Dzikie miejsca - Robert Macfarlane - ebook

Dzikie miejsca ebook

Robert Macfarlane

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy są jeszcze Dzikie miejsca w Wielkiej Brytanii i Irlandii?

Wyobraź sobie, że tworzysz listę dzikich, nieznanych destynacji i postanawiasz wyruszyć w podróż, aby je zobaczyć. Może to być okoliczny las, niezamieszkała wyspa lub słone bagno. Idea jest jedna: dotrzeć tam, gdzie rządzi natura!
To pragnienie zaprowadziło Roberta Macfarlane’a, brytyjskiego pisarza i naturoznawcę, w niesamowite miejsca. Jego poszukiwania dzikości w przyrodzie rozpoczęły się od wizyt w okolicznym lesie i wspinaczki na drzewo – prywatną świątynię dumania. To właśnie tam poczuł, że rodzi się w nim potrzeba dziczy. Odbył wiele podróży, spędził dni, wędrując, pływając, wspinając się i śpiąc daleko od cywilizacji, aby finalnie wrócić do bliskiego mu lasu. Opisał swoje przeżycia, splatając je z doświadczeniami innych podróżników, filozofów i artystów, co sprawia, że jego historia jest fascynującą wyprawą w czasie i przestrzeni.
Ta książka to zaproszenie do wyruszenia w drogę, ale też przypomnienie, że natura jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy uważniej spojrzeć na otaczający nas krajobraz i odkryć „dzikość”, która jest nieodłącznym elementem świata oraz nas samych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 365

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Wild Pla­ces
THE WILD PLA­CES © Ro­bert Mac­far­lane, 2007 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ta­rzyna Ba­żyń­ska-Choj­nacka, 2024
Re­dak­torka ini­cju­jąca: Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca: We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Agata Gać
Re­dak­cja: Piotr Choj­nacki
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­ryczna: dr hab. inż. Grze­gorz Ha­czew­ski
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Dra­gan, Mag­da­lena Owcza­rzak
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fiki
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Magda Bloch
Fo­to­gra­fia na okładce: © pra­song­ta­kham | De­po­sit­pho­tos
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67974-84-4
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wie­rzymy, że książki mogą zmie­nić świat. Wy­da­jemy książki o przy­ro­dzie, o na­szych re­la­cjach z dzi­kim świa­tem, o tym, do­kąd zmie­rza. Na­sze książki po­zwa­lają ode­rwać umysł, przy­no­szą uko­je­nie i po­bu­dzają wraż­li­wość.

Chcemy po­móc Wam od­kryć swoje zie­lone, na­tu­ro­lubne serce.

Chcemy przy­bli­żyć Wam róż­no­rod­ność na­szej pla­nety.

Bo to, co dzi­kie, nas za­chwyca.

Inne na­tu­ro­lubne książki Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego:

Adam Zby­ryt, Sen­sa­cyjne ży­cie pta­ków. Pie­rza­ste wam­piry, tę­czowe al­ba­trosy i tru­jące prze­piórki

Łu­kasz Skop, Kwiaty bez ogró­dek

Łu­kasz Skop, Zrób ten ziel­nik

Ja­cek Kar­czew­ski, Zo­bacz ptaka. Opo­wie­ści po dro­dze

John Le­wis-Stem­pel, Sza­rak za mie­dzą. Pry­watne ży­cie pola, przeł. H. Jan­kow­ska

John Le­wis-Stem­pel, Pry­watne ży­cie łąki, przeł. M. Mił­kow­ski

Łu­kasz Łe­bek, Co gry­zie we­te­ry­na­rza

Dara McA­nulty, Dziki rok. Za­pi­ski mło­dego przy­rod­nika, przeł. K. Ba­żyń­ska-Choj­nacka

Da­vid At­ten­bo­ro­ugh, Ży­cie na na­szej pla­ne­cie. Moja hi­sto­ria, wa­sza przy­szłość, przeł. P. Sur­niak

Łu­kasz Łu­ka­sik, Mag­da­lena Sa­rat, Ło­sie w ka­czeń­cach. O czym mil­czy Bie­brza

Ro­bert Mac­far­lane, Pod­zie­mia. Po­dróż w głąb czasu, przeł. J. Ko­nieczny

Ja­cek Kar­czew­ski, Noc Sów. Opo­wie­ści z lasu

Ja­kub Cheł­miń­ski, Smog. Die­sle, kop­ciu­chy, ko­miny, czyli dla­czego w Pol­sce nie da się od­dy­chać?

Ja­cek Kar­czew­ski, Jej wy­so­kość gęś. Opo­wie­ści o pta­kach

Da­niel C. Tay­lor, Yeti. Jak po­szu­ki­wa­nia le­gen­dar­nego czło­wieka śniegu ura­to­wały Hi­ma­laje, przeł. K. Ba­żyń­ska-Choj­nacka

Ro­bert Mac­far­lane, Góry. Stan umy­słu, przeł. J. Ko­nieczny

Ro­bert Mac­far­lane, Szlaki. Opo­wie­ści o wę­drów­kach, przeł J. Ko­nieczny

Magda Bloch, A Adi po­wie­dział...

Char­les Fo­ster, Jak zwie­rzę. In­tymne zbli­że­nie z na­turą, przeł. J. Ko­nieczny

Moim ro­dzi­com i pa­mięci Ro­gera De­akina (1943–2006)

Wy­sze­dłem tylko na spa­cer, ale prze­cią­gnął mi się aż do za­chodu słońca, po­nie­waż od­kry­łem, że wyj­ście tak na­prawdę oka­zało się wej­ściem.

JOHN MUIR

.

1

Bu­kowy las

Wiatr się na­si­lał, więc schro­ni­łem się w le­sie, który roz­ciąga się na po­łu­dnie od mia­sta, milę od mo­jego domu: wą­ski, bez­i­mienny pas bu­czyny wień­czący ni­skie wzgó­rze. Sze­dłem naj­pierw uli­cami ku pe­ry­fe­riom, a po­tem mie­dzami przez ży­wo­płoty z głogu i lesz­czyny.

Nad drze­wami w gó­rze sprze­czały się gaw­rony. Niebo było ja­sno­nie­bie­skie, zimne, w od­dali prze­cho­dziło w mleczną biel. Już z od­le­gło­ści ćwierć mili sły­sza­łem od­głosy lasu na wie­trze; od­le­gły mor­ski po­mruk. Była to ha­ła­śliwa kom­po­zy­cja zło­żona z dźwię­ków tar­cia – li­ścia szu­ra­ją­cego o liść, ga­łęzi ocie­ra­ją­cej się o ga­łąź.

Wkro­czy­łem do lasu od po­łu­dnio­wego na­roż­nika. Z ru­cho­mego bal­da­chimu za­czy­nały od­ry­wać się szczątki: ga­łązki i bu­kowe orzeszki stu­kały, opa­da­jąc na mie­dzianą war­stwę li­ści. Słońce rzu­cało ja­sne snopy pro­mieni na pod­łoże. Sze­dłem przez las i w po­ło­wie drogi do pół­noc­nego krańca do­tar­łem do mo­jego drzewa – wy­so­kiego buka o sza­ra­wej ko­rze, któ­rego ga­łę­zie roz­kła­dały się w spo­sób za­chę­ca­jący do wspi­naczki.

Wspi­na­łem się na to drzewo już wiele razy, więc do­sko­nale zna­łem wszyst­kie jego ce­chy. U pod­stawy pnia kora ob­wi­sła i po­marsz­czyła się tak, że przy­po­mina nogę sło­nia. Gdzieś na wy­so­ko­ści dzie­się­ciu stóp ga­łąź za­gina się pod ostrym ką­tem; tro­chę wy­żej li­tera H, którą wiele lat temu ktoś wy­ciął no­żem na pniu, roz­dęła się, kiedy drzewo uro­sło; w gó­rze na­dal trwa za­bliź­niony ki­kut utra­co­nego ko­nara.

Na wy­so­ko­ści trzy­dzie­stu stóp, tuż pod wierz­choł­kiem, gdzie kora jest gład­sza i sre­brzy­sta, do­tar­łem do miej­sca, które na­zy­wam ob­ser­wa­to­rium: po­zio­mego, roz­wi­dlo­nego ko­naru tuż pod za­krzy­wie­niem pnia. Gdy opie­ram się ple­cami o pień, a stopy usta­wiam na od­no­gach ga­łęzi, mogę się tu wy­god­nie ulo­ko­wać. Je­śli będę zu­peł­nie ci­cho, osoby prze­cho­dzące w dole w ogóle mnie nie za­uważą. Lu­dzie zwy­kle nie spo­dzie­wają się in­nych lu­dzi na drze­wach. A je­śli wy­trwam w bez­ru­chu dłu­żej, wrócą ptaki. Ptaki też zwy­kle nie spo­dzie­wają się lu­dzi na drze­wach. Kosy ba­wiące się w opa­dłych li­ściach; strzy­żyki, które z fur­ko­tem prze­no­szą się z ga­łęzi na ga­łąź tak szybko, jakby się te­le­por­to­wały; pew­nego razu z ukry­cia ostroż­nie wy­chy­nęła szara ku­ro­pa­twa.

Umo­ści­łem się wy­god­nie w ob­ser­wa­to­rium. Drzewo za­ko­ły­sało się od mo­jego cię­żaru i po­ru­szeń, a wiatr roz­chy­bo­tał je jesz­cze bar­dziej, tak, że po chwili wierz­cho­łek buka chwiał się w przód i w tył, za­kre­śla­jąc pię­cio-, dzie­się­cio­stop­niowe łuki. Dziś nie było to ob­ser­wa­to­rium; ra­czej bo­cia­nie gniazdo na to­pie masztu przy wzbu­rzo­nym mo­rzu.

Z tej wy­so­ko­ści zie­mia roz­cią­gała się po­ni­żej jak mapa. Tu i ów­dzie po­kry­wały ją za­le­sione te­reny, któ­rych na­zwy czę­ściowo zna­łem: Mag’s Hill Wood (Las Na Wzgó­rzu Maga), Nine Wells Wood (Las Dzie­wię­ciu Studni), Worm­wood (Las Pio­łunu). Na za­cho­dzie przez prąż­ko­wane pola bie­gła szosa pełna po­jaz­dów. Do­kład­nie na pół­nocy znaj­do­wał się szpi­tal, po­trójny ko­min jego spa­larni wy­ra­stał o wiele wy­żej niż moje drzewo na wzgó­rzu. Her­cu­les o ma­syw­nym ka­dłu­bie pod­cho­dził do lą­do­wa­nia na lot­ni­sku na obrze­żach mia­sta. Na wscho­dzie nad po­bo­czem drogi wy­pa­trzy­łem pu­stułkę le­cącą z wia­trem, jej roz­pięte skrzy­dła ło­po­tały, ogon roz­po­ście­rał się jak wa­chlarz kart.

Za­czą­łem wspi­nać się na drzewa ja­kieś trzy lata wcze­śniej. Czy też ra­czej: po­now­nie za­czą­łem, po­nie­waż kie­dyś cho­dzi­łem do szkoły, która trak­to­wała las jak plac za­baw. Ła­zi­li­śmy po drze­wach i nada­wa­li­śmy im na­zwy (Skor­pion, Wielki Dąb, Pe­gaz), wal­czy­li­śmy o pa­no­wa­nie nad nimi w te­ry­to­rial­nych kon­flik­tach, w któ­rych obo­wią­zy­wały skom­pli­ko­wane za­sady i so­ju­sze. Oj­ciec zbu­do­wał dla mnie i brata do­mek na drze­wie w ogro­dzie: przez lata z po­wo­dze­niem bro­ni­li­śmy go przed ata­kami pi­ra­tów. Kiedy mia­łem bli­sko trzy­dzie­ści lat, znów za­czą­łem wspi­nać się na drzewa. Dla za­bawy: bez za­bez­pie­czeń, ale też bez więk­szego ry­zyka.

Pod­czas tych wspi­na­czek na­uczy­łem się roz­róż­niać ga­tunki drzew. Po­lu­bi­łem giętką sprę­ży­stość brzozy, ol­chy i mło­dej wi­śni. Uni­ka­łem so­sen – kru­che ga­łę­zie, zro­go­wa­ciała kora – i pla­ta­nów. Od­kry­łem też, że kasz­ta­no­wiec, po­zba­wiony ga­łęzi w dol­nej czę­ści pnia i z kol­cza­stymi owo­cami oraz spek­ta­ku­larną ko­roną, ofe­ruje wspi­naczkę za­równo trudną, jak i eks­cy­tu­jącą.

Prze­stu­dio­wa­łem lek­tury do­ty­czące wspi­na­nia po drze­wach: nie­liczne, lecz fa­scy­nu­jące. John Muir wdra­pał się na wy­soką na sto stóp da­gle­zję pod­czas ka­li­for­nij­skiej wi­chury i pa­trzył z góry na las, „całą tę gę­stwinę, roz­pa­loną do bia­ło­ści ni­czym słońce!”. Italo Ca­lvino na­pi­sał ma­giczną po­wieść Ba­ron drze­wo­łaz, w któ­rej młody bo­ha­ter, Co­simo, w ra­mach na­sto­let­niego buntu włazi na drzewo w po­sia­dło­ści ojca i przy­sięga, że już ni­gdy wię­cej nie po­stawi nogi na ziemi. Do­trzy­muje tej im­pul­syw­nej obiet­nicy i za­miesz­kuje, a po­tem na­wet żeni się, w ko­ro­nach drzew, prze­miesz­cza­jąc się wiele mil po ga­łę­ziach oliwki, wi­śni, wiązu i dębu ostro­list­nego. Bren­don Chase au­tor­stwa B.B. (De­nysa Wat­kinsa-Pitch­forda) opo­wiada o chłop­cach, któ­rzy wolą wieść dzi­kie ży­cie w le­sie, za­miast wró­cić do szkoły z in­ter­na­tem, i wspi­nają się na so­snę, żeby się­gnąć do ukry­tego po­śród li­ści są­sied­niej brzozy gniazda trzmie­lo­jada. I, oczy­wi­ście, była też dru­żyna Ku­bu­sia Pu­chatka i Krzy­sia: Ku­buś unosi się na nie­bie­skim ba­lo­niku do gniazda psz­czół na szczy­cie dębu, żeby do­brać się do miodu. Krzyś ma ze­strze­lić ba­lo­nik z fu­zji, kiedy miód zo­sta­nie zdo­byty.

Ob­ser­wo­wa­łem rów­nież z za­chwy­tem po­waż­nych współ­cze­snych pro­pa­ga­to­rów wspi­naczki na drzewa, szcze­gól­nie na­ukow­ców, któ­rzy ba­dali se­kwoje w Ka­li­for­nii i Ore­go­nie. Se­qu­oia sem­pe­rvi­rens, se­kwoja wiecz­nie zie­lona, do­ra­sta do wy­so­ko­ści po­nad trzy­stu stóp. Do­ro­sła se­kwoja składa się głów­nie z po­zba­wio­nego ga­łęzi pnia; do­piero w gó­rze znaj­duje się po­tężna i gę­sta ko­rona. Ba­da­cze se­kwoi opra­co­wali spe­cjalną tech­nikę wspi­naczki. Wy­strze­li­wują z łuku strzałę, żeby prze­rzu­cić linę nad grubą ga­łę­zią w ko­ro­nie. Za po­mocą tej liny pod­cią­gają i mo­cują linę wspi­nacz­kową. Gdy już do­trą do ko­rony, dzięki do­sko­na­łym umie­jęt­no­ściom po­ru­szają się bez­piecz­nie i pra­wie swo­bod­nie, ni­czym współ­cze­śni Spi­der­mani. W gó­rze, w na­po­wietrz­nym świe­cie, od­kryli za­gi­nione kró­le­stwo: nie­zwy­kły i nie­zba­dany wcze­śniej eko­sys­tem.

W moim buku nie ma nic wy­jąt­ko­wego, wspi­naczka na niego nie jest trudna, na szczy­cie nie ma bio­lo­gicz­nych re­we­la­cji ani na­wet miodu. Ale stał się moją świą­ty­nią du­ma­nia. Grzędą. Bar­dzo go lu­bię, a on – cóż, on nie ma o mnie po­ję­cia. Wspi­na­łem się na niego wiele razy; o świ­cie, o zmierz­chu i w samo po­łu­dnie. Wspi­na­łem się zimą, od­gar­nia­jąc śnieg z ga­łęzi, kiedy drzewo w do­tyku było zimne jak ka­mień, a na ko­na­rach są­sied­nich drzew czer­niły się wro­nie gniazda. Wspi­na­łem się na po­czątku lata i pa­trzy­łem na roz­grzany kra­jo­braz, gdy po­wie­trze od upału gęst­niało jak ga­la­reta, a gdzieś w po­bliżu sen­nie bu­czał sil­nik trak­tora. I wspi­na­łem się w ulew­nym desz­czu, gdy woda lała się stru­mie­niami tak gru­bymi, że wy­raź­nie dało się je do­strzec. Wspi­na­nie na drzewo po­zwala zmie­nić per­spek­tywę, choćby nie­znacz­nie; spoj­rzeć na mia­sto z góry, pod­czas gdy zwy­kle pa­trzy się z boku. Uko­je­nie w wy­nie­sie­niu. A poza tym w ten spo­sób mo­głem od­rzu­cić rosz­cze­nia, ja­kie wy­su­wało wo­bec mnie mia­sto.

Każdy, kto mieszka w mie­ście prę­dzej czy póź­niej do­zna uczu­cia, że jest w nim już za długo. Wą­skie pole wi­dze­nia, ja­kie wy­mu­szają ulice, wra­że­nie dusz­no­ści, tę­sk­nota za po­wierzch­nią inną niż szkło, ce­gła, be­ton i as­falt. Miesz­kam w Cam­bridge, po­ło­żo­nym w jed­nym z naj­in­ten­syw­niej upra­wia­nych i naj­gę­ściej za­lud­nio­nych re­gio­nów świata. Dziwne miej­sce dla ko­goś, kto uwiel­bia góry i dziką przy­rodę. Cam­bridge jest za­pewne od dawna bar­dziej od­da­lone od za­kąt­ków umow­nie zwa­nych „dzi­czą” niż ja­kie­kol­wiek miej­sce w Eu­ro­pie. Od­czu­wam tę od­le­głość do­tkli­wie. Ale trzy­mają mnie tu ważne sprawy: ro­dzina, praca, umi­ło­wa­nie tego kon­kret­nego mia­sta, spo­sobu, w jaki ka­mie­nie jego sta­rych bu­dowli sku­piają świa­tło. Miesz­ka­łem w Cam­bridge z prze­rwami przez dzie­sięć lat i bę­dzie tak, jak są­dzę, na­dal w na­stęp­nych la­tach. Lecz bez względu na to, jak długo będę tu prze­by­wał, z pew­no­ścią będę też wy­ru­szał w dzi­kie miej­sca.

Trudno mi te­raz po­wie­dzieć, kiedy po raz pierw­szy za­ko­cha­łem się w dzi­czy, wiem tylko, że tak się stało i że silna po­trzeba prze­by­wa­nia w niej po­zo­sta­nie we mnie na za­wsze. Kiedy w dzie­ciń­stwie od­czy­ty­wa­łem to słowo, w mo­jej wy­obraźni wy­cza­ro­wy­wało ono pier­wotne prze­strze­nie, od­le­głe i nie­okre­ślone. Za­gu­bione wy­spy z dala od wy­brzeży Atlan­tyku. Bez­kre­sne lasy i błę­kitne płatki śniegu, opa­da­jące na za­spy po­zna­czone śla­dami wil­czych łap. Po­szar­pane mro­zem szczyty i niecki kry­jące w so­bie głę­bo­kie je­ziora. I taka wi­zja dzi­kiego miej­sca po­zo­staje we mnie za­wsze: nieco ark­tycz­nego, wietrz­nego, roz­le­głego, od­lud­nego, pier­wot­nego, swoją su­ro­wo­ścią sta­no­wią­cego wy­zwa­nie dla po­dróż­nika. Prze­by­wa­nie w dzi­kich miej­scach ozna­czało dla mnie wyj­ście poza hi­sto­rię ludz­ko­ści.

Bu­kowy las nie za­spo­koi mo­jej po­trzeby dzi­czy. Do­ciera tu ha­łas z po­bli­skich dróg, po­dob­nie jak ło­skot i gwizdy ja­dą­cych na za­chód po­cią­gów. Oko­liczne pola zo­stały za­sy­pane na­wo­zami i her­bi­cy­dami, by zmak­sy­ma­li­zo­wać wy­daj­ność. A ży­wo­płoty to ulu­bione miej­sca do wy­rzu­ca­nia śmieci. Sterty od­pa­dów po­ja­wiały się po nocy: ce­glany gruz, na­puch­nięta od wil­goci dykta, zgnie­cione ga­zety. Raz zna­la­złem sta­nik i ko­ron­kowe majtki wi­szące na kol­cach jak prze­ro­śnięte dzierzby. Był to, jak są­dzę, sku­tek ra­czej wy­rzu­ca­nia śmieci gdzie po­pad­nie niż po­rywu przy­droż­nej na­mięt­no­ści – bo kto chciałby się ko­chać w cier­ni­stym ży­wo­pło­cie?

Na parę ty­go­dni przed wi­churą po­czu­łem zna­jomy zew, by się stąd wy­rwać, wy­do­stać z cie­nia spa­larni, wyjść poza ho­ry­zont ob­wod­nicy mia­sta. Tam­tego dnia, gdy sie­dzia­łem na gó­rze w bo­cia­nim gnieź­dzie i pa­trzy­łem na drogi, szpi­tal i pola oraz las wci­śnięty mię­dzy nie, od­czu­łem nie­od­partą po­trzebę, by wy­je­chać z Cam­bridge, do­trzeć gdzieś na kra­niec wszyst­kiego, gdzie gwiazdy świecą wy­raź­nie, gdzie wiatr może dąć na mnie z trzy­dzie­stu sze­ściu kie­run­ków i gdzie ślady obec­no­ści ludz­kiej są zni­kome lub wręcz żadne. Da­leko na pół­noc albo na za­chód, po­nie­waż to wła­śnie tam, moim zda­niem, prze­trwała dzika przy­roda, o ile gdzie­kol­wiek w ogóle prze­trwała.

* * *

Raz po raz ogła­sza się ko­niec dzi­kiej przy­rody w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii. „Dwie wiel­kie wojny wy­mu­siły i po­zo­sta­wiły po so­bie ogra­ni­cze­nia – na­pi­sał w 1964 roku E.M. For­ster – z po­mocą przy­szła na­uka i dzika przy­roda na tych wy­spach, ni­gdy szcze­gól­nie oka­zała, zo­stała za­dep­tana, za­bu­do­wana i prze­mie­rzona w mgnie­niu oka. Dziś nie ma lasu ni pa­górka, gdzie można się schro­nić, żad­nej ja­skini, żeby się w niej sku­lić, żad­nej bez­lud­nej do­liny”. We­dług Jo­na­thana Ra­bana uni­ce­stwie­nie dzi­czy na­stą­piło o wiele wcze­śniej: w la­tach sześć­dzie­sią­tych osiem­na­stego wieku Wielka Bry­ta­nia była tak „gę­sto za­lud­niona, tak in­ten­syw­nie za­go­spo­da­ro­wana, tak uprze­my­sło­wiona i zur­ba­ni­zo­wana, że na do­brą sprawę ni­g­dzie czło­wiek nie mógł po­być sam ani [...] prze­żyć przy­gody, chyba że na mo­rzu”. John Fow­les w 1985 roku na­pi­sał bar­dziej do­bit­nie: „Nie da się za­prze­czyć, że obec­nie sto­imy u po­nu­rego progu straty więk­szo­ści daw­nego kra­jo­brazu. Zro­bi­li­śmy na­szej przy­ro­dzie nie­wy­obra­żal­nie złe rze­czy. Tylko tu i ów­dzie na wy­brzeżu i na­prawdę wy­soko w gó­rach pra­dawna buj­ność na­tu­ral­nego ży­cia nie jest jesz­cze za­gro­żona”. Pięć lat póź­niej ame­ry­kań­ski pi­sarz Wil­liam Le­ast Heat-Moon opi­sał Wielką Bry­ta­nię jako „schludny ogró­dek za­baw­ko­wego kró­le­stwa, gdzie nie­mal nic nie po­zo­stało z praw­dzi­wej pier­wot­no­ści, na­wet naj­mniej­sze wspo­mnie­nie po tejże. Tu lasy są sztucz­nymi na­sa­dze­niami. An­glicy, Eu­ro­pej­czycy, żyją zbyt da­leko od dzi­kiej przy­rody. Oto jest róż­nica mię­dzy nimi i nami”. Raz po raz ten sam la­ment albo ta sama po­garda.

Ist­nieje mnó­stwo twar­dych do­wo­dów na po­par­cie tych ne­kro­lo­gów dla dzi­kiej na­tury. Szcze­gól­nie przez ostat­nie stu­le­cie na zie­mię i mo­rza Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii spa­dła ka­ta­strofa. Sta­tystki znisz­czeń są po­wszech­nie znane i czę­sto po­wta­rzane, bar­dziej już jak ele­gia niż pro­test. W An­glii mię­dzy 1930 a 1990 ro­kiem po­nad po­łowa pier­wot­nych la­sów zo­stała wy­cięta lub za­stą­piona plan­ta­cjami drzew igla­stych. Po­łowę ży­wo­pło­tów wy­kar­czo­wano. Prawe wszyst­kie pa­stwi­ska na ni­zi­nach za­orano, za­bu­do­wano lub wy­as­fal­to­wano. Trzy czwarte środ­ko­wej czę­ści kraju po­szło pod uprawę lub bu­dow­nic­two. W ca­łej Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii rzadko spo­ty­kane pola skra­so­wia­łych wa­pieni roz­bito i sprze­dano na ka­mie­nie do skal­nia­ków, two­rzące się przez ty­siąc­le­cia tor­fo­wi­ska osu­szono lub wy­eks­plo­ato­wano. Dzie­siątki ga­tun­ków wy­gi­nęły, a setki zna­la­zły się na skraju uni­ce­stwie­nia.

Obec­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii na po­wierzchni dzie­więć­dzie­się­ciu trzech ty­sięcy mil kwa­dra­to­wych mieszka po­nad sześć­dzie­siąt je­den mi­lio­nów lu­dzi. Od­osob­nie­nie pra­wie prze­stało ist­nieć, głów­nie za sprawą sa­mo­cho­dów i dróg. Je­dy­nie nie­wiel­kie, cią­gle kur­czące się skrawki te­ry­to­rium znaj­dują się te­raz da­lej niż pięć mil od miejsc, gdzie da się do­je­chać sa­mo­cho­dem. Obec­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii użyt­kuje się pra­wie trzy­dzie­ści mi­lio­nów aut, które jeż­dżą po dwu­stu dzie­się­ciu ty­sią­cach mil dróg. Gdyby te drogi wy­pro­sto­wać i po­łą­czyć w jedną cią­głą jezd­nię, da­łoby się nią do­je­chać pra­wie na Księ­życ. Drogi same w so­bie stały się no­wymi mo­bil­nymi cy­wi­li­za­cjami: sza­cuje się, że w go­dzi­nach szczytu w ca­łej Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii w sa­mo­cho­dach znaj­duje się wię­cej lu­dzi, niż jest sta­łych miesz­kań­ców cen­trum Lon­dynu.

Naj­pow­szech­niej­szymi ma­pami Wiel­kiej Bry­ta­nii są atlasy dro­gowe. Kiedy weź­mie się do ręki pierw­szy lep­szy, można w nim zo­ba­czyć sieć au­to­strad i dróg po­kry­wa­jącą całą po­wierzch­nię kraju. Na ta­kiej ma­pie wi­dać wy­raź­nie, że drogi po­pro­wa­dzono tak gę­sto, że as­falt i ben­zyna stały się no­wymi ży­wio­łami.

Kiedy się ogląda atlas dro­gowy, w oczy rzu­cają się też braki. Nie ma w nim żad­nych dzi­kich miejsc. Wzgó­rza, ja­ski­nie, ścieżki, lasy, wrzo­so­wi­ska, do­liny rzek i ba­gna znik­nęły. Je­śli w ogóle się je za­zna­cza, to jako cie­nie gdzieś w tle lub ogólne sym­bole. Naj­czę­ściej po­zo­stają wy­bla­kłe jak stary atra­ment, stają się mgli­stym wspo­mnie­niem pra­daw­nego ar­chi­pe­lagu.

Sam kra­jo­braz, oczy­wi­ście, nie ma żad­nych ży­czeń co do tego, jak po­winno się go przed­sta­wiać. Od­nosi się z obo­jęt­no­ścią do wła­snych wy­obra­żeń oraz do ich twór­ców. Ale mapy po­rząd­kują in­for­ma­cje o kra­jo­bra­zie w nie­zwy­kle wpły­wowy spo­sób. Do­ko­nują se­lek­cji jego aspek­tów, wy­bie­rają i sze­re­gują te aspekty we­dług zna­cze­nia i przez to sil­nie od­dzia­łują na to, w jaki spo­sób kra­jo­braz jest po­strze­gany i trak­to­wany.

Po­trzeba czasu i wy­siłku, by za­po­mnieć o uprze­dze­niach wy­wo­ła­nych mocą mapy. A nie­wiele map wy­wiera bar­dziej wy­pa­czoną pre­sję na wy­obraź­nię niż atlas dro­gowy. Pierw­szy taki atlas Wiel­kiej Bry­ta­nii stwo­rzył w 1675 roku John Ogilby. Praca skła­dała się z sze­ściu to­mów, które ja­koby sta­no­wiły je­dyny „Ich­no­gra­ficzny[1] i hi­sto­ryczny opis wszyst­kich głów­nych dróg w An­glii i Wa­lii”. Mapy Ogilby’ego przed­sta­wiały szcze­góły kra­jo­brazu z nie­zwy­kłą dba­ło­ścią: znaj­do­wały się na nich nie tylko drogi, lecz także wzgó­rza, rzeki i lasy, które te drogi obie­gały, omi­jały, prze­ci­nały i prze­kra­czały.

Przez stu­le­cia od czasu wy­na­lazku Ogilby’ego atlas dro­gowy stał się po­zy­cją wszech­obecną i wpły­wową. Co roku w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii sprze­daje się po­nad mi­lion tego typu wy­daw­nictw; przy­pusz­cza się, że w obiegu jest stale dwa­dzie­ścia mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy. Prio­ry­tety współ­cze­snego atlasu dro­go­wego są ja­sne. Za­wiera wy­kre­ślone przez kom­pu­tery na pod­sta­wie zdjęć sa­te­li­tar­nych mapy, które mó­wią o tran­zy­cie i prze­miesz­cza­niu. Za­chęca, by wy­obra­żać so­bie kraj wy­łącz­nie w kon­tek­ście zmo­to­ry­zo­wa­nej po­dróży. Od­cina użyt­kow­nika od na­tu­ral­nego świata.

Kiedy my­ślę o tej ma­pie – kiedy my­ślę z punktu wi­dze­nia tej mapy – do­strze­gam skle­jone ziar­ni­ste ob­razy z ka­mery prze­my­sło­wej, uję­cia kie­runku, celu i za­miaru: świa­tła stopu po­jazdu o zmierz­chu, go­rące tchnie­nie z rur wy­de­cho­wych. Atlas dro­gowy spra­wia, że ła­two za­po­mnieć o fi­zycz­nej obec­no­ści te­renu, że kraje, które na­zy­wamy An­glią, Ir­lan­dią, Szko­cją i Wa­lią skła­dają się z po­nad pię­ciu ty­sięcy wysp, pię­ciu­set gór i trzy­stu rzek. Od­rzuca ideę, że na długo przed tym, za­nim zie­mie te stały się ca­ło­ściami po­li­tycz­nymi, kul­tu­ral­nymi i go­spo­dar­czymi, były miej­scami ka­mieni, la­sów i wody.

* * *

W któ­rymś mo­men­cie po wi­chu­rze za­kieł­ko­wał we mnie pe­wien po­mysł. Czy da się urzą­dzić se­rię po­dróży w po­szu­ki­wa­niu dzi­kich miejsc, które po­zo­stały w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii? Nie wie­rzy­łem, czy też nie chcia­łem wie­rzyć, w ne­kro­logi dzi­czy. Wy­da­wały mi się przed­wcze­sne, wręcz nie­bez­pieczne. Ni­czym ża­łoba po kimś, kto jesz­cze nie umarł, su­ge­ro­wały nie­sto­sowną tę­sk­notę za koń­cem lub przy­zna­nie się do bez­rad­no­ści. Nie wolno igno­ro­wać straty dzi­kich miejsc w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii, a za­gro­że­nia, wo­bec któ­rych sta­nęły – za­nie­czysz­cze­nie, zmiany kli­ma­tyczne – wy­dają się licz­niej­sze i sil­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Wiem jed­nak, że dzika przy­roda nie prze­pa­dła cał­ko­wi­cie.

Za­czą­łem pla­no­wać wy­jazdy. Na­pi­sa­łem do przy­ja­ciół z py­ta­niem, gdzie i kiedy uda­liby się na po­szu­ki­wa­nie dzi­czy. „Do cen­trum Bir­ming­ham w pią­tek wie­czo­rem, za­raz po tym, jak się wszystko za­myka”, od­po­wie­dział je­den. Inny wspo­mniał o Da Grind o’da Na­vir na Sze­tlan­dach, gdzie pod­czas wio­sen­nych przy­pły­wów fale wy­so­kie na sto stóp prze­ta­czają głazy ćwierć mili w głąb lądu, for­mu­jąc wał sztor­mowy – plażę, z któ­rej nie wi­dać mo­rza. Po­tem za­dzwo­nił mój ko­lega Ro­ger De­akin i po­le­cił mi ja­ski­nię w Bre­achan, da­leko na pół­nocno-za­chod­nim wy­brzeżu wy­spy Jura, i pół­wy­sep na Loch Awe w po­łu­dnio­wych Hi­gh­lands, gdzie zruj­no­wany za­mek na­wie­dzają gaw­rony i gdzie, jak twier­dził, prze­żył naj­bar­dziej pod­no­szące ci­śnie­nie i burz­liwe spo­tka­nie z za­rządcą nie­ru­cho­mo­ści. Ale może po pro­stu przy­jedź, za­su­ge­ro­wał, usią­dziemy i po­rząd­nie to wszystko ob­ga­damy.

Nie ma lep­szej osoby do roz­mowy o dzi­czy od Ro­gera. Jest człon­kiem za­ło­ży­cie­lem Friends of the Earth, a na­tura i kra­jo­braz fa­scy­no­wały go przez całe ży­cie; kul­mi­na­cja zaś tego ocza­ro­wa­nia na­stą­piła pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy udał się w po­dróż po Wiel­kiej Bry­ta­nii, by ką­pać się w dzi­kich miej­scach. W ciągu sied­miu mie­sięcy Ro­ger pły­wał w kil­ku­dzie­się­ciu rze­kach, je­zio­rach, plo­sach, sta­wach, stru­mie­niach i mo­rzach An­glii, Wa­lii i Szko­cji. Po­sta­wił so­bie za cel spoj­rzeć, jak to na­zwał, „okiem żaby” na kraj, za­nu­rzyć się w nie­zna­nym ży­wiole i zo­ba­czyć, jak wszystko wy­gląda z nie­zna­nej per­spek­tywy. Książka, w któ­rej opi­sał tę po­dróż, Wa­ter­log (Dzien­nik wód), za­li­cza się do kla­syki: jest to za­bawny, li­ryczny dzien­nik po­dróży, jed­no­cze­śnie obrona dzi­kich wód, które po­zo­stały, i ele­gia ku czci tego, co już prze­pa­dło. W pełni od­daje też jego oso­bo­wość: ży­wio­łową, dy­gre­syjną, dy­na­miczną. „Ma po­nad sześć­dzie­siąt lat – po­wie­dział mi nasz wspólny przy­ja­ciel – a cią­gle ma ener­gię mło­dego li­ska!”.

Po­zna­li­śmy się z Ro­ge­rem parę lat wcze­śniej, a po­łą­czyła nas mi­łość do dzi­kiej przy­rody. Na­pi­sa­łem książkę o gó­rach, on o rze­kach i je­zio­rach. Cho­ciaż był pra­wie dwa razy star­szy ode mnie, szybko się za­przy­jaź­ni­li­śmy. Kiedy uro­dziła się moja córka Lily, prze­jął de facto rolę cio­tecz­nego dziadka. Na pierw­sze uro­dziny dał jej drew­niany sil­nik pa­rowy, za­pa­ko­wany w klo­nowe li­ście i ob­wią­zany trawą. Kiedy pierw­szy raz szła z wi­zytą do jego peł­nego za­ka­mar­ków domu, po­wie­dział mi, że ma dla niej jesz­cze je­den pre­zent: oka­zało się, że zgra­bił ty­siące ja­skra­wo­żół­tych li­ści morwy i ufor­mo­wał z nich la­bi­rynt wiel­ko­ści od­po­wied­niej dla Lily.

I tak, pew­nego ja­snego dnia, ja­kiś ty­dzień po na­szej roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej, je­cha­łem do Mel­lis Com­mon w Suf­folk, żeby się spo­tkać z Ro­ge­rem, i skrę­ca­łem przy sze­ro­kim pniu wierzby z od­ro­ślami, która wy­zna­czała po­czą­tek drogi pro­wa­dzą­cej do jego go­spo­dar­stwa.

Ro­ger miesz­kał w naj­bar­dziej nie­zwy­kłym domu, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem. W 1969 roku, kiedy miał dwa­dzie­ścia sześć lat, ku­pił mocno pod­upa­dłą za­grodę w stylu elż­bie­tań­skim wraz z dwu­na­stoma akrami łąki. Z ory­gi­nal­nej szes­na­sto­wiecz­nej bu­dowli zo­stało nie­wiele, tylko za­si­lana źró­deł­kiem fosa i ogromna ni­sza z ko­min­kiem. Uło­żył więc śpi­wór w pa­le­ni­sku i miesz­kał tam, gdy sa­mo­dziel­nie od­bu­do­wy­wał dom.

Dom na Far­mie pod Orze­chem, jak ją ochrzcił Ro­ger, po­wstał głów­nie z drewna. Szkie­let był z dębu, orze­cha i je­sionu, a dach i pod­łogi pod­trzy­my­wało po­nad trzy­sta be­lek. Kiedy mocno wieje wschodni wiatr, drewno skrzypi i ję­czy, wy­daje dźwięki „ni­czym sta­tek w bu­rzę”, jak to kie­dyś ujął, „albo jak wie­lo­ryb w ru­chu”. Ża­den bu­dy­nek nie mógł chyba bar­dziej przy­po­mi­nać ży­wej istoty. Ro­ger zo­sta­wiał drzwi i okna otwarte, aby po­wie­trze mo­gło wpa­dać, a stwo­rze­nia krą­żyć swo­bod­nie. Po­wiew wia­tru wrzu­cał li­ście jed­nymi drzwiami, a wy­py­chał dru­gimi, nie­to­pe­rze wla­ty­wały i wy­la­ty­wały przez okna, przez co zda­wało się, że dom nie­mal od­dy­cha. W każ­dym ką­cie pa­jąki roz­wie­szały je­dwabne fe­stony i sieci. W głów­nym ko­mi­nie gniaz­do­wały ja­skółki, a pod strze­chą szpaki. Bluszcz i róże opla­tały ze­wnętrzne ściany i za­pusz­czały wścib­skie wąsy do środka przez szcze­liny i dziury po sę­kach. Od frontu rósł epo­ni­miczny orzech i wcze­sną je­sie­nią zrzu­cał twarde zie­lone owoce na dach sto­doły i na głowy go­ści. Z tyłu znaj­do­wała się fosa, w któ­rej Ro­ger ką­pał się pra­wie przez całe lato. O czy­stość wody dbała ko­lo­nia ty­sięcy za­tocz­ków ro­go­wych – śli­maki to hi­gie­ni­ści wod­nego świata.

Ro­gera od­wie­dza­łem czę­sto, do­brze więc po­zna­łem dom i przy­le­gło­ści. Jego pola, za­dbane, ale nie­upra­wiane, tęt­niły ży­ciem. Na nie­bie krą­żyły kro­gulce, jeże spały pod bla­chą fa­li­stą, a pusz­czyki po­hu­ki­wały po­śród gra­bów i dę­bów, które oso­bi­ście za­sa­dził. Przez te pa­rę­dzie­siąt lat po­sta­wił na swo­ich łą­kach roz­liczne osobne bu­dowle, w tym chatę pa­ste­rza, gdzie za­in­sta­lo­wał łóżko i pie­cyk z rurą, starą drew­nianą przy­czepę z wy­bi­tym oknem i wa­gon ko­le­jowy, który po­ma­lo­wał na pul­l­ma­now­ski fio­let. Lu­bił spać w wa­go­nie w bu­rzowe noce. „Ależ była nie­sa­mo­wita bu­rza wczo­raj w nocy, le­ża­łem i słu­cha­łem – na­pi­sał mi kie­dyś po let­niej na­wał­nicy. – Jak­bym był w ko­tle, z całą sym­fo­nią roz­brzmie­wa­jącą na ze­wnątrz, pa­no­ra­miczna kwa­dro­fo­nia!”. Pew­nego po­ranka obu­dził się w pa­ster­skiej cha­cie, bo cała kon­struk­cja się trzę­sła. Trzę­sie­nie ziemi? Nie, to ko­zioł sarny tarł po­ro­żem o wę­gieł, nie­świa­domy obec­no­ści lo­ka­tora.

Tego dnia, kiedy przy­je­cha­łem z wi­zytą, usie­dli­śmy i go­dzi­nami roz­ma­wia­li­śmy o dzi­czy, pi­li­śmy her­batę z wiel­kich fi­li­ża­nek z wy­pa­la­nej gliny, cza­sem ścią­ga­li­śmy z pó­łek książki lub mapy i po­rów­ny­wa­li­śmy różne punkty wi­dze­nia oraz do­świad­cze­nia. Ro­ger opo­wie­dział mi o pew­nych miej­scach w An­glii, które uznał za naj­bar­dziej nie­zwy­kłe i dzi­kie: Brec­klands na wscho­dzie An­glii, Un­derc­liff w Lyme Re­gis, Ca­nvey Is­land w Es­sex. Opo­wie­dzia­łem mu o ko­tle ewor­syj­nym w Glen Fe­shie, gdzie jest pełno so­ko­łów, a woda ma bru­natny ko­lor; i o Shel­ter Stone, ogrom­nym, de­li­kat­nie wy­wa­żo­nym gła­zie w sercu Ca­irn­gorms, pod któ­rym można za­no­co­wać, na­wet zimą.

Spy­ta­łem, czy chciałby mi to­wa­rzy­szyć w nie­któ­rych po­dró­żach, i zgo­dził się, zwłasz­cza w tych po An­glii i Ir­lan­dii – po­wie­dział, że pi­sze się na wspólne wtar­gnię­cia na te­reny pry­watne. Oświad­czył, że naj­chęt­niej zor­ga­ni­zo­wałby wy­prawę do po­sia­dło­ści Ma­donny w Wilt­shire, aby upo­mnieć się o prawo spa­ce­ro­wa­nia po tym pięk­nym, za­le­sio­nym za­kątku. Zgło­si­łem sprze­ciw, za­sła­nia­jąc się tchórz­li­wie straż­ni­kami i le­śni­czymi – ale już nie mo­głem się do­cze­kać na­szych wspól­nych przy­gód. Wów­czas nie wie­dzia­łem jesz­cze, jak ważna okaże się obec­ność Ro­gera w mo­ich po­dró­żach oraz jak po­tężny wpływ mój przy­ja­ciel wy­wrze na zmianę mo­jego ro­zu­mie­nia dzi­czy.

* * *

Po wi­zy­cie u Ro­gera kilka ty­go­dni po­świę­ci­łem na pla­no­wa­nie. Ku­pi­łem i wy­po­ży­czy­łem spe­cja­li­styczne mapy – geo­lo­giczne, me­te­oro­lo­giczne, przy­rod­ni­cze – i pu­ści­łem się po nich na swo­bodną wę­drówkę my­ślami, wy­naj­dy­wa­łem po­ten­cjalne cele, pró­bo­wa­łem wy­obra­zić so­bie w pełni to, co mapa tylko su­ge­ro­wała. Śle­dzi­łem bieg rzek, gdy spa­dały z urwisk, i od­ga­dy­wa­łem kształty skał, w któ­rych rzeź­biły so­bie drogę. Za­kre­śla­łem bez­i­mienne po­ro­śnięte la­sem wy­spy na szkoc­kich je­zio­rach i w ir­landz­kich za­tocz­kach, wy­obra­ża­łem so­bie, jak do nich do­pły­wam, a po­tem wspi­nam się na drzewa i pod nimi śpię. Za­zna­cza­łem ob­szary po­zba­wione dróg i roz­le­głe: pła­sko­wyż Ran­noch Moor i las Fi­sher­field. Ba­da­łem różne ro­dzaje skał – ga­bro, horn­blendę, ser­pen­ty­nit, oolity, glinę mo­re­nową – pa­trzy­łem, jak się za­ta­piają w kra­jo­bra­zie, a po­tem z niego wy­ła­niają. Do biurka przy­pią­łem cy­tat ba­da­cza gór, W.H. Mur­raya, z eks­pe­dy­cji na górę Ben Al­der w Hi­gh­land, pod­czas któ­rej ko­rzy­stał ze sta­rych map jed­no­ca­lo­wych[2]: „Na­wet na ko­lo­ro­wym pa­pie­rze cała ta kra­ina no­siła nie­omylne zna­mię dzi­czy, roz­cię­tej ob­ni­że­niami na tyle roz­le­głymi, że mu­siały w głębi kryć jesz­cze dzik­sze za­ka­marki, gdzie cze­kały nie­od­kryte se­krety. A ja­kie se­krety?, mógłby ktoś spy­tać. Ale ja oczy­wi­ście nie wie­dzia­łem”.

Wy­pi­sa­łem forty na wzgó­rzach, kopce i kur­hany w mar­chiach wa­lij­skich i hrab­stwach po­łu­dniowo-za­chod­nich, i na­szki­co­wa­łem trasy mię­dzy nimi. Za­zna­czy­łem urwi­ska, le­gen­darny skalny dziób Sron Ul­la­dale na North Har­ris: ze­rwy na po­łu­dniowo-za­chod­nim ra­mie­niu Mull, które opa­dają z wy­so­ko­ści pra­wie ty­siąca stóp do ka­mie­ni­stych plaż, Clo Mor przy Cape Wrath i zwró­cony na pół­noc ko­cioł po­lo­dow­cowy na Bra­eriach w Ca­irn­gorms, gdzie śnieg leży przez cały rok i zbija się po­woli w lód. Za­no­to­wa­łem też so­bie, gdzie mają swoje kry­jówki pewne ga­tunki zwie­rząt i pta­ków: orły przed­nie, siewki, kwo­ka­cze, wy­dry, za­jące bie­laki, par­dwy czy na­wet wid­mowe pu­cha­cze śnieżne, które rzadko za­pusz­czają się na po­łu­dnie od koła pod­bie­gu­no­wego.

Pra­wie wszyst­kie te miej­sca znaj­do­wały się da­leko na pół­noc lub za­chód: wy­soko w gó­rach lub na od­le­głych wy­brze­żach Szko­cji i Wa­lii. Ale ta ogólna ten­den­cja na­rzu­cała na­tu­ralny plan po­dróży. Za­czął­bym od tego, co znam i lu­bię, wy­pa­dów tu i tam, na szczyty i na wy­brzeża, które Fow­les na­zwał ostat­nimi en­kla­wami „daw­nej przy­rody” i które naj­bar­dziej pa­so­wały do mo­jej pry­wat­nej wi­zji dzi­czy. Po­tem w pew­nym punk­cie na pół­nocy skrę­cił­bym na po­łu­dnie, z po­wro­tem przez Ir­lan­dię i na ko­niec do zur­ba­ni­zo­wa­nej An­glii, gdzie dzi­kie re­jony są naj­bar­dziej za­gro­żone, naj­bar­dziej ulotne i naj­mniej mi znane.

Po­sta­no­wi­łem też, że pod­czas po­dróży na­kre­ślę mapę – prze­ci­wień­stwo atlasu dro­go­wego. Zwy­czajną mapę, na któ­rej po­sta­ram się za­zna­czyć garstkę dzi­kich miejsc na ar­chi­pe­lagu, za­re­je­stro­wać je, za­nim znikną na do­bre. By­łaby to mapa, mia­łem na­dzieję, która nie po­łą­czy miast, mia­ste­czek, ho­teli ani lot­nisk, za to po­wiąże ze sobą przy­lądki, klify, plaże, szczyty gór­skie, wzgó­rza, lasy, uj­ścia rzek i wo­do­spady.

Mapą jest ta książka. A ja za­czą­łem ją two­rzyć, gdy uda­łem się na za­chód wzdłuż wska­zu­ją­cego palca pół­wy­spu Lleyn w pół­noc­nej Wa­lii, na od­le­głą wy­spę, gdzie można zna­leźć pierw­sze prze­bły­ski dzi­kiej świa­do­mo­ści.

2

Wy­spa

.

Słabe wie­czorne świa­tło po­bły­ski­wało w fali dzio­bo­wej. Wiatr dął mocno, a łódź wy­chy­lała się o dwa­dzie­ścia stopni od po­ziomu. Ża­gle były zwi­nięte, mo­rze szare, wzbu­rzone. Wszy­scy troje na łódce przy­wią­za­li­śmy się do lin i be­lek, aby utrzy­mać się na prze­chy­lo­nym po­kła­dzie. Sta­łem za ste­rem i pró­bo­wa­łem utrzy­mać kurs na wy­spę. Czu­łem, że prąd spy­cha nas w bok, wy­mu­sza pod­stęp­nie uko­śny ślizg ku pół­nocy, na od­le­głe skały lądu, o które roz­bi­jała się blada li­nia spie­nio­nych fal. Nad lą­dem wi­siały dwie cien­kie war­stwy chmur, ciemne nad ja­snymi: znak, że po­wie­trze jest nie­spo­kojne.

Był wcze­sny wie­czór, po­czą­tek lata, przy naj­da­lej wy­su­nię­tym na za­chód krańcu pół­wy­spu Lleyn. Wy­szli­śmy z przy­stani z opóź­nie­niem, wie­dzie­li­śmy, że wiatr jest silny, a zmrok za­pad­nie naj­da­lej za trzy go­dziny.

Łódź po­ru­szała się z pręd­ko­ścią pra­wie ośmiu wę­złów i huś­tała na fa­lach, kiedy roz­legł się trzask i gwał­towny ło­pot, jakby ła­będź zry­wał się do lotu. Ob­ró­ciła się gwał­tow­nie do za­wietrz­nej i zwol­niła, jak gdyby woda na­gle zgęst­niała, a nami rzu­ciło do przodu. Nad ster­burtą wy­strze­liła lo­do­wata fon­tanna i opry­skała mi twarz. Usły­sza­łem od­głos jakby nie­re­gu­lar­nych ude­rzeń w bę­ben.

Sztak­sel ze­rwał się z po­kładu, tuż przy dzio­bie. Gruba prze­tyczka, która go przy­trzy­my­wała, ze­rwała się pod na­po­rem wia­tru i ża­giel pra­wie umknął na wol­ność, trzy­mał się tylko przy to­pie masztu. Ciężka me­ta­lowa raksa umo­co­wana do luź­nego dol­nego rogu ża­gla ska­kała do­okoła i wa­liła w po­kład z włókna szkla­nego.

John, szy­per, rzu­cał krót­kie i celne ko­mendy. Prze­jął ster, usta­wił łódź przo­dem do wia­tru, a po­tem ka­zał mi trzy­mać kurs. Fale za­le­wały po­kład. Jan, żona Johna, prze­su­nęła się wzdłuż unie­sio­nej burty ło­dzi, zła­pała raksę i umo­co­wała ją do re­lingu. Ża­giel opadł, a my z tru­dem go ścią­gnę­li­śmy i zwi­nę­li­śmy – te­raz le­żał za­bez­pie­czony na po­kła­dzie.

Ostat­nia go­dzina mi­nęła w ci­szy, która na­stała po kry­zy­sie. Z mniej­szą po­wierzch­nią ża­gli po­ru­sza­li­śmy się wol­niej. Cztery wę­zły, z rzadka tro­chę wię­cej.

Na po­łu­dnio­wym za­cho­dzie przed nami na tle za­cho­dzą­cego słońca ry­so­wała się wy­spa: wielka ściana klifu i urwi­sko, wy­ra­sta­jące na wy­so­kość pię­ciu­set stóp z mo­rza, po­tem opa­da­jące ła­god­nie ku dłu­giemu, płyt­kiemu ra­mie­niu lądu, na któ­rym wzno­siła się wy­soka la­tar­nia. Jej opa­li­zu­jące lu­stra mi­gały co parę se­kund.

W końcu wpły­nę­li­śmy na wody osło­nięte od wia­tru przez klif, a sa­motny ża­giel zwisł z masztu bez ży­cia. Po­tem, jakby w ra­mach po­wi­tal­nego cudu, cho­ciaż oczy­wi­ście żad­nego cudu w tym nie było, ni­sko po­ło­żone już słońce przedarło się przez chmury i ob­lało fale sre­brem, do­kład­nie w chwili, kiedy wpły­wa­li­śmy po tej roz­ja­śnio­nej wo­dzie na sil­niku do ma­łej przy­stani.

Gdy zna­leź­li­śmy się już bli­sko brzegu, po­wie­trze wy­peł­nił wy­soki jęk, który na­ra­stał w miarę zbli­ża­nia się do lądu. Po­my­śla­łem, że musi to być dźwięk wy­wo­łany przez wiatr – szybko prze­la­tu­jące po­wie­trze, śpie­wa­jące w na­pię­tych li­nach ło­dzi – i obej­rza­łem się na to­wa­rzy­szy, nie­pewny, czy tylko ja to sły­szę. Kiedy dźwięk zro­bił się jesz­cze gło­śniej­szy, uświa­do­mi­łem so­bie, że nie jest to po­je­dyn­czy ton, lecz cała gama współ­brz­mią­cych nut, każda o nieco in­nej wy­so­ko­ści. I wtedy zro­zu­mia­łem. Foki! To foki ro­biły ten ha­łas, setki fok, które po­le­gi­wały na każ­dej skale i na każ­dym ob­wie­szo­nym wo­do­ro­stami szkie­rze w za­toce oraz na jej wy­gię­tym w łuk brzegu. Wy­da­wały dźwięk bez­wied­nie, jak psz­czoły albo woda. Były w róż­nych ko­lo­rach: szare, czarne, białe, płowe, li­sio­rude i skó­rza­sto­brą­zowe. Kiedy mi­nę­li­śmy z bli­ska trzy mniej­sze sa­mice, za­uwa­ży­łem, że ich fu­tro jest ele­gancko po­cęt­ko­wane.

Ma­łym wio­sło­wym pon­to­nem John do­wiózł mnie w pół­mroku na ka­mie­ni­stą plażę. Ru­szy­łem sa­mot­nie przed sie­bie po wą­skim po­łu­dniowo-za­chod­nim ra­mie­niu wy­spy, po­śród fo­czego cho­rału, szu­ka­jąc miej­sca na noc­leg.

* * *

Wy­spa na­zywa się Ynys Enlli, co zna­czy Wy­spa Prą­dów. Na­zwa nie wzięła się zni­kąd, po­nie­waż wo­kół Enlli ście­rają się silne prądy pły­wowe. Prąd pły­wowy po­wstaje, kiedy przy­pływ lub od­pływ gwał­tow­nie wpy­cha wody w ka­nał. W prą­dach pły­wo­wych, szcze­gól­nie tam, gdzie zbiega się ich wię­cej, mo­rze za­cho­wuje się nie­obli­czal­nie. W mo­men­cie prze­si­le­nia pływu jest gład­kie i spo­kojne, ale kiedy za­czyna się od­pływ, woda kipi i po­wstają pod­wodne skłę­bione prądy. Tam, gdzie na sie­bie wpadną, fale stają dęba jak płe­twa re­kina i wy­rzu­cają stru­mie­nie bą­bel­ków, jakby po­ru­szone zo­stało samo dno mo­rza.

Prądy pły­wowe mogą naj­wy­raź­niej się­gać rów­nież na otwarte wody. Gdy prąd trafi na cy­pel, jak dzieje się w przy­padku pół­wy­spu Lleyn, od­bija się od niego i zmie­nia kie­ru­nek. To, jak da­leko się­gnie, za­leży od szyb­ko­ści prądu: szybki prąd może utwo­rzyć groźną od­nogę na­wet dłu­go­ści kilku mil. Ła­two zro­zu­mieć, że gdy dawni na­wi­ga­to­rzy wpa­dli w si­dła ta­kiego prądu, przy­pi­sy­wali nie­któ­rym pół­wy­spom i przy­ląd­kom nad­przy­ro­dzone złe moce.

Ynys Enlli na­le­żała do wielu od­le­głych miejsc przy za­chod­nich i pół­nocno-za­chod­nich wy­brze­żach Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii, za­sie­dlo­nych mię­dzy 500 a 1000 ro­kiem na­szej ery. W owym cza­sie do­cho­dziło do nie­zwy­kle in­ten­syw­nych mi­gra­cji. Mnisi, pu­stel­nicy, sa­mot­nicy i inni po­bożni wę­drowcy za­częli prze­miesz­czać się ma­sowo do za­tok, la­sów, na przy­lądki, gór­skie szczyty i wy­spy w przy­brzeż­nej stre­fie Atlan­tyku. W nędz­nych ło­dziach, bez do­świad­cze­nia w sztuce że­glo­wa­nia wy­pły­wali na nie­bez­pieczne wody w po­szu­ki­wa­niu dzi­czy, jak­by­śmy to dziś okre­ślili. Tam, do­kąd ich po­nio­sło, bu­do­wali klasz­tory, pu­stel­nie i ora­to­ria, za­kła­dali cmen­ta­rze dla zmar­łych i wzno­sili ka­mienne krzyże dla swo­jego Boga. Tacy wę­drowcy znani byli jako pe­re­grini: na­zwa po­cho­dzi od ła­ciń­skiego słowa pe­re­gri­nus i prze­ka­zuje ideę prze­miesz­cza­nia się na duże od­le­gło­ści. Stąd wzięło się na­sze słowo „piel­grzym”. Przed wy­jaz­dem na Enlli za­zna­czy­łem na ma­pie znane trasy i miej­sca lą­do­wań tych mi­gran­tów i otrzy­ma­łem splą­tany wzór, który łą­czył naj­dzik­sze do dzi­siaj ob­szary Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii.

Cel­tycko-chrze­ści­jań­ska kul­tura wy­co­fy­wa­nia się w od­osob­nie­nie wy­wo­dzi się z Ir­lan­dii pią­tego i szó­stego wieku. Za­po­cząt­ko­wał ją święty Pa­tryk w la­tach trzy­dzie­stych pią­tego stu­le­cia, a in­spi­ro­wana oj­cami pu­styni z wcze­śniej­szych cza­sów prak­tyka roz­prze­strze­niła się na obecną za­chod­nią Szko­cję i wy­brzeża Wa­lii: siła od­środ­kowa wy­py­chała lu­dzi na obrzeża Eu­ropy i jesz­cze da­lej.

Jest rze­czą zro­zu­miałą, że te od­le­głe re­jony od­wza­jem­niały ła­god­ność i asce­tyzm pe­re­grini. Ich po­dróże do dzi­kich miejsc od­zwier­cie­dlały tę­sk­notę za osią­gnię­ciem har­mo­nii mię­dzy wiarą a miej­scem, mię­dzy kra­jo­bra­zem we­wnętrz­nym a ze­wnętrz­nym. Mo­żemy przy­pusz­czać, że mnisi usu­wali się na ubo­cze, po­nie­waż pra­gnęli zna­leźć się poza za­lud­nio­nymi te­re­nami: ob­sza­rami, któ­rych każda ce­cha miała na­zwę. Pra­wie wszyst­kie cel­tyc­kie na­zwy miejsc coś upa­mięt­niają: w szko­łach bar­dów aż do sie­dem­na­stego wieku na­uczano hi­sto­rii miejsc po­przez ich na­zwy, w ten spo­sób kra­jo­braz stał się te­atrem wspo­mnień, stale przy­po­mi­nał miesz­kań­com o przy­wią­za­niu i przy­na­leż­no­ści. W mi­gra­cji z na­zwa­nych miejsc (te­ry­to­riów, któ­rych to­po­gra­fia trwała we wspo­mnie­niach i spo­łecz­no­ści) na obrzeża (wy­spy nie­ozna­czone na ma­pie, ano­ni­mowe lasy) cho­dziło o do­tar­cie do re­jo­nów nie­no­szą­cych śla­dów za­miesz­ka­nia. Był to akt prze­nie­sie­nia się z hi­sto­rii do wiecz­no­ści.

Od sa­mych po­cząt­ków cel­tyc­kiego chrze­ści­jań­stwa Ynys Enlli była zna­nym ce­lem pe­re­grini i przy­pusz­cza się, że pierw­szy klasz­tor zbu­do­wano tu w szó­stym wieku. Mimo trud­nego do­stępu wy­spa za­li­cza się do naj­mniej od­le­głych mni­sich sie­dlisk. Trzeba się za­sta­no­wić, jak mnisi do­cie­rali do miejsc ta­kich jak Ga­rvel­lochs – wy­spy u wy­brzeży Ar­gyll, gdzie po­nad ty­siąc lat temu lu­dzie miesz­kali w sku­pi­skach ka­mien­nych chat w kształ­cie uli sta­wia­nych bez za­prawy – czy też Skel­lig Mi­chael – ska­li­stym zę­bie, który na sie­dem­set stóp wy­ra­sta z Atlan­tyku dzie­więć mil na za­chód od wy­brzeża Kerry. Do naj­wyż­szych zbo­czy Skel­lig Mi­chael ucze­pione zo­stały cele zbu­do­wane na skale przez mni­chów, któ­rzy wy­lą­do­wali tu w szó­stym stu­le­ciu. Cele, prze­zna­czone do po­kuty i me­dy­ta­cji, zwró­cone są fron­tem do Atlan­tyku. Ni­żej skała opada tak gwał­tow­nie i stromo, że pa­trzą­cemu trudno so­bie wy­obra­zić, że stoi na lą­dzie, a nie unosi się w po­wie­trzu nad mo­rzem. Tu­taj, z wi­do­kiem na roz­po­ście­ra­jący się ocean, gdzie na pu­stym ho­ry­zon­cie nic nie przy­ciąga ani nie za­trzy­muje oka, mnisi mo­gli bez prze­szkód roz­my­ślać o wiecz­no­ści.

We wrze­śniu 1910 roku Ber­nard Shaw przy­pły­nął na Skel­lig ło­dzią wio­słową z po­szy­ciem ukła­da­nym na za­kładkę. Po­dróż trwała dwie i pół go­dziny po spo­koj­nym mo­rzu. Po­wrót był dłuż­szy i bar­dziej ner­wowy. W gę­stej mgle i po ciemku, bez kom­pasu, bez księ­życa, wal­cząc z prą­dami pły­wo­wymi, prze­wod­nicy Shawa wio­sło­wali, po­le­ga­jąc wy­łącz­nie na in­stynk­cie i zna­jo­mo­ści akwenu. Na­stęp­nego dnia wie­czo­rem przy ko­minku w ho­telu Park­na­silla w Sneem Shaw na­pi­sał list do przy­ja­ciela, Barry’ego Jack­sona, o swo­ich prze­ży­ciach na Skel­lig Mi­chael. „Po­wia­dam ci, że to miej­sce nie na­leży w ogóle do świata, w któ­rym ty i ja ży­jemy i pra­cu­jemy: to świat ze snów [...] jesz­cze te­raz trudno mi wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści!”. Shaw, po­dob­nie jak mnisi, któ­rzy nie­gdyś tu miesz­kali, uwa­żał, że ni­g­dzie in­dziej nie da się my­śleć w taki spo­sób jak tu. Było to miej­sce ide­alne do za­ta­pia­nia się w ma­rze­niach.

Ar­cy­cie­kawe oka­zuje się bliż­sze zba­da­nie mor­skich po­dróży, które po­dej­mo­wali pe­re­grini. Mie­li­śmy trud­no­ści z do­pły­nię­ciem do Ynys Enlli oce­anicz­nym jach­tem dłu­gim na trzy­dzie­ści trzy stopy. W dro­dze po­wrot­nej ze Skel­lig Shaw bał się o swoje ży­cie, mimo iż pły­nął cał­kiem przy­zwo­itą ło­dzią. A jed­nak mnisi ja­koś do­sta­wali się na Skel­lig i wy­ru­szali w dłuż­sze, bar­dziej ry­zy­kowne po­dróże – na Is­lan­dię, Gren­lan­dię, przez wzbu­rzone wody pół­noc­nego Atlan­tyku – w o wiele lich­szych i bar­dziej chy­bo­tli­wych ło­dziach.

Ło­dzie, któ­rymi po­dró­żo­wali, znane są pod róż­nymi na­zwami: ko­rakl lub cur­ricle w Wa­lii, a cur­rach po ga­elicku. Róż­niły się też kształ­tem: cur­rach był długi i wą­ski, z za­dar­tym dzio­bem i ra­czej kan­cia­sty, pod­czas gdy ko­ra­kle były za­okrą­glone. Za to wszyst­kie łą­czyła me­toda bu­dowy. Ka­dłuby wy­ko­ny­wano z wo­ło­wej skóry, którą naj­pierw wy­pra­wiano garb­ni­kiem z dębu, po­tem mo­czono i na­cią­gano na szkie­let z gię­tego drewna i wi­kliny. Po wy­schnię­ciu skóra kur­czyła się i usztyw­niała szkie­let. Póź­niej trzeba było za­im­pre­gno­wać ją ło­jem. Ce­chą wspólną ło­dzi był też spo­sób po­ru­sza­nia się. Pro­jek­to­wano je tak, by dzięki lek­ko­ści i ma­łemu za­nu­rze­niu prze­śli­zgi­wały się nad prą­dami oraz prą­dami pły­wo­wymi i prze­ska­ki­wały po fa­lach. To była ich za­leta: wy­róż­niała je zwin­ność, le­dwo mu­skały fale i po­ru­szały się po mo­rzu z de­li­kat­no­ścią nar­t­nika.

* * *

O za­cho­dzie słońca, tuż przy wierz­chołku po­łu­dnio­wego ra­mie­nia Enlli, prze­sze­dłem przez pole uschnię­tego za­wciągu, nie­du­żej ro­śliny, która do­sko­nale so­bie ra­dzi na za­so­lo­nym mor­skim brzegu. Sze­lesz­czące główki kwia­tów na sztyw­nych ło­dy­gach wi­bro­wały na wie­trze, a w ga­sną­cym świe­tle dnia wy­da­wało się, że to zie­mia drży. Po wo­dzie nio­sło się od po­łu­dnia kra­ka­nie od­la­tu­ją­cych kor­mo­ra­nów. Wi­dzia­łem roz­świe­tlone okienka na ło­dzi ko­ły­szą­cej się na wo­dach za­toki i przez chwilę po­ża­ło­wa­łem, że nie je­stem tam ra­zem z Joh­nem i Jan: cie­płe je­dze­nie, szkla­neczka whi­sky, to­wa­rzy­stwo przy­ja­ciół.

Rzu­ci­łem okiem na główny ląd. O zmierz­chu ry­so­wał się tylko jako cienka kre­ska na ho­ry­zon­cie. Mnisi mo­gli od­pły­wać ło­dziami z za­to­czek pół­wy­spu. Na­wet te­raz, la­tem, w złą po­godę, trzeba cza­sem po­cze­kać dwa, trzy dni, za­nim po­jawi się moż­li­wość prze­do­sta­nia na wy­spę. Zimą, kiedy sza­leją sztormy, Enlli może być nie­do­stępna ca­łymi ty­go­dniami.

Mnisi mu­sieli mieć do­sko­nałe wy­czu­cie czasu. Dłu­gie wy­cze­ki­wa­nie na do­bre wa­runki. Ob­ser­wo­wa­nie pły­wów. Po­tem od­bi­cie od brzegu, ze sto­pami śli­zga­ją­cymi się na ka­mie­niach, w bry­zgach mor­skiej wody. Ło­dzie chy­bo­tały się na­wet na fa­lach w za­tocz­kach, a po­tem, kiedy hal­sem wy­do­stały się na otwarte wody cie­śniny, pod nimi war­stwowo pię­trzyły się prądy mor­skie.

Po­my­śla­łem so­bie, jak bar­dzo mu­sieli się czuć bez­bronni. A może nie, może ich wiara była tak nie­za­chwiana, że ocie­rała się o fa­ta­lizm, który w pew­nym sen­sie równa się nie­ustra­szo­no­ści. Bez wąt­pie­nia wielu z nich – ano­ni­mo­wych, po­mi­nię­tych w kro­ni­kach – zgi­nęło w cie­śni­nie, po­rwa­nych przez fale i prąd. „Jest taka wy­spa, gdzie do­stać się można / małą ło­dzią je­dy­nie”, pi­sał ksiądz po­eta R.S. Tho­mas z pa­ra­fii Aber­da­ron, z któ­rej roz­ciąga się wi­dok na Enlli:

Śla­dami

Świę­tych, prze­cho­dząc ga­le­rią

Prze­ra­żo­nych twa­rzy

Tych po­chło­nię­tych dawno przez fale,

Co gryzą żwir plaż.

Nie­wiele wiemy o pe­re­grini. Znamy tylko kilka imion. A jed­nak pod­czas lek­tury re­la­cji z ich po­dróży i do­świad­czeń w miej­scach po­dob­nych do Enlli uchwy­ci­łem po­wagę mo­ty­wa­cji i po­stawę, którą uzna­łem za nie­zwy­kle po­ucza­jącą. Ci lu­dzie szu­kali nie ma­te­rial­nych ko­rzy­ści, lecz uświę­co­nej ziemi: ta­kiej, która wy­nie­sie ich wiarę na naj­wyż­szy po­ziom. Uży­wa­jąc sfor­mu­ło­wa­nia z ich wła­snej teo­lo­gii, byli wy­gnań­cami po­szu­ku­ją­cymi Terra Re­pro­mis­sio­nis Sanc­to­rum – Ziemi Obie­ca­nej Świę­tych.

Ist­nieje dawna chrze­ści­jań­ska tra­dy­cja, która wszyst­kich uznaje za pe­re­grini, ży­wot istot ludz­kich po­strzega jako wy­gna­nie. Idea ta za­cho­wana zo­stała w Sa­lve Re­gina, an­ty­fo­nie czę­sto od­ma­wia­nej jako kom­pleta. Post hoc exi­lium, głosi mo­dli­twa: po tym wy­gna­niu wszystko się roz­strzy­gnie. Śpie­wana an­ty­fona brzmi przed­wiecz­nie i nie­po­ko­jąco. Jest to bez wąt­pie­nia utwór o dzi­czy, daw­nej wi­zji dzi­czy, i na­dal po­trafi po­ru­szyć słu­cha­czy.

Więk­szość wie­dzy o ży­ciu ów­cze­snych mni­chów z Enlli i in­nych po­dob­nych miejsc po­cho­dzi z bo­ga­tej li­te­ra­tury, którą po so­bie zo­sta­wili. Ich po­ezja mówi do­bit­nie o żar­li­wym i ści­słym związku z na­turą oraz o mie­sza­ni­nie otwar­to­ści i dy­stansu, które ce­cho­wały ich re­la­cję z nią. Nie­które wier­sze czyta się jak spisy, no­tatki z ob­ser­wa­cji: „roje psz­czół, chrząsz­cze, ła­godna mu­zyka świata, de­li­katne brzę­cze­nie; ber­ni­kla ob­rożna, ber­ni­kla bia­ło­lica, wkrótce przed Wszyst­kimi Świę­tymi, mu­zyka po­nu­rego dzi­kiego po­toku”. Inne za­pi­ski uwiecz­niają uro­kliwe chwile: kos na­wo­łu­jący z ga­łęzi kol­co­li­stu nad Bel­fast Loch, lisy ba­wiące się na po­la­nie. Mar­ban, ere­mita z dzie­wią­tego wieku, który miesz­kał w cha­cie w jo­dło­wym gaju koło Druim Ro­lach, pi­sał o „gło­sie wia­tru w gę­stym le­sie pod chmur­nym sza­rym nie­bem”. Ano­ni­mowy mnich z dzie­wią­tego wieku, bu­dow­ni­czy ka­mien­nego muru na wy­spie North Rona, prze­rwał pracę, żeby na­pi­sać wiersz, który mówi o jego za­chwy­cie, gdy sta­nął na „krańcu cy­pla”, spoj­rzał po­nad „gład­kim brze­giem” na „spo­kojne mo­rze” i usły­szał wo­ła­nie „cu­dow­nych pta­ków”. Ko­pi­sta z dzie­sią­tego wieku, kiedy pra­co­wał w klasz­to­rze na wy­spie, też prze­stał na chwilę pra­co­wać, by obok ła­ciń­skiego tek­stu na­skro­bać uwagę po ga­elicku: „Ja­kież to przy­jemne, że słońce dziś mi­go­cze nad tymi mar­gi­ne­sami”.

Ta­kie zna­le­zi­ska po­zwa­lają uchwy­cić cha­rak­ter wiary pe­re­grini. Są to utrwa­lone chwile, prze­nie­sione bez za­kłó­ceń przez długi czas, tak jak nie­które dźwięki niosą się z nie­zwy­kłą wy­ra­zi­sto­ścią po wo­dzie lub po za­mar­z­nię­tej ziemi. Dla tych au­to­rów uważ­ność była formą po­boż­no­ści, a no­to­wa­nie nie­od­łączne od czci. Dzieła, które po so­bie zo­sta­wili, na­leżą do naj­daw­niej­szych świa­dectw ludz­kiego umi­ło­wa­nia dzi­kiej przy­rody.

* * *

Idee, jak fale, mają swoją drogę roz­woju. Przy­by­wają z nami, nie­kiedy po­ko­nu­jąc ogromne od­le­gło­ści, a ich prze­szłość czę­sto po­zo­staje nie­wi­doczna lub trudno wy­obra­żalna. „Dzicz” jest wła­śnie taką ideą: prze­miesz­cza się nie­zmien­nie w cza­sie. A obec­nie opo­wiada się o niej dwie wiel­kie i sprzeczne hi­sto­rie. Pierw­sza z nich głosi, że dzicz to ce­cha, która za­nika; we­dług dru­giej to ce­cha, którą trzeba pie­lę­gno­wać.

Ety­mo­lo­gia an­giel­skiego słowa wild, „dzicz”, jest nie­pewna i sub­telna, ale naj­bar­dziej prze­ko­nu­jące dawne pro­po­zy­cje wska­zują ję­zyk staro-wy­soko-nie­miecki i słowo wildi oraz sta­ro­nor­dyj­skie willr, jak rów­nież pra­ger­mań­skie ghwel­ti­jos. Wszyst­kie te ter­miny na­wią­zują do nie­po­rządku oraz nie­pra­wi­dło­wo­ści i, jak na­pi­sał Ro­de­rick Nash, prze­nio­sły do an­giel­skiego rdzeń will, „o opi­so­wym zna­cze­niu [...] uparty lub nie­kon­tro­lo­wany”. Dzi­kość, we­dług tej ety­mo­lo­gii, to wy­raz nie­za­leż­no­ści od na­rzu­co­nego przez lu­dzi kie­runku, a dzika kra­ina to, można po­wie­dzieć, kra­ina sa­mo­wolna. Kra­ina, która kie­ruje się wła­snymi pra­wami i za­sa­dami, kra­ina, któ­rej zwy­czaje – wzrost drzew, prze­miesz­cza­nie się zwie­rząt, swo­bodny prze­pływ po­to­ków po ka­mie­niach – roz­wi­jają i re­ali­zują się same. Kra­ina, która, jak kon­ty­nu­uje współ­cze­sna de­fi­ni­cja dzi­czy, „działa lub po­ru­sza się swo­bod­nie, bez ogra­ni­czeń; jest wolna, nie­skrę­po­wana”.

Ta pod­sta­wowa de­fi­ni­cja dzi­ko­ści po­zo­staje nie­zmienna, od­kąd się po­ja­wiła, ale war­to­ści przy­pi­sy­wane tej ce­sze ra­dy­kal­nie się zmie­niały.

Dzi­kość po­strzega się jako siłę nie­bez­pieczną, która za­kłóca za­biegi po­rząd­ku­jące wpro­wa­dzane przez ludzką kul­turę i rol­nic­two. Dzi­kość, we­dług tej nar­ra­cji, jest po­krewna mar­no­traw­stwu. Dzi­kie miej­sca opie­rają się ad­ap­ta­cji do ludz­kich po­trzeb, dla­tego mu­szą być znisz­czone lub opa­no­wane. Przy­kłady wro­go­ści wo­bec dzi­czy są wszech­obecne w sta­ro­żyt­nych i współ­cze­snych kul­tu­rach, wschod­niej i za­chod­niej. „Dla wszyst­kich, poza praw­dzi­wymi bu­dow­ni­czymi cy­wi­li­za­cji”, chwa­lił się w 1881 roku ame­ry­kań­ski ka­zno­dzieja i pi­sarz Ja­mes Stal­ker, „każdy ka­wa­łek ziemi, na któ­rej ży­jemy, wciąż może być nie­od­krytą dzi­czą! Lu­dzie ci wi­dzą za­tło­czone mia­sta i świet­nie pro­spe­ru­jące fa­bryki na pust­ko­wiu, gdzie inni mogą do­strzec tylko by­licę i za­so­lone rów­niny [...] lu­dzie ci drą­żyli tu­nele przez góry, łą­czyli mo­stami brzegi rzek i otwie­rali ko­pal­nie bo­gactw!”. W sta­ro­an­giel­skim po­ema­cie epic­kim Be­owulf wy­stę­puje wiele wil­déor, „dzi­kich stwo­rzeń”. W po­ema­cie be­stie po­dobne do smo­ków za­miesz­kują kra­inę pełną la­sów na­wie­dza­nych przez wilki, głę­bo­kich je­zior, wietrz­nych kli­fów i zdra­dli­wych ba­gien. Prze­ciwko tym dzi­kim miej­scom i wil­déor wy­stę­puje cy­wi­li­za­cja Ge­atów, ple­mie­nia Be­owulfa – z cie­płymi, do­brze oświe­tlo­nymi dwo­rami, swoją hie­rar­chiczną kul­turą wo­jow­ni­ków.

Rów­no­le­gle jed­nak do tej hi­sto­rii znie­na­wi­dzo­nej dzi­czy roz­grywa się też hi­sto­ria al­ter­na­tywna: która opo­wiada o dzi­czy jako ener­gii, wzo­ro­wej i zna­ko­mi­tej, i dzi­kich miej­scach, kró­le­stwach cudu, róż­no­rod­no­ści i ob­fi­to­ści. W tym sa­mym cza­sie, gdy au­tor Be­owulfa spi­sy­wał przy­po­wieść o pod­boju dzi­czy, mnisi z Enlli, Rony, Skel­lig i in­nych miejsc wy­chwa­lali jej piękno i nie­okieł­znaną ży­zność.

Jesz­cze przed po­ja­wie­niem się pe­re­grini można zna­leźć do­wody na umi­ło­wa­nie dzi­czy. Znaj­dują się one w chiń­skiej tra­dy­cji ar­ty­stycz­nej shan-shui, czyli „rzeki-i-góry”. Shan-shui sięga ko­rze­niami pią­tego wieku przed na­szą erą i prze­trwała dwa ty­siące lat. Two­rzący ją ar­ty­ści – T’ao Chi’en, Li Po, Du Fu, Lu Yu – byli za­zwy­czaj wę­drow­cami lub do­bro­wol­nymi wy­gnań­cami, któ­rzy miesz­kali w gó­rzy­stych re­jo­nach Chin i opi­sy­wali ota­cza­jący ich dziki świat. Swoją sztuką, po­dob­nie jak wszy­scy mnisi z wcze­snej epoki chrze­ści­jań­stwa, pró­bo­wali przed­sta­wić cu­downy cykl prze­obra­żeń świata, nie­prze­rwane po­wsta­wa­nie. Ten stan ży­wot­no­ści ar­ty­ści shan-shui na­zy­wali zi-ran, co można prze­tłu­ma­czyć jako „sa­mo­ist­ność”, „ta­kość” (po­ję­cie z bud­dy­zmu) lub „dzi­kość”.

Piel­grzymi i wę­drowcy eks­plo­ro­wali góry, jak to na­zy­wali, w „smo­czym słońcu” lata, przy dłu­go­trwa­łych zi­mo­wych wia­trach i w bu­rzach kwia­to­wych płat­ków późną wio­sną. Pi­sali o zim­nej mgle opa­da­ją­cej w do­li­nach o świ­cie, o kę­pach bam­busa, w któ­rych świa­tło jest zie­lon­kawe, i o ty­sią­cach cza­pli śnież­nych, które wzbi­jają się do lotu z ta­fli je­zior jak chmura płat­ków śniegu pod­czas za­mieci. Ob­ser­wo­wali spo­sób, w jaki pro­mie­nie zi­mo­wego słońca pa­dają na za­spy, jak cie­nie zwi­sają z oszro­nio­nych ga­łęzi, i pi­sali, że ta­kie wi­doki wzbu­dzają w nich „czy­stą, nie­ska­laną ra­dość”. Szcze­gól­nie za­chwy­cały ich noce, z po­wodu olśnie­wa­ją­cego bla­sku księ­życa, w któ­rego sre­brzą­cej po­świa­cie kra­jo­braz wy­glą­dał tak nie­zwy­kle. Piękno nie za­wsze ozna­czało nie­win­ność: Li Po tak uko­chał so­bie księ­życ, że po­dobno uto­nął, gdy pró­bo­wał ob­jąć jego od­bi­cie w rzece. W każ­dym ra­zie czy­ta­nie po­ema­tów i oglą­da­nie ob­ra­zów z tra­dy­cji shan-shui wpro­wa­dza nas w świat sztuki, w któ­rym roz­dział mię­dzy na­turą i czło­wie­kiem wła­ści­wie nie ist­nieje. Formy na­kła­dają się na treść tak ide­al­nie, że dzieła te nie przed­sta­wiają cu­dów świata, tylko stają się ich czę­ścią.

* * *

Sto jar­dów od czar­nych skał cy­pla, który wy­zna­czał ko­niec pół­wy­spu, za­czą­łem szu­kać miej­sca na noc­leg. Nocne po­wie­trze dźwię­czało fla­żo­le­tami ostry­go­ja­dów i za­wo­dze­niem mew. Czu­łem pod­eks­cy­to­wa­nie prze­by­wa­niem tu, w ciem­no­ści, po­śród pta­ków i z mo­rzem, które fa­lo­wało i chlu­pało do­okoła.

Te­ren był nie­równy i opa­dał do grupki skał, po­roz­ry­wa­nych szcze­li­nami, które wy­drą­żyły wiel­kie fale. W końcu zna­la­złem miej­sce, gdzie mo­głem się prze­spać: długi na wy­so­kość czło­wieka spła­che­tek trawy na ta­ra­so­wym brzegu, nad głę­boką gar­dzielą wą­skiej za­toczki. Brzeg opa­dał lekko do we­wnątrz, więc nie było nie­bez­pie­czeń­stwa, że się sto­czę we śnie. Roz­po­zna­wa­łem syl­wetki fok pły­wa­ją­cych w wo­dzie. Nade mną prze­su­wał się snop re­flek­to­rów la­tarni, dłu­gie cien­kie pa­sma świa­tła bie­gnące w ciem­ność w po­wol­nym, po­wta­rzal­nym żół­tym ob­ro­cie. Było dość cie­pło, więc nie po­trze­bo­wa­łem worka bi­wa­ko­wego, który mia­łem ze sobą, wy­star­czyło roz­ło­żyć matę i śpi­wór na tra­wie.

Ha­łas za­czął się o pół­nocy, albo przy­naj­mniej wtedy mnie obu­dził. Ptaki opa­dały z nieba nade mną, krzy­czały przy tym wnie­bo­głosy i zo­sta­wiały za sobą pod­czas tego opa­da­nia za­krzy­wioną tra­jek­to­rię dźwięku. Sły­sza­łem, jak z głu­chym łup­nię­ciem lą­dują wo­kół mnie.

Co parę se­kund je­den z gwał­tow­nie opa­da­ją­cych pta­ków wpa­dał w snop świa­tła ob­ra­ca­ją­cej się la­tarni, pio­nowe prze­ci­nało po­ziome. Za­czy­na­łem je do­strze­gać, tu i tam, pod­świe­tlony na mgnie­nie oka kon­tur – ptaki o wą­skich i ostro za­koń­czo­nych skrzy­dłach, wy­ra­sta­ją­cych z ma­łych ku­li­stych kor­pu­sów, tak że na­wet gdy zni­kły, moje oko za­cho­wy­wało ob­raz ich roz­ma­za­nych syl­we­tek.

Bu­rzyki. Oczy­wi­ście, to były bu­rzyki. Dłu­go­dy­stan­sowi i dłu­go­wieczni wę­drowcy, bu­dują gniazda w no­rach i wy­la­tują z nich do­piero pod osłoną zmroku. Ich na­zwa wy­wo­dzi się od ni­skiego lotu w za­bu­rzo­nym po­wie­trzu nad fa­lami, przez co czę­sto po­ja­wiają się w ob­sza­rach złej po­gody. Naj­dłuż­szy za­re­je­stro­wany prze­lot śli­zgowy bu­rzyka z Man wy­no­sił pół­to­rej mili. Im­po­nu­jące są rów­nież od­le­gło­ści, na ja­kie piel­grzy­mują. W ciągu jed­nego dnia po­tra­fią po­ko­nać dwie­ście mil. Kiedy koń­czy się pora lę­gowa, kie­ru­jąc się od­ru­chem, który po­zo­staje poza za­się­giem na­szego poj­mo­wa­nia, bu­rzyki z Enlli po­ko­nują ty­siące mil, żeby resztę roku spę­dzić na po­łu­dnio­wym Atlan­tyku.

Ynys Enlli, jak wiele in­nych wysp i ba­gien na wschod­nich i za­chod­nich wy­brze­żach Wiel­kiej Bry­ta­nii, jest azy­lem dla pta­ków wę­drow­nych. Setki ga­tun­ków za­trzy­mują się tu pod­czas po­szu­ki­wa­nia spo­koj­nych że­ro­wisk. Fale i stru­mie­nie pta­ków prze­miesz­czają się se­zo­nowo na pół­noc i po­łu­dnie, roz­pra­szają i wra­cają, łą­cząc ze sobą jedno od­le­głe miej­sce z dru­gim.

Około dru­giej w nocy bu­rzyki przy­ci­chły. Le­ża­łem w spo­koj­nej ciem­no­ści i pa­trzy­łem na mil­cząco krą­żący w gó­rze snop świa­tła, aż znów za­pa­dłem w sen.

Obu­dzi­łem się o świ­cie. Mo­rze od­dy­chało ko­jąco na po­łu­dnie ode mnie. Było per­łowe, z ni­sko uno­szącą się nad po­wierzch­nią lekką mgłą. Niebo było blade, z prze­świ­tami błę­kitu. Chlu­pot wy­wo­ły­wany przez czar­no­grz­biete, nur­ku­jące pięć­dzie­siąt jar­dów da­lej mewy brzmiał jak od­głos ka­mieni wrzu­ca­nych do wody. Usia­dłem i zo­ba­czy­łem, że kil­ka­dzie­siąt ma­łych, sza­ro­brą­zo­wych pta­ków roz­lo­ko­wało się na ska­łach wo­kół mnie i wy­peł­niło po­wie­trze wy­so­kim pi­skiem ro­dem z placu za­baw. Świer­gotki. Ze­rwały się do lotu, kiedy się po­ru­szy­łem.