Dzika biblioteka - Paweł Dunin-Wąsowicz - ebook + książka

Dzika biblioteka ebook

Paweł Dunin-Wąsowicz

3,4

Opis

Paweł Dunin-Wąsowicz opowiada o ważnych dla niego książkach. O detektywistycznych powieściach, które poznał w dzieciństwie i dziwactwach wyszperanych w antykwariatach. Także o tym, jak wydał pierwsze książki Doroty Masłowskiej i Jakuba Żulczyka i jak nie wydał innych bestsellerów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (7 ocen)
1
3
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie ‌graficzne: Andrzej ‌Barecki

Redakcja: Katarzyna Wójcik

Korekta: Jolanta ‌Spodar

Fotografia na obwolucie ‌© by Jacek Cygan

ISBN ‌978-83-244-05008

Copyright © ‌by Wydawnictwo ‌Iskry, Warszawa 2017

Copyright ‌© by Paweł Dunin-Wąsowicz

Wydawnictwo Iskry

al. ‌Wyzwolenia ‌18

00-570 ‌Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja ‌publikacji ‌do wersji elektronicznej

SPIS RZECZY

Wstęp

Duniny ‌zmyślone ‌i prawdziwe

Detektywy historyczne

Rabarbarek, czyli ‌biblioteka

Jak ‌napisać kryminał retro

Pavelcovo

Komiksy

Kafel ‌i Bereza

Autografy

O „Lalce” i ‌adaptacjach

Muniek na pieprzonym Żoliborzu

Powieści ‌o kapelach

Operetkowe państwa

Maciusiowe dary

Tramwaje ‌i pociągi

Robinsony

Zmory

Antysemitniki

Obcojęzyczne

Pożyczone nieoddane

Lampowe

Varia

Indeks

WSTĘP

Napisałem kiedyś ‌piosenkę, ‌w której występowała fraza ‌„będę pracował ‌jak dziki wół”, ‌mająca się ‌rymować ze słówkiem „pół”. Nie ‌trzeba być zootechnikiem, żeby ‌wiedzieć, że dzikie ‌woły raczej ‌w przyrodzie nie występują. ‌Tym bardziej dzikie ‌biblioteki.

Ale myślę o swoich paru ‌tysiącach książek właśnie jako ‌o bibliotece dzikiej, ‌w odróżnieniu od książek zgromadzonych przez ‌moich rodziców, dla których ‌– ‌pracowników nauki – ‌stanowiły regularny warsztat ‌pracy. ‌No i to jest biblioteka ‌moja, a nie „rzeczy, których ‌nie wyrzuciłem”, jak w pięknej ‌skądinąd pracy Marcina ‌Wichy, co niedawno się ukazała. ‌Piszę tu głównie o woluminach ‌(co za pretensjonalne ‌słowo), stojących ‌na moich półkach i leżących ‌na mojej podłodze. Są ‌to ‌przede wszystkim książki kupione ‌przeze mnie – te, ‌które dostawałem ‌jako gratisy recenzyjne, ‌w większości ‌poszły dalej, ‌choć także ich ‌trochę ‌mam na stanie.

Studia, które skończyłem, ‌były, z uwagi na swoją ogólność, ‌jakby ‌przedłużeniem ‌szkoły średniej. ‌Trudno powiedzieć, żeby dały ‌mi jakąś konkretną ‌specjalizację; ‌w innej ‌piosence ‌stwierdziłem, że skończyłem „średnie studia”. ‌Wyszło tak, że praca dziennikarska ‌została ‌z czasem zdominowana przez ‌działania ‌wokół literatury: wydawanie ‌książek cudzych oraz pisanie własnych, niekoniecznie dziennikarskich i dotyczących spraw bieżących. Zdarzyło się, że zaistniałem jako rzekomy odkrywca talentów bardzo poczytnych później pisarzy. Zostałem zawalony przesyłkami od przyrastających w porządku geometrycznym zastępów kolejnych autorów, przekonanych, że zrobię z nich następne Masłowskie i następnych Żulczyków, choć większość z tych propozycji pod względem gatunkowym nie do mnie powinna być kierowana. W pewnym momencie również ta masa krytyczna spowodowała, że po dziesięciu latach miesięcznikowania przestałem lubić wydawanie pisma „Lampa” – niech ktoś inny napisze o tej porażce. Jeśli ja zacznę wyliczać obiektywne przyczyny, to nie będę wiarygodny i wyjdzie, że się usprawiedliwiam, mając coś za uszami (pozostając w poetyce potocznej frazeologii – to było kopanie się z koniem).

Jestem poza tym wszystkim zbyt leniwy, aby zmuszać się do czytania rzeczy, które mnie nie ciekawią, co jest obowiązkiem pracowników nauki. Ze względów praktycznych dopisałem jednak do zakresu mojej jednoosobowej działalności gospodarczej „badania naukowe w dziedzinie humanistyki” – może to legalnie zrobić jednak każdy, nawet bez matury. Nie za bardzo wiem, jak interpretować dzieła literackie. Przyjąłem, że jestem samolotem rozpoznawczym, a dyplomowani poloniści zajmują się bombardowaniem, czyli rozpatrywaniem co i dlaczego. Z ciekawością i szacunkiem czytam ich prace, proszę jednak pamiętać, że Miriam Przesmycki, Juliusz Wiktor Gomulicki i Władysław Kopaliński nie byli z wykształcenia filologami polskimi – w odróżnieniu od mojego dziadka Władysława, który umarł siedemnaście lat przed moimi narodzinami, a będzie niejeden raz przywoływany w tej publikacji.

Jako piosenkarz też się nie wybiłem, choć zdarzyło się, że moje kawałki zaśpiewali inni, którym najwyraźniej jakoś pasowały – w jednym wypadku był to ktoś mi zupełnie nieznajomy. Tym się mogę pochwalić, uprzedzając, że Dzika biblioteka jest manifestem mojej megalomanii, mitomanii oraz mizantropii. Poza tym posiadłem sprawność czytania bez zrozumienia, która okazała się bardzo przydatna.

Jasne, że gdybym nie był dzieckiem uczonych, to nie miałbym takiego startu w bibliomanię, ale bez przesady – najwięcej mam książek Bratnego, Wolskiego, Dicka i Kinga, co zresztą nie znaczy, że je czytam. To może nie do końca prawda, że nie lubię ludzi.

Nie jest to zeznanie w sprawie sądowej. Pozwoliłem sobie więc pisać dość dowolnie, nie wymieniłem wszystkich osób, z którymi się zetknąłem, priorytetem był ich związek z moją biblioteczką. Możliwe, że o jednych nie wspominam z antypatii, a o innych wręcz przeciwnie – z sympatii, pragnąc zachować pewne znajomości tylko dla siebie. Przyjąłem też, że osoby aktywne jako autorzy i autorki książek pojawiają się tu z nazwiska, zaś inne oznaczam inicjałami.

Notatki do tej książki robiłem głównie telefonami, ale cokolwiek więcej zapisało się w wyjątkowo zgrabnym notesie, przywiezionym z wrocławskiego festiwalu opowiadań – pozdrawiam tu organizatorów: Agnieszkę Wolny-Hamkało i jej męża Marcina. Przy okazji zapisały się w nim „fenomenał skandynawski” i jego autor Panaceusz z Elbląga, a także słuszna fraza pani na przystanku koło Feminy „nie będziesz umierał przed śmiercią”.

DUNINY ZMYŚLONE I PRAWDZIWE

Do cyklu Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku mam stosunek ambiwalentny jeszcze z dzieciństwa. Był dla mnie pasjonującą lekturą – zaczynałem bodaj od Księgi strachów i Nowych przygód... – ale kiedy trafił w me ręce pierwszy tom serii, Wyspa złoczyńców, poczułem urazę. Otóż pan Tomasz szuka w nim skarbu dziedzica hrabiego Dunina, który współpracował z hitlerowcami i razem z nimi umknął z rodzinnego majątku przed wyzwolicielami.

Po pierwsze, w rodzinnej tradycji nie było współpracy z hitlerowcami, a wręcz przeciwnie. Po drugie, nie było hrabiów – chyba że w jakichś dalekich bocznych liniach, oddalonych o dziesięć pokoleń. Owszem, podwójne nazwisko ma w pierwszej części swój bardzo daleko idący rodowód – aż od Piotra Własta, zwanego potem Duninem, wywodzącego się ponoć ze śląskich książąt wrocławskiego palatyna w czasach Krzywoustego. Ale pamięć najbliższej rodziny po mieczu do konkretów w postaci ziemian posesjonatów już nie sięgała – tylko inteligentów (jestem nim w czwartym pokoleniu). Dziadek Władysław Dunin-Wąsowicz był synem aptekarza, wykształconego kosztem wuja Pileckiego. Ówże Władysław pozostawił spisany w 1948 roku na dwa lata przed śmiercią cienki zeszycik z najważniejszymi tylko rodzinnymi wspomnieniami: „O przodkach moich niewiele wiem” – pisał. „Opowiadał mi mój ojciec – Albin, że jego ojciec a mój dziad miał na imię Feliks i że ojciec Feliksa miał jakiś majątek ziemski, ale gdzie, tego nie pamiętam.

Dziad mój Feliks był mandatariuszem w jakimś większym majątku, który się nazywał, zdaje mi się Beremiany, koło Brzeżan czy Podhajec na Podolu galicyjskim i tam mój ojciec urodził się w roku 1841”.

Władysław Dunin-Wąsowicz (drugi z lewej) w redakcji „Polski Zbrojnej”, gdzie był wicenaczelnym. Zdjęcie z albumu uratowanego przez Macieja Sieńczyka ze śmieci wyrzucanych po śmierci jego sąsiadki z kamienicy na początku 2013 roku. Archiwum PD-W.

Mandatariusz było to coś wyższego nad ekonoma, coś w rodzaju plenipotenta – w każdym razie miał on nadzór nad chłopami, którzy odrabiali pańszczyznę, a którym mógł się dobrze dać we znaki. Taką przynajmniej opinię mieli mandatariusze.

Gdy doszedłem do świadomości politycznej, bardzo się przejąłem tą niechlubną przeszłością mego dziadka i to jeden z głównych powodów, dlaczego wziąłem się tak gorąco i tak serdecznie do pracy oświatowej na wsi, a następnie i politycznej. Przekazał mi to zresztą ojciec, „żebym winy dziadka w ten sposób odpłacił ludowi”.

Władysław w tym zeszyciku wspomina też o znanym mu osobiście kuzynie Patrycym Dunin-Wąsowiczu, który był tragarzem numer jeden na lwowskim dworcu kolejowym, ale swe dzieci kształcił, by nie spotkał ich jego los. Zatem legendarni książęta śląscy z jednej strony, a zweryfikowana prawda rodzinna z drugiej.

Tak więc z uwagi na prapradziadka Feliksa, moje inteligenckie pochodzenie wydaje się być koherentne z sytuacją opisaną przez Stefana Żeromskiego w opowiadaniu Doktor Piotr. Żeby było ciekawiej, tak Feliks, jak i Albin brali za żony córki księży greckokatolickich (acz, jak podkreślał Władysław, „po rusku” – czyli ukraińsku – rozmawiało się w domach tych księży tylko ze służbą). Żoną księdza unickiego Jana Słobodiana została też siostra Władysława, Maria, zwana Miką. Ich syn Leon – w innej transkrypcji Leopold Słobodzian – po ruskim – czyli ukraińskim – gimnazjum we Lwowie skończył wojskową farmację i został zgładzony w Charkowie przez Sowietów jako polski oficer. Nazwisko tego porucznika wyświetla się w wyszukiwarce w Muzeum Katyńskim, zdjęcia brak. Inni potomkowie Marii i Jana wybrali tożsamość ukraińską – wiem, że mam za wschodnią granicą kuzynów, ale nie wiem nawet, jak się nazywają. Te kontakty wygasły sześćdziesiąt lat temu, po ostatnim liście Miki Słobodianowej do wdowy po Władysławie, czyli mojej babci Janiny. Wspominała w nim po polsku o zaginionym Lewku, używając imienia syna właśnie w rusińskiej wersji. „Słobodian” to bardzo popularne na Ukrainie nazwisko, a Mika pisała głównie o wnukach i prawnukach po córce. Ich nazwisko w liście jest nieczytelne.

Wąsowicze od innych Duninów wyróżniają się od końca XV wieku. Mój antenat, Dersław ze Smogorzewa o przydomku Wąs, miał co najmniej czterech synów, którzy dali początek głównym liniom rodu. Ja jestem od trzeciego z nich, Mateusza. Z linii czwartego, Wacława, pochodziła po kądzieli poetka Maria Komornicka (ciotka Stanisława, o którym piszę w rozdziale o autografach). Używała męskiego pseudonimu sięgającego do korzeni – Piotr Włast, z którym identyfikowała też swoje transseksualne wcielenie. Z linii Mateusza, z innej Dunin-Wąsowiczówny urodził się poeta Kazimierz Wierzyński. Jego matka, Teofila (ew. Felicja) była wychowanicą mego pradziada Albina i to pokrewieństwo jest ustalone jako relatywnie bliskie. Ojciec Kazimierza, Austriak Andreas Wirstlein, zawiadowca stacji na galicyjskiej kolei, przed I wojną zmienił z całą rodziną nazwisko właśnie na Wierzyński.

Bliższy Wierzyńskiemu niż ja jest kuzyn Wojciech Dunin-Wąsowicz z Krakowa. Doszedł on ostatnio w swoich genealogicznych poszukiwaniach, że nasza gałąź pieczętuje się przyjętym z czasem Ślepowronem, w odróżnieniu od innych Duninów, których herbem jest Łabędź. Ale być może oba klejnoty są w takim przypadku wymienne? Mój przyrodni brat Stefan, który skądinąd ma po kądzieli poważniejsze powiązania heraldyczne z Trąbami, trunki ze swojej niedawno założonej winnicy w Sandomierskiem opatruje etykietami właśnie z łabędziem.

Katalogi biblioteczne wyliczają nadto Helenę Duninównę, autorkę gawędziarskich książek o dawnej Warszawie i Lodzi, oraz kresową powieściopisarkę Marię Dunin-Kozicką. Kończąc z tematem realnych potomków Duninów, uprawiających w naszych czasach literaturę: bibliolog Janusz Dunin używał w niektórych publikacjach pełnego nazwiska Dunin-Horkawicz, tak więc jeśli było pokrewieństwo, to sprzed XV wieku. Jego córka Kinga drugiego członu w działalności literackiej nie używa. Wąsowicze podpisywali się z kolei często jedynie drugim członem nazwiska. Mój dziadek czynił tak zwłaszcza, gdy działał w galicyjskim ruchu ludowym (acz w pamiętnikach Kirkor-Kiedroniowej stoi, że wcześniej, za czasów studenckich, był endekiem).

Prawdziwi Dunin-Wąsowicze w powieściach historycznych to Krzysztof, walczący pod Warką, a wzmiankowany w Potopie przez Henryka Sienkiewicza, oraz „pan Wąsowicz” – pionier polskiej marynarki wojennej z XVI wieku, będący jednym z bohaterów niedługich Białych mocy Mieczysława Smolarskiego (oprócz tej książki mam w zbiorach parę innych przedwojennych pozycji tego autora z gatunku fantastyki, jak Podróż poślubna pana Hamiltona, Miasto światłości, Archiwariusz Gordon i Człowiek bez przeszłości. Wzmiankowałem o nich w Warszawie fantastycznej i Fantastycznym atlasie Polski). Uwiecznił go jako dowódcę we flocie kaperskiej Zygmunta Augusta. Nowsze źródła historyczne dowodzą, że tożsamy z nim Wacław Dunin-Wąsowicz brał udział w ówczesnej wojnie, ale wbrew legendzie – tylko na lądzie.

W najnowszej literaturze postać majora Władysława Dunin-Wąsowicza pozwolił sobie wprowadzić do swoich powieści kryminalnych retro Konrad Lewandowski (Magnetyzer, Elektryczne perły, Bogini z labradoru..., wydane w latach 2006–2007). Mój dziadek, oprócz zajęć nauczyciela polskiego i dziennikarza, pełnił bowiem społeczną funkcję prezesa Towarzystwa Przyjaciół Weteranów 1863 roku, a u Lewandowskiego młodego komisarza Drwęckiego w dochodzeniach z końca lat 20. XX wieku wspomaga pocieszny weteran staruszek Hiacyntus Fedorczyk, rzekomy podopieczny pana majora. Nazwisko tegoż Dunin-Wąsowicza jako dziennikarza „Gazety Ludowej” przywołuje także Piotr Zaremba w swej powieści historycznej Zgliszcza (2017), poświęconej środowisku Polskiego Stronnictwa Ludowego w pierwszych latach po II wojnie światowej. Omawia jego relację z wyjazdu do Danii oraz wspomina sprawę nacisków na usunięcie Dunin-Wąsowicza i Giełżyńskiego z „Gazety” za niekompromisową postawę. Z kolei Małgorzata Karolina Piekarska w książce Czucie i wiara (2015) powołuje się na wspomnienia jego żony – mojej babci Janiny – gdy jej bohaterowie próbują rozwikłać tajemnice dziwnych odgłosów, niepokojących dziś mieszkańców alei Wojska Polskiego na Żoliborzu. W fantazji Piekarskiej mają to być bowiem ryki ducha hodowanej tam „świętej krowy”, której mlekiem podczas Powstania Warszawskiego pojono okoliczne dzieci. Janina Dunin-Wąsowiczowa zapisała przekaz o krowie ku pamięci potomności.

Moja aktywność w życiu literackim ostatniego ćwierćwiecza też niestety odbiła się w paru publikacjach beletrystycznych. Niejaki Pavique występuje w powieściach Krzysztofa Vargi Chłopaki nie płaczą i Śmiertelność. W pierwszej, z okazji występów w Zielonej Górze, w drugiej, z uwagi na posiadanie czarnej czapki, w której ponoć wyglądałem jak „pieprzony amerykański raper”. Jako Gabriel Wąsik pojawiam się w powieści Bessa-Lala Piotra Giedrowicza, wiodąc za sobą cały fraucymer z Dorotką Płotką na czele. W kryminale Marcina Świetlickiego Dwanaście z 2006 roku tomik Danuty Twardowskiej Danke Ananke to książka doceniona ponoć jedynie przez Pawła Dunin-Wąsowicza, który miał się o niej wypowiedzieć jako o „zapomnianej perle naszej literatury”, i to dopiero 10 lat po wydaniu (co zdaje się autopastiszem opublikowanej w 1997 roku w „Tygodniku Powszechnym” wypowiedzi Świetlickiego o płycie Pidżamy Porno Futurista). Tenże autor wprowadził moje gadulstwo z podaniem nazwiska w treść powieści Orchidea z roku 2009, pisanej wspólnie z Irkiem Grinem i Gają Grzegorzewską. Był na tyle miły, że pozwolił mi ocenzurować zapisaną w Mleczarni na Kazimierzu wersję pierwotną, gdzie w rozmowie przywoływałem z nazwiska osoby realne, wobec których w druku tego robić nie powinienem (ale jest w tym opisie mój bibliofilski łup w postaci Tajemnicy masońskiego zegara Szpyrkówny i są żarciki z pisarza emo Żulczyka, występującego jako Kulczyk). W powieści Michała Protasiuka Święto rewolucji (2011) wyimaginowany autor bestsellerów Sebastian Lisiecki debiutował w „Lampie”, zaś u Michała Radomiła Wiśniewskiego w powieści Jetlag (2014) miałem się prawie pobić z Rafałem Bryndalem, wówczas naczelnym „Chimery”, o prawo do druku opowiadania jakiegoś innego debiutanta.

Wracając do Duninów zmyślonych, których za sprawą Nienackiego kwestia się pojawiła – mam problem z przyporządkowaniem do nich profesora Pawła Dunin-Wąsowicza z kryminału Jarosława Klejnockiego Południk 21 (2008). Jego broszura Verne i Polacy przywoływana jest w intrydze powieści. Myślę, że to dzieło jest tożsame z pewnymi wątkami w książce Jana Tomkowskiego Juliusz Verne – tajemnicza wyspa? z 1987 roku.

Z Klejnockim (który obecnie jest dyrektorem Muzeum Literatury) znamy się od dość dawna, robiliśmy wspólnie z nim i Vargą antologię Macie swoich poetów, a najmocniej wbił mi się w pamięć szaleńczy rajd bodajże wiosną 2000 roku przy okazji Targów Książki. Jarek z żoną Kasią zaofiarował się wówczas zawieźć Stasiuków na spotkanie autorskie do Łomży. Zabrałem się z ciekawości na piątego – małe auto było solidnie dociążone (jak kto nie przy kości, to wysoki), a wysiadaliśmy i w Łomży, i z powrotem w Warszawie na nogach jak z waty. Cośmy się strachu najedli to nasze, ale historia literatury polskiej to przeżyła. Chyba na tych samych targach do Vargi podeszła dziewczyna i wypytywała go w związku z planowanym doktoratem, Krzysiek był bardzo dumny, a na koniec zapytał o tytuł pracy. „Kicz i tandeta w polskiej literaturze” – usłyszał w odpowiedzi. Mina mu zrzedła (książka Magdaleny Lachmann Gry z „tandetą” w prozie polskiej po 1989 roku ukazała się w Wydawnictwie Universitas w 2004).

Ale jeśli chodzi o Pawła Dunin-Wąsowicza od Verne’a, to nie wiem, czy w Jarka powieści miałem nim być ja, czy ktoś inny. Całkiem prawdopodobne, że jako nauczyciel akademicki, żartował w ten sposób z mojej nieakademickiej pasji do niepoważnej literatury.

Zanim jednak Klej (ta skłonność do skracania nazwisk jest powszechna – wbrew naszej woli mówi się Dunio, Sanki, Skwiet, Lips, Świetlik) opublikował swe dzieło, po Nienackim, którego hrabia Dunin ukrył skarby w podziemiach kościoła w Duninowie, wpadałem w dorosłym już życiu na kolejne zmyślone na sto procent Duniny. Prawdopodobnie pierwszy był tom opowiadań Romana Bratnego Koszenie pawi z 1983 roku. Mam kilkanaście książek tego autora, śledzę powtarzające się motywy (polowanie, okaleczenie) z niejakim zainteresowaniem. Myślę, że mógłbym jakiś esej o nich wysmażyć, a potem o tym wszystkim zapominam. Pojawia się w opowiadaniu myśliwskim Ryczeć dla Odnowy (datowanym na 1981 rok) pilotka „Orbisu” Dunin-Borecka. Jest to kobieta efektowna, obdarzona, oprócz obfitego biustu, pretensjami ziemiańskimi, jak ten dziedzic z Nienackiego. „Bo rodzice mieli swe włości pod Obrzęczowem właśnie”. Stary Żyd Obrzęczowski tyż komentuje jej urodę: „Kobieta seksualna zawsze myśli, z czego ma się rozebrać”.

Pisząc pierwszą Widmową bibliotekę, zawarłem dwadzieścia lat temu płytką znajomość z Pałubą Karola Irzykowskiego, której właściwy tekst poprzedza nowela Sny Marii Dunin. Zdaje się, że jest to dzieło już kanoniczne w naszej literaturze, a powiązania między jego częściami są na tyle dziwaczne, że sam autor opatrzył utwór od razu wyjaśnieniem, gdzie – jak mi się wydaje – tłumaczy swoje odejście od symbolizmu. Czyni to zresztą dość zwięźle w porównaniu z sześć lat od siebie starszym Ferdynandem Hoesickiem, który w posiadanym przeze mnie kuriozalnym III wydaniu swego romansu Nemezis (Trzaska, Evert i Michalski, Warszawa 1933) po głównym tekście poświęcił strony 263–382 na refleksje krytykowanego o krytykujących.

Kimże jest zatem tytułowa Maria Dunin z dzieła Irzykowskiego? Narrator, wędrowiec dręczony erotycznym snem o pięknej dziewczynie, wyrusza samotnie w podróż archeologiczną w okolice N. Q, gdzie spodziewa się zwiedzić starożytny zamek. Przybliżając się do celu podróży, napotyka prześliczną pannę, która zadaje mu pytanie: „Czy to ty jesteś?”. Dziewczyna to owa Maria Dunin, którą nawiedzają wizje nieznajomego młodzieńca. Żyje ona w pałacyku, w położonej wśród lasów kolonii, zamieszkiwanej przez „ród będący już na wymarciu, a poświęcający się z zapałem pewnemu szczytnemu celowi, pewnej świętej idei”. Co ciekawe, ojciec, a zarazem impresario Marii, nazywa się Acheronta Movebo. Skąd zatem te Duniny? Rozwiązania zagadki nie znalazłem, próżno będzie jej szukał także czytelnik, którego poszukiwań sensu w istnieniu i działaniu Bractwa Wielkiego Dzwonu w gruncie rzeczy zaprzecza sam Irzykowski w końcowym Wyjaśnieniu „Snów Marii Dunin” i ich związku z „Pałubą”. Pisze: „Bohater mój, archeolog i, jak się z przypadkowego niby-napomknięcia dowiadujemy, doktor, opowiada swoje przygody źle i fałszywie, opuszcza czasem najważniejsze szczegóły, przemilcza lub przekręca wszystko, co by nań mogło rzucić niekorzystne światło, chociaż wciąż mimo zastrzeżeń zdradza się z zawiścią do Marii Dunin i z różnymi nieładnymi przymiotami”. Ciekawostką jest, że motyw spersonifikowanego Wielkiego Dzwona (sic!), jako współczesnego lokalnego krakowskiego proroka, pojawił się w powieści Łukasza Orbitowskiego Tracę ciepło z 2007 roku. Pozycję tę posiadam w postaci książkowej, w odróżnieniu od Pałuby. Na użytek tego tekstu przypomniałem sobie jej treść, ściągnąwszy plik z internetowego serwisu Wolne Lektury (zawiadowanego przez Jarosława Lipszyca, którego stryjeczni dziadkowie byli uczniami mojego dziadka Władysława, polonisty w żoliborskim gimnazjum!). Mimo powojennych wydań, najwyraźniej zetknięcie się z tym utworem i próba zrozumienia z niego czegokolwiek uprzedziły mnie do Irzykowskiego, a na artefakt antykwaryczny nie natrafiłem.

Marią Duninówną nazwana została także główna księgowa z powieści Władysława Rymkiewicza Fatamorgana wydanej w 1980 roku (Wydawnictwo Łódzkie). Oprócz imienia i nazwiska z bohaterką Irzykowskiego nic jej jednakowoż nie łączy. Pojawia się już na pierwszej stronie powieści, poddenerwowana: „Za młodu była piękną kobietą. Pastelowa cera, łagodne rysy twarzy niezmącanej zmarszczkami, wytworny sposób bycia. Okrągłym gestem odgarnęła z czoła pasemko blond włosów i zwierzyła się. Że przyszła prosić o radę”. Okazuje się, iż została wplątana w korupcyjne machinacje w łódzkiej spółdzielni pracy; zarobi, jeśli wprowadzi nadwyżkę wagową do ksiąg. Nie chce się na to zgodzić, ale jest bierna, gdy dochodzi do rozprawy z kombinatorami. Duninówna jest dodatkowo poruszona niedawną utratą siostry. Książka Rymkiewicza (oddano do składania w styczniu 1980, druk ukończono w maju tego samego roku) przeszła bez echa – sierpniowe strajki skutecznie zaćmiły wyimaginowane przez jej autora boje czystych ideowo działaczy partyjnych ze spekulantami. W każdym razie ma przestemplowaną oryginalną cenę 17 złotych na zniżoną do złotych 2, ja zaś w Antykwariacie Grochowskim dałem za Fatamorganę aż 6 współczesnych złotych. Jednakowoż to właśnie w mieście Lodzi dziadek Władysław zakochał się w babci Janinie.

Niejasny jest status Lecha Dunina z dwutomowej powieści Haliny Auderskiej Miecz Syreny (PIW, Warszawa 1980). To architekt, pojawiający się w dwu epizodach – we wrześniu 1939 roku, kiedy zostaje ranny i opiekuje się nim główna bohaterka oraz później, gdy powraca w okupacyjnych latach. Tak samo nazywał się autor książek o zabytkowych kościołach warszawskich, wydawanych w czasach PRL. Nie umiem stwierdzić, czy pisarka świadomie mieszała fikcję z rzeczywistością. Miecz Syreny czytałem jeszcze w latach osiemdziesiątych, a przed lekturą słyszałem w radiu we fragmentach i zapamiętałem sobie nazwisko.

Z pewnością fikcyjną postacią jest Paweł Dunin z powieści Eugeniusza Kabatca Żółwie z 1966 roku. O, ten papierowy kuzyn jest mi całkiem bliski jako robiący w literaturze! To skromny ekonomista z Zagłębia Dąbrowskiego, który po debiucie książkowym pod równie skromnym tytułem Zagłębie zostaje skierowany na pisarskie stypendium do Warszawy. Dzieje się tak, mimo że dzieło nie za bardzo podoba się dyrektorowi zagłębiańskiego kombinatu, w którym pracuje autor (Dunin widzi przyczynę w tym, że nie zawarł w swoim Zagłębiu niczego o zasługach dyrekcji). Podczas pobytu stypendialnego bohater nawiązuje w Warszawie kilka płytkich znajomości w kręgach młodoliterackich oraz romans z pisareczką Sonią Meierholz. Pisze opowiadanie drukowane w „Naprzodzie” (prawdopodobnie wzorowanym na „Współczesności”, w której wówczas pracował Kabatc, skądinąd ekonomista z wykształcenia), próbuje sił w pisaniu scenariusza do filmu, w końcu, nie odnosząc sukcesów w zmanierowanej „Warszawce”, powraca do swej uczciwej pracy w Zagłębiu. Odmalowując dość złośliwie środowisko stołeczne, Kabatc wprowadził postacie poety kamieniarza Gamzy i lumpenprozaika Buraka, najwyraźniej wzorowanych na Janie Himilsbachu i Andrzeju Brychcie.

Znam jedną Sonię, co pisze prozę (jest też na YouTube Sonia, co pisze piosenki), ale gdzie mi tam do romansów z takimi Soniami, szczególnie że podróżniczkę Sonię Grodek zawiodłem, jako upadający wydawca. Ale zdarzyła mi się też identyfikacja z innym Pawłem Duninem, bohaterem jednego z seriali telewizyjnych. Pani w markecie przyjrzała się mojej karcie płatniczej i uśmiechnęła do mnie, stwierdzając, że nazywam się prawie tak jak on.

Lecz właśnie od czasu zetknięcia się z Żółwiami zapoczątkowałem świadomie segment duninowy na moich półkach. Tak więc trafił tam, oprócz Miecza Syreny i Koszenia pawi, zbiór opowiadań Piotra Wojciechowskiego Serce do gry (Świat Książki, Warszawa 2010). W tytułowym i otwierającym tom utworze objawia się architekt Robert Dunin-Sokalski, który w związku z sukcesami zawodowymi wystawił pod Neapolem willę z salą koncertową. Postać ta wraca w kończącym książkę opowiadaniu Tłum. Dunin-Sokalski ma arystokratyczne rysy, garbaty nos i wąskie usta oraz pewne zobowiązania społeczne, związane z promocją sztuki. Brak jednak jakichkolwiek bliższych danych na temat sędziwego Feliksa Dunina-Buzdygana, wymienianego w krótkiej prozie List z ulicy Kraniaka i Dziwalewicza na stronach 858859 pierwszego tomu Dzieł (niemal) wszystkich Jeremiego Przybory w edycji z 2015 roku. Pojawia się on jedynie jako adresat ostatniego listu niejakiego Dziwalewicza z roku 1908, w którym nadawca zwierza się, że wszystko zawdzięcza Kraniakowi.

Kontakt z Żółwiami Kabatca zawarłem, kompletując do rozwijającej pomysł Widmowej biblioteki niezakontraktowanej jeszcze Polskiej Biblioteki Widmowej kolejne dzieła. Sprawdzałem skrupulatnie podejrzane o obecność zmyślonych książek powieści z czasów PRL, wyliczane w czwartym i piątym tomie Agonii i nadziei Piotra Kuncewicza jako te, w których akcja toczy się wśród literatów. Na zbiór opowiadań Miasto księżyców Stanisława Balińskiego (Biblioteka Dzieł Wyborowych nr 65, Warszawa 1924), zapamiętanego chyba najbardziej jako ostatni poeta związany ze skamandrytami, natrafiłem natomiast podczas prac nad Fantastycznym atlasem Polski. Przeglądając w Bibliotece Narodowej skromną książeczkę pod kątem topografii, doznałem uczucia zawodu, bo nic do atlasu nie znalazłem. Poniekąd wynagrodziła mi ów zawód postać pianisty Seweryna Dunina ze znalezionego w tomiku opowiadania Lustro. Muzyk zwykł akompaniować śpiewaczce Marjetce („koniecznie Debussy i Frank”) w jej warszawskim salonie. Narrator ze znajomości z Duninem zapamiętał jedynie opowiadaną przezeń, podczas wspólnego powrotu z przyjęcia, treść powieści indyjskiej, co wywarło na nim wrażenie banalności interlokutora. Krytycznego wieczora („mieliśmy napełnione szklaneczki i paliliśmy dziwnie kombinowany tytoń”) Seweryn Dunin jął streszczać historię francuskiego pisarza Lacombe, który zmarł, nie ujrzawszy spodziewanego własnego odbicia w lustrze. Chwilę później pianista wyjął lusterko otrzymane od Marjetki i kładąc je sobie na oczach, również poniósł nagłą śmierć. Aby powstrzymać śpiewaczkę przed poznaniem ostatniego spojrzenia Dunina, narrator wyrwał lusterko i zbił je. Kiedy zatem książka Balińskiego pojawiła się na Allegro, skorzystałem z tej okazji, znając już jej treść. Za innego Balińskiego wyszła moja kuzynka Tamara rodzona z Dunin-Wąsowiczówny, być może są i tu jakieś powinowactwa.

Zupełnie inaczej było z Krzykiem nagich ścian Mieczysławy Łuczyńskiej (wydana w 1933). Zabierając się do Żoliborskiego przewodnika literackiego, szukałem gdzie się da powieści kryminalnej Bolesława Londyńskiego Rycerze Czarnego Dworu z 1888 roku o działającym w tak zwanym Miasteczku Powązki gangu Jankla Sowy. Okazało się, że nie ma jej w katalogu żadnej biblioteki, w Internecie zaś pojawia się cytowana przez varsavianistę i historyka kryminologii Stanisława Milewskiego (liczne książki wydawane przez Iskry), który jednak jesienią 2013 umarł i go o nią nie zapytam. Od trzydziestu kilku lat tym bardziej nie żyje Jan Detko, autor Warszawy naturalistów (1980), gdzie znajduje się kilkustronicowe omówienie Rycerzy... Przypomniałem sobie, że kilka lat wcześniej gospodarz mokotowskiego antykwariatu „Gryf” (w dawnym empiku na Dąbrowskiego), Paweł Juzwa, wspominał, że jest to znana mu pozycja. Po długiej tam nieobecności przypomniałem się w tej sprawie. Pan Paweł obiecał poszukać (znalazł w prywatnych zbiorach i udostępnił do wglądu), ale tymczasem nakłaniał do dokonania jakiegokolwiek zakupu i – znając moje gusta – wskazał na pudło z trzeciorzędną literaturą z międzywojnia. Byłem jakoś nieprawdopodobnie spłukany, ale nie mogłem odmówić. Spostrzegłem nazwisko Łuczyńskiej. Z obfitej produkcji prozatorskiej tej autorki miałem już Młoty nad kowadłem, na których się nie zawiodłem, a wręcz przeciwnie (patrz rozdział Antysemitniki). Dobrze wydałem moje 15 złotych, choć tylko w jednym pozytywnym aspekcie – w obdartym egzemplarzu Krzyku nagich ścian znalazłem kolejnego Dunina. Janusz, syn ziemianina z Duninowic, studiuje w Paryżu medycynę. Poznaje tam Iwetkę Dubarry, od dzieciństwa wychowującą się z przygarniętym przez jej ojca psychiatrą, młodym Remim Vilaindorem, który jest kolegą Dunina z uczelni. Niestety, całość okazuje się piramidalną bzdurą. Janusz żeni się z odtrąconą przez Remiego Iwetką i uwozi ją do Polski, do Duninowic, gdzie dochowują się syna Tomka i córki Reni. Tam, na koniec, po kilkunastu latach odwiedza małżeństwo Duninów psychiatra Vilaindor, który sam ulega chorobie psychicznej. Gdzieniegdzie napomyka Łuczyńska o dobrotliwym „starym Duninie” – ojcu Janusza, praktykującego w szpitalu oddalonym o pięć kilometrów od rodzinnego majątku.

Jeśli chodzi o najnowsze produkcje, inny „podstarzały Dunin” pojawia się w powieści fantastycznej Antypolis (2015) Tomasza Fijałkowskiego, którego to autora nie należy mylić z ćwierć wieku starszym Tomaszem Fiałkowskim, czyli Lektorem z „Tygodnika Powszechnego”. W tej historii alternatywnej Dunin ów uczestniczy w naradzie policyjnej, związanej z tajemniczymi wypadkami, towarzyszącymi kultowi Kybele. Oprócz starości, brak tej postaci innych charakterystycznych wyróżników.

Z tą samą datą ukazała się też, utrzymana w podobnej z grubsza formule, powieść Wojciecha Orlińskiego Polska nie istnieje. Egzemplarze pojawiły się jednak dopiero jakoś wiosną 2016 roku, już po dymisji Krzysztofa Dudka ze stanowiska dyrektora Narodowego Centrum Kultury. Był to najwyraźniej ostatni, piętnasty tom promowanej przez niego serii „Zwrotnice czasu”, w której ukazywały się historie alternatywne dość hojnie finansowane przez NCK i bardzo niechętnie przez wydawcę dystrybuowane (seria nierówna; za najlepsze uważam książki Wieczny Grunwald Szczepana Twardocha oraz Orzeł bielszy niż gołębica Konrada T. Lewandowskiego). Egzemplarz w twardej oprawie, z frontem parowozu i czymś na kształt amerykańskiego godła na okładce, pobrałem z puli gratisów należnych mi jako współpracownikowi projektu – autorowi Fantastycznego Krakowa i Fantastycznego atlasu Polski. W akcji powieści Orlińskiego Polska w rzeczy samej nie istnieje, Kraków w 2015 roku znajduje się nadal pod berłem Habsburgów. Mimo że formalnie panuje w CK monarchii wolność słowa (w odróżnieniu od Kongresówki), profesor dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim Zygmunt Dunin-Wąsowicz nakłania swego studenta do uogólnienia tematu pracy, której napisanie ma mu pozwolić uzyskać stypendium na zagraniczną podróż. Pierwotny Wątki polskie w wielkiej amerykańskiej rewolucji proletariackiej – zostaje zmieniony na Wybrane zagadnienia wielkiej amerykańskiej rewolucji proletariackiej.

Wojtka poznałem trzydzieści lat temu. Jestem jednym z niewielu posiadających w archiwach nagranie zespołu Dualizm Dyfrakcyjny Korpuskularno-Falowy, gdzie Orliński grał na klawiszach, a śpiewał jego kumpel Stefan Zgliczyński, z którym później, w latach 90. wydawali pismo „Lewą Nogą” (DDK-F brzmiał chyba jak wczesne The Stranglers albo XTC). Wojtek znał też z PPS mojego ojca, którego wspominał jako Towarzysza Profesora. Tak więc kolega dziennikarz z jednej, a profesor z drugiej strony pewnie mu posłużyli do ulepienia takiej postaci. Skąd jednak ten Zygmunt? Od Muńka Staszczyka?

Z przyjemnością odnalazłem w dziele Orlińskiego echa Żelaznej Stopy Jacka Londona, zapomnianej – choć jeszcze w 1990 wznawianej – powieści fantastycznej o rewolucji proletariackiej w USA. Po doświadczeniu wcześniejszej lektury Błogosławionego wieku Tomasza Piątka z 2006 roku miałem jednak wrażenie déjà vu. Piątek bowiem także wykreował historię alternatywną, w której „Polska nie istnieje”, a po współczesnym świecie tułają się duchowi spadkobiercy Wielkiej Emigracji, snujący ciągle romantyczne rojenia o „Chrystusie narodów”. Zabawniej chyba też rozwiązał pomysły z rozwojem technologii, niezupełnie kompatybilnym z realnym, wreszcie rozwalił wizją dominującej nadal wiktoriańskiej pruderii. Jej ofiarą jest brytyjski protagonista Piątka – Aleksander Sutton, wobec którego surowy ojciec egzekwuje wysublimowane normy moralne.

No, ale w Błogosławionym wieku Duninów nie ma.

Jakoś między Płockiem a Włocławkiem. Archiwum PD-W.

DETEKTYWY HISTORYCZNE

Obecną modę na skandynawskie kryminały mógłbym skwitować wzruszeniem ramion i oświadczeniem: „Phi, ja skandynawskie powieści o detektywach czytałem ponad czterdzieści lat temu”. Nie skłamałbym. Do moich najwcześniejszych książkowych lektur jeszcze w pierwszej czy drugiej klasie podstawówki należały małe tomiki Joachim Lis. Detektyw dyplomowany Ingemara Fjella (1974) oraz Detektyw na pustyni i Latający detektyw Åke Holmberga (obie wydane w 1975). Bohater pierwszego był, jako się rzecze, lisem i śledztwa prowadził w lesie. Bohater drugiego, Ture Sventon, był istotą ludzką, przemieszczał się za to na latającym dywanie i zażerał ptysiami, które przewoził w turystycznej lodówce.

Pod względem wartości nierozrywkowych chyba za wcześnie zostałem potraktowany znakomitą skądinąd powieścią Anny Kamieńskiej Wielkie małe rzeczy (1974), którą dostałem z dedykacją wychowawczyni klasy, pani Mieczysławy Krystosik, na zakończenie pierwszego roku edukacji podstawowej w czerwcu 1975 roku. Podobnie jak kontynuacja tej książki – Świat się ciągle zaczyna (wyszła w 1975, wydanie łączne ukazało się w 1980 pod tytułem Marianna) – jest to przejmująca opowieść o dziewczynce z niezamożnej rodziny w przedwojennym Lublinie, która przeżywa śmierć ojca, brata i dziadka. Czytając niedawno dzienniki Kamieńskiej z lat 70., odnajdywałem w nich wątki znane mi dzięki Mariannie i wróciłem do jej przygód, upewniając się jednocześnie, że jak na apogeum gierkowskiego dobrobytu i moje siedem lat to była bardzo wymagająca lektura. Przygodę czytelniczą chyba lepiej było zaczynać papierowymi rurami mniejszego kalibru – czymś takim jak współczesne opowieści o rodzinie Leśniewskich, tak nowoczesnej, że dzieci mówią w niej rodzicom po imieniu. Ale pierwsza część z tej dylogii Krystyny Boglar Nie głaskać kota pod włos ukazała się dopiero w 1978 roku.

Na szczęście na zakończenie II klasy pani Krystosik zlitowała się nade mną i z jej dedykacją otrzymałem nie drugą część przygód Marianny, ale Skarb pradziadka Ewy Kołaczkowskiej (1980 rok). Stał się on jedną z moich ulubionych książek w tamtych latach, a i dziś mogę powiedzieć, że zdefiniował mój ówczesny gust.

A więc jest rok 1914, do zmyślonego Zaraszowa na Lubelszczyźnie (czyżby pani Krystosik miała jakieś lubelskie sentymenty, że tak rok po roku?) przyjeżdżają z Warszawy na wakacje Tomek, Helunia i Staszek. Ich dziadek Filip Roszkowski jest tam organistą. Porzucił karierę wirtuoza, by od kilkudziesięciu lat maniakalnie szukać w rodzinnym domu skarbu, o którego istnieniu powiedziała mu kiedyś nieopatrznie siostra Julisia, zapamiętawszy, jak ich ojciec Hieronim poszedł z nią do lochu, otworzył szkatułkę i wyjął pierścionek. Choć po nagłej śmierci Hieronima Filip przez lata codziennie opukiwał ściany, dopiero trójka wnucząt dociera – każde inną drogą – do podziemnej komnaty. Zamiast skarbu znajdują sztandar i skrwawioną czamarę z 1863 roku, a także powstańczy dziennik Hieronima, z którego wynika, że spieniężył „skarb organistów” na zakup broni. Przejrzałem ostatnio w bibliotece inne książki Kołaczkowskiej, ale żadna nie dorównuje tej, wydanej po raz pierwszy w 1957. Wygląda skądinąd na to, że przed październikiem 1956 Powstanie Styczniowe stanowiło tabu.

Michała i tajemnicę dziadka Jana Edwarda Kucharskiego (1975) czytałem latem 1977 roku podczas prywatnych kolonii, na które oddali mnie rodzice, wyjeżdżający na wymarzoną wycieczkę do Włoch. Kolonie te zorganizowała w Cyganówce w Zarębach Kościelnych pani Elżbieta Ficowska, po tym jak jej mąż Jerzy, z uwagi na zaangażowanie opozycyjne, doznał niejakich represji natury ekonomicznej. Niedawno dopiero przeczytałem napisane przez nią wspomnienie o tej imprezie, drukowane niegdyś w Giedroyciowej „Kulturze” (wcześniej jednak zostałem uświadomiony, że gotowała tam Barbara Sadowska, a obecny również, starszy parę lat ode mnie jej syn to był Grzegorz Przemyk). Wracając do Kucharskiego – tytułowy Michał po śmierci tytułowego dziadka znajduje jego zdjęcie w dziwnym mundurze. Ileż przewrotnych historii z takimi mundurami można wymyślić! Tu jednak, kierując się na warszawskie Powiśle, odnajduje pod zapisanym na fotografii adresem dziadkowego przyjaciela – stróża kamienicy przy Dobrej 35. Ten uświadamia go, że dziadek był woźnym na Zamku Królewskim i we wrześniu 1939 powierzono mu ukrycie skarbów. Jednakże podczas Powstania doznał amnezji. Po latach wyjawienia miejsca ukrycia bogactw gwałtownie dopominał się tajemniczy Magister, co doprowadziło do nagłej śmierci staruszka. W końcu Michał zamkowe skarby znajduje niedaleko leśniczówki, gdzie z dziadkiem się wychowywał.

Do Skarbu pradziadka oraz Michała i tajemnicy dziadka dodałbym powieść Tomasza Jurasza Stary Koń czyli wędrówki ku tajemniczym historiom (1977) – dzieci na tropie tajemnicy z czasów Potopu. Najpierw palimpsestowy obraz, potem tajemniczy rebus, następnie krajoznawcze wycieczki jego tropem: Czersk, Pieskowa Skała, Krzyżtopór... Wreszcie z ich pomocą archeolodzy odnajdują arsenał zakupiony za prywatny majątek szlachetnego magnata.

Czy te powieści mniej znanych autorów moi rodzice – dwoje historyków – podetknęli mi świadomie, czy one po latach samoistnie układają się w osobną narrację? Taką, w której szukanie skarbu okazuje się konkretnym przykładem do zaprezentowania historii patriotycznego poświęcenia? Bo gdzie indziej szukało się skarbu dla skarbu.

Poszukiwania skarbów ukrytych w przeszłości to przecież jeden z naczelnych tematów literatury dziecięcej – historia obfita w dziejowe burze sprzyja jego rozwojowi. Skarbu napoleońskiego żołnierza szukał w 1937 roku Adaś Cisowski w Szatanie z siódmej klasy Makuszyńskiego (o którym wspominam w rozdziale o Lalce i adaptacjach), bo ktoś wcześniej swoimi poszukiwaniami zaniepokoił właściciela dworu Gąsowskiego. Ukryta przed Powstaniem Warszawskim kolekcja numizmatów po starym Muharianie zostaje w latach 60. znaleziona przy niejakim udziale Kubusia i Hipci, podglądających z nieświadomością na warszawskiej Sadybie przybyłego z Ameryki jego siostrzeńca Povalsky’ego w Uwaga! Czarny parasol Adama Bahdaja (1963). Ukrytego podczas tegoż Powstania w śródmiejskich lochach skarbu szukają także tytułowi bohaterowie jednego z pierwszych tomów cyklu Rafała Kosika Felix, Net i Nika sprzed dziesięciu lat. Sporo skarbów było wcześniej i u Niziurskiego – w Awanturach kosmicznych (1978) ukryte w oczach wypchanego kota promieniujące pierścienie okazują się jednak mniej ważne niż moment, którym Tomek Okist i Matylda Opat, odkrywszy ich tajemnicę, trzymają się za ręce. Poszukiwania domniemanych skarbów w Awanturach w Niekłaju i Naprzód, wspaniali! (1962 i 1971) doprowadzają zaś do znalezienia materiałów wybuchowych i amunicji.

Zaangażowanie w powieściach „młodzieżowych” jako poszukiwaczy skarbów małoletnich detektywów, z którymi czytelnik mógł się utożsamiać, miało – jak mi się wydaje – trzy zasadnicze wymiary: przygodowy, edukacyjny oraz pedagogiczny. Proporcje pomiędzy nimi bywały różne. Skrajnym przykładem misji pedagogicznej jest, jak sądzę, Stawiam na Tolka Banana Bahdaja (wydana w 1966), gdzie Szymek Krusz preparuje domniemany skarb do odkopania, aby poprzez taką przygodę wciągnąć grupę trudnych dzieciaków z Pragi do harcerstwa. Podobnie jest chyba w Bandzie Rudego Janusza Domagalika (1979), gdzie na podjęte przez harcerzy poszukiwania sztandaru ukrytego w miasteczku w 1939 roku nakłada się wątek wsparcia koleżanki, która właśnie została osierocona przez matkę. Misję edukacyjną widać najbardziej w powieściach Tomasza Jurasza (oprócz Starego Konia także między innymi w Tajemnicy sandomierskich wież z 1971 roku) oraz Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku.

O tym ostatnim wszystko detalicznie napisał już Piotr Łopuszański w poświęconej mu książce, gdzie porównywał najmniejsze odmiany tekstu. O powodzeniu cyklu świadczy fakt, że po śmierci Nienackiego siłami różnych autorów dopisano do kilkunastu oryginalnych odcinków prawie sto następnych, w których tytule posługiwano się hasłem „Pan Samochodzik i...”, a później, już bez niego, ukazało się kilkadziesiąt dalszych. Co charakterystyczne, znikły z tych kontynuacji postacie najmłodszych towarzyszy przygód – u Nienackiego bywali nimi najczęściej harcerze. Andrzej Pilipiuk, który pracując jako murzyn literacki dla wydawnictwa Warmia natrzaskał pod pseudonimem Tomasz Olszakowski kilkanaście takich „samochodzików”, odreagował to w końcu w jednej z autorskich książek, przedstawiając pana Tomasza jako obleśnego starucha. Powołał też do życia współczesnego detektywa historycznego, Roberta Storma, bohatera opowiadań rozsiewanych od kilku lat w kolejnych zbiorach.

Te kontynuacje „samochodzików” czytają chyba tylko najbardziej wytrwali psychofani cyklu. Jednak jeśli chodzi o serię oryginalną, podejrzewam, że nie tylko ja dzięki niej zetknąłem się po raz pierwszy z takimi pojęciami jak „alchemia”, „golem” (Tajemnica tajemnic), „masoneria” (Niesamowity dwór) oraz „templariusze”. Co do tych ostatnich, mam pewną hipotezę. Choć Pan Samochodzik z powieści Nienackiego był historykiem sztuki, to sam autor poprzestał na maturze i wiedzę czerpał z drugiej oraz trzeciej ręki. I właśnie jeśli chodzi o templariuszy, mam dziś wrażenie, że honorariami za nakłady książek i prawa do serialu powinien był Nienacki podzielić się ze... Zbigniewem Herbertem. Barbarzyńca w ogrodzie ukazał się w 1962 roku, Pan Samochodzik i templariusze w 1966. Z jakiegoż innego źródła miałby czerpać literacką wodę Nienacki? Kiedy czytałem Herberta, okazywało się, że wszystko o templariuszach i Filipie Pięknym wiedziałem już od Nienackiego.

Pan Samochodzik pracował jako urzędnik Ministerstwa Kultury i jasne było, że znajdowane skarby będą trafiały do muzeów. Jego przeciwnikiem bywał kilkukrotnie Waldemar Batura, który pozyskiwał zabytki w celu sprzedawania ich za granicę, za walutę. Motyw wywozu ikon na Zachód pojawił się też bez Batury w Tajemnicy tajemnic. Jak jednak mam myśleć o przesłaniu powieści Bahdaja Uwaga! Czarny parasol