Dziewięć marzeń - Martina Zawadzka - ebook + książka

Dziewięć marzeń ebook

Zawadzka Martina

4,7

Opis

To historia podróży dookoła świata w pojedynkę, która wydarzyła się naprawdę. Po wielu latach pracy w korporacji przestałam widzieć sens w codzienności swojego życia. Porzuciłam pracę managera w jednej z warszawskich korporacji, sprzedałam dobytek i postawiłam na marzenia. Tak rozpoczyna podróż dookoła świata w pojedynkę, w którą wyruszyłam tylko z plecakiem wielkości bagażu podręcznego.

To podróż pełna humoru i fantastycznych przygód. Historia o przyjaźni, miłości i poszukiwaniu siebie z egzotyką m.in. Bali, Filipin, Australii, Hawajów w tle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Martina Zawadzka

Dziewięć marzeń

jak odnalazłam siebie w podróży dookoła świata

Brodnica 2019

Copyright: © Martina Zawadzka

Redakcja: Paulina Zyszczak

Korekta: Sylwia Chojecka

Projekt okładki: Daria Murawska

Fotografia na okładce: Archiwum Autorki

Łamanie i skład: Anna Teodorczyk-Twardowska

Zdjęcia: Archiwum Autorki

ISBN: 978-83-954407-1-7

Nie kopiuj, proszę, mojego e-booka i nie rozpowszechniaj go w nielegalny sposób. Robiąc to, masz za nic moją pracę. Jeśli potrzebujesz wykorzystać fragment do wystąpienia, recenzji, referatu czy artykułu – oznacz go, proszę, cytatem i podaj źródło (czyli tytuł mojego e-booka). Dziękuję.

Wydanie pierwsze

Dla wszystkich, dzięki którym

nigdy nie nazwę tej podróży samotną.

Rozdziały tej książki napisało życie

Od autorki

Kiedy zaczynałam pisać tę książkę, wydawało mi się, że piszę ją dla siebie. Gdy skończyłam, chciałam, żeby dawała czytelnikom odwagę do spełniania marzeń. Dziś, kiedy trzymam ją w ręku, żałuję, że nikt nie podsunął mi jej do przeczytania, zanim wyruszyłam w podróż dookoła świata w pojedynkę.

Zapełniając strony tej książki, opierałam się na własnych wspomnieniach, a także tych zapisanych na karcie pamięci w telefonie, filmach z GoPro i tych, które przesyłałam z poszczególnych miejsc do przyjaciół w Polsce oraz w wiadomościach od poznanych osób, postach na blogu i prywatnych zapiskach. Zmieniłam większość imion ludzi, o których wspominam. Te osoby zazwyczaj mówiły po angielsku, ale ponieważ chciałabym dać tę książkę do przeczytania rodzicom, dialogi zapisałam po polsku. Książka składa się z momentów, które przychodzą mi do głowy, gdy myślę o danych miejscach. Nie opisywałam każdego ze stu osiemdziesięciu trzech dni podróży. Niektóre wątki są połączone z innymi bądź zostały pominięte. Nie zmienia to jednak sensu i autentyczności zdarzeń.

Zależało mi, aby opowiedzieć wszystko od A do Z, dlatego zaczynam od tego, co się wydarzyło przed podróżą. Według mnie ta część jest najważniejsza. Bez niej nie byłoby tej historii i nie miałabym o czym pisać. Zacznę więc od A.

Budujemy nasz dom na piasku,

cena nie gra roli dziś.

Kupiliśmy prawie wszystko,

ale wciąż nie mamy nic…

Sylwia Grzeszczak, Małe rzeczy

Miasto, które zapomniało, co to jest miłość

Marzec 2015

– Gratuluję awansu i nowych wyzwań, Martina! – powiedział szef, wręczając mi kartkę A4 z napisem „Aneks do umowy”.

Poklepał mnie po plecach jak psa, któremu rzucono patyk, a który zgodnie z oczekiwaniami swojego pana przyniósł w pysku kij i czekał na przysmak. Zaczynałam pracę w tej firmie od recepcji, potem zajmowałam asystenckie stanowiska, prowadziłam samodzielne projekty, żeby pięć lat nadgodzin później wyspecjalizować się w marketingu internetowym i otrzymać swój przysmak. Na mojej twarzy malował się uśmiech satysfakcji – zostałam managerem.

Jako trzynastolatka, myśląc o sobie w kategoriach „kiedy już będę duża”, widziałam siebie spacerującą w krwistoczerwonych szpilkach. Wokół radośni, pełni zapału ludzie w białych kołnierzykach i decyzyjność na wysokim poziomie. Tak postrzegałam niezależność i wolność. Moi rodzice całe życie pracowali fizycznie i każdego dnia czułam, jak bardzo są zależni od kolejnej wypłaty.

Piętnaście lat później przyszedł czas na konfrontację. Wyobrażenia małej dziewczynki kontra rzeczywistość. Zamszowe kruczoczarne buty na szpilce leżały rzucone niedbale pod biurkiem, bo z wygody coraz częściej wybierałam trampki. Ludzie wokół byli, tyle że rzadko z własnych chęci, bardziej z czystej kalkulacji, że warto akurat teraz kręcić się w pobliżu, bo być może będzie można na tym skorzystać. O decyzyjności, jak się okazało, marzyła co druga osoba zasiadająca na piętrach korporacyjnego wieżowca, więc trzeba było się nią podzielić. A jeśli odpowiedzialność jest zbiorowa, trudno mówić o posiadaniu wpływu na cokolwiek.

Jako dziewczynka zapomniałam o doprecyzowaniu swoich marzeń. Nie wiedziałam, że ogólny, pełen barw i atrakcji obrazek businesswoman skrywał wyrzeczenia w innych obszarach życia.

Jak co dzień, i to popołudnie spędziłam w gronie przyjaciół. Gratulacjom, szczerej radości i żartom, że teraz już nie będę miała dla nich czasu, nie było końca. Po wypiciu o jedną lampkę prosecco za dużo wróciłam do domu. Marzyłam o zalegnięciu leniwie na kanapie w poszukiwaniu dalszej rozrywki w telewizji. Usłyszałam znany z Comedy Central głos lektora, a na ekranie pudełka pokazały się cztery pewne siebie kobiety kroczące ulicami Nowego Jorku.

Oglądałam ten serial minimum trzykrotnie i za każdym razem wzbudzał we mnie nowe emocje. Na początku losy felietonistki i jej przyjaciółek wywoływały oburzenie kontrowersyjną tematyką i wulgarnym językiem bohaterek. Zresztą wtedy niewiele z tego wszystkiego rozumiałam. Mam wrażenie, że dorosłam do tego serialu dopiero rok temu. Wydał mi się taki prawdziwy… A teraz? Gdy leżałam na brzuchu z rękami skrzyżowanymi pod brodą w zastępstwie poduszki i ze zwisającymi z tapczanu stopami jeszcze w trampkach, poczułam niechęć do wszystkiego, co tam widziałam.

Jakbym zdjęła różowe okulary albo założyła nowe z filtrem bąbelków z prosecco. Seks w wielkim mieście, który do tej pory opisałabym jako serial o szczęśliwych, niezależnych kobietach, teraz nazwałabym opowieścią o niezależnych i w głębi serca samotnych ludziach szukających miłości w świecie, który zapomniał, co to jest miłość. Miłość zastąpiły łatwe przyjemności, takie jak seks, alkohol i konsumpcja. Nie było wartości ani Boga. Nikt tu nie słyszał o słuchaniu serca. Tym światem kierowały liczby i logika.

− Co za sztuczny świat – wyrzuciłam z siebie, sięgając po zapodzianego między poduszkami pilota.

Wyłączyłam telewizor i ciężko podniosłam się z kanapy. Przez jadalnię trafiłam do lodówki, skąd wzięłam butelkę wody. Po prawej minęłam drzwi do sypialni współlokatorki. Następne prowadziły do mojego pokoju z trzypoziomową szafą na ciuchy i królewskim łożem. Po drugiej stronie stała szafa na buty do samego sufitu i znajdowało się pomieszczenie z pralką. Pozbywszy się butów, podreptałam po zimnych kafelkach prosto do łazienki.

Rozpięłam koszulę, po czym uniosłam nogę i chwiejąc się na drugiej, próbowałam wyplątać się z nogawek. Przeskakiwałam jak wróbel po płocie, aż zatrzymałam się tyłkiem na krawędzi wanny. Kątem oka zauważyłam swoje podpite odbicie. Wstałam na równe nogi. Wyprostowałam plecy, wciągnęłam brzuch i przyjrzałam się sobie w lustrze. Już chciałam coś powiedzieć, ale zamiast słów wyszła czkawka.

No, no, jeszcze się trzymam – pomyślałam, zatykając ręką nos, aby nie wypuścić powietrza i powstrzymać czkanie. Mrugnęłam do lustrzanego odbicia i cieszyłam oko dalej. Korzystam z życia, rozwijam się, realizuję swoje cele. Dziś mogę odhaczyć przedostatni z długiej listy – pani manager! Czkawka… Czy to normalne dla słoika? Rozmyślałam dalej. Niedawno usłyszałam, że słoikami nazywane są osoby, które przyjechały za chlebem do Warszawy z innych miast Polski. Tak, byłam słoikiem. Na początku zarabiałam na chleb, później na ciuchy z sieciówki i w końcu na podróże. Po Europie, Azji, Stanach…

Leżąc w wannie pełnej piany, z butelką niegazowanej w ręce, czułam się spełniona. Po chwili to uczucie odeszło, na policzku pojawiła się pierwsza łza, a zaraz za nią – następna. Skąd łzy w tym pięknym świecie?

Spóźniona wsiadłam za kierownicę auta, na które odkładałam od pierwszej wypłaty – peugeota 207, nazywanego przeze mnie cukierkiem. Sprawnym ruchem wycelowałam do stacyjki kluczykiem i tak samo szybko go cofnęłam – jakbym bała się konsekwencji tego, co chcę zrobić. Sięgnęłam po pas. Głębokim wdechem przyjęłam do płuc potrzebną dawkę smogu, po czym stopniowo wydychałam go nosem. Dziś będzie lepiej… Tak, będzie… Przekręciłam kluczyk, automatycznie odpalając w radiu hity tej zimy.

Mijał już drugi rok, od kiedy poranna droga do pracy zmieniła się w koszmar. Nie chodziło wcale o korki w stolicy. Radio grało jak wcześniej, samochód był ten sam, tylko ja jakaś inna. Rozczarowana i zachodząca w głowę, jak to się stało, że jestem tu, gdzie jestem, w swoim życiu… i dlaczego stoję w tym korku. Dotknęłam lusterka i obróciłam je na swoją twarz. W odbiciu nie zobaczyłam siebie. Zanim tu przyjechałam, byłam radosna, pełna energii i chęci, nigdy nie płakałam.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu nadziei po drugiej stronie szyby. Mój wzrok przyciągnął elegancki młody człowiek z frustracją wypisaną na twarzy. Trzymał mocno kierownicę, jak ster swoich życiowych wyborów, w dużo większym i ładniejszym samochodzie niż mój. Nerwowo spojrzał na zegarek i włożył słuchawkę do ucha. Sprytnie, zapewne zaczyna swoje pierwsze spotkanie w pracy na telefonie. Uciekłam spojrzeniem, jakbym nie chciała przeszkadzać w rozmowie. Po prawej stronie w mercedesie starsza pani ruszała ustami i przebierała palcami jednej ręki po skórzanej kierownicy, a drugą wymachiwała na wyprzedzający ją buspasem autobus. Może myśli, że jeśli się zdenerwuje, to rozładuje ten korek? Za nią w audi siedział wyraźnie znużony sytuacją na wiadukcie – albo swoim życiem – mężczyzna z wąsem. Zgarbiony, w szarym swetrze, z kołnierzykiem koszuli wypuszczonym przy szyi i miną skazańca. Wyglądał, jakby jechał na odsiadkę do Alcatraz albo obozu pracy skazany za brak odwagi do spełniania marzeń. Do któregokolwiek auta zajrzeć, każde wypełniały: zniecierpliwienie, złość, zazdrość i niechęć zapakowane w pieniądze na internetowym koncie.

Wróciłam na swój pas. Niczego nie przegapiłam, taksówka przede mną nie ruszyła się z miejsca. Oparłam brodę na kierownicy, nie wierząc, że jestem częścią tego teatru życia. Duchem i sercem czułam się tak daleko… a jednak ciałem tkwiłam tu. Codziennie rano. Tak wyglądało moje życie.

Głowa opadła na kierownicę. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie popełniłam błąd. Wyznaczam sobie cele i krok po kroku idę w ich kierunku. Dopiero co awansowałam, dumnie odhaczyłam kolejny punkt i nic się nie zmieniło. Nie chciałam piąć się wyżej na korposzczurzej drabinie, to był mój Everest. A jednak czułam się, jakbym była w niewłaściwym miejscu. Jakby życie uciekało między palcami, podczas gdy ja realizuję targety sprzedażowe i stoję w tym korku.

Rozmyślania przerwał mi dźwięk klaksonu, którym kierowca za mną zwrócił uwagę, że coś ruszyło i mam podjechać, by za pięć metrów znów się zatrzymać. Sięgnęłam po komórkę i otworzyłam aplikację z listą celów. Wiedziałam, co tam znajdę, i wiedziałam, że został tylko jeden. Jeden wyszarzony, na którego wspomnienie przechodziły mnie ciarki – gap year1. Nawet nie pamiętałam, kiedy zapisałam go na liście. To musiało być już jakiś czas temu. Zrobiłam to spontanicznie, po przeczytaniu w gazecie artykułu o dwóch studentkach, które zrobiły sobie rok przerwy, aby podróżować po świecie. Pewnie, na studiach to można, ale gdzie przed trzydziestką, po siedmiu latach na uczelni, pięciu latach pracy, kursach, szkoleniach… Ponownie rozległ się dźwięk klaksonu. Wrzuciłam telefon do torebki i pojechałam.

Parking w Mordorze to towar unikatowy i wbrew pozorom coś wartego więcej niż podwyżka. Cukierek miał swoje miejsce w tej szopce, ja również. Usiadłam na fotelu na kółkach za biurkiem. Włączyłam w słuchawkach uspokajającą Ive Mendes – If You Leave Me Now. Pod biurkiem lewa noga zahaczyła wygodnie o prawą i w kolorowych conversach kołysała się w rytm melodii. Zielona herbata w ulubionym szerokim kubku stała na biurku w zasięgu ręki. Uwielbiam zieloną herbatę i to od niej zaczynam każdy dzień.

Na dużym monitorze mapa świata, na drugim – poczta z mailami i zaproszeniami na spotkania. Od awansu przybyło ich na skrzynce. Poza tym żadnych zmian.

Spojrzałam jeszcze raz na monitory. Wzięłam zeszyt i podzieliłam pustą stronę linią na pół. Lewa część kartki należała do lewego monitora, prawa – do prawego.

Na górze napisałam „Plusy i minusy wyjazdu/gap year”, poprawej „Zostaję”. Nieważne, czy chodziło o decyzje w pracy, czy tak jak teraz, o prywatne cele – do decyzji podchodziłam rozważnie. A lista plusów i minusów często w tym pomagała.

Zapisywanie tabelki zaczęłam od lewej strony.

− Stracę stabilizację i komfort, które są efektem moich wieloletnich starań.− Zresztą kto mnie potem zatrudni z roczną przerwą w życiorysie?− A nawet jak zrezygnuję ze wszystkiego i zdecyduję się spełniać marzenia, skąd wezmę na to pieniądze? Ile w ogóle trzeba mieć, żeby tak żyć?

Przerwałam na chwilę, żeby przemyśleć, co jeszcze chcę napisać.

− Chyba jestem niewolnikiem konwenansów. Powinnam iść po wydeptanej już ścieżce. Wszyscy naokoło wkładają obrączki na palce, obiecują spędzić resztę życia razem, rodzą dzieci i remontują łazienki. Jest presja. Powinnam szukać męża i stabilizacji, bo mam już swoje lata. A jak mawia mama: „piękniejsza nie będziesz”. Czas działa na moją niekorzyść.− Teoretycznie jakbym pojechała i wróciła, trudno będzie kogoś znaleźć, bo faceci boją się takich kobiet hej doprzodu.− Jak rodzice usłyszą o pomyśle, to dostaną zawału… Znajomi powiedzą, że postradałam zmysły. Ludzie, którymi się otaczam od lat, wiedzą, że jestem rozsądna. Pewnie by nawet nie uwierzyli, że to zrobię.− Z kim pojadę? Nikt nie ma tak naiwnych marzeń jak ja.− Nie mam orientacji w terenie, żeby tak podróżować. Toniebezpieczne…− Żeby podróżować po świecie, trzeba znać dobrze angielski. A ja nie umiem… mam swoje powody, żeby się nim nie posługiwać.

Dużo łatwiej było mi wymyślić minusy podróży. Popukałamdługopisem w kartkę, zastanawiając się, co mogłabym znaleźć na plus.

+ Znów będę się prawdziwie uśmiechać?

Zatrzymałam wzrok na tym, co właśnie napisałam, i dorysowałam małe serce tuż obok jedynego plusa. Spojrzałam na prawą stronę listy. A jeśli zostanę tu, gdzie jestem? Przed oczami stanęły mi bohaterki Seksu w wielkim mieście. Serial wydawał się moim lustrem. Widziałam w nim tylko to, co miałam w sobie. Życie nakręcane pieniędzmi i przedmiotami.

Carrie, Mirandę, Samanthę i Charlotte łączy rozczarowanie w relacjach z mężczyznami. Gdy choć na chwilę odnajdują w sobie iskrę nadziei i otwierają się na coś poważnego, doświadczają żalu i bólu. Stają się coraz bardziej szorstkie, twarde i niezależne. Nic dziwnego, są zdane tylko na siebie. Rozumiałam je. Na szczęście nie byłam zraniona przez wielu mężczyzn, mnie wystarczył jeden. Jeden miłosny zawód, bym zamknęła się na miłość, przyodziała grubszą skórę i wrzuciła serce do studni bez dna. Od tamtej pory nie potrafiłam się otworzyć i zaangażować w związek z kimkolwiek. Idealnie się składało, że mieszkałam wtedy w Warszawie, w mieście, które zapomniało, co to jest miłość.

Otrząsnęłam się z myśli i zaczęłam pisać:

+ Lubię marketing, media społecznościowe, biegać po piętrach, załatwiać, negocjować. Lubię swoją pracę i życie w biegu. Tyle że… można by tu przychodzić dzień w dzień, pić, jeść, spać i nie żyć.+ Po tylu latach w Warszawie wreszcie wynajęłam przyjemne mieszkanie w dobrej lokalizacji. Pozbyłam się warunków studenckich. Jest w dobrej cenie i miło się doniego wraca po pracy. Może czas na własne? Nie, nie wezmę kredytu, to zabierze mi wolność.− Dostałaś raport od Kaśki? Prześlij mi go ASAP, jeszcze przed weekendem. Mam spotkanie w poniedziałek z samego rana w tym temacie. A co ty tu kombinujesz? Uuu, serduszko… W kim się kochasz?

Usłyszawszy za plecami głos, wyjęłam słuchawki z uszu i się obejrzałam. Wysoki, narcystyczny kolega w przyciasnym T-shircie stał tuż za mną. Pracowaliśmy obok siebie na open spasie. Lubiliśmy swoje towarzystwo. Mieliśmy wspólną pasję – podróże – i często wymykaliśmy się do kuchni, aby o nich rozmawiać. Silnymi rękoma obrócił mi krzesło w swoim kierunku.

− Łukasz, proszę cię… to tajne rzeczy.− Właśnie widzę. Lista plusów i minusów, czy się umówić z nim na randkę? Jak w przedszkolu! Dziewczyno, to jest passé. Są lepsze sposoby, żeby sprawdzić, czy się z kimś umówić.− Tak? Na przykład?− Ja zawsze zadaję sobie jedno bardzo ważne pytanie – kontynuował z aktorską miną mędrca. – Co się stanie, jak tego nie zrobię?− I co?− I już! Wszystko wiem. Jak jest ładna i zadbana, to się umawiam, jasna sprawa. Po co utrudniać sobie życie?

W jego ustach wszystko wydawało się proste.

− Dziękuję, panie dobra rada. Zaraz ci wszystko prześlę. Idź już.

Z szyderczym uśmiechem pokazał mi kciuki w górę. Odwrócił się na pięcie i zniknął za ścianą. Poczekałam chwilę, żeby się upewnić, że nie wróci, po czym ponownie skupiłam się na swojej liście.

Co się stanie, jak tego nie zrobię? – zanotowałam na nowej kartce, a moja ręka sama dopisała resztę:

Utopię się,płacząc w wannie. Spowoduję wypadek, zastanawiając się, co zrobiłam źle w swoim życiu, stojąc w korku albo tutaj – umrę przy biurku. Samotna i nieszczęśliwa nie będę w stanie spojrzeć w lustro. A gdy wnuki zapytają mnie: „babciu, jakie miałaś marzenia?”, to powiem, że babcia miała marzenia, ale bała się je spełniać.

Raz na dwa, trzy miesiące wsiadałam w samochód i jechałam do rodzinnego miasta – Brodnicy. Nikt nie witał mnie z taką radością jak Ares – mały czarny kundelek. Uratowany przed życiem przy budzie na wsi, prowadził kanapowe, rozszczekane życie. Gdy wyprowadziliśmy się z bratem z rodzinnego domu, to on odziedziczył troskę rodziców. Uwielbiałam wszystkie zwierzęta na świecie, ale tę utuczoną, długą rolkę najbardziej. Scenariusz rozmów przy stole był podobny do tego z lat szkolnych. „Jak w szkole?” zamieniało się na „jak w pracy?”, a później było tylko gorzej.

− Jak tam w pracy? – zapytała mama, mieszając prawie gotującą się pomidorówkę.− Dobrze. – To była bezpieczna odpowiedź. Nie powodowała zbędnych dyskusji.− Słyszałaś, że twoja koleżanka z bloku wyszła za mąż? – odezwał się tata.− Taak, widziałam na Facebooku.− Oj, nie truj jej. Jej pora też przyjdzie – wtrąciła mama, nakładając pomidorówkę na talerze.− Ja jestem z innej planety – odpowiedziałam.− Tak? Jakiej?− Takiej, która zamiast krążyć wokół Słońca, oddala się od niego.− Kochanie, nie mów tak, masz dobrą pracę, przyjaciół, ułożyłaś sobie wszystko w stolicy. Jesteśmy z ciebie dumni. – Mama zamilkła na moment, żeby spojrzeć na mnie i talerz z zupą, po czym powiedziała: – Nie jedz jeszcze, bo poplamisz… jak zwykle. – Wyszła z kuchni do pokoju po gorszy obrus.− Od czego masz się oddalać? – drążył tata.− Tato… – Przewróciłam oczami.− Mhm? – mruknął, wyjmując łyżkę z ust.− A gdybym chciała zostawić to wszystko?− Co masz na myśli? – Przełknął kolejną łyżkę zupy, marszcząc brwi.− Pracę, Warszawę, przyjaciół…− Pracę? Jak możesz?… A nie szkoda by ci było laptopa, komórki? Miejsca parkingowego? Przecież masz dobrą pracę.− Dobra zupa? – Do kuchni wróciła mama, zmieniając temat.

Rodzice rozmawiali o zupie, a mnie olśniło. Praca z benefitami, o których wspomniał, to część współczesnego systemu niewolnictwa. Żyję, żeby mieć więcej, nie żeby żyć. Przyzwyczaiłam się do komfortu, rzeczy i trudno mi sobie wyobrazić, że mogłabym to stracić. Tata nieświadomie otworzył mi oczy, że oceniam swoje życie przez pryzmat wygody. Kiedy człowiek nie ma nic, łatwiej mu podjąć decyzję, zaryzykować. Wtedy nie ma nic do stracenia.

Gdy to do mnie dotarło, zaczęłam działać i krok po kroku zrzucać z siebie ciężar posiadania czegokolwiek. Po powrocie do Warszawy zajrzałam do wszystkich szaf. Robiłam zdjęcia i po kolei wystawiałam przedmioty na sprzedaż w internecie albo na wyprzedażach garażowych. Pozbyłam się w ten sposób ciuchów, szpilek, garnków, patelni, deski do prasowania, aparatu, roweru, starego telefonu, poduszki ortopedycznej, która miała ułatwiać zasypianie, a wylądowała pod łóżkiem, zapasowej pościeli, ręczników w modnych kolorach, frytkownicy… gratów, którym przykleiłam kiedyś etykietę „może się przyda”. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak wieloma rzeczami się otoczyłam przez te lata. Do niektórych z nich miałam sentyment i odkładałam je, żeby kilka dni później zrobić im zdjęcie dla siebie na pamiątkę i szybko sprzedać. Z przedmiotów bardziej wartościowych zostawiłam tylko samochód, tak w razie czego.

Nie wiedziałam, czy gdziekolwiek polecę i zrobię to, czego najbardziej się bałam, ale nie potrafiłam stać w miejscu i nic nie robić. Nie chciałam być niewolnikiem rzeczy materialnych. Z lekkim bagażem lepiej się podróżuje.

Wieczorem zadzwonił Łukasz. Przypomniał się w sprawie raportu.

− Wyślij, proszę, jeszcze dziś, bo rano mam spotkanie.− Wyleciało mi z głowy… Ale jutro, zanim włączysz laptopa, będziesz go miał. Obiecuję!− OK, a podjęłaś decyzję? Umówisz się z nim?− Łukasz, to już nie twój interes.− Dobra, to zmiana tematu – powiedział po chwili ciszy w słuchawce. – To gdzie teraz się wybierasz?− Tego też ci nie powiem.− Tajemnicza się zrobiłaś ostatnio. Oj, powiedz. Kilka miesięcy temu były Wietnam, Kalifornia… To teraz o czym marzysz?

– No wiesz… – Bałam się, że jak wyduszę to z siebie, Łukasz nie uwierzy, że można być tak naiwnym,i wyśmieje mój pomysł. – Nie, to jest za duże, nie dam rady powiedzieć tego na głos.

− Przecież wiesz, że możesz mi zaufać. Nikomu nie powiem.

Po chwili zawahania wyrzuciłam:

− Chciałabym ruszyć gdzieś dalej. Może znowu do Azji? Tyle że na znacznie dłużej. Tak wiesz… Dać się ponieść.− No, moja droga, jeśli dobrze pamiętam, ostatnio byłaś na miesięcznym urlopie. Na dłuższy nie masz co liczyć, ale powodzenia.

Temat się urwał jak balon na wietrze. Wymieniliśmy nowinki o pracy, po czym zamiast „to trzymaj się”, „do jutra” albo „to na razie” pożegnał się słowami:

− Spełniaj marzenia, mała, inaczej ktoś zatrudni cię, żebyś spełniała jego.

Nie rozłączyłam się. Nie wypuściłam telefonu z ręki. Przeszły mnie ciarki, a zaraz po tym ogarnęła złość.

W książce, którą czytałam do snu – Jak przestać się martwić i zacząć żyć – Dale Carnegie pisze, że pięćdziesiąt procent zmartwień znika, jeśli podejmie się jasną i ostateczną decyzję. Kolejne czterdzieści procent ubywa, gdy tylko zaczyna się wprowadzać ją w życie. Słowa kolegi były tym, czego potrzebowałam. Poczułam, jakby ktoś mną mocno potrząsnął, a ja nagle się przebudziłam. Właśnie pozbyłam się pięćdziesięciu procent zmartwień i zakończyłam trwającą od dwóch lat walkę serca z rozumem. Spełnię swoje marzenia i wyruszę w podróż – tak zrobię. Nie wiem dokąd, nie wiem z kim i jak to zrobię, ale to zrobię. Muszę się ratować – pomyślałam.

Jakkolwiek dużo początków miała decyzja o roku przerwy, tak powyższe zdarzenia zapamiętałam jako te, od których zaczęłam przygotowania do spełnienia największego z marzeń. Ale też tego, którego najbardziej się bałam.

1 Z angielskiego gap – „przerwa”, „dziura”, year – „rok”. To przerwa, niekoniecznie roczna, w aktualnym stanie rzeczy. Najczęściej kojarzona z przerwą na/po studiach przeznaczoną na podróżowanie.

Zrób pierwszy krok w wierze.

Nie musisz widzieć całej drogi.

Po prostu zrób pierwszy krok. To magia początku.

Martin Luther King

Zjednoczone Emiraty Arabskie

Dubaj

Marta leżała na łóżku i patrzyła w telefon bez zasięgu. Stałam na balkonie, z głową wspartą na brudnej plastikowej szybie balkonu, i obserwowałam nocny Dubaj.

Chodnikami ulicy Al Nakhal spacerowali sami mężczyźni o pokerowych twarzach. Część z nich leniwie oparta o budynki rozglądała się w poszukiwaniu rozrywki. Znaleźli ją, gdy wysiadałyśmy z taksówki. Jak nietoperze, ukryci w ciemności ulicznych zakamarków, wyostrzali wzrok, żeby zatrzymać go na nas. Kierowca wyciągał plecaki z bagażnika, a my cały czas zastanawiałyśmy się, czy to nie pomyłka, że tu nas zostawia. Czułyśmy się pożerane wzrokiem. To nie był Dubaj, który widziałyśmy na pocztówkach czy w internecie, lecz mroczna dzielnica Brooklynu zalana oceanem testosteronu. Zdecydowanie zbyt wielu mężczyzn jak na jedną ulicę. Rozglądałam się w nadziei, że może gdzieś między nimi jest kobieta, na przykład żona jednego z nich albo córeczka – mała dziewczynka, z którą wyszli na spacer. Przecież muszą tu mieszkać kobiety i dzieci, to nie więzienie…

Wychyliłam się, na ile pozwoliła mi szyba tarasu. W jedną stronę, drugą – nikogo takiego nie było.

Z lotniska do dzielnicy Deira jechałyśmy ponad godzinę. Żadna z nas nie sprawdziła wcześniej odległości dzielącej nas od hotelu. Pełne wątpliwości co do tego, dokąd jedziemy, i niepokoju o wysokość rachunku próbowałyśmy podpytać taksówkarza. Odpowiadał tylko no English, no English. Zawiózł nas do południowej, najstarszej części Dubaju – miejsca noclegowego dla taniej siły roboczej. Mieszkają tu głównie obywatele z Azji Południowej. Tfu, nie obywatele, ale wyłącznie mężczyźni w każdym wieku, którzy zostawili swoje żony i dzieci w domach, aby zarobić na ich byt.

Marta, zobaczywszy mój wzrok, udała, że coś jej wpadło do oka. Sięgnęła po chusteczkę, aby wytrzeć nos. W Warszawie pracowała na etacie, zajmowała się projektami unijnymi i pomału zakochiwała się w podróżach. To był jej drugi wyjazd za granicę. Pierwszy z koleżanką, na własną rękę. Mogłam się tylko domyślać, jak bardzo rozczarowana była wizytą tutaj. Zapewne oczekiwała rzeczy, z którymi kojarzy się Dubaj – słońca, piasku, bogactwa, szejków i poczucia bezpieczeństwa. Przyjechała tu na urlop, a przy okazji towarzyszyć mi na początku mojej podróży. Ktoś inny miał tu być ze mną. Ktoś, kto tak jak ja marzył o długiej podróży i kupił ze mną bilety w jedną stronę na Filipiny.

Jak mogłam być tak naiwna! „Życie jest piękne, marzenia się spełniają, internet nie kłamie, a ludzie są dla siebie dobrzy…” – z takim podejściem mogłam iść co najwyżej na wybory miss i opowiadać, że chcę pokoju na świecie, a nie wybierać się w daleką podróż w nieznane. Może ta wyprawa to jedna wielka pomyłka? Powinnam zrezygnować i wrócić do Polski? Co ja sobie myślałam? Co gorsza, narażam na niebezpieczeństwo koleżankę.

Otrząsnęłam się z myśli i poszłam ją przytulić. Podsunęłam jedyny pomysł, który wydawał mi się równie głupi jak ten wyjazd:

− Może sprawdzimy, czy mają czekoladowe m&m’sy w tych swoich męskich sklepach? – Znałyśmy się od lat, ale nadal niezrozumiałe było dla mnie, jak to możliwe, że Marta woli czekoladowe od tych z orzechami. Cóż, tak czy inaczej, ważne, że ich smak zawsze poprawiał jej humor.

Polskie przysłowie mówi, że jeśli wchodzimy między wrony, to musimy krakać jak one. Rano przywitało nas piękne słońce zwiastujące nadzieję na resztę dnia. Przed wyjściem na ulicę założyłyśmy chusty na ramiona, okulary przeciwsłoneczne, a do torebek schowałyśmy spodnie – tak w razie czego. Chciałyśmy nie przyciągać wzroku i wtopić się w tłum.

Na ulicach znów byli sami mężczyźni: Hindusi, Nepalczycy, Pakistańczycy… Może ci sami co wczoraj? Trudno powiedzieć, bo wszyscy ubierali się podobnie, a prosto w twarze starałyśmy się nie patrzeć, żeby nie szukać zaczepki. Dziś nie mieli już czasu opierać się o budynki ani się nam przypatrywać. Szybkim krokiem zmierzali każdy w swoją stronę.

Weszłyśmy do pierwszej lepszej knajpy. Usiadłyśmy na plastikowych taboretach i zamówiłyśmy pewniaka – curry z ryżem. Rozejrzałam się po knajpie i poczułam się jak w prawdziwej Azji. Bar wyglądał na zaniedbany, był brudny, z kiczowatymi świecącymi ozdobami na zielonych ścianach. Przy płaceniu poznałyśmy największy plus naszej okolicy – niskie ceny. Za oknem słońce świeciło, my najedzone i coraz bardziej uśmiechnięte wiedziałyśmy, że może nie jest idealnie, ale głodne w tej dzielnicy nie będziemy chodziły.

Ruszyłyśmy w poszukiwaniu Dubaju, który znamy z kolorowych zdjęć z Instagrama. Zeszłyśmy do metra i stanęłyśmy bez ruchu. Na podłodze namalowane były linie wyznaczające strefy: jedna dla kobiet i dzieci, druga dla mężczyzn. Na ścianie widniały ostrzeżenia, żeby trzymać się swojej, i groźba mandatu. Podążałyśmy według podłogowych wskazówek, aż trafiłyśmy do wagonu tylko dla kobiet i dzieci. Usiadłyśmy wygodnie tuż obok grubej kreski dzielącej nas od mężczyzn. Było ich dużo więcej niż nas. Stali ściśnięci jak śledzie w beczce po swojej stronie linii. Co chwilę zerkali, co się dzieje w kobiecej części. Za złamanie zakazu mężczyzna mógł dostać mandat w wysokości dwustu dirhamów2. Informacja z ostrzeżeniem przyklejona była na szybie obok zakazu żucia gumy, trzymania nóg na siedzeniu, przewożenia ryb. Przypomniało mi się, że byłam już w podobnym miejscu. W Singapurze na ulicy nie można jeść, żuć gumy… czyli nie tylko Dubaj dba w ten sposób o poziom kultury i porządku.

Czterdziestopięciominutowa podróż metrem do Dubai Marina pomogła nam zmienić niepewnośći strach we wdzięczność za tutejsze zwyczaje. Nareszcie poczułyśmy się w Dubaju bezpiecznie.

– Tu nie trzeba mieć planu czy przewodnika. Wystarczy być i cieszyć oczy wszystkim, co jest wokół – westchnęła Marta z radością na twarzy, patrząc na wieżowce, jakich dotąd nie widziała. Wznosiły się wzdłuż kanału, w którym stały warte miliony dolarów jachty.

Trudno uwierzyć, że w latach dziewięćdziesiątych, czyli czasach, kiedy biegałyśmy z lalkami Barbie pod pachą, na Dubai Marina była tylko ziemia, a dziś stoją wieżowce sięgające nieba. Usiadłyśmy na ławce i chłonęłyśmy atmosferę otaczającego nas luksusu. Ławkę obok zajmował samotny mężczyzna z ledwie widoczną w słońcu resztką siwych włosów na głowie. Usłyszawszy naszą rozmowę, odwrócił się do nas zdziwiony.

– Jesteście z Polski?

Skinęłyśmy głowami w tym samym momencie.

– Super! Dawno nie rozmawiałem po polsku. Usiądźcie bliżej, to wymienimy wrażenia o Dubaju.

Spojrzałyśmy na siebie niepewnie, ale skoro to nasz rodak… Przesunęłyśmy się z bagażami w jego stronę.

– Kiedy kupiłyście bilety? Słyszałem, że jest teraz dużo promocji z Polski.

Nieznajomy opowiadał o swoich okazjach lotniczych, a Marta chętnie słuchała. Patrzyłam na jachty, a w tle słyszałam głos Marty. Przypomniałam sobie moment, w którym kupiłam swój bilet do Dubaju. To było jak przypieczętowanie decyzji, że lecę w świat, a raczej lecimy. Ponad trzy miesiące temu.

Weronika była jedną z nielicznych osób, o których mówiłam „przyjaciółka”. Poznałyśmy się w Grecji, na kursie kitesurfingu, i szybko znalazłyśmy tematy do rozmowy. Była uparta, niezależna i pewna siebie bardziej na zewnątrz niż w sercu. Pracowała w znienawidzonej przez siebie kancelarii. Łączyły nas pasja do podróży i uczucie, że jesteśmy w niewłaściwym miejscu. Nie wiem, która z nas pierwsza zaproponowała porzucenie wszystkiego i wyruszenie w podróż życia. W każdym razie druga długo się nie zastanawiała, żeby powiedzieć, że musimy to zrobić. Razem.

Jako że większość dnia spędzałyśmy każda w swojej pracy, postępy w przygotowaniach omawiałyśmy na Messengerze, zza biurka.

9 lipca 2015, rozmowa na Messengerze z Weroniką:

Z duszą na ramieniu trzęsącą się ręką klikałam myszką, finalizując kupno biletów. Wpisałam nasze dane. Zapłaciłam, a po kilku minutach wysłałam do Weroniki wiadomość:

Z letargu obudziło mnie szczypanie w prawą rękę. To Marta wyraźnie chciała, żebym wróciła do rozmowy z nieznajomym, a raczej wsłuchała się w jego monolog, który zszedł na inne tory i zaczął robić się nieprzyjemny.

− …skakałem z samolotu nad wyspą w kształcie palmy. Było super, też powinnyście spróbować. Potem pływałem na jachcie, bo dla mnie to nie problem. Pieniądze to ja mam. Gdybyście przyjechały wcześniej, mogłybyście dołączyć, jakoś byśmy się dogadali. Wiem, że jak biedaki Polaki tuprzyjeżdżają, to pewnie nie korzystają z takich atrakcji, ale ja to co innego. Mieszkam w Londynie. Pewnie nie macie kasy, nie? Bo gdzie pracujecie? W jakiejś firemce na etacie? Ja to nie lubię Polaków, większość to słoma z butów…

Marta siedziała z szeroko otwartymi oczami, nie dowierzając słowom faceta. Czułam, że zaczynam się trząść w środku i że już wystarczy. Wstałyśmy i bez pożegnania przyspieszonym krokiem opuściłyśmy Marinę. Nie mogłyśmy uwierzyć, że pierwszy Polak, którego spotykamy, to taki gbur, taki wieśniak. Słoma z butów…

Ulubionym miejscem ładowania słonecznej baterii stała się dla nas plaża przy Barasti Club. Wygrzewałyśmy się na ręcznikach na piasku z przerwami na kąpiel w morzu. Na plaży stał drewniany bar ze strzechą. Przed wyjazdem czytałyśmy, że w Dubaju alkohol jest trudno dostępny. Marta poszła do baru sprawdzić, jak się sprawy mają. Kilka minut później wróciła z wyraźnie niezadowoloną miną z dwiema butelkami w dłoniach. Z daleka wyglądała, jakby trzymała znane z polskich sklepów piwo Corona.

− Masz swoje piwo – powiedziała z grymasem na twarzy.− Dzięki! Ale skąd ta mina?− Zapłaciłam jakieś osiemdziesiąt złotych za dwa piwa!− Co? Za coronę?− To nie corona, to coś delikatnego, prawie jak piwo. W życiu nie kupiłam takiego drogiego piwa! Ty jutro stawiasz!

Opadła na ręcznik, a ja uznałam za bezpieczne niewracanie do tematu. Sączyłyśmy przez słomkę luksus, na który nie było nas stać. Delikatny trunek smakował jak gazowana oranżada koloru piwa. Musiał mieć w sobie coś więcej niż barwę, bo kilka łyków później alkohol i pustynne słońce zrobiły z nas dwa senne leniwce, ale też dodały odwagi i rozwiązałyjęzyki.

− Chciałam cię zapytać już dawno, ale nie wiem, czy chcesz o tym rozmawiać… – zaczęła subtelnie Marta, niechętnie unosząc głowę.− Śmiało, co tam?

Zdjęła okulary przeciwsłoneczne, odsłaniając kawowe oczy z długimi rzęsami. Gdy się poznałyśmy pięć lat temu w biurze, pomyślałam, że to efekt tuszu do rzęs, którego używa. Teraz już wiedziałam, że pięknie podkręcone rzęsy to naturalny składnik jej urody.

− Żałujesz, że Weronika zrezygnowała z tej podróży i zostawiła cię samą? – powiedziała słowa, które chyba już długo trzymała w gardle, obdarzając mnie magnetycznym spojrzeniem.

Niechętnie przekręciłam się na ręczniku i spojrzałam w jej stronę. Jeszcze bardziej niechętnie przywołałam w głowie rozmowę z Weroniką.

Lipiec 2015, rozmowa przez Messenger:

16 lipca 2015, rozmowa przez Messenger:

Kilka dni później umówiłam się na rozmowę z szefem. Bilety w jedną stronę były już kupione, przyjaciele i rodzina – powiadomieni. Do wylotu w podróż marzeń zostały dwa miesiące i dwadzieścia siedem dni. Z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia nie mogłam dłużej odkładać tej rozmowy.

− Słucham, w jakiej sprawie chcesz rozmawiać?− Kupiłam bilety i pod koniec października wyjeżdżam na Filipiny – wyrzuciłam z siebie, po czym zamilkłam, obserwując jego niedającą oznak życia mimikę. Po chwili dodałam: – W związku z tym widzę trzy rozwiązania. Pierwsze: roczny bezpłatny urlop. Drugie: wiem, że jest dużo projektów, ale część mojej pracy jestem w stanie zrobić z dowolnego miejsca, więc mogę wspierać was zdalnie. Trzecie: pójdę do biurka, wydrukuję odpowiednie dokumenty i poproszę cię o podpis.

Dziesiątki razy próbowałam sobie wyobrazić jego reakcję albo chociaż wyraz twarzy na moje słowa. Spodziewałam się zobaczyć w jego oczach ogień wściekłości i niedowierzanie, że bezczelnie chcę się urwać na rok, gdy jest tyle pracy. Kiedy to już przetrawi, liczyłam na pogardliwy uśmieszek dający mi do zrozumienia, że moja naiwność właśnie przekroczyła wszelkie granice. W rzeczywistości jedyne, co zobaczyłam, to osłupienie.

Korporacja jest pełna korposzczurów, hien i wampirów energetycznych, ale wśród nich są też dobre anioły. Mój szef nie odpowiedział od razu, co myśli o mojej „propozycji”. Powiedział tylko, że musi porozmawiać z przełożoną. Wrócił z decyzją dwa dni później. Gdyby ktoś mi kazał obstawiać, która z przedstawionych przeze mnie opcji zostanie przyjęta, to postawiłabym dziewięćdziesiąt dziewięć procent pieniędzy na konieczność wypowiedzenia umowy o pracę, a jeden procent na dwie pozostałe.

Mam jednak zasadę, która zadziwiająco często się sprawdza i za każdym razem zdumiewa rezultatem – próbuj. Bo co może się wydarzyć, gdy spróbuję? Zbłaźnię się? Wyjdę na głupka? Nie będzie to pierwszy ani ostatni raz, kiedy ktoś tak o mnie pomyśli. Być może się ośmieszyłam, wychodząc z propozycją pracy zdalnej i rocznego bezpłatnego urlopu, gdy w organizacji jest wręcz za mało rąk do pracy, ale musiałam spróbować.

Przełożona mojego szefa zgodziła się na przyznanie mi rocznego bezpłatnego urlopu. Poprosiła tylko o napisanie formalnego wniosku i zebranie podpisów. Czasem pół procenta szans wystarczy.

Pierwszą osobą, z którą chciałam podzielić się moim szczęściem, była Weronika.

23 lipca 2015, rozmowa przez Messenger:

Tego dnia po południu wsiadłam do samochodu Weroniki i wysłuchałam, co chciała mi powiedzieć. „Na weselu coś zaiskrzyło…”, „nie planowałam tego…”, „chcę temu dać szansę, nie mogę lecieć…” Jej słowa wpadały jednym uchem, krążyły po mojej głowie jak zbłąkana owca i nie wiedziały, gdzie się podziać. W końcu znalazły drogę i trafiły do serca.

Oprócz urwanych zdań z tego spotkania pamiętam tylko, że doszła do nas Marta. Dziewczyny rozmawiały,a ja obłąkanym wzrokiem patrzyłam w ścianę. W to popołudnie ktoś wszedł do mnie, do środka. Wygodnie się rozgościł w mojej głowie, zajrzał do narządów, popukał młotkiem w serce i odkręcił kurek ze łzami. Cwaniak uciekł, nie zamknąwszy go. Może chciał, żeby się wszystko wylało i już nic nie zostało? Może ten ktoś miał szefa, który zlecił mu opróżnić mój zbiorniczek żalu, złości i rozczarowania?

− Proszę opróżnić ten zbiornik, bo się przelewa!− Tak jest, szefie! – odpowiedział mój gość cwaniak.

W Wikipedii pierwsze zdanie definicji słowa „łzy” zaczyna się tak: „substancja nawilżająca, oczyszczająca, zabezpieczająca…”. Chyba tego mi było potrzeba, bo lało się z kranu i lało przez kilka tygodni.

Marta dalej leżała na ręczniku. Patrzyła na mnie, czekając na odpowiedź.

− Nie wiem, czy żałuję, że Weronika zrezygnowała. Na studiach, jak jeszcze lubiłam się z Bogiem… w pokoju na stancji miałam na ścianie powieszoną kartę z napisem: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, to powiedz mu o swoich planach”. Jak widać, zawsze aktualne.− Życie jest przewrotne, Marti. Może chcesz czekoladowego m&m’sa? – Zawsze miała je w torebce na poprawę humoru i właśnie po nie sięgnęła. – A wiesz, że gdyby nie ty, to oni by się nigdy nie poznali? Nie spotykaliby się i nie poszli na to wesele? To był twój pomysł, że do siebie pasują. To już druga para, którą zeswatałaś. Może tym powinnaś się w życiu zająć?

Nie zdążyłam odpowiedzieć na jej pytanie. W tym momencie podszedł do Marty wysoki, wysportowany i przystojny chłopak o niebieskich oczach. Aż mi okulary przeciwsłoneczne spadły w piasek. Ona chyba poczuła to samo, bo zapomniała języka w gębie, nie była w stanie sklecić jednego zdania po angielsku. Nieznajomy zapytał, czy może się przysiąść, po czym posadził swój zgrabny tyłek koło mojej koleżanki.

Jako baczna obserwatorka sytuacji, przeżuwając m&m’sy jak popcorn, nie kryłam zainteresowania. Rozglądałam się, czy tajemniczy Dionizos nie przyszedł czasem z kolegami. Nie zapamiętałam jego imienia, ale „Dionizos” świetnie do niego pasowało. Pochodził z Kalifornii. Był amerykańskim marynarzem, który przypłynął tu na kilka dni w służbowych sprawach. Gdybyśmy były piętnaście lat młodsze, pewnie w tym momencie trzeba by nas było zbierać z ręczników omdlałe z zachwytu – a że jesteśmy starsze, tylko udawałyśmy, że tak nie jest. Marta zgodziła się pójść popływać z greckim bogiem, a po powrocie stwierdziła, że wcale nie jest taki fajny.

− Niestety, jest jak kolejka górska. Jak patrzysz, to jesteś zachwycona, ale gdy trzeba wsiąść, zachwyt mija i robi się niedobrze. Wiesz, o co chodzi? – Bardziej stwierdziła, niż zapytała, ale i tak nie miałam pojęcia, do czego zmierza. – Lepiej się na niego patrzy, niż z nim rozmawia – wyjaśniła, trzepocząc rzęsami.

Wieczorem poznałyśmy Kasię. Po publikacji na blogu wpisu, że wyruszam w podróż, na moją skrzynkę zaczęły napływać wiadomości od nieznajomych. Pisali, że mają podobne plany i jeśli się zgodzę, chętnie spotkają się ze mną po drodze, gdzieś w świecie. Zawsze odpisywałam, że bardzo chętnie i żeby odezwali się, gdy kupią bilety. Przyzwyczaiłam się do tych wiadomości i do tego, że wszyscy chcą, ale większość nie na tyle, aby przynajmniej kupić bilet.

Jedną z odważnych, która kupiła swój bilet, była Kasia. Miałyśmy wrażenie, że nie jest to pierwsza jej wizyta tutaj. Znała to miasto i jego mieszkańców zdecydowanie lepiej niż my. Wydawała się młodsza, bo dopiero co obroniła magistra z filologii tureckiej. Kochała podróże. Opowiadała nam o Chinach, Erasmusie w Turcji i nie ukrywała, że zakochała się w Dubaju i to tu chce sobie ułożyć życie. Umówiłyśmy się w Barasti Club. Było znacznie tłoczniej niż za dnia, a w powietrzu unosił się zapach fajki wodnej. Kasia z ciemnoróżową pomadką na ustach i w małej czarnej przyszła na spotkanie z trzema kolegami. Omar był jej hostem, czyli gospodarzem, który w ramach Couchsurfingu zaproponował jej nocleg na swojej kanapie, a Hassan i Kamal – przyjaciółmi Omara. Cała trójka pochodziła z kraju, w którym to kobiety dają mężczyznom kwiaty. Mężczyźni odwdzięczają się tym gestem, ale jak na nasz gust było to co najmniej dziwne.

Usiedliśmy niedaleko plaży i mimo że byliśmy sobie obcy, rozmowa od początku się kleiła. Dzieliliśmy się swoimi historiami i lepiej poznawaliśmy. Kasia przedstawiła nam Omara jako kogoś od „Forbesa”3. Miałam wrażenie, że nie chciał się przechwalać, bo krótko poinformował nas tylko, że został uznany przez „Forbesa” za najbardziej inspirującego lidera w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Mogłyśmy się tylko domyślać, że jest szychą i człowiekiem, którego każdy chciałby mieć za przełożonego.

Gdy Marta słuchała opowieści Kamala, Hassan podzielił się ze mną swoją historią. Mówił, że długo pracował w korporacji, w Kairze. Mimo sukcesów i perspektyw dalszego rozwoju czuł, że to nie jego miejsce. Nie miał planu, co dalej, ale postanowił zrezygnować z pracy. Sześć miesięcy spędził na myśleniu i rozpatrywaniu różnych scenariuszy. Gdy pieniądze się kończyły, a nadzieja gasła, spotkał się z przyjacielem i postanowili wspólnie założyć firmę. Wymyślili narzędzie, które monitoruje internet i media społecznościowe w języku arabskim. Teraz zatrudniają ludzi do pomocy i rozwijają swój startup w Dubaju, Egipcie i wszędzie tam, gdzie mówi się po arabsku. Byli biedni jak myszy kościelne, ale czuli, że to tymczasowe. Wkładali całych siebie w swoje marzenia, więc wierzyli, że musi się udać. Słuchałam jak zahipnotyzowana. Miałam wrażenie, że rozumiem go jak nikt inny. Pochodziliśmy z dwóch różnych światów i dzieliło nas praktycznie wszystko prócz wiary w sens poszukiwań i we własne marzenia. Opowiedziałam mu o sobie – o Weronice i braku planu na tę podróż. O tym, że przed wylotem kupiłam bilet na Filipiny z przesiadką w Dubaju, kolejne dwa z Filipin na Bali i ostatni do Australii. Reszta miała być spontaniczna. Nie wiedziałam, czy bardziej mnie przerażała ta niepewność, czy cieszyła myśl, że robię coś zupełnie nowego, szalonego i lecę na koniec świata z biletem w jedną stronę.

− Czasem najlepszym planem jest brak planu, wiesz? – Uśmiechnął się życzliwie.− Masz rację. Wierzę w to, ale ciągle o tym zapominam…

Patrzyliśmy przed siebie na tańczących młodych ludzi. Do tego klubu zjechali się przedstawiciele narodowości całego świata.

− Skąd masz pieniądze na podróż? − To długi temat. Zarobiłam trochę na sprzedaży rzeczy. Mam oszczędności, ale za mało. Mam kilka zleceń zdalnie i chciałabym znaleźć pracę w Australii. Jak ci coś powiem, to nie będziesz się śmiał?− Obiecuję!− Zawsze chciałam być kelnerką, choć przez chwilę. Sama nie wiem czemu… Byłam zatrudniona w różnych miejscach. Na studiach dostałam pracę w korporacji i tam zostałam. Zrobiło się za późno, żeby włożyć fartuszek. Fakt, że kiepska jestem w podawaniu potraw, każdy ci to powie… – Lekko się zaczerwieniłam. – Jak przyjeżdżam do rodziców, mama zmienia obrusy na gorsze, bo wie, że poplamię. Ale to nic, chciałabym spróbować.

Hassan patrzył na mnie z szeroko otwartymi oczami i w końcu wybuchł śmiechem.

− Mnie to mówisz? Ja zawsze chciałem zobaczyć, jak to jest jeździć na skuterze i rozwozić pizzę. Wiesz, o co mi chodzi? Teraz już czasu nie mam, zresztą głupio by było. Jestem prezesem, ale jak mijają mnie dostawcy na skuterach, to się uśmiecham do nich w duchu. I zawsze daję im napiwki!

Jego oczy były tak samo pełne nadziei albo naiwności jak moje.

− Hassan, jakie masz marzenia?− Wiesz… któregoś dnia będę miał duży, luksusowy, płynący jak rekin między innymi łódkami piękny jacht. – Odwrócił wzrok i spojrzał zamyślony w niebo. – Tak, chciałbym mieć jacht. – Wyraźnie się rozmarzył, po czym może z grzeczności przypomniał sobie o mnie. – A ty?− Chcę szczęśliwie dokończyć to, co zaczęłam.− I zrealizować wszystkie cele?− Tak, wszystkie dziewięć. – Uśmiechnęłam się pod nosem.

Abu Zabi

Ceny noclegów w Abu Zabi należą do najwyższych na świecie i przebijają nawet te w Dubaju. Przed wylotem szukałyśmy na airbnb.pl4 miejsca, gdzie mogłybyśmy przenocować. Zarezerwowałyśmy nawet pokój, ale okazał się zajęty. W zamian gospodarz zaproponował nam materace na podłodze. W ten sposób zupełnie przez przypadek znalazłyśmy darmowy nocleg u pewnego miłego starszego mężczyzny z Indii.

Pankaj miał około pięćdziesięciu pięciu lat. Był mniej więcej naszego wzrostu i miał typową hinduską urodę: czarne włosy na przemian z siwymi, ciemne oczy i charakterystyczny,również czarno-siwy wąsik. Pochodził z Bombaju. Przyjął nas do siebie jak prawdziwy gospodarz.

W jego mieszkaniu chyba nigdy nie było kobiety. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak mieszkanie pracownicze i chyba faktycznie nim było. W jednym z pokoi mieszkali robotnicy z Niemiec, w drugim ktoś, kogo nigdy nie spotkałyśmy. W trzecim, największym – Pankaj i od dziś my. Otworzyłyśmy drzwi do naszego wspólnego pokoju. Przywitał nas zapach niewietrzonego od rana pomieszczenia. Przy oknie stało jednoosobowe łóżko oddzielone od reszty przestrzeni ławą. Na ławie stały świeczki, kadzidełka i już nie takie świeże kwiaty. Po drugiej stronie pokoju znajdowała się stara szafa, a na środku podłogi było miejsce przygotowane dla nas. Dwa jednoosobowe materace oparte o łaknącą odświeżenia koloru ścianę już na nas czekały. Ogarnęłam wzrokiem pokój i lekko zestresowana nie mogłam przełknąć śliny w gardle.

− Jak się wam podoba? Wiem, luksusów nie ma, ale co mam, tym się dzielę.− Dziękujemy – odpowiedziałyśmy chórkiem.− Czujcie się jak u siebie.

Pierwszego wieczoru było trochę sztywno, ale wypadało porozmawiać i poznać się lepiej. Marta opowiedziała o swojej pracy: funduszach europejskich, dotacjach i pociągach, które wyraźnie zainteresowały Pankaja. Później o Burj Khalifa, hotelu w kształcie żagla i innych miejscach, które nam się podobały w Dubaju. Ja dodałam trzy słowa o podróży, którą właśnie rozpoczęłam, i małym marzeniu, które chciałabym spełnić w Emiratach.

− Co to za marzenie? – pociągnął temat Pankaj, zajadając się ciasteczkami z puszki, których okruszki zostawały mu na wąsach.− Chciałabym zobaczyć wielbłąda, tak z bliska.

Pankaj odwdzięczył się historią o swojej pięknej żonie i rodzinie mieszkającej w Indiach. Tęsknił za nią, dlatego prawie co piątek wsiada w samolot do Mumbaju, aby spędzić z nią weekend. W Abu Zabi zarabia więcej niż w domu. Mieszkanie jest jego, ale praktycznie tylko tu śpi, bo cały dzień pracuje, więc pokoje wynajmuje podróżnikom przez Airbnb bądź mężczyznom przyjeżdżającym tu do pracy.

Przed snem Pankaj obiecał nam, że jeśli wstaniemy jutro o piątej, pojedziemy zobaczyć wielbłądy. Nie trzeba było nam powtarzać – nastawiłyśmy budziki i o piątej trzydzieści byłyśmy gotowe.

Jak donosili nam przyjaciele z kraju, w Polsce wszyscy żyli informacją, że Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory parlamentarne. Byłyśmy od tego daleko psychicznie i fizycznie. Jechałyśmy w nieznanym kierunku przez pustynię w okolicy Al Ain, w stronę budowy oczyszczalni ścieków, którą nadzorował nasz gospodarz. Mówił, że Zjednoczone Emiraty Arabskie rozwijają się w niezwykle szybkim tempie. Czuł, że to, co robi, ma w sobie misję. Jego praca i technologia, z której korzystał, ułatwiały życie i pomagały zwiększać dobrobyt oraz podnosić komfort mieszkańców.

W malutkim niebieskim samochodzie, w którym prawdopodobnie nikt nigdy nie sprzątał, Pankaj powiedział, że szejkowie dbają o wielbłądy bardziej niż o żony. Jeśli wielbłąd zdechnie, w okolicy krąży plotka, że ten szejk nie jest nic wart. Hmm, ciekawe, co mówią, jak umrze mu żona… Pewnie pytają „która?”.

Z daleka dostrzegliśmy ruszające się kształty na piasku. Im bliżej podjeżdżaliśmy, tym były wyraźniejsze. Już po chwili nie miałyśmy wątpliwości.

− Tam są wielbłądy! – krzyknęłam.− Tak, tak, zaraz wysiadamy – odpowiedział uradowany Pankaj.