wyświetlacza po prostu nie widział. Ścisnął nieduży, pokryty plastikiem prostopadłościan, aż zbielały mu kostki u rąk.

Nie zakręcając wody, wpatrywał się w wyważone drzwi, które widział nie tyle oczami, ile obolałym ramieniem, tak obolałym, że w tej właśnie chwili uważał za absolutnie i przeraźliwie oczywiste, iż widzenie to ból i być może nigdy dotychczas w swoim życiu nie widział niczego innego niż ten rozwalony zamek wiszący jak metalowy strzęp na brzegu wyłamanej framugi.

Dokładnie w tej chwili Fu’ad wiedział, że już wie, tylko jeszcze nie wiedział co. Zamiast oddzwonić na ostatni zapisany numer, zamiast odebrać telefon Rabi’i, który od jego wejścia do mieszkania nie przestawał dzwonić, popchnął dwuskrzydłowe przeszklone drzwi do salonu i włączył telewizor: wszystkie programy telewizji naziemnej przerwano i zastąpiono wydaniami specjalnymi. Poszukał LCI. Od dawna przywykł do czerwonego paska u dołu ekranu w stacjach informacyjnych. A to przegłosowano jakąś ustawę, a to jakąś zaginioną osobę znaleziono martwą, a to na którymś letnim uniwersytecie wygłoszono jakieś politycznie niepoprawne zdanie. Tym razem jednak to kandydat Partii Socjalistycznej na prezydenta kraju padł ofiarą zamachu. Tyle to Fu’ad już wiedział. Ale było jeszcze coś.

Podkręcił głośność.

Zaproszeni komentatorzy usiedli w studiu bez uprzedniej wizyty w charakteryzatorni. Ich nosy lśniły, pot przyklejał kosmyki włosów do zmarszczonych czół. Nigdy gorączkowość tych ludzi, zmuszonych do zabrania głosu w ciągu mniej niż dwudziestu sekund pod rygorem wykluczenia z rozmowy, nie wydała się Fu’adowi tak namacalna. Miał już za sobą udział w kilku programach, wkrótce czekały go następne w ramach intensywnej promocji wysokobudżetowej komedii, która tego lata wchodziła na ekrany, a w której grał jedną z głównych ról.

– Fu’ad?

Sylwetka Rabi’i była nieco zdeformowana przez wypukłe szkło szybek w drzwiach. Nie zdążywszy ściszyć telewizora, Fu’ad obrócił się w stronę ciotki, żeby zagrodzić jej drogę do salonu. Głos dziennikarza prowadzącego debatę właśnie po raz kolejny przypominał breaking news stulecia:

– W chwili, gdy do państwa mówimy, tożsamość zamachowca nie została jeszcze ustalona. Na wideo z zarejestrowanym momentem strzału, którego postanowiliśmy państwu nie pokazywać, widać, że jest to młody człowiek, może nawet nastolatek, zapewne azjatyckiego lub północnoafrykańskiego pochodzenia. Więcej dowiemy się…

Fu’adowi nie udało się powstrzymać ciotki zbyt długo. Złapała pilota. Oszołomiony Fu’ad, który wreszcie wiedział to, czego od początku się spodziewał, nadal nie był w stanie w to uwierzyć. Uwierzył dopiero wówczas, gdy Rabi’a kilkakrotnie gorączkowo przeleciała pilotem przez ileś stacji, aż w końcu zamiast spiętych, nieprzyzwoicie zajadłych twarzy komentatorów i dziennikarzy pojawił się nieruchomy, powiększony wizerunek młodego zamachowca o płaskich kościach policzkowych i szeroko otwartych oczach, pełnych strachu i łez, wyraźnie widocznych pomimo pikseli.

– Karim…

4

O siedemnastej trzydzieści lekarz uznał, że stan zdrowia Karima pozwala na jego zatrzymanie. Dopiero po dwóch godzinach udało się opanować spektakularny napad drgawek, którego dostał w furgonie CRS, podczas gdy nad nim toczył się gorączkowy spór, dokąd należy go zawieźć: „pod numer trzydziesty szósty” czy „do Levallois”. Karim przysłuchiwał się tej niezrozumiałej debacie, dopóki kompletnie nie stracił oddechu. W Levallois-Perret mieściła się nowiusieńka siedziba Centralnej Dyrekcji Wywiadu Wewnętrznego (DCRI) – powstałej w wyniku połączenia Dyrekcji Nadzoru Terytorialnego (DST) i Centralnej Dyrekcji Wywiadu Ogólnego (DCRG) – którą Sarkozy wymarzył sobie jako francuski odpowiednik FBI; w jej skład wchodziły między innymi służby kontrwywiadowcze zajmujące się zwalczaniem terroryzmu. Nowinę, że tam właśnie będzie przesłuchiwany, Karim przyjął puszczeniem pawia na parę rangersów, które odruchowo się na nim zemściły kopniakiem w górną wargę.

Śladu po kolejnym ciosie nie dawało się już rozróżnić na jego twarzy, opuchniętej od uderzeń zadanych mu przez tłum, który bez interwencji ochroniarzy zapewne by go zlinczował. Poza zaaplikowaniem leków na uspokojenie oskrzeli trzeba mu było pośpiesznie założyć kilka szwów wokół ust. Podczas gdy młody, pilnie strzeżony pacjent drzemał pod wpływem narkozy, lekarz utyskiwał na zachowanie funkcjonariusza CRS:

– Szczerze mówiąc, mógł pan się trochę pohamować – warknął tonem tym bardziej potępiającym, że nie miał najmniejszego zamiaru komukolwiek składać meldunku o tym incydencie.

Karim otworzył oczy dopiero na autostradzie; wieziono go z prędkością, którą uważał za możliwą tylko w grach wideo. O dziwo, nie miał wrażenia, że za chwilę wzleci w powietrze, tylko raczej zapadnie się w otchłań czasu, gdzie eksploduje na miliard pęcherzyków powietrza.

Zadawano mu pytania, słyszał samego siebie próbującego na nie odpowiadać.

Ponownie zasnął, a gdy otworzył oczy, w oddali pojawił się futurystyczny budynek złożony z dwóch identycznych brył z lśniącego w słońcu szkła. Konwój zjechał na wielopoziomowy parking. Pisk opon ponownie ukołysał Karima do snu.

Kiedy się obudził, już nie otaczali go policjanci wrzaskiem żądający przeliterowania nazwiska; znajdował się w dziwnie cichym pomieszczeniu w suterenie, gdzie przez dwa wysokie, prostokątne, zakratowane okna światło wiosennego, tonącego w kurzu dnia spływało na komputery przełączone na tryb uśpienia. Od czasu do czasu na dziedzińcu, który Karim widział z żabiej perspektywy, zatrzymywały się stopy w oficerkach. Nagle pojawiła się opuszczona lufa karabinu automatycznego. Po niej nogi w szarych spodniach i czarnych mokasynach. Panująca na dziedzińcu krzątanina kontrastowała z ciężką ciszą po tej stronie okien, najprawdopodobniej wyposażonych w podwójne szyby.

Odzyskawszy w pełni świadomość, Karim zdał sobie sprawę, że został przykuty kajdankami do podłokietnika krzesła. Nie pierwszy raz w życiu czuł metalową bransoletkę na nadgarstku, ale podczas poprzednich przejść z policją kajdanki nigdy nie były tak ciasno zapięte. Najdrobniejszy ruch nadgarstka powodował dociśnięcie bransoletki do kości i wgniecenie metalu w ciało, w następnej sekundzie przypominając o wszystkich obolałych miejscach na twarzy i torsie.

Po pewnym czasie do celi weszło dwóch mężczyzn. Byli identycznego wzrostu, nosili identyczne garnitury bez krawata. Ten wyglądający bardziej złowrogo, w podkoszulku widocznym spod białej koszuli, miał zapadnięte oczy i półotwarte usta. Stanął przy otwartych drzwiach za Karimem, podczas gdy jego kolega o żywym spojrzeniu oparł się pośladkiem o biurko.

– Cóż, Abd al-Karim. Jestem kapitan Tellier.

Był ruchliwy i niezręczny, jakby nie dawał sobie rady z własnym wzrostem. Tłuste blond włosy miał związane w kucyk i wyglądał, jakby pierwszy raz w życiu włożył marynarkę. Karim nie od razu dostrzegł, że kapitan ma zajęczą wargę. Od tej chwili nie widział niczego innego, tylko tę rozszczepioną górną wargę i widoczne w szczelinie żywe mięso, które wszystko tłumaczyło: ostre spojrzenie, niezgrabną sylwetkę, mściwy głos.

– Co słychać, Abd al-Karim?

Karim chciał wspomnieć o zbyt ciasnych kajdankach, ale obawiał się, że długo nie będzie mieć okazji, aby sformułować jakąkolwiek prośbę. Odchrząknął, pragnąc jak najszybciej wyjaśnić, że trzeba się zająć jego matką, lecz na samą myśl o matce zakręciło mu się w głowie: uwięziona przez Mauluda Ibn Barakę pewnie nadal jest w niebezpieczeństwie, a Nazir… Nie zdążył jednak otworzyć ust; kapitan Tellier nie zadał pytania po to, żeby Karim na nie odpowiedział, tylko po to, by mógł usłyszeć jego głos.

– Nie będziemy tu siedzieć przez całą noc. Strzelałeś do kandydata na prezydenta. Teraz nam powiesz, dlaczego to zrobiłeś, kto ci dostarczył broń i dlaczego na rękojeści wygrawerował litery SRAF, powiesz nam wszystko, ale zaczniesz od wyjaśnienia, gdzie możemy znaleźć twoją komórkę.

– Moją komórkę?

– Tak, twoją komórkę. Nikomu nie wmówisz, że nie masz komórki, więc gdzie ona jest? Nie znaleźliśmy jej ani przy tobie, ani na placu przed merostwem. No więc? Gdzie jest twoja komórka?

Karim nie wykrztusił ani słowa; chętnie by powiedział, że wyrzucił komórkę na moście, ale nie był pewien, czy ta scena mu się przyśniła, czy naprawdę miała miejsce. Kapitan Tellier zorientował się, że chłopak odpływa. Gdy po raz drugi wymówił słowo „komórka”, wywołało ono u Karima taki sam efekt, jakby zostało wypowiedziane w obcym języku.

– No dobrze, uspokójmy się – podjął kapitan. – Nie wiesz, co to komórka, ale chyba pamiętasz, co to takiego numer telefonu, prawda?

Karim kiwnął potakująco głową, gdyż całkowita cisza nasilała jego zawroty głowy.

– Okej, to teraz na kartce papieru napiszesz nam nazwiska i numery telefonu wszystkich członków swojej rodziny i znajomych. Rozumiesz? Możesz to dla nas zrobić?

– Ale przecież oni nie mają nic wspólnego z… – ocknął się nagle Karim.

Do pomieszczenia wszedł funkcjonariusz, który podał kapitanowi jakiś dokument. Była to kartoteka Karima z krajowego rejestru karnego, zawierająca listę wszystkich popełnionych przez niego wykroczeń. Podczas lektury dolna warga kapitana drżała.

– Kradzież, znieważenie funkcjonariusza, handel środkami odurzającymi, przemyt, niszczenie mienia publicznego… No cóż, jak widzę, nie jesteś tu całkiem nowy. Będziesz musiał nam wytłumaczyć, jak się przechodzi od dilerki do zabójstwa na tle politycznym, ale na razie zrób tylko ten spis, o który prosiłem, okej? No, dalej, cała lista kontaktów plus rodzina.

– Mogę najpierw zadzwonić?

Kapitan zerknął na swojego kolegę z tak komicznie błędnym grymasem i w sposób tak karykaturalny, że gdyby nie został kapitanem w policji do walki z terroryzmem, bez cienia wątpliwości mógłby bywać na festiwalach niezależnego rocka z nieodłączną puszką heinekena w dłoni, skrętem w ustach i tym samym spłowiałym blond kucykiem, jak ci wszyscy podstarzali młodzieńcy, którzy mimo upływu lat starają się zachować swoje dawne nawyki zbuntowanych nastolatków. Jednak głos kapitana Telliera, choć brzmiał jak głos podstarzałego młodzieńca starającego się ukryć skazę na górnej wardze, tylko chwilami sprawiał wrażenie życzliwego. Kapitan zignorował pytanie Karima i drążył dalej:

– Zapisujesz wszystkich, kogo sobie przypomnisz: braci, siostry, kuzynów, kuzynki, wujaszków, tatę, mamę…

– Co im chcecie zrobić? – zaniepokoił się Karim.

Kapitan wyprostował się. Jego rozdrażnienie objawiało się długimi wdechami i mechanicznym wyciszaniem głosu.

– Musimy przesłuchać wszystkich, którzy cię znają, zwykła rutyna.

– Wyrzuciłem komórkę – oświadczył nagle Karim. – Wyrzuciłem z mostu do rzeki.

– Wyrzuciłeś komórkę do Sekwany? O której? Dlaczego?

– Z powodu zdjęć… ale… nie wpadła do wody… – przypomniał sobie Karim, nawet nie próbując oddzielić prawdy od snu: wszystkie informacje jawiły mu się jak szczegóły ujrzane podczas drzemki w późnych godzinach popołudniowych.

Kapitan mocno odchylił głowę i skierował podbródek do sufitu.

– A zegarki? Dlaczego miałeś na ręce dwa zegarki?

– Ja… zapomniałem…

– Posłuchaj, braciszku, chyba nie zdajesz sobie sprawy, co zrobiłeś. Ale mamy czas, żeby o tym pogadać. Dużo czasu.

Karim spuścił wzrok.

– Dwa razy byłeś zatrzymywany na dwadzieścia cztery godziny. Czyli wiesz, jak to wygląda, prawda? Godziny przesłuchań przez takich jak ja, którzy bez przerwy na ciebie wrzeszczą. Tyle że my nie jesteśmy z brygady do walki z przestępczością z Saint-Étienne-sur-Loire, tu jest siedziba policji do walki z terroryzmem. Więc pozwól, że ci wytłumaczę. Prokurator postawi ci najpoważniejsze zarzuty, jakie można znaleźć w kodeksie karnym. My będziemy cię przesłuchiwać przez czterdzieści osiem godzin, po tych pierwszych czterdziestu ośmiu godzinach prokurator przedłuży ci areszt o kolejne czterdzieści osiem i znowu, aż do stu czterdziestu czterech. Spróbuj sobie wyobrazić, jak się będziesz czuć po tych stu czterdziestu czterech godzinach. Jesteś dobry w rachunkach? Wszyscy Arabowie są dobrzy w rachunkach, no nie? Sto czterdzieści cztery godziny, ile to jest dni? Sam sobie policz. – Kapitan zmarszczył lewy policzek i przejechał palcem po powiekach, jakby wycierał niewidoczne krople potu. – Możemy oczywiście skończyć w jedną noc, o ile nam wszystko powiesz. To zależy od ciebie, od tej chwili wszystko zależy od ciebie.

5

Oszołomiony umysł Karima zaczął dodawać czterdziestoośmiogodzinne bloki. Dla wygody zaokrąglił czterdzieści osiem do pięćdziesięciu i wyszła mu szaleńcza liczba sześciu dni, podczas gdy jego drżąca ręka wypisywała imiona ciotek. Szybko zdał sobie sprawę, że nie pamięta żadnego numeru telefonu, nawet własnego stacjonarnego.

Kapitan zauważył, że długopis znieruchomiał u góry drugiej kolumny. Karim już chciał poprosić go o pomoc przy znalezieniu numeru telefonu matki, gdy z korytarza usłyszał głos Nazira.

Bezwiednie zamarł z lewą ręką wokół prawego nadgarstka, a jego oddech przyśpieszył; po chwili poczuł szalejący puls w żyle na napuchniętym od ucisku kajdanek przedramieniu.

– Co jest? – zapytał kapitan. – Ducha zobaczyłeś?

Karim pochylił głowę i ujrzał na korytarzu wysoką ciemną sylwetkę, która wydawała policjantom rozkazy tym samym nieznoszącym sprzeciwu tonem, jaki często można było usłyszeć u Nazira. Pomyślał, że może to jednak nie on, co po chwili, gdy postać obróciła się w jego stronę, okazało się prawdą. Był to młody mężczyzna o regularnych rysach twarzy, lodowato niebieskich oczach i włosach równie intensywnie jasnych, jak Nazira były ciemne; ubrany w czarny garnitur i granatowy krawat, stał oparty na lasce.

Zbliżył się do pokoju, w którym przesłuchiwano zatrzymanych, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Karima. Kiedy wszedł, kapitan na znak szacunku wstał i poprawił poły marynarki.

– Więc to jest nasz zawadiaka? – zapytał nowo przybyły głosem, w którym brzmiał tak samo złowrogi śmiech jak w głosie Nazira. – Na Boga, toż to jeszcze dzieciak…

– Tak jest. Dopiero zaczęliśmy go przesłuchiwać.

– No to kontynuujcie, kontynuujcie – rzucił mężczyzna, nie przestając mierzyć Karima wzrokiem. – Pani minister pragnie zapewnić, że macie jej pełne zaufanie. Proszę na słówko, kapitanie.

Kapitan ruszył za nim. Karima urzekła siła bijąca od tego trzydziestolatka, który potrafił wymusić na swoim otoczeniu tak idealne milczenie. Choć nawet na nikogo nie spojrzał, obaj oficerowie, starsi od niego o jakieś dwadzieścia lat, wyprężyli się jak potulni gimnazjaliści wezwani na rozmowę do gabinetu dyrektora.

Po wyjściu na korytarz mężczyzna zapytał kapitana, co dotychczas udało się z Karima wyciągnąć. Tellier wspomniał o komórce, moście i innych szczegółach, które „szczeniak” sobie przypomniał: stateczek wycieczkowy, tylna elewacja katedry Notre Dame…

– Sam widzisz, jaki jesteś ważny – oznajmił kapitan, gdy jasnowłosy duch pożegnał się i oddalił, opierając się na lasce. – Obudziłeś zainteresowanie samego dyrektora gabinetu minister spraw wewnętrznych.

Karim nie słuchał; nie potrafił sobie przypomnieć rysów twarzy jasnowłosego mężczyzny. Wszystko, co zapamiętał, to jego niewiarygodnie niebieskie spojrzenie i dołeczek w podbródku.

– No dobra, to na czym stanęliśmy?

– Wiem, że mam prawo do adwokata – zaryzykował Karim, odzyskując przytomność umysłu.

– No, no, lepiej byś się przymknął – rzucił drugi policjant, którego zachrypnięty głos Karim usłyszał po raz pierwszy. – Mam uwierzyć, że znasz jakiegoś adwokata?

Karim zaczerwienił się po uszy. Podczas poprzednich zatrzymań widział, jak wyglądają adwokaci z urzędu. Zazwyczaj byli to studenci z roztargnieniem wertujący akta przydzielonego im klienta, a jednocześnie bez przerwy wysyłający esemesy. Znakomicie natomiast pamiętał reportaż w programie Envoyé spécial o mecenasie Aribim, którego dziennikarze pragnący mu zniszczyć reputację przezwali „adwokatem Arabów”. Należał do gwiazd palestry, mówił najczystszą francuszczyzną i doprowadził do uniewinnienia dziesiątków oskarżonych, samych Arabów.

– Chcę, żeby moim obrońcą był mecenas Aribi.

Miał wrażenie, że przywołuje jakąś postać z Dragon Ball Z.

– Mecenas Aribi? – powtórzył kpiąco porucznik. – Która izba?

– Co?

Karim nie zrozumiał, ale porucznik raczej nie zamierzał mu pomóc. Kapitan poczuł się zmęczony.

– W jakim mieście pracuje ten twój mecenas Aribi?

– Nie wiem. Pewnie w Paryżu.

Porucznik wyciągnął flamaster i zanotował nazwisko adwokata.

– Zadzwonimy do niego, jak zaczniesz gadać.

– Ale proszę pana… – Karima nagle ogarnęła panika. – Moja matka, trzeba koniecznie coś zrobić, ona…

– Co z nią?

Od porucznika biła taka nienawiść, że Karim zupełnie skołowaciał.

– Chcę porozmawiać z matką, trzeba do niej zadzwonić, ona…

– Nie – przerwał mu kapitan Tellier. – Prokurator formalnie odebrał ci prawo do telefonów. To mogłoby zaszkodzić w śledztwie.

– Przecież oni nie mają z tym nic wspólnego! To moja rodzina!

– Dla ciebie to rodzina – uciął Tellier – a dla nas przestępcza siatka. Nie pozwolimy ci ostrzec pozostałych członków siatki, chyba tyle jesteś w stanie zrozumieć?

6

W Szpitalu Północnym w Saint-Étienne Fu’ad kilkakrotnie przespacerował się między pokojem, w którym po zasłabnięciu położono starą ciotkę Zalichę, a pawilonem oddziału ratunkowego, gdzie po dokonaniu analizy we krwi Rabi’i stwierdzono śladowe ilości GHB, słynnej pigułki gwałtu.

Pielęgniarka na oddziale ratunkowym nie wiedziała, w co ręce włożyć. Podała środki uspokajające Rabi’i, która od czasu, gdy usłyszała nowinę, przechodziła czwarty atak paniki. Fu’ad zapytał, czy może porozmawiać z pielęgniarką na osobności. Miała podkrążone oczy i wyglądała, jakby lada moment miała wybuchnąć.

– Będziecie badać, czy była… napastowana?

– Chodzi panu o napastowanie seksualne, tak? Oczywiście, że będziemy. Proszę pana…

– Kiedy?

Pielęgniarka, która właśnie wymieniała worek kroplówki, zamarła w pół ruchu i z zamkniętymi oczami obróciła się w stronę Fu’ada.

– Szanowny panie, jak pan widzi, jest nas dzisiaj mniej niż zwykle, proszę więc iść dotrzymać towarzystwa ciotce, napić się kawy, cokolwiek, tylko proszę pozwolić nam pracować, zgoda?

Mentorski ton, na który w ostatniej chwili wpadła przy słowie „zgoda”, tak zirytował Fu’ada, że jego szczęki i kark napięły się jak u szarżującego byka.

Po wizycie u ciotki Zalichy, która spała w pokoju na trzecim piętrze, po upewnieniu się, że mała Luna znalazła opiekę u babki, po wielokrotnych kursach windą z umysłem kurczowo wczepionym w zapach szpitalnej zupy, aby nie myśleć o tym, co się stało, Fu’ad stanął w końcu nad drzemiącą Rabi’ą i zrozumiał, że nie dotrwa do końca dnia, jeśli się nie dowie, co u Jasminy.

Wyciągnął telefon i przejrzał listę nieodebranych połączeń, szukając imienia ukochanej. Nie było go. W chwili, gdy miał nacisnąć zielony klawisz swojej nieśmiertelnej, kupionej siedem lat temu nokii, zdał sobie sprawę, że to niemożliwe, że nie może ot tak, po prostu do niej zadzwonić: jego ukochana to córka Szawisza, a Szawisz to człowiek, któremu jego młodszy kuzyn dopiero co strzelił prosto w twarz.

Po raz pierwszy od lat Fu’ad zamarzył o kimś starszym, kogo mógłby poprosić nie tyle o radę, ile o precyzyjną, szczegółową, a przede wszystkim bezdyskusyjną instrukcję, jakie kroki powinien podjąć.

Ta starsza osoba niestety nie istniała. O jakich zresztą krokach może być mowa, skoro sama droga rozsypuje się na jego oczach?

Krążąc wte i wewte po korytarzu oddziału ratunkowego, dostrzegł wuja Idira, który natarczywie przepytywał pielęgniarkę o tlenionych włosach, stojącą pod tablicą z nazwiskami pacjentów. Wuj nie golił się od poprzedniego dnia; na widok jego szczeciniastego policzka i zagubionego wyrazu twarzy Fu’ad pomyślał, że po ostatniej godzinie wydarzenia poprzedniego dnia wydawały się tak odległe, jakby miały miejsce miesiąc wcześniej. Ślub Slima, profanacja czcigodnego wuja Farhata. Odstępy czasowe zaczęły się zazębiać, wirować jak w kalejdoskopie, aż Fu’ad, który nie spał od przynajmniej trzydziestu sześciu godzin, musiał oprzeć się plecami o ścianę, żeby nie utracić równowagi.

– Fu’ad, gzie jest Rabi’a?

Wuj Idir miał łzy w oczach. Upał i sweter w czerwoną kratę, który uznał za stosowne włożyć na koszulę, sprawiły, że jego pociągła twarz napuchła i nabrała niepokojącego koloru. Fu’ad położył rękę na ramieniu wuja, zbierając w sobie całą energię, jaka mu jeszcze pozostała, by nie wybuchnąć płaczem.

– Wiziałeś w telefizji? Wiziałeś Karima?

Wuj nie mógł dojść do siebie. Fu’ad zaprowadził go do pokoju Rabi’i i posadził na jedynym krześle przeznaczonym dla gości.

– Chcesz szklankę wody, wujku? Chcesz wody?

Wuj Idir nie odpowiadał. Patrzył na leżącą w łóżku szwagierkę, starając się opanować przerażenie, jakie go ogarnęło w chwili, gdy twarz Karima pojawiła się na wszystkich ekranach telewizyjnych Francji.

– Zwoniłeś na policję, zieby im powiecieć?

Fu’ad chciał zapytać: dlaczego ja? dlaczego to właśnie ja miałbym dzwonić na policję?

Z plastikowym kubeczkiem w ręce poszedł do toalety, położył dłonie na krawędzi sedesu i zmusił się do wymiotów. Potem wyprostował się i ochlapał twarz wodą, sam siebie oszukując, że sprawy mają się lepiej.

– Zaraz do nich zadzwonię – powiedział do wuja, wróciwszy do pokoju. – Ale musimy też zadzwonić do adwokata. Karim będzie potrzebować obrońcy. My zresztą również.

– My równieś? – powtórzył wuj, podnosząc na siostrzeńca wzrok, w którym niepokój mieszał się z niezrozumieniem.

Fu’ad przypomniał sobie, jak w sali weselnej naśladował jego wiejski akcent, a Rabi’a dostała takiego napadu śmiechu, że aż musiała się zgiąć wpół, by nie popuścić.

– My wszyscy – odpowiedział Fu’ad, wychodząc z pokoju i nawet nie próbując ukryć emocji.

7

W pierwszej kolejności nie podpalono samochodu, tylko skuter przy głównej ulicy willowej osiedla Rameau-Givré w Grogny. Przez następne dwadzieścia minut jego właścicielka nic o tym nie wiedziała: przyjechawszy spędzić niedzielę wyborczą w towarzystwie ojca, Ja’il Zajtun siedziała właśnie w toalecie z macbookiem na kolanach, zatopiona w lekturze serwisu Avernus.fr, nowej biblii jej ojca, na której poranny wstępniak autorstwa Putéolego, szefa serwisu, stanowczo wzywał do niegłosowania na Szawisza.

Piętnaście wieków historii, żeby tego doczekać? Piętnaście wieków przelewania krwi, potu i łez, piętnaście wieków dziejów Francji, żeby jakiś liberalny, kosmopolityczny eurodeputowany został przez cynicznych speców od reklamy mianowany Zbawcą Narodu? Piętnaście wieków patriotyzmu, by zobaczyć, jak jakiś mistrz komunikacji wdzięczy się do agencji ratingowych i bardziej dba o to, aby go pokazywano od lepszego profilu, niż o los Francji?

Ja’il już miała wyjść z toalety i po raz drugi tego dnia pokłócić się z ojcem, gdy na wyświetlaczu iPhone’a zobaczyła najczęściej widywane zdjęcie ze swojej listy kontaktów: Fu’ada.

– Ja’il? Słyszysz mnie?

– Mój Boże, Fu’ad, widziałeś? To jakiś smarkacz! Jakiś osiemnastoletni smarkacz!

– Ja’il, muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego.

Jego głos był cichy i pełen bólu. W niczym nie przypominał ryku lwa ani donośnego głosu Stentora, którego karierą kierowała od czasu Bohatera meczu.

Ja’il przejechała palcami po gęstej rudej czuprynie, podczas gdy Fu’ad wyjaśniał, że tym osiemnastoletnim smarkaczem jest jego młodszy kuzyn Karim.

Przez kilka sekund siedziała w milczeniu przed ekranem komputera rozłożonego na jej nagich kolanach, z szeroko otwartymi, choć nic niewidzącymi oczami. Nie mogąc jej zobaczyć, Fu’ad nie był pewien, czy połączenie nie zostało przerwane.

– Ja’il?

– Fu’ad, ja… mój Boże, ja nie wiem, co powiedzieć.

– Musisz mi pomóc.

– Oczywiście – odparła, nie mając pojęcia, o co Fu’ad może ją poprosić.

– Ja’il, potrzebuję adwokata. Najlepszego, jakiego można znaleźć.

Wzięła się wreszcie w garść. Położyła iPhone’a na stercie rolek papieru toaletowego i przestawiła go na tryb głośnomówiący, żeby poszukać w kontaktach nazwiska adwokata, z którego usług dyrektorka jej agencji korzystała dwa lata wcześniej.

– Znajdę, nie bój się. Znam jednego karnistę, młody facet, pracuje w jednej z najlepszych kancelarii…

– Nie chcę być natrętny, ale to bardzo, bardzo pilna sprawa…

– Tak, już, ja…

Nie zdążyła jednak skończyć zdania. Jej ojciec załomotał w drzwi łazienki.

– Tato, co ci odbiło?

– Ja’il! Podpalili twój skuter!

– Oddzwonię – rzuciła do Fu’ada.

Gdy wyszła z toalety, zobaczyła, że ojciec wspiął się na taboret i próbuje zdjąć coś z górnej półki biblioteki zajmującej całą ścianę salonu.

– Co ty robisz, tato?

Pan Zajtun nie odpowiadał. Ja’il podbiegła do okna i rzeczywiście zobaczyła własny skuter stojący w płomieniach obok śmietnika. Ojciec zszedł z taboretu, trzymając w rękach swój karabin z czasów wojny algierskiej.

– Co ty wyprawiasz? Czyś ty kompletnie oszalał?

– No nie, co za dużo, to niezdrowo! – uniósł się pan Zajtun, podkreślając swój akcent repatrianta z Algierii. – Zmusili do wyjazdu panią Zelmatti, zmusili do wyjazdu nieszczęsnego Serge’a Touatiego, chyba nie myślisz, że mnie też im się uda zmusić do wyjazdu!

Ja’il chciała wyjąć karabin z rąk ojca, ale panicznie bała się broni. Zresztą on i tak nie był w stanie odblokować mechanizmu podajnika. Widziała, jak gniew opuszcza jego drżące dłonie i wypływa na dolną część twarzy. Teraz staruszek zacznie się dławić, wrzeszczeć i przeklinać. Wpadnie w gniew i zacznie mamrotać sam w swoim kącie, czyli wszystko w normie.

Zadzwoniwszy na policję, Ja’il przyglądała się przez okno krwawym promieniom słońca schodzącego coraz niżej na drugim końcu ulicy. Jej skuter cicho płonął; wyglądał tak surrealistycznie, że Ja’il niemal przestała o nim myśleć.

Kuzyn Fu’ada strzelał do Szawisza.

Im częściej powtarzała sobie w duchu to zdanie, aby mu nadać jakąkolwiek treść, tym bardziej słowa zaczynały żyć własnym życiem i wyglądać jak abstrakcyjne woluty, pozbawione wszelkiej natury i niemogące już nieść żadnego znaczenia.

Zamknęła oczy, a po chwili znowu je otworzyła na ciche, jakby sparaliżowane sąsiedztwo. Widoczna w oddali sala koncertowa imienia Baldassare Galuppiego bez trudu górowała majestatem nad całą okolicą; w pogodne wieczory zawsze następował moment, gdy tarcza zachodzącego słońca pojawiała się w idealnie prostokątnym prześwicie tego ultranowoczesnego, niezwykle kosztownego budynku, zdaniem jej ojca kompletnie zbędnego, który Szawisz zbudował na samym początku swojej pierwszej kadencji w Grogny.

– Mój Boże – prychnął pan Zajtun. – Masz pojęcie, że ludzie wciąż głosują?

– Wciąż głosują? Jak to możliwe?

Pan Zajtun dał córce znak, żeby zamilkła, ponieważ chciał posłuchać wiadomości na TF1. Wieczór wyborczy rozpoczął się cztery godziny wcześniej, niż planowano, wydaniem specjalnym z wklejonym w narożniku ekranu ujęciem opustoszałego placu przed merostwem w Grogny, upstrzonego ponurymi żółtymi taśmami pozostawionymi przez policję. W studiu pojawiali się kolejni goście, politycy kierowali swe myśli ku rodzinie Szawisza. Według najnowszego komunikatu on sam był w stanie krytycznym, ale wobec braku bardziej szczegółowych informacji o stanie jego zdrowia wybory toczyły się dalej. Zgodnie z zapowiedzią za godzinę miała się odbyć konferencja prasowa przedstawiciela Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odpowiedzialnego za organizację wyborów prezydenckich.

W oczekiwaniu na przyjazd policji Ja’il wyszła z papierosem na balkon, żeby zadzwonić do zaprzyjaźnionego adwokata. Gdy tak stała i ubijała tytoń w marlboro light, postukując filtrem o paznokieć kciuka i wahając się, czy go zapalić, dotarły do niej pierwsze, jeszcze dalekie odgłosy zamieszek.

Zza ostatniego domu na końcu ulicy, z bloków HLM osiedla Rameau-Givré, wylała się fala gówniarzy w kominiarkach. Dziwne dźwięki eksplozji dotarły aż do spokojnej dzielnicy willowej, w której mieszkał pan Zajtun.

Ja’il gestem przywołała ojca na balkon, skąd razem obserwowali nadciągającą na ich ulicę grupę czternasto-, piętnastolatków trzymających w rękach koktajle Mołotowa, którymi rzucali równie łatwo, jakby to były petardy, we wszystkie samochody, jakie znalazły się na ich drodze, i wykrzykujących hasło, które miało się stać lejtmotywem nadchodzących rozruchów:

– Sar-ko mor-der-ca! Sar-ko mor-der-ca!

Pan Zajtun błyskawicznie zamknął okiennice i w półmroku, słabo rozświetlonym przez zepsutą lampę halogenową, zaczął szukać naboi do swojego starego karabinu, tyle że tym razem na poważnie.

8

Wielki Momo przeczekał wyjazd Fu’ada i matki Karima, po czym wrócił do piwnicy po zawinięty w szmatę pistolet, który ukrył pod bluzą dresową; nigdy w ciągu ostatnich miesięcy broń nie wydała mu się tak ciężka, nawet kiedy Karim dał mu ją po raz pierwszy, żeby przyjaciel też mógł sobie poćwiczyć. Momo najpierw uznał to za dziwny pomysł, ale po pewnym czasie nawet zaczął to lubić, zwłaszcza pod wpływem zachęt ze strony Nazira, kuzyna Karima, od którego dostali broń i pieniądze na rozkręcenie czegoś, co nazywali „swoim małym biznesikiem”.

Wsiadł do tramwaju przy placu Sadi-Carnot, przy czym wpadł na dobry pomysł, żeby kupić bilet, skasować go i usiąść tuż za motorniczym, słusznie przypuszczając, że wezwana przez kontrolerów straż miejska będzie się raczej kierować na tył wagonu. Jazda wlokła się chyba z godzinę. Wielki Momo miał w głowie tylko jedną myśl, niejasną i postrzępioną, której tematem głównym był jego najbliższy przyjaciel; w żadnym jednak momencie myśl ta nie zamieniła się w klarowne zrozumienie sytuacji, w jakiej znalazł się Karim, a pośrednio on sam.

Gdy w końcu dojechał do placu Bellevue w południowej części miasta, ociekał potem. Jakiś gość z dzielnicy rozpoznał go i podszedł zagadać.

– Odwaliło ci czy jak? Przy takiej pogodzie nosić dres! Na rany, wyglądasz jak Turek!

Powszechnie uważano, że latem Turcy ubierają się ciepło, a zimą chodzą w samej koszuli. Wielki Momo bał się, że broń wyleci mu spod dresu. Pożegnał się więc z natrętem i ruszył dalej, rozglądając się, czy wśród ligustrów wokół jego bloku nie kryją się policjanci.

Ojciec drzemał przed telewizorem. Jego chrapanie nie do końca zagłuszało podekscytowany głos dziennikarki powtarzającej informację dnia dla tych, którzy dopiero włączyli telewizor po powrocie z innej planety.

Jego wierny owczarek niemiecki Sultan zorientował się, że Wielki Momo jest mocno zdenerwowany; szczeknął parę razy w jego kierunku, obracając pysk raz w lewo, raz w prawo i od czasu do czasu węsząc jak bawół.

Siąkając nosem, Wielki Momo pogłaskał go po łbie. Potem szybko poszedł do swojego pokoju i wepchnął parę ciuchów do sportowej torby. Zamykając ją, zawahał się, czy nie włożyć do środka pistoletu. Lepiej byłoby wyrzucić go gdzieś po drodze. Ale perspektywa, że będzie łazić po ulicy, mając przy sobie ukrytą broń, wydała mu się nie do przyjęcia. Spróbował ukryć pistolet w adidasie, w końcu owinął go w ręcznik i upchnął jednak na dnie torby.

A potem stanął nieruchomo na środku pokoju, w którym panował kompletny bałagan.

Sultan patrzył na niego z otwartym pyskiem, próbując zrozumieć, co się dzieje. Wielki Momo rozpiął suwak bluzy dresowej i zobaczył, że jego T-shirt aż zmienił kolor od potu. Rozebrał się i stanął z nagim torsem naprzeciw psa, zastanawiając się, czy zwierzę rozumie, do jakiego stopnia fałdy na jego brzuchu są obrzydliwe, gdy nagły dzwonek do drzwi wejściowych osadził go w miejscu.

Jeśli nie otworzy od razu, ojciec obudzi się i trzeba będzie wszystko mu wytłumaczyć; jeżeli natomiast otworzy i okaże się, że to policja, będzie zgubiony.

Z trudem włożył pierwszy z brzegu T-shirt, którym okazała się koszulka piłkarskiej reprezentacji Algierii, po czym podszedł do drzwi i wyjrzał przez judasza. Za drzwiami stała sąsiadka z chlebem i przygotowanym rano tażinem. Jego owdowiały ojciec był tak uprzejmy, że wszystkie damy z dzielnicy pałały do niego uczuciem i przynosiły mu kuskus, ciastka, a nawet resztki baraniny. Wielki Momo przyjął od sąsiadki chleb z tażinem i wyjaśnił, że bardzo się śpieszy.

– Co tam knujesz, mały konspiratorze?

– Nic takiego! – wykrzyknął.

Niemile zaskoczona niesympatycznym tonem, który po raz pierwszy usłyszała z ust Wielkiego Momo, sąsiadka obróciła się na pięcie i bez słowa odeszła.

Najtrudniej było pożegnać się z Sultanem. Czując po przerywanym oddechu ojca, że wkrótce się obudzi, Wielki Momo musiał otrzeć łzy i jak najszybciej wyjść. W ustach nadal czuł smrodliwy oddech wiernego owczarka. I tego wspomnienia kurczowo się uczepił, gdy ponownie wyszedł na dwór i odkrył, że broń palna – niezależnie od tego, czy jest schowana w bluzie dresowej, czy na dnie torby – waży absurdalnie dużo, jeśli, jak w tym przypadku, ma choćby pośredni związek z zabójstwem deputowanego Republiki.

Rozdział 2Machina

1

Plac przed merostwem w Grogny zamknięto, żeby faceci z dochodzeniówki mogli dokonać oględzin i pobrać próbki do badań. Za barierkami strzeżonymi przez ubranych w stroje bojowe funkcjonariuszy CRS gromadzili się sklepikarze, okoliczni mieszkańcy i przygodni gapie, niepotrafiący opuścić miejsca, które przekształciło się w scenę zbrodni, i niemogący do końca uwierzyć w to, co się tu stało. Wciąż przybywali nowi dziennikarze, których siły porządkowe bez skrupułów odpierały. Atmosfera zrobiła się nerwowa, gdy radny miejski z otoczenia Szawisza potrącił jednego z kamerzystów i przewrócił jego dźwiękowca.

Dokładnie na wprost merostwa, nie zwracając uwagi na całe zamieszanie, ubrany w sam podkoszulek właściciel chińskiej knajpki zmiatał confetti spod drzwi swojego zakładu. Zręcznym drgnięciem warg regularnie strząsał słupki popiołu z trzymanego w ustach papierosa na dopiero co zamiecioną ulicę, być może rozmyślając o chwili, gdy wszyscy ci czatujący na ciąg dalszy gapie poczują ssanie w żołądku.

Zgromadzeni na podjeździe pod ratuszem czekali na prokuratora miasta Paryża. Bowiem wszystkie akty terrorystyczne dokonane na terytorium kraju leżały we właściwości trybunału paryskiego: tego typu sprawy zawsze trafiały do sędziów i prokuratorów miasta Paryża, niezależnie od tego, czy przestępstwo zostało popełnione pod korsykańskim słońcem, czy w lasach Bretanii.

Jeszcze przed przyjazdem prokuratora, który miał zlecić prowadzenie śledztwa wybranej przez siebie formacji policyjnej, w nieoznakowanej furgonetce zaparkowanej na skraju placu przesłuchiwano Valérie Simonetti, szefową ochrony Szawisza. „Walkiria” siedziała wyprostowana na ławeczce, na której zazwyczaj siadywały osoby legitymowane. Dwóch policjantów z brygady antyterrorystycznej odebrało jej broń i słuchawkę douszną. Pułkownik Simonetti odpowiadała na ich pytania krótkimi, precyzyjnymi zdaniami. Jej głos nie drżał. Twarz nie wyrażała choćby śladu niepokoju. Dłonie spoczywały płasko na złożonych kolanach. Tylko sztywna postawa i gładkie, odrobinę bardziej niż zwykle napięte policzki pozwalały odgadnąć, że jest załamana.

– Czyli nie było żadnych błędów w procedurze – zastanawiał się na głos jeden z policjantów, bazgrzący po kartce, na której miał sporządzać notatki. – Pani zdaniem jedyny element poza normą to major Coûteaux, który w ostatniej chwili poprosił o zmianę stanowiska… Ale nie zgodziła się pani, żeby był „kewlarowym”, i przydzieliła go do drugiego kręgu ochrony osobistej, zgadza się?

– Tak jest – odpowiedziała szefowa ochrony.

– Sądzi pani, że to major Coûteaux ponosi odpowiedzialność za przeoczenie zamachowca w tłumie?

– Nie oskarżam swoich ludzi bez dowodów – odparła Valérie, krzyżując wzrok z policjantem mającym niższą szarżę niż ona. – Jeśli kogokolwiek można w tej sprawie winić, to tylko mnie.

Oficer przewrócił kartkę w notesie.

– Chciałbym, żeby mi pani opowiedziała o zagrożeniach, o jakich była pani informowana przez DCRI. Kiedy dowiedziała się pani o Nazirze Narruszu, kuzynie zamachowca?

– Dwa tygodnie temu. Uzyskałam dostęp do akt ekipy śledczej, która go rozpracowywała, oraz parokrotnie spotkałam się z Boulimierem.

Prefekt Boulimier, należący do kręgu ludzi zbliżonych do Sarkozy’ego, kierował DCRI od chwili jej powstania, czyli od dwa tysiące ósmego roku.

– Nigdy nie było żadnych tarć między pani ekipą a ludźmi rozpracowującymi Nazira Narrusza?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Kiedy dostawałam nowe informacje, wzmacniałam ochronę deputowanego Szawisza. Dostosowywałam się. Wszyscy moi ludzie mieli przy sobie zdjęcie Narrusza, jednak znacznie więcej uwagi przywiązywaliśmy do tropu Al-Ka’idy. Reszta wyglądała mało poważnie. Poza tym…

Jej słowa przerwało wejście do furgonetki dwóch mężczyzn. Podobnie jak oficerowie z brygady antyterrorystycznej mieli na sobie ciemne, źle dobrane garnitury. I tak samo jak tamtych można by ich wziąć raczej za przedstawicieli handlowych niż za supergliny. Tyle że w przeciwieństwie do oficerów z brygady antyterrorystycznej ci dwaj nie pracowali w DCRI, lecz w IGS, czyli w wydziale wewnętrznym zajmującym się przestępstwami popełnianymi przez policjantów. W furgonetce powstało pewne zakłopotanie, do którego nowo przybyli byli przyzwyczajeni, lecz u tej, którą mieli powiadomić, że na czas śledztwa zostaje zawieszona w obowiązkach służbowych, a następnie przesłuchać, ich przybycie nie wywołało nawet najlżejszego drgnięcia powiek.

– Generalny Inspektorat Policji Narodowej – oznajmił pierwszy z przybyłych, nie zawracając sobie głowy podaniem swego nazwiska. – Powiedziano nam, że prokurator jest już w drodze. Proponuję, żebyśmy się przenieśli do naszej siedziby, będzie nam łatwiej rozmawiać…

Valérie Simonetti wstała miękkim, pewnym ruchem. Pochyliła się, żeby nie uderzyć głową o dach furgonetki, i wysiadła, mając po obu bokach funkcjonariuszy IGS, nad którymi górowała wzrostem. W drodze do samochodu po raz ostatni spojrzała na podjazd przed ratuszem. Na wspomnienie strzału głębiej wciągnęła powietrze. Dotknęła tylnych drzwi auta, którym miała jechać jak zwykła podejrzana. Od chwili strzału nagromadziło się w niej tyle wściekłości, że zanim kierowca odblokował zamek, omal nie urwała klamki.

2

– Jesteś młody, ale bezwzględnie musisz jedną rzecz zrozumieć, mój drogi zastępco: w naszym kochanym kraju dla każdej służby stworzono służbę, która z nią rywalizuje: choć realizuje te same cele, a najwyższy interes narodu ma wypisany na frontonie swojej siedziby, zawsze będzie wolała wkładać kij w szprychy służby konkurencyjnej niż zgodnie z nią współpracować. Tak, tak… Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Prefektura Policji w Paryżu, SDAT, czyli Wydział Antyterrorystyczny, i DCRI… Bo widzisz, dla tych, którzy za swój obowiązek poczytują żeglowanie po tych wzburzonych falach, wojna służb stanowi fakt równie fundamentalny jak samo istnienie przestępczości…

Jean-Yves Lamiel, potężny prokurator miasta Paryża, często wdawał się w tego rodzaju dywagacje, którymi teraz zamęczał swojego młodego zastępcę do spraw zwalczania terroryzmu, podczas gdy wiozący ich samochód dojeżdżał do Grogny. Lamiel miał najbardziej charakterystyczną gębę w całym paryskim sądzie, kształtem przypominającą gruszkę z karykatur Honorégo Daumiera, tyle że ta akurat gruszka wyglądała jak nafaszerowany witaminami organizm genetycznie zmodyfikowany: obwisłe policzki, dolna część twarzy opuchnięta, jakby miała za chwilę eksplodować, kosztem części górnej cechującej się komicznie cofniętym czołem i wyłupiastymi oczami.

Żeby ukryć swój prostacki wygląd, uciekał się do wykrętnej, akrobatycznej elokwencji, której ukoronowaniem była jego pasja moralizatorska, prawdziwy konik wielkiego prokuratora: zamiłowanie do pouczania zajmowało większą część jego dni, a jeśli wierzyć czwartej pani Lamiel, również nocy… Nigdy nie był tak szczęśliwy jak wówczas, gdy znajdował oryginalny sposób, aby przypominać prawdy oczywiste, które młodsi koledzy, rozdrażnieni jego beztroskim marnotrawstwem czasu na słowotok, tracili z oczu na skutek praktyki, rutyny i technicznych aspektów codziennej pracy.

– Pozwolisz, że coś ci narysuję – ożywił się Lamiel, odnosząc wrażenie, że jego zastępca nie poświęca mu całej swej uwagi. – Są to sprawy, o których rzecz jasna wiesz, ale jedynie abstrakcyjnie, natomiast… natomiast!… gdy przychodzi moment na podjęcie decyzji, choćby takiej, jaką wkrótce będę musiał podjąć, nie liczy się ani to, co człowiek wie w teorii, ani nawet to, że działa w sposób w pełni świadomy. Otóż nie: liczy się to, co człowiek widzi…

Przy słowie widzi jego oczy jeszcze bardziej wyszły z orbit.

Z kieszeni zapinanej na trzy guziki marynarki wyjął papierową serwetkę, z teczki luksusowe pióro, po czym narysował następujący schemat:

– Kiedy patrzysz na to bez żadnego opisu, co ci to przypomina?

Młody zastępca zrobił minę, jakby się koncentrował. Nie ośmielał się powiedzieć swojemu czcigodnemu szefowi, że nie przypomina mu to niczego z wyjątkiem Pac-Mana.

– Pozwól, że ci wyjaśnię. Duża głowa, która pożera małą, to wielka DCRI kochanego prefekta Boulimiera. Wyobraź sobie ekipy śledcze mające dostęp do tajnych akt, całą galaktykę tajniaków i agentów… A ta mała kulka bohatersko stawiająca opór tamtej, z którą dzieli te same pomieszczenia w Levallois, to SDAT, czyli Wydział Antyterrorystyczny kierowany przez pułkownika Mansourda. I powiem ci, że w SDAT pracują najlepsi gliniarze do walki z terroryzmem we Francji, prawdziwa elita. Poza tym SDAT wchodzi w skład policji sądowej. Kiedy my, prokuratorzy, mamy wybierać policjantów do prowadzenia szczególnie delikatnych spraw, zawsze wolimy, żeby po słowie „policja” padało słowo „sądowa”, prawda? Wybór jest więc prosty: albo Boulimier, który podlega bezpośrednio ministerstwu, albo Mansourd, który dokładnie w tej chwili czeka w moim gabinecie w Pałacu Sprawiedliwości – czyli albo tajniacy, albo supergliny.

– Tak, ale…

– Masz rację: DCRI rozpracowywała Nazira Narrusza od kilku tygodni, ja sam wydałem zgodę na podsłuch czterech telefonów komórkowych oraz na fizyczne śledzenie paru typków… Byłoby więc logiczne, żebym pozwolił tej samej ekipie śledczej, która już zajmowała się Narruszem, na dalsze prowadzenie sprawy, prawda? A jednak chcę, żeby śledztwo prowadziła służba konkurencyjna, czyli SDAT. Możesz mi powiedzieć dlaczego?

– Bo w oczach opinii publicznej DCRI jest zbyt blisko władzy? Bo Sarkozy i Boulimier to przyjaciele od wielu lat?

– Oczywiście, ale nie tylko. Nie widzisz? Naprawdę nie widzisz?

Samochód zatrzymał się przy żółtych taśmach otaczających plac przed merostwem w Grogny. Kierowca nie wyłączał silnika, czekając na znak prokuratora, który wbił w swojego nieszczęsnego zastępcę przebiegły, a zarazem drapieżny wzrok i parsknął:

– To Pac-Man!

Zastępca skrzywił się.

– No właśnie, tak sobie myślałem, że…

– Spójrz na rysunek! Ja też jestem małą kulką pożeraną przez wielką głowę, jedynym prokuratorem na wysokim szczeblu mianowanym wbrew opinii prezydenta, „wysepką oporu wobec sarkozistowskiego zawłaszczania wymiaru sprawiedliwości”, jak napisano w moim portrecie opublikowanym na ostatniej stronie „Libération”… Wysepką oporu, ha, ha, ha! Lepiej by napisali: „Prokurator Lamiel, mała niestrawna kulka w paszczy Pac-Nation…”. Oto więc, co oświadczymy, mój drogi zastępco: wszczynamy postępowanie przygotowawcze, wyznaczamy sędziego śledczego, a samo dochodzenie powierzamy SDAT. Po tym oświadczeniu zaczną się szepty, spekulacje, ludzie pomyślą: wreszcie niezależna prokuratura, która nie chodzi na pasku władzy. Prokuratura tak niezależna, że zgadza się przekazać sprawę sędziemu śledczemu. Zostawiam ci ten rysunek – powiedział na zakończenie, po czym postękując i wysuwając język, dźwignął się z miękkiego siedzenia samochodu. – Masz w nim całe państwo. Może ci się przydać, gdy za dwadzieścia lat będziesz zajmować moje stanowisko…

Lamiel zobaczył kawalkadę furgonów CRS pędzących w kierunku dzielnic, w których zaczynały się starcia. Zapinając trzeci guzik marynarki, dodał:

– O ile za dwadzieścia lat będzie jeszcze jakieś państwo…

3

Początkowo zamieszki ograniczyły się do osiedla Rameau-Givré w Grogny, ale już przed osiemnastą około setki spalonych samochodów znaleziono wokół miejsc, gdzie gromadziły się tłumy wyborców: przy wyjściu ze stadionu Charléty, na Canebière, w centrach kilku miast na prowincji, gdzie często dochodziło do spontanicznych rozruchów.

Zupełnie innego rodzaju ogień płonął w samym sercu stolicy, kilka metrów od Pałacu Elizejskiego. Jedna z najbardziej emblematycznych postaci sarkozizmu, Marie-France Vermorel, minister spraw wewnętrznych, wezwała około trzydziestu osób do położonej w podziemiach ministerstwa sali międzyresortowego centrum antykryzysowego, wyposażonej w aparaturę high-tech i olbrzymi okrągły stół z mikrofonami, telefonami i ekranami dla każdego z uczestników. Na naradzie pojawiły się najgrubsze ryby francuskiej policji, włącznie z prefektem Boulimierem.

Żelazna dama z placu Beauvau kolejno zwymyślała wszystkich uczestników zebrania, nie bacząc na powagę ich urzędów.

– I jak ja teraz wyglądam? Ktoś ma na ten temat coś do powiedzenia? Zamach na życie kandydata na prezydenta… Gdzie my jesteśmy? W jakimś amerykańskim serialu? Któryś odcinek mi umknął? Nikt nie jest niezastąpiony, wbijcie to sobie do waszych małych, tępych łbów! Banda nieudaczników…

Gdy przyszła pora na Boulimiera, którego elitarne służby nie były w stanie przewidzieć zamiarów enigmatycznego Nazira Narrusza, stojący pod ścianami gorliwi asystenci mieli wrażenie, że gigantyczny, wiszący nad stołem szefów żyrandol w kształcie spodka zaraz spadnie na ich czcigodne łysiny.

Spotkanie dobiegało końca, gdy na dziedziniec Pierre-Brossolette ministerstwa wjechało czarne renault vel satis. Wartownik ze straży republikańskiej otworzył drzwi samochodu i zobaczywszy złoconą gałkę laski, rozpoznał młodego protegowanego pani minister. Mający dwadzieścia dziewięć lat Pierre-Jean Corbin de Montesquiou (do którego oficjalnie zwracano się panie de Montesquiou, a prywatnie P.J.) był zdecydowanie najmłodszym szefem gabinetu ministra we Francji. Studia w ENA ukończył jako drugi na roku, ale zamiast wstąpić do Generalnego Inspektoratu Finansów, Rady Stanu lub Trybunału Obrachunkowego, popełnił świętokradztwo i wybrał karierę prefekta. Montesquiou nigdy zresztą nie skrywał swoich ciągot ku administracji, a raczej niepohamowanego zamiłowania do suwerennej wszechwładzy, jaka się z nią wiązała. Pracę przy placu Beauvau rozpoczął jako doradca, szybko zyskując opinię niezastąpionego. Z formalnego punktu widzenia nie był dyrektorem gabinetu, które to stanowisko zajmował ktoś od niego starszy i mający mniej imponujący profil zawodowy; on sam był zastępcą dyrektora gabinetu, ale minister Vermorel, najbardziej zaufana współpracowniczka prezydenta, nazywała go swoją lewą ręką, dodając, że w ministerstwie nadzorującym policję lewa ręka jest zdecydowanie bardziej potrzebna.

Kto mógł, ten rozumiał, a nie było takich wielu. Montesquiou zrozumiał: jego gabinet mieścił się obok gabinetu pani minister, on sam dysponował samochodem z szoferem oraz miał prawo tykać i rugać sześćdziesięciolatków, którzy byli znakomitymi komisarzami, inspektorami i pracownikami administracji lokalnej, gdy on jeszcze koszulę w zębach nosił.

Wchodząc do holu centrum antykryzysowego, gdzie pani minister wciąż dawała upust swej złości, otrzymał kartkę, na którą rzucił okiem, i mruknął:

– Nie powinno się już zmienić.

Nie dał po sobie poznać, co sądzi o przekazanych mu danych. Lekko uniósł jedną z jasnych brwi na widok frekwencji, ale na wynik nie zareagował. Położył laskę na gerydonie i używając pleców swego asystenta jako stolika, na skrawku papieru listowego naskrobał przybliżony procent wyborców, który namaścił nowego prezydenta Republiki. Złożył karteluszek na pół i wszedł do sali. Po ministerialnej awanturze rozpoczęła się – za pośrednictwem wielkiego ekranu widocznego dla wszystkich siedzących wokół stołu – wideokonferencja prefektów.

– Może pan łaskawie wstać – zwróciła się minister rozkazującym tonem do szefa CRS – i zwolnić miejsce dla mojego dyrektora gabinetu?

– Oczywiście, pani minister.

Szef CRS ze skwapliwym uśmiechem spełnił prośbę, ale zakola po obu stronach jego czoła zaczerwieniły się ze złości i wstydu.

Jakiś wysoki siwiejący prefekt opisywał środki, które podjął, aby zamknąć lotniska i wzmocnić kontrolę na granicach. Po prefekturach krążyła lista PSZ (Punktów Szczególnego Znaczenia), a JSM (Jednostki Sił Mobilnych) zaczęły obstawiać najbardziej newralgiczne miejsca kraju: porty, elektrownie, rozjazdy kolejowe…

– Prezydent w trybie pilnym zwoła Radę Bezpieczeństwa i Obrony Narodowej – ciągnął prefekt. – Tymczasem po raz pierwszy od stworzenia planu Vigipirate ogłosiliśmy najwyższy poziom zagrożenia.

Wszystkim zrzedły miny, w ustach zaschło. Wiele szklanek wody opróżniono w ciszy, która zapadła po tej informacji: dla siedzących tu ludzi, choć przywykłych do sytuacji kryzysowych, był to prawdziwy skok w nieznane.

Zaspokoiwszy pragnienie, prefekt mówił dalej:

– Środki ochrony rządu zostały znacząco wzmocnione. Prezydenta przenieśliśmy z jego sztabu wyborczego do bunkra w Pałacu Elizejskim.

Jak się przekonał kierowca Montesquiou, ulica Faubourg-Saint-Honoré, gdzie pod numerem pięćdziesiątym piątym mieścił się pałac prezydencki, faktycznie była zablokowana: stały tam cztery oddziały CRS wzmocnione przez Gwardię Republikańską.

– Siły porządkowe we wszystkich departamentach postawiono w stan najwyższej gotowości, a ich pierwsze zadanie to niedopuszczenie, aby zamieszki wyszły poza przedmieścia Paryża.