Dziewiąty. Rozbite imperium 2 - Marek Tarnowicz - ebook

Dziewiąty. Rozbite imperium 2 ebook

Marek Tarnowicz

4,3

Opis

O tym, co się stało z Martą, gdy Karolina została Cesarzową Morgii, dowiemy się z tego tomu. Nie tylko zresztą o tym. Przeczytacie w nim również o niebezpieczeństwach czyhających na innych bohaterów cyklu ROZBITE IMPERIUM.

Została uniesiona w powietrze i nagle zdała sobie sprawę, że stoi przyciśnięta do pnia drzewa. Ręka, która trzymała za jej przegub z bransoletą, jednocześnie przedramieniem wciśniętym pod jej brodę, dociskała ją jeszcze mocniej do pnia.

– I co teraz? Zrobiło się strasznie, co? – Dziewiąty wysyczał jej w twarz.

Nie zamierzała się poddawać i kopnęła go w krocze.

– Coś kombinujesz? – uśmiechnął się do niej, sięgając drugą ręką do bransolety, aby ją zdjąć.

– O?! – stwierdził jedynie, gdy mu się to nie udało.

Bez słowa sięgnął tą samą ręką za jej plecy. Kiedy się szarpnęła, docisnął ją do pnia kolanem, przykładając je do jej brzucha. Zaraz potem wyciągnął sztylet ukryty pod kurtką.

– Chyba trzeba będzie przeprowadzić mały zabieg bez znieczulenia. Wyrażasz zgodę? – zapytał, patrząc na nią z góry.

Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Nagle, za jego plecami coś poruszyło wiszącymi nisko gałęziami. Olbrzymi topór bojowy wbił się w pień drzewa, tuż nad jego głową, a stalowe stylisko zdzieliło go w głowę z taką siłą, że Dziewiąty sam rąbnął czołem w szorstką korę. Ułamek sekundy później ziemia lekko zadrżała pod ich stopami. Ktoś z niewidocznego stąd miejsca, zeskoczył tuż za mutantem. Jednocześnie, potężne uderzenie w skroń, cisnęło nim w bok. Poleciał na wpół zamroczony, nieświadomie ciągnąc za sobą Iwonę. Będąc w powietrzu, dziewczyna szarpnęła ręką, uwalniając się z jego dłoni. Opadła na ziemię. Dziewiąty runął na murawę i sunął po niej chwilę. OrthZe wyrwał z pnia swoją broń i skoczył w jego kierunku. Instynkt sprawił, że mutant poderwał się na nogi. Zrobił unik przed ostrzem olbrzymiej siekiery, po czym sam zaatakował. Wymierzył potężne kopnięcie, które trafiło Morgiania w pierś. Cios nieco go odrzucił w tył. Po odniesieniu sukcesu, Dziewiąty odbił się od ziemi i skoczył za przeciwnikiem. Nie zaatakował go jednak ponownie, lecz chwycił ręką za stylisko topora i odbijając się od olbrzyma, odskoczył w bok, nim ten zdążył go pochwycić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Tarnowicz

Dziewiąty

Rozbite Imperium TOM II BRAMA FANTAZJI

Korekta: Anna Wołodko

Skład DTP: Joanna Bianga

Okładka według projektu autora: Robert Zajączkowski

Copyright © by Marek Tarnowicz

Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki jest możliwe tylko na podstawie pisemnej zgody autora.

Wydanie I

ISBN: 

mobi 978-83-66192-07-2

epub 978-83-66192-08-9

Konwersja do epub i mobi A3M 

Dziękuję Panu Bogu za wytrwałość

Książkę dedykuję koleżance

Małgosi Wałaszek

Czar zmaterializował ją kilkanaście metrów nad ziemią. Zanim zorientowała się, co jej grozi, już spadała na dach jakiejś przybudówki. „Dobrze, że jestem w tym pancerzu”, przemknęło jej przez myśl i z impetem uderzyła w drewniane gonty pokrywające dach. Z hukiem przebiła się do wnętrza i spadła na grzędę pomiędzy kury. Przestraszony drób z głośnym z niezadowolenia gdakaniem, machając skrzydłami, rozpierzchł się po kurniku. Marta, oszołomiona, siedziała na ziemi, patrząc dookoła, zaskoczona nie mniej niż wówczas, gdy spadała. Chwilę trwała w bezruchu, analizując sytuację. Ponieważ do niczego konstruktywnego nie doszła, postanowiła wyjść na zewnątrz. Bez trudu wstała na nogi. Ponownie wzbudzając ogromne oburzenie wśród drobiu, przeszła pomiędzy nim do dużych drzwi kurnika. W momencie, kiedy je otworzyła, ostre widły uderzyły ją w pierś. Gdyby nie pancerz, który ponownie uratował jej życie, byłoby naprawdę źle. Tymczasem metalowe pręty odbiły się od niego, a ona błyskawicznie pochwyciła za kij, na którym były zamocowane, i pociągnęła je w bok. Dzięki swojej nadludzkiej sile, wytrąciła z równowagi postawnego mężczyznę i potężnym kopnięciem powaliła go na ziemię. Trzymając widły, popatrzyła na niego, po czym wyszła na zewnątrz, przytrzymując drzwi, aby się nie zamknęły.

– Gdzie ja jestem? – powiedziała sama do siebie, patrząc na nietypową zabudowę. – Jakiś cholerny skansen – dodała. – Tylko dlaczego tak witają tu przybyszów? – znów zapytała samą siebie.

Jej upadek na dach kurnika musiał chyba obudzić całą wioskę, bowiem z wszystkich stron zaczęli nadchodzić uzbrojeni ludzie. Niektórzy mieli proce, co odgadła, gdy kilka kamieni trafiło ją w różne miejsca, odbijając się od pancerza. Za plecami zapiał kogut, obwieszczając wszystkim rychłe nadejście świtu. Popatrzyła dookoła. Za plecami kurnik z nieprzytomnym mężczyzną, a ona otoczona przez uzbrojoną jak za króla Ćwieczka grupę, co najmniej niezadowolonych ludzi.

– Jeżeli to z powodu przerwania wam snu, to przepraszam – powiedziała, podnosząc jednocześnie do góry ręce.

Ten gest, co prawda zatrzymał wszystkich będących najbliżej niej w miejscu, ale ci, co najwyraźniej dopiero opuścili swoje sypialnie, nadal patrzyli na nią niezbyt przyjaźnie. Powalony przez nią mężczyzna zaczął dochodzić do siebie. Jeszcze nieco oszołomiony, ostrożnie podnosił się do siedzącej pozycji. Odetchnęła z ulgą.

– Za niego również przepraszam, ale zaatakował mnie, no i… oberwał – dodała. – Jestem oficerem ABW i…

Ciąg dalszy wypowiedzi przerwał jej głośny okrzyk. Jakiś rosłej budowy, bo przewyższający ją o ponad głowę, typ, rozpychając się brutalnie przez tłum, podszedł do niej. Powiedział coś w obcym języku i najwyraźniej czekał na jej odpowiedź.

– To gdzie ja jestem? – zapytała w języku polskim.

Ten znów coś do niej powiedział, ale ona i tak nie była w stanie mu odpowiedzieć. Zresztą on najwyraźniej też jej nie rozumiał. Wreszcie rozzłoszczony pchnął ją ręką w pierś, aż się zatoczyła.

– Nic ci nie robię, to ty też się mnie nie czepiaj – powiedziała jeszcze ugodowym tonem, opuszczając ręce.

Ten najwyraźniej czuł się bardzo ważny, albowiem chciał ją pchnąć ponownie. Marta chwyciła go za rękę grubości konaru. Z trudem wykręciła mu ją za plecy, a potem swoją drugą dłonią chwyciła go za dłoń i nacisnęła tak mocno, że aż krzyknął, upadając jednocześnie na kolana.

– Bądź grzeczny, albo ci ją złamię – uprzedziła uczciwie, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że i tak jej raczej nie rozumie.

Otaczający ja ludzie zamarli z wyraźną obawą na swoich twarzach. Dziewczyna zmarszczyła czoło.

– To ktoś ważny – stwierdziła domyślnie.

Ale ludzie o dziwo, zamiast ją zaatakować, zaczęli coś do siebie mówić i wskazywać przy tym na nią. Kilka sekund później ich twarze rozpogodziły się, w przeciwieństwie do pokonanego. Ten chyba nieco przywykł do bólu, bo coś zaczął wykrzykiwać. Ludzie cofnęli się ze strachem na twarzach. Postanowiła więc przerwać jego głośne wywody i mocnym ciosem w głowę pozbawiła go przytomności.

– Jak tak dalej pójdzie, to zanim stąd odejdę, będę tu miała jedynie samych wrogów – skomentowała sama do siebie.

Zaczęło świtać. Ciemności przeszły w szarówkę poranka. Dopiero teraz zaskoczyły ją ubrania otaczających ją ludzi.

– Szlag! To, gdzie ja jestem?!

Dwóch rosłych mężczyzn podeszło do niej coś mówiąc. Inni pomogli wstać temu, którego powaliła na samym początku. Wstający mężczyzna musiał być poważnie ranny, bo widziała jak zagryza wargi. Przeszła pomiędzy tymi, którzy do niej podeszli i ruszyła w stronę rannego, aby sprawdzić, czy nie ma przypadkiem połamanych żeber. Jednak mężczyzna cofnął się na jej widok z widoczną obawą.

– Chcę tylko… zobaczyć… Cholera! Bez języka – cofnęła się, aby zatrzeć złe wrażenie.

*

Ci dwaj, którzy podeszli do niej, nadal nie ustępowali i kolejno coś do niej powiedzieli.

– Nie mam pojęcia, o czym do mnie mówicie – wzruszyła ramionami. – Zresztą idę stąd – powiedziała i chciała przejść bokiem.

Wtedy jeden z nich powiedział coś do otaczających ich ludzi. Z tłumu wyszły dwie kobiety, starsza i młodsza. Podeszły z uśmiechem na twarzach, złapały Martę za ręce i pociągnęły za sobą.

– Czego chcecie? – zapytała, chociaż zdawała sobie sprawę, że to bezcelowe. – Ja chcę stąd odejść – usiłowała się delikatnie od nich uwolnić.

Jej poczynania spełzły na niczym, bo te, równie delikatnie co stanowczo, nadal trzymały ją za ręce i szły w tym samym kierunku. We trzy szły przodem, a za nimi wszyscy pozostali, za wyjątkiem tego nieprzytomnego. Cały korowód dotarł do okazałego domu. Tu drzwi były niemal tak szerokie i wysokie, jak do stodoły. W ostatniej chwili wyprzedził je jeden z tamtych dwóch mężczyzn. Otworzył je i zapraszającym gestem wskazał na wejście. Była tym mocno zaskoczona, ale skoro byli tacy gościnni, to postanowiła na chwilę wejść. Te od razu pociągnęły ją dalej. Przechodziły razem z dwiema kobietami od pomieszczenia do pomieszczenia i oglądały go. Parterowy dom był rozległy, ale urządzony beznadziejnie. Nie chodziło tu o – swoją drogą okazałe – meble, ale urządzenie jakby przypadkiem i bez gustu. Na koniec tej prezentacji wróciły do największego pokoju. Kilka osób coś wynosiło, a kilka wnosiło. Było to głównie jedzenie i jakieś naczynia. Kobiety pokazały jej miejsce i lekko pociągnęły w tamtą stronę. Zaraz potem delikatnie posadziły ją na okazałym krześle. To, co się działo dookoła, przypominało Marcie przygotowanie do jakiejś uroczystości. Na koniec za stołem usiadło kilka osób. Młodsza z kobiet pokazała jej na hełm i zrobiła gest zdejmowania.

– Zdjąć? – upewniła się Marta.

Ta powiedziała coś w swoim języku i znów zrobiła ten sam gest.

– Czyli zdjąć – stwierdziła i nacisnęła zatrzaski, które były z obu jego stron.

Rozległy się dwa metaliczne stuknięcia i Marta zdjęła hełm. Nie mając pojęcia, co z nim zrobić, położyła go na stole. Nikt na to nie zareagował. Ktoś na zewnątrz uderzył w kawałek metalu. Po tym dźwięku do środka pomieszczenia weszły trzy kobiety i jeden mężczyzna ubrany w kompletną zbroję, która w niczym nie przypominała tych noszonych w średniowiecznej Europie. Kobiety kładły kolejno tace na stole. Na jednej był chleb, na drugiej dzban z winem, jak poznała po zapachu, a na trzeciej dorodna gęś.

– Co to? Święto Niepodległości? – uśmiechnęła się do wszystkich z powodu wspomnień.

Przyszła kolej na mężczyznę. Ten położył przed nią miecz i skłonił się. Marta momentalnie spoważniała. „To co ja mam teraz zrobić?”, przemknęło jej przez myśl.

– Jeżeli to wyzwanie… To je przyjmuję – powiedziała wstając.

Wzięła do ręki miecz i skłoniła się nieznacznie mężczyźnie. Wszyscy przy stole wstali na ten gest z jej strony i ukłonili się, przy czym czołami niemal dotknęli stołu. „Czyli to coś innego”, pomyślała i obok hełmu położyła miecz.

– Mimo wczesnej pory… zapraszam do jedzenia – powiedziała i pokazała na to, co zostało przyniesione.

Zaraz potem sięgnęła do tacy z gęsią. Kobieta stojąca obok niej uprzedziła ją i przeciągnęła tacę z gęsią w jej stronę. Młodsza przesunęła tacę z chlebem, a potem z winem również w pobliże Marty.

– Dziękuję – uśmiechnęła się najpierw do jednej, a potem do drugiej.

Obie odwzajemniły uśmiechy.

– To… komu noga… komu skrzydełko? – zapytała, sięgając po nóż i widelec. – Ponieważ nie macie talerzy – zaczęła kroić mięso na części – poradzimy sobie inaczej – mówiła dalej.

Potem połamała chleb i przesunęła tacę z mięsem w stronę najbliższego mężczyzny po prawej stronie.

– Proszę – powiedziała do niego.

Ten zamarł z wrażenia i pokręcił przecząco głową.

– Jedzcie – powiedziała i nabiła sobie na widelec kawałek piersi z gęsi na widelec.

Z tacy wzięła kawałek chleba.

– Reszta dla was – stwierdziła i ugryzła mięso.

Wszyscy z zadowoleniem na twarzach patrzyli jak je.

– Bierzcie – powiedziała z pełnymi ustami. – Dobre.

Nadal nie reagowali. Westchnęła i pokręciła głową. Położyła kawałek mięsa na chleb i podała to temu samemu mężczyźnie, któremu proponowała wcześniej.

– Weź proszę i nie utrudniaj mi życia – powiedziała z uśmiechem.

Ten nadal siedział jak sparaliżowany, a ona czekała, aż się zdecyduje. Nagle trudną sytuację przerwał chłopak, który wbiegł do domu. Patrząc na nią coś zaczął mówić. Z wielu wypowiedzianych słów wpadło jej w ucho tylko wypowiedziane trzy razy „Rhalg”.

*

Wszyscy zerwali się ze stołków.

– Coś ważnego? – zapytała retorycznie i położyła sobie mięso na chleb, a potem odłożyła widelec na tacę.

Ludzie popatrzyli na nią.

– Idźcie – powiedziała i zrobiła ręką gest w stronę drzwi.

Kiedy poszli, wolno ruszyła tuż za nimi. Tamci wyszli już na plac przed domem. Ona ugryzła kawałek mięsa i ułamała kawałek chleba, który włożyła sobie do ust. Gdy stanęła w drzwiach, z wrażenia przestała żuć, tylko przymrużyła oczy, aby lepiej widzieć.

– Cholera – powiedziała z pełnymi ustami, widząc lądujące na placu olbrzymie stworzenie.

Na tym stworzeniu, o ile dobrze widziała, siedział olbrzymi jak góra wojownik. Mimo wzrostu i masy ciała dosyć zwinnie zeskoczył na ziemię. Powiedział coś do ludzi stojących przed nim. Każdy z nich, nawet ten największy, wyglądał przy nim na mikrusa.

– Cholera – powtórzyła Marta z podziwem.

Usłyszała krótką wymianę zdań i ci, którzy siedzieli z nią przy stole, ruszyli pośpiesznie w jej kierunku. Skłonili się przed nią i ten najstarszy coś do niej powiedział. Dziewczyna jedynie zmarszczyła brwi. Ze względu na brak reakcji z jej strony, ten sam mężczyzna podszedł do niej i pokłonił się. Zaraz potem wziął ją pod rękę i delikatnie pociągnął za sobą. Ruszyła z miejsca za nim. Stanęli przed przybyszem. Ponieważ miał na głowie hełm, nie widziała jego miny, ale za to usłyszała jego śmiech. Domyśliła się, że śmiał się z niej. Przez myśl przemknęły jej poszczególne wydarzenia od momentu, gdy się tu pojawiła. Nagle ją olśniło. Tamten pokonany przez nią musiał być kimś ważnym, a ona zajęła jego miejsce. Przybysz nie bardzo wierzył w to, co usłyszał od ludzi i stąd ten śmiech. Wzruszyła na to ramionami i zdecydowała, że nie ma co tu stać, więc obróciła się do niego plecami z zamiarem odejścia. Zanim jednak zdążyła zrobić pierwszy krok, ciężka ręka opadła jej na ramię. Marta puściła trzymane do tej pory jedzenie. W tym samym momencie wywinęła się zwinnie z uścisku, a jego dłoń w metalowej rękawicy ześliznęły się z jej pancerza. Zrobiła błyskawiczny półobrót wokół swojej osi i z impetem, w który włożyła całą swoją siłę, kopnęła go pod kolano. Przybysz nie spodziewał się czegoś takiego i noga się pod nim ugięła, przy czym stracił nieco równowagę. Wykorzystała to, skacząc za jego plecy i równie szybko kopnęła go pod drugie kolano. Odbiła się od ziemi i uderzyła go barkiem w plecy, wkładając w to znów całą swoją siłę, aż odgłos zderzenia metalowych pancerzy rozległ się po najbliższej okolicy. Olbrzymem zachwiało, ale właśnie dzięki swojej masie nie runął od razu na ziemię. „Razem ze zbroją waży pewnie z pół tony”, przemknęło jej przez myśl. Zamiast próbować ponownie powalić go na ziemię, dostrzegła przy boku stworzenia, na którym przyleciał, coś w rodzaju włóczni. Bez chwili wahania wskoczyła na siodło i wyciągnęła z olstra szklaną broń. Ujęła ją w środku, jak do rzucania. Zacisnęła na niej dłoń z zamiarem cofnięcia ręki w tył, by nią cisnąć w niego. Nagle grot włóczni błysnął jasnym światłem i wystrzeliło z niego coś, co przypominało błysk z lasera. Światło przemknęło obok jego ramienia i uderzyło kilka metrów dalej w ziemię, wypalając w niej dziurę.

– O, cholera! – Krzyknęła zdumiona i zrezygnowała z rzucenia nią.

Ludzie na placu ocknęli się z zaskoczenia i odbiegli na bezpieczną odległość od stworzenia, które nagle zaryczało porażająco. Marta zamarła w bezruchu, celując nadal w przybysza.

*

Ten wyprostował swoje olbrzymie ciało i wyciągnął rękę w jej kierunku. Gest miał chyba oznaczać, aby zaczekała. Przynajmniej ona go tak odczytała.

– Dobra, nie będę rzucać… Strzelać też nie będę – dodała.

Stworzenie niespokojnie zaczęło przebierać łapami i poruszyło złożonymi skrzydłami. Wojownik, patrząc na Martę, podszedł do gada i położył mu dłoń na szyi. Poklepał uspokajająco.

– Już dobrze – usłyszała niespodziewanie w głowie.

Z zaskoczenia zmarszczyła aż brwi. „Co dobrze?”, zapytała w myślach samą siebie. Patrzyła nadal na wojownika, gdy ten niespodziewanie zaczął obracać głowę, jakby czegoś szukał. Potem spojrzał w górę, gdzie stała ona.

– Czytasz w myślach? – usłyszała w głowie pytanie.

– Do mnie mówisz? – zapytała na głos.

– Mów w myślach… jeżeli to ty.

– Nie wiem czy… Pierwszy raz mam do czynienia z taką sytuacją – odpowiedziała z niedowierzaniem.

– Jednak to ty… Odłóż to – poprosił.

– To? – pokazała na włócznię.

– Tak.

– Co to jest? – zapytała z zaciekawieniem.

– Xatron. Broń.

– Dobrze… Odkładam – wsunęła włócznię powrotem do olstra przy siodle.

– Skąd się tu wzięłaś? – zapytał, nadal patrząc na nią.

– Też bym to chciała wiedzieć. A ty kim jesteś?

– Jestem z Morgii. Przybyłem tu, aby was powiadomić, że wróciła jej wysokość cesarzowa.

– Oni są jej poddanymi?

– Mamy zawarty pakt… Szykujemy ceremonie powitalną i…

– Zaraz… Po kolei – przerwała mu. – Ja nie jestem stąd… O ile się nie mylę, takich miejsc jak Morgia… czy też to, gdzie jesteśmy teraz, nie ma w moim świecie. Muszę odnaleźć drogę do siebie, więc w niczym ci nie pomogę – powiedziała zdecydowanie. – Musisz rozmawiać z nimi – wskazała na ludzi stojących dookoła.

– Teraz muszę rozmawiać z tobą, bo sprawujesz najważniejszą funkcję w tej wiosce.

– Ja? Żartujesz?

– Nie rozumiem… Co to jest… Żartujesz?

– Nie pełnię żadnej funkcji… Mało tego… O nic nie prosiłam – wyjaśniła.

– Pokonałaś poprzedniego naczelnika w uczciwej walce, jak mi powiedziano… więc teraz oni są pod twoją opieką.

– To nieporozumienie – zeskoczyła z gada na ziemię. – Kończę z tym… Załatwiaj wszystko z nimi – dodała i ruszyła w stronę domu, gdzie zostawiła hełm.

– Wrócisz – powiedział do niej.

– Nie.

– A jak wrócisz tam, skąd przybyłaś?

– Znajdę drogę.

– Nie ma takiej drogi – teraz on ją zapewnił. – Tylko przez świątynię.

– Świątynię?Jeżeli tu trafiłam, to i wrócę – upierała się przy swoim.

Odeszła pozostawiając ich samych. On jej nie zatrzymywał. Słyszała jak o czymś rozmawiają, ale nie rozumiała o czym. Weszła do środka i usiadła na ławie, myśląc nad tym wszystkim. Wzięła kawałek chleba i trochę gęsi. Zaczęła jeść, rozważając wszystkie za i przeciw. Szybko doszła do wniosku, że on jest jej jedynym ratunkiem, bo tylko z nim mogła się porozumieć. Pod wpływem impulsu chwyciła hełm i wybiegła z domu. Gad, na którym przyleciał Morgianin, właśnie wzbijał się w powietrze.

– Zaczekaj! – Zawołała w myślach.

– Czekaj tu na mnie. Wrócę – odpowiedział.

*

W kilku miejscach jednocześnie błysnęło słabe światło. Na wieżach obserwacyjnych wokół zamku – ostrzelanych z Xatronów – niektórzy strażnicy zostali trafieni. Część z energetycznych pocisków chybiła, przelatując tuż obok pozostałych, bądź uderzyły w mur. Z tego powodu, efekt całkowitego zaskoczenia nie został osiągnięty. Ci, którzy nie zostali unieszkodliwieni, od razu ogłosili alarm. Metaliczne dźwięki dzwonów poderwały całą wartę czuwającą na dwóch różnych końcach wiszącej w powietrzu fortecy. W momencie, gdy wojownicy zaczęli wybiegać na zewnątrz, na blanki muru zostały zarzucone kotwice. Napastnicy, którzy dotarli przed mury po łańcuchach łączących zamek z ziemią i trzymających olbrzymią budowlę na uwięzi, z niesłychaną zręcznością zaczęli wspinać się po linach i wchodzić na mur. W kilka uderzeń serca znalazło się na nim kilkadziesiąt postaci. Obrońcy z toporami i mieczami w rękach runęli z impetem na wroga. W tylnym szeregu biegli ci, którzy dzierżyli Xatrony. Zanim pierwszy szereg zwarł się z przeciwnikiem, celne strzały z broni energetycznej powaliły wielu napastników. Jedni runęli do środka fortecy, a inni nieświadomi bliskiej śmierci zaczęli spadać ku odległej o kilkaset kroków powierzchni ziemi. W końcu doszło do starcia obu stron. W ruch poszły topory. Głośne dźwięki uderzającego o siebie metalu i wrzask z dziesiątek gardeł, zagłuszyły jęki rannych i umierających. Pierwsza fala atakującego agresora została zatrzymana, ale z krążących wokół fortecy Rhalgów, znów ostrzelano wybiegających wojowników.

– Tarcze! – krzyknął gromko KrothZag, który właśnie wybiegł na plac. – Neh Ga, dowodzisz obroną! – zawołał. RothKre z drużyną za mną! – wydał głośnym krzykiem kolejną komendę i pobiegł do wejścia prowadzącego do jaskiń, gdzie były stajnie z Rhalgami.

Gdy dobiegli na miejsce, gady były już osiodłane i przygotowane do lotu. KrothZag wsiadł na swojego.

– Uważajcie przy wylatywaniu – uprzedził podniesionym głosem.

Wydał stworzeniu mentalną komendę i z Xatronem w ręce ruszyli ku czarnemu prostokątnemu otworowi. Gad był coraz bliżej krawędzi, gdy ścianę uderzył energetyczny impuls. Wiązka lekko ją nadtopiła i zgasła. Wojownik na wyczucie wycelował w przestrzeń przed sobą i ścisnął mocno kryształ. Krótki błysk światła rozjaśnił otoczenie i rozpędzony Rhalg z głośnym rykiem rzucił się przed siebie. Dobiegł do krawędzi i odbił się od niej nurkując w czeluści nocy. Mgnienie oka później w miejsce, gdzie był Rhalg, uderzył energetyczny pocisk. Z kilku innych miejsc również wyleciały gady. Szybko rozleciały się dookoła fortecy szukając wrogów. KrothZag postanowił sprawdzić, co się dzieje na dole w miejscu kotwiczenia i jak duży oddział napastników dostał się na ich ziemię. Opadając coraz niżej, strzelał nieustannie do wspinających się dzikich wojowników. Nie wyglądało to zbyt dobrze, ale na szczęście jednorazowo mogło ich wchodzić tylko kilkunastu. W pewnym momencie stwierdził, że łańcuch, obok którego właśnie przelatywał, jest pusty na samym dole. Dwa następne również były puste, ale już przy kolejnym stało kilku wojowników, czekając na swoją kolej przy wchodzeniu. Wycelował z energetycznej broni i celnym strzałem zabił jednego z nich. Pozostali schowali się pospiesznie pomiędzy skałami. Rhalg na jego polecenie zawisł w powietrzu machając skrzydłami, a on wycelował we wspinających się, którzy mieli ograniczone możliwości obrony. Wystrzelił z Xatrona i jeden z dzikich wojowników spadł.

– Roth Kre, skieruj kilku wojowników do ochrony łańcuchów. Są na nich dziesiątki dzikich – polecił mentalnie dowódcy oddziału w powietrzu.

Jego Rhalg nieco się zmęczył utrzymywaniem pozycji w jednym miejscu, więc zaczął wzlatywać coraz wyżej i okrążać łańcuchy kotwiczne, zestrzeliwując z każdego z nich wspinającego się wojownika. Dłuższą chwilę później był tuż nad wiszącą skałą z zamkiem na szczycie. Morgianie krążący w powietrzu robili dokładnie to samo co on. Mimo olbrzymich strat, atakujący wojownicy nie zamierzali rezygnować ze wspinaczki i próby wdarcia się za mury powietrznej fortecy, toteż śmierć zbierała ogromne żniwo.

*

Iwonę obudziło pierwsze starcie straży z wdzierającymi się wojownikami dzikich plemion. Prze krótką chwilę podziwiała rozbłyski pochodzące ze strzelających Xatronów, ale szybko zdała sobie sprawę, że jest to atak. Błyskawicznie założyła pancerz na siebie i przełożyła przez plecy po skosie pas z mieczem. Kiedy otwierała drzwi, przez otwór okienny wleciała wiązka energetyczna wystrzelona przez kogoś zza murów. Kogoś, kto chciał trafić jednego z obrońców. Szybko odskoczyła w bok, a energia wypaliła w drewnie sporych rozmiarów krater.

– Szlag by to… – zaklęła, ale nie dokończyła, tylko szybko otworzyła drzwi na tyle, aby mogła wyjść i zaraz potem skoczyła za nie.

Odetchnęła z ulgą. Wśród bicia dzwonów alarmowych, wszyscy w zamku zaczynali budzić się do życia. Dziewczyna szybko zeszła z drogi biegnącym wojownikom. Zaraz za nimi ruszyła dalej. W końcu dotarła do drzwi sypialni Karoliny. Jak zwykle stali tu strażnicy, ale tym razem było ich zdecydowanie więcej. Ominęła tych pierwszych i skierowała się ku samy drzwiom. Już zamierzała sięgnąć do nich, by je otworzyć, lecz strażnicy, którzy dobrze ją znali, zastawili jej drogę Xatronami.

– No co… przecież… – nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć, zdając sobie sprawę, że i tak jej nie zrozumieją.

Niedługo po niej nadszedł Bogdan.

– Cholera, nie chcą mnie wpuścić – powiedziała.

Bogdan coś do nich powiedział przez syntezator mowy. Dowódca straży odpowiedział mu kilkoma słowami.

– W czasie ataku, dostęp do cesarzowej tylko na rozkaz KrothZaga – przetłumaczył jej Bogdan.

– To jak wejdziemy? – zapytała zaskoczona.

– Zaczekamy, aż…

Nie dokończył, gdyż ze środka dotarł do nich głośny hałas, jakby ktoś połamał jakiś mebel z drewna.

– Tam coś… – zaczęła Iwona.

Bogdan coś powiedział do strażników i hełm zasłonił mu głowę. Rośli wojownicy chcieli go zatrzymać, lecz uchylił się przed usiłującą go pochwycić dłonią i całym ciałem naparł na drzwi. Te, pchnięte dużą masą jego i zbroi, otworzyły się natychmiast. Wewnątrz trwała walka pomiędzy Karoliną a jednym z dzikich wojowników, który wtargnął do środka przez okno. Bogdan wbiegł do środka, a za nim straż. Karolina odbiła się od ściany i robiąc salto pod sufitem, spadła napastnikowi na głowę. Tuż przed jego karkiem wyprostowała obie nogi i zdzieliła go obiema stopami w tył głowy. Potężne uderzenie rzuciło nim prosto na zniszczone łoże, ale nie do końca pozbawiło przytomności. Wolno zaczął się podnosić. Karolina odbiła się od podłogi, na której wcześniej wylądowała i znów spadła mu na kark. Tym razem wyprowadziła cios tylko jedną nogą. To zadziałało, ponieważ upadł i już nie wstał.

– Zabierzcie go do lochu – rozkazała mentalnie strażnikom.

Tamci bez słowa chwycili go za stopy i wyciągnęli na korytarz.

– A mnie o mało nie zabiła wiązka z Xatrona – powiedziała Iwona. – Wpadła przez okno i wypaliła dziurę w drzwiach – dodała.

– Trzeba pomyśleć o jakichś okiennicach lub czymś podobnym – powiedział Bogdan.

– To byłby niezły pomysł – podchwyciła Iwona. – Co robimy? – zapytała, patrząc na Karolinę.

– Nie na wiele się im przydamy… Nie ta waga – zauważył Bogdan.

– I tu się mylisz. Nie pójdziemy na mury. Pomóż mi – poprosiła Iwonę. – Założę tylko zbroję.

– Co planujesz?

– Siądziemy na smoka i możemy użyć Xatronów z powietrza – odpowiedziała.

– Racja – przytaknęła jej Iwona. – Tak możemy pomóc – pokiwała zadowolona, że nie będą siedzieć i przypatrywać się bitwie.

Gdy już kończyły zapinanie ostatnich sprzączek, przybiegły kobiety, które jej zawsze pomagały.

– Idźcie powiedzieć, aby osiodłano jednego ze smoków – poleciła im Karolina.

Te skłoniły się i wybiegły. Karolina otworzyła masywne drzwi do zbrojowni przy jej komnacie i weszła do środka. Wzięła stamtąd Laski, które zatknęła sobie w miejscach do tego przeznaczonych, a potem sięgnęła po Xatrony. Wyszła z nimi i podała dwa z nich Bogdanowi i Iwonie.

– A teraz do stajni – powiedziała i ruszyła pierwsza.

Poszli za nią w asyście czterech wojowników. Kiedy przechodzili obok jaskini z Rhalgami, dotarł do nich ryk jednego z nich.

– Qarata – powiedziała Karolina i przystanęła.

Gad ryknął ponownie.

– Dobra… Wy lećcie na smoku, a ja… – nie dokończyła, tylko w asyście wojowników ruszyła w miejsce, skąd doleciał ryk. – Idę Qarato – przekazała mentalnie.

Z końca korytarza doleciał do nich o wiele potężniejszy ryk. Iwona spojrzała na Bogdana.

– To co… Idziemy – powiedziała i poszła jako pierwsza.

*

Smok podszedł do krawędzi. Bogdan spojrzał w górę, a potem na boki. Kilkadziesiąt metrów od tego miejsca był najbliższy łańcuch kotwiczny. Mozolnie po nim wchodziły ledwie widoczne w ciemnościach postacie.

– To ty leć, a ja… – nie dokończył, tylko zeskoczył z grzbietu smoka i zawisł w powietrzu w ciemnościach.

– Co robisz?! – zawołała Iwona.

– Trochę oczyszczę ten łańcuch – pokazał Xatronem miejsce i ruszył w tamtą stronę.

Nim zrobił kilka pierwszych kroków, strzelił. Trafiony wojownik runął w przepaść. Wydał komendę i komputer uformował nad jego głową hełm. Przełączył system wizyjny na podczerwień. Teraz widział wszystko wyraźnie i w dużym powiększeniu. Cały czas myśląc nad tym, jak sprężyć system celowniczy z Xatronem, szedł w stronę łańcucha. Znów wystrzelił. Tym razem jednego z tamtych trafił w rękę. Wojownik krzyknął z bólu, czego i tak nie było słychać w bitewnym hałasie. Wiązka energetyczna przepaliła mu ramię i stracił równowagę. Zamiast jednak spaść, ciężar jego ciała obrócił nim na drugą stronę łańcucha. Tam chwilę wisiał, walcząc z własnym ciężarem, lecz w końcu palce nie utrzymały go i runął w dół. Bogdan stanął jakieś dziesięć metrów od łańcucha. Tu nikt nie mógł go dosięgnąć, a on nie musiał się za bardzo wysilać z celowaniem. Każdy strzał z kryształowej włóczni oznaczał jednego wspinającego się wroga mniej. Gdzieś z głębi przestrzeni otaczającej fortecę, doleciał do niego ryk kilku Rhalgów. Spojrzał w tamto miejsce. Trzy gady leciały prosto na niego. Zobaczył błysk światła na jednym z nich. „Szlag”, zaklął w myślach, wyłączając jednocześnie generatory w butach. W ułamku sekundy spadł z linii strzału, a po sekundzie był już dziesięć metrów niżej. Wystrzelona wiązka minęła go gdy spadał i trafiła w skałę wiszącej fortecy. Z góry doleciał do niego głośny ryk. Z jaskini wyleciała Karolina na Qaracie z towarzyszącymi jej wojownikami. Rhalgi przeleciały nad jego głową i skierowały się prosto na wojowników atakujących Bogdana. On w tym czasie złapał Xatron obiema rękami i umieścił go sobie na ramieniu, niczym ręczną wyrzutnię rakiet. Przechylił nieco głowę nad broń i powiększył jeszcze bardziej obraz z kamery. Miał przed sobą Karolinę. Obrócił się nieco w bok i zobaczył, jak jeden z atakujących jeźdźców wycelował w kierunku Qaraty. Uprzedził go i strzelił pierwszy. Nie zobaczył, jaki był tego efekt, gdyż błysk światła z jego broni sprawił, że ujrzał przed sobą bladozieloną plamę.

– Cholera! – zaklął i zamrugał szybko powiekami. – Filtruj obraz z energetycznych rozbłysków – polecił komputerowi.

Upłynęło kilka cennych sekund, nim zobaczył ponownie to samo miejsce. Karolina z ochroną przelatywała nad Rhalgami, na których nikt już nie siedział. W uprzęży tamtych zwisały trzy ciała. Gady zatoczyły łuk w powietrzu i poleciały wzdłuż skały. Bogdan popatrzył dookoła. Na łańcuchu ostrzeliwanym przez niego było już pusto. Wszyscy, którzy zdążyli wejść, byli już wyżej, a nawet na murach. Odbił się i skoczył do góry. Potem zrobił to jeszcze kilka razy, aż zawisł kilka metrów nad miejscem, gdzie nadal toczyła się walka. Wybrał najbliższego wojownika dzikich plemion i strzelił. Trafiony padł martwy. Wycelował w kolejnego i znów strzelił. Któryś z atakujących go dostrzegł i aby go zabić, rzucił w niego toporem. Ostrze siekiery uderzyło Bogdana w opancerzony stalą bok, aż nim zachwiało. Błyskawicznie skoczył w górę, uciekając z zasięgu tego rodzaju broni. Ostatecznie zawisł w leżącej pozycji ponad sto metrów nad murem i stamtąd zaczął ostrzeliwać napastników.

*

Iwona rozejrzała się na boki, jak tylko wiązka z Xatrona trafiła w bok siodła, na którym siedziała. Energia przepaliła kilka rzemieni zabezpieczających przed wypadnięciem i samo siodło. Z góry nadlatywał dziki wojownik. Obróciła się na tyle, na ile mogła w tamtym kierunku i wycelowała. Zanim wojownik zdążył ponownie wystrzelić, ona pierwsza ścisnęła kryształ dokładnie tak samo, jak podczas treningów. Grot włóczni zalśnił na ułamek sekundy i skoncentrowana wiązka energii pomknęła prosto do celu. Trafionym przeciwnikiem rzuciło nieco w tył, a na koniec zawisł bezwładnie w siodle. Wypuszczona z jego ręki broń poleciała ku ziemi. „Może się nie roztrzaska”, przemknęło jej przez myśl. W następnym momencie spojrzała na łańcuch, który mijali. Tak, jak po poprzednich i po nim, wchodzili jeden za drugim napastnicy. Zanim go minęli, zdążyła wycelować i strzelić. Wiązka energii trafiła tuż obok jednego z nich, prosto w łańcuch. Energia nieco go rozżarzyła, a że był grubości jak ona w pasie, nic się nie stało.

– Szlag! – zaklęła do siebie półgłosem.

Smok poleciał dalej, więc musiała się obrócić, aby strzelić ponownie. Tym razem trafiła. Przed sobą miała kolejny łańcuch kotwiczny. Wycelowała w wojownika na swojej wysokości i już zamierzała ścisnąć kryształ, gdy instynkt zmusił ja do zrobienia uniku. Nie miała pojęcia, jak do tego doszło, ale tuż nad jej głową śmignęło ostrze topora bojowego. Zaraz po tym jak zrobiła unik, na smoka spadł wojownik dzikich plemion. Szybko stanął na nogach i nim poskramiacz zmusił gada do jakiejkolwiek zmiany kierunku lotu, wojownik znów zaatakował. Tym razem ostrze siekiery spadało prosto na jej głowę. Nie miała wyjścia, toteż aby osłabić siłę ciosu, zasłoniła się Xatronem, kierując jego grot prosto w niego. W tym samym czasie, gdy topór miał uderzyć w kryształ, ona zdążyła go ścisnąć. Nastąpił jak zwykle krótki błysk światła, a smok jednocześnie zanurkował przed siebie. Napastnik, aby utrzymać równowagę, w ostatniej chwili osłabił uderzenie. Wiązka energii trafiła w metalowe stylisko topora, rozżarzając je do białości. Lot smoka ku ziemi sprawił, że wojownik stracił równowagę. Puszczając parzącą go broń, jednocześnie runął na nią. Zdążyła zrobić unik, gdy ocierając się o jej bark, całym swoim ciężarem upadł w końcu na siodło. To sprawiło, że została wyrzucona z zajmowanego do tej pory miejsca. Uchwyciła co prawda jedną ręką za łęk siodła, ale w drugiej trzymała kurczowo Xatron. Dziki wojownik również chwycił się olbrzymią dłonią siodła, ale drugą miał wolną. Rzemienie zabezpieczające ją przed wypadnięciem, poza jednym czy dwoma, zostały zerwane, a to sprawiało, że w każdej chwili mogła spaść na ziemię. Napastnik podciągnął się nieco wyżej na jednej ręce i drugą chwycił za siodło tuż obok niej. Poskramiacz w tym czasie zmusił smoka, aby zaczął lecieć w górę. Dziewczynę w czasie tego manewru przesunęło nieco bliżej drugiego siodła, które było w niedużej odległości za tym pierwszym. Nie wiedziała, co ma zrobić, a bała się puścić trzymanego miejsca, aby przełożyć Xatron do drugiej ręki. Tamten, używając swojej siły, wciągał się coraz wyżej. Już widziała nawet czubek jego hełmu. Nagle przyszedł jej do głowy inny pomysł niż przejście na inne siodło. Przełożyła energetyczną broń przez swoją rękę i wsunęła jej grot niemal pod jego dłoń. Nie czuła się z tym najlepiej, ale tu chodziło o jej życie i to starcie musiała wygrać za wszelką cenę. Z tą myślą ścisnęła Xatron z całych sił. Impuls energetyczny wypalił mu niemal całą dłoń. Dziki wojownik krzyknął z bólu i drugą ręką puścił siodło. Z początku wolno, a potem coraz szybciej zaczął się osuwać po smoczych łuskach i runął w dół. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Stało się to we właściwym momencie, gdyż ręka zaciśnięta na łęku zaczynała jej drżeć z wysiłku. Smok nieco pochylił się na skrzydło z przeciwnej strony, robiąc wolno skręt. To jej pomogło. Wciągnęła się na siodło i odetchnęła z ulgą. Odwiązała ostatnie, trzymające ją rzemienie i kiedy smok wyrównał lot, stanęła na jego grzbiecie. Zrobiła trzy szybkie kroki i usiadła na sąsiednim siodle. Dokładnie się przywiązała, po czym dała znak poskramiaczowi, aby leciał w kierunku łańcuchów.

*

Słońce już wzeszło, gdy bezpośrednio na dziedzińcu zamku wylądowało kilka Rhalgów. Pomiędzy nimi była Qarata z Karoliną. Zanim z niego zsiadła, przyleciał jeszcze jeden. Chwilę krążył w powietrzu, jakby jego jeździec patrzył na okolicę. Zaraz potem i on wylądował na dziedzińcu.

– Wygraliśmy KrothZag – przekazała myśl Karolina.

– Tak, pani – potwierdził.

– Czyja to może być robota, KrothZag? – zapytała.

– Na pewno nie była to tylko inicjatywa dzikich plemion. To demon za tym stoi – stwierdził.

– Tak myślałam. Trzeba im dać nauczkę, albo przeciągnąć na swoją stronę. Szkolisz nowych rekrutów? – spytała.

– Mało mamy ludzi po wioskach, pani.

– Trzeba będzie się zająć werbowaniem. Daleko do pierwszych dzikich plemion?

– Dzień lotu.

– Pokażesz mi na mapie. Zostało nam wyłapanie tych, co uciekli i krążą gdzieś po zamku. Wymienimy ich na Rhalgi. Co ty na to?

– Myślę, że to dobry pomysł.

– Zwołaj zebranie dowódców i strategów. Musimy opracować plany.

– Jak każesz, pani.

– Chodźmy – ruszyła w stronę bramy.

Wszyscy poszli za nią.

*

– Jesteście durniami – powiedział z naciskiem stary mężczyzna, siedzący po drugiej stronie pomieszczenia oświetlonego czerwonym światłem. – Daliście się podejść jak… – przerwał, kręcąc z niedowierzaniem głową jeden z najstarszych wampirów.

– Mamy sygnały z Moskwy, że widziano je tam.

– Widziano? Chcą się upewnić, że je straciliśmy.

– To, co robimy? – zapytał Edgar.

– Szukamy ich dyskretnie i szykujemy się do wojny.

– Wojny? Myślisz, że oni…

– A co było w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym?

– Ale wtedy je mieliśmy, a teraz…

– Ma rację. Wtedy chcieli je przejąć do spółki z Moskwą. Teraz to nie ma sensu. Może trzeba wysłać emisariuszy? – zasugerował inny wampir.

– To nigdy nie zaszkodzi – zgodził się ten najstarszy. – A do wojny i tak dojdzie. Za dużo się ich dostało do Europy z falą emigracyjną. On to nakręca – dodał z przekonaniem. – Pod płaszczykiem szlachetnych pobudek prowadzi walkę. To jest gorsze niż otwarta wojna prowadzona przez Hitlera czy Stalina – dodał.

Wszyscy wiedzieli, kogo miał na myśli i kto stoi za ideą „otwartego społeczeństwa”.

– Trzeba wysłać Bobiego – powiedział Edgar.

– Bobiego? Jakiego Bobiego?

– On nie ma na myśli zwykłego krawężnika. To jest nieco zmodyfikowany jeden z naszych…

– Zmodyfikowany? Wyślijcie po prostu kogoś kompetentnego.

– Bobi jest jak najbardziej kompetentny – potwierdził Edgar. – A na tego… Widziałeś film z kamer. Łamie karki nawet wilkołakom.

– Jej wysłannicy zawsze byli silni, ale mało inteligentni – wtrącił ten drugi.

– Tym razem było chyba inaczej – najstarszy miał wątpliwości. – A może się mylę?

– Ograł nas… To prawda – potwierdził Edgar.

– Załatwcie sprawę. Laski muszą wrócić.

– To może potrwać… ale wrócą – zapewnił Edgar. – No, to pora na nas – wstał, widząc, że najstarszy stracił zainteresowanie. – Idziemy – powiedział do drugiego wampira.

Drzwi się przed nimi otworzyły i wyszli. Na podjeździe czekał na nich samochód. Wyszli z budynku. Na zewnątrz była noc. Wsiedli do auta.

– Do BioNanoTechu – polecił Edgar.

*

Trzech mężczyzn przesiadło się z samolotu do czekającego na nich śmigłowca. Zaraz potem maszyna wystartowała, obierając kierunek na Moskwę. Pół godziny później wylądowali na lądowisku, obok dużego domu na dobrze strzeżonej posiadłości. Trzej mężczyźni wysiedli. Za lądowiskiem czekał na gości przewodnik.

– Witam w imieniu jego ekscelencji – powiedział przewodnik w języku angielskim, ale z rosyjskim zaśpiewem.

Trzej goście skinęli głowami.

– Dziękujemy za transport – odpowiedział jeden z nich.

– Nie ma o czym mówić. Zapraszam na spotkanie – mężczyzna obrócił się i ruszył w kierunku domu.

Poszli za nim, a po chwili mieli okazję oglądać przepych i zbytek wewnątrz budynku. Poprowadzono ich na piętro, gdzie mogli oddać płaszcze. Wszędzie świeciły lampy dające jedynie czerwone światło. Dwóch potężnie zbudowanych ochroniarzy otworzyło przed nimi dwuskrzydłowe drzwi. Weszli dalej. Na rozstawionych w półokrąg kanapach, siedziała starszyzna rosyjskich wampirów. Bezbarwnymi oczami patrzyli na przybyszy.

– W imieniu brytyjskiej loży dziękuję za przyjęcie – powiedział najstarszy rangą i wiekiem wysłannik.

Najstarszy z siedzących skinął jedynie głową.

– Dotarły do nas pogłoski, że użyto na waszym terenie Heka i Nechacha – zaczął wysłannik. – Chcemy je odzyskać.

– Dlaczego? – padło ciche pytanie.

– Dla światowego pokoju.

– Pokój nie jest zagrożony – zapewnił gospodarz.

– Nasza loża ma odmienne zdanie. Suma ostatnich wydarzeń w Europie każe nam przypuszczać, że zbliża się coś innego, a pod naszą opieką będą…

– Nie mamy ich – przerwał mu ten sam wampir. – Możecie sprawdzić zapis przekazany przez amerykańskie satelity.

– Zrobiliśmy to, ale… satelita się spóźnił.

– Zapewniam, że ich nie mamy.

– To co się wydarzyło?

– Zostały prawdopodobnie wykradzione przez Asses.

Wysłannik milczał.

– Rozumiem. Coś wam pokażemy. Projekcja – wydał polecenie najstarszy wampir. – Zajmijcie miejsca. Trochę to będzie trwało.

Czerwone światła mocno przygasły. Spod sufitu rozwinął się ekran, a po chwili padło na niego światło z rzutnika. Zarejestrowany obraz wyglądał zaskakująco. Kilkanaście olbrzymich postaci w zbrojach i zwartym szyku w kwadracie, bez trudu pokonało odległość od bramy wjazdowej, aż do budynku dowództwa. Mimo, że zaatakował ich duży oddział żołnierzy z bronią maszynową, wdarli się siłą do środka. Wysłannicy w zdumieniu oglądali ciąg dalszy. Było tam zapadnięcie się budynku, lądowanie jakichś dziwnych stworzeń na jego gruzach. Zastanawiający był tylko jeden fakt. Oddziałem dowodziła postać zdecydowanie niższa od pozostałych, a do tego miała przy sobie poszukiwane Laski. Na zakończenie projekcji wszyscy wsiedli na stworzenia i odlecieli.

– Co się z nimi stało? – zapytał wysłannik.

– Zniknęli, jak tylko stąd odlecieli.

– Aa… – pokiwał głową. – A czego chcieli? Ten ktoś z Laskami… Co on tu robił?

– Ten ktoś, to była kobieta. Ustaliliśmy, że pracowała w ABW… w Polsce.

– ABW… A czego…

– Szukała kogoś. Kogoś znajomego, kto brał wcześniej udział w kradzieży Lasek. Ale o tym powinniście wiedzieć lepiej od nas.

– Muszę przyznać, że jest to trochę zawiłe – powiedział wysłannik.

Celowo nie odpowiedział na ostatnie słowa, bo ich ustalenia były identyczne co do osób biorących udział w ataku na dom ze skarbcem. Mutantowi Asses pomagały dwie kobiety.

– Raczej proste. Kobieta z Laskami na pewno umie się nimi posługiwać – wtrącił milczący do tej pory wampir.

– Niemożliwe. Ludzie nie mają takiego daru… Tak, jak my. Nie mniej jednak bardzo dziękuję za wyjaśnienia. Mogę dostać kopię?

– Oczywiście.

Z tyłu doszedł do wysłanników jeden z wampirów i dał im pendriva.

– Jeszcze raz dziękuję – wszyscy trzej wstali. – W takim razie… Wracamy – odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi.

Jego towarzysze zrobili to samo. Drzwi zostały otwarte z zewnątrz i wyszli.

– Nie uwierzył w ani jedno słowo – stwierdził jeden z wampirów siedzących na kanapie.

*

– Masz znaleźć miejsce, gdzie są uwięzieni. Użyj dowolnych środków – padło polecenie.

Bobi jedynie się uśmiechnął i dosunął suwak kombinezonu pod szyję. Samolot już kołował na pas startowy. Wampir założył kask. Zaraz potem wystartowali. Pilot, zgodnie z poleceniem, nie schował od razu podwozia, tylko zgłosił awarię hydrauliki w samolocie i leciał nadal tuż nad czubkami drzew. Jeden z wampirów otworzył awaryjnie wejście do samolotu i dał znak Bobiemu. Ten zajął jego miejsce i stanął plecami do kierunku lotu, po czym zsunął na twarz zasłonę hełmu. Spojrzał tuż przed skrzydło i na nie. Ugiął nogi i celując tuż nad nie, mocno się odbił. Skoczył przed siebie. Niemal ślizgając się po powierzchni skrzydła, doleciał daleko od samolotu i zaczął lecieć w dół. Z początku siła odbicia i uzyskana z prędkości lotu sprawiła, że opadając, muskał jedynie czubki drzew. Po kilku sekundach zaczął spadać niemal pionowo w dół. Łapał się gałęzi, wyhamowując prędkość spadania. Tuż nad ziemią zawisł na jednym z konarów. Wszedł na niego i zrobił dwa kroki ku jego cieńszemu końcowi. Tu, używając jednocześnie sprężystości gałęzi, odbił się i skoczył ku najbliższemu drzewu. Złapał się konara i znów wciągnął się na niego. Podszedł bliżej cieńszego końca i znów skoczył. Zrobił to samo jeszcze kilkanaście razy, oddalając się tym samym na ponad dwieście metrów od miejsca, gdzie wylądował. Zadowolony zeskoczył na ziemię. Zdjął kombinezon i kask. Z bocznej kieszeni kombinezonu wyjął metalowy pojemnik z aerozolem. Spryskał miejsce substancją neutralizującą zapach. Ruszył w kierunku szosy, nadal pryskając za sobą. Gdy do niej doszedł, zza zakrętu wyjechał samochód. Mimo to, nadal stał na brzegu jezdni. Auto stanęło, a on wsiadł z wszystkim, co miał ze sobą. Przed zamknięciem drzwi, spryskał dokładnie miejsce, gdzie stał i odjechali. Po kilku kilometrach ujrzeli przed sobą na poboczach drogi rosłe, zakapturzone postacie. Zanim kierowca zdążył nacisnąć pedał gazu, tamci wyciągnęli spod peleryn kałasznikowy i zaczęli strzelać w samochód. Po kierowcy było widać, że odetchnął z ulgą. Kule siekały karoserię i szyby, ale żadna nie przebiła się do środka.

– Jak nie mają RPG, to nic się nie stanie – powiedział kierowca.

Zaraz potem jednak jego twarz stężała z zaskoczenia. Nacisnął pedał gazu jeszcze mocniej, ale auto nie było w stanie jechać szybciej. Bobi tuż przed zakrętem ujrzał na drodze dwie samotne postacie. Celowały w nich z przeciwpancernych granatników. Minęli już co prawda grupę strzelających z karabinów maszynowych wilkołaków, ale pędzili jednocześnie na spotkanie wystrzelonych właśnie rakiet przeciwpancernych. Kierowca zareagował niemal błyskawicznie i skręcił kierownicą w bok, usiłując wprowadzić samochód w poślizg, lecz niewiele to zmieniło. Bobi, jak tylko ujrzał, że tamci odpalają pociski, zaczął otwierać drzwi od swojej strony. Pierwszy pocisk trafił auto w przód i eksplodował. W momencie, gdy pierwsza rakieta wybuchła, on był już niemal na zewnątrz pojazdu. Potężna eksplozja wyhamowała pęd rozpędzonego samochodu, gdy on wyskakiwał na zewnątrz. Kiedy po ułamku sekundy w pojazd trafiła druga rakieta, jego tył uniosło do góry i samochód sunął zmasakrowanym przodem po jezdni. Po kilku sekundach auto przechyliło się do przodu i opadło ostatecznie na dach. Dookoła śmigały dziesiątki fragmentów blachy, resztek silnika i innych elementów. Na koniec to, co z niego zostało, wybuchło w kuli ognia.

*

W tym czasie wampir przeturlał się do krawędzi jedni. Wstał na nogi. Kątem oka dostrzegł ruch w płonącym wozie. To kierowca zaczął wychodzić na zewnątrz, mimo szalejących płomieni. Musiał być wyjątkowo twardy, gdyż mimo, że sam płonął niczym pochodnia, to jednak udało mu się wydostać. Z trudem stanął w pionie i nawet sięgnął do kabury. Wyjął stamtąd pistolet i płonącymi rękami wycelował w tych, którzy przeciwpancernymi pociskami. Zanim jednak zdążył nacisnąć spust, gdzieś z wnętrza lasu padł cichy strzał. Pocisk rozrywający trafił go w głowę zajętą ogniem, a ta eksplodowała niczym dojrzały arbuz. „Snajper”, przemknęło przez myśl Bobiemu. W następnym momencie biegł już w stronę pierwszych drzew. Wilkołaki stojące po obu stronach szosy, lecz ponad sto metrów od tego miejsca, już zaczęły strzelać w jego kierunku. Kule zaświstały nie do końca celnie w powietrzu dookoła uciekającego. Mimo chaotycznego ostrzału, dwa pociski trafiły go w plecy, lecz on, nie zważając na to, biegł dalej.

– Zaczynamy polowanie – mruknął do siebie uciekinier i zniknął pomiędzy pierwszymi drzewami.

Wsłuchany w odgłosy z boku, skręcał coraz bardziej w kierunku goniących go wilkołaków. W pewnym momencie znalazł się tuż za nimi. Za plecami miał drugą grupę, ale na początek interesowali go ci tuż przed nim. W świetle księżyca dostrzegł przebiegającą sylwetkę. Momentalnie skręcił za nią. W biegu odbił się od ziemi i niczym zwolniona sprężyna wystrzelił do góry, by dwie sekundy później spaść tamtemu na plecy. Z przegubu ręki Bobiego wysunęło się długie na trzydzieści centymetrów ostrze, którym poderżnął wilkołakowi gardło. Ryk z bólu ucięty w następnym ułamku sekundy, zabrzmiał w nocnej ciszy głośniej niż uderzenie siekiery w pień drzewa. Napastnik odbił się od upadającego trupa i wskoczył na drzewo. Kilkanaście sekund później niczym duchy pojawiły się w tym miejscu dwa inne wilkołaki. Węsząc w powietrzu, stały nad trupem. Wampir puścił gałąź i spadł pomiędzy nich, jak jastrząb między pisklęta. Tym razem z jego obu przegubów wysunęły się identyczne ostrza i nimi w mgnieniu oka poderżnął obu wilkołakom gardła. Na wszystkie strony trysnęła krew. Umierające stworzenia wyciągnęła w jego stronę swoje łapy uzbrojone w ostre pazury. Zabójca zrobił unik i przeskoczył miedzy nimi z pochyloną głową. W pobliżu znalazł się kolejny wilkołak. Ten zdążył wyjąć spod peleryny kałasznikowa. Wampir uskoczył w bok, w kierunku drzewa. Wilkołak skierował za nim lufę karabinu. Zanim jednak tamten zdążył nacisnąć spust, on odbił się od pnia i skoczył ku strzelcowi. W tym momencie wystrzelona seria pomknęła w miejsce, gdzie już go nie było. Mimo to wilkołak skierował broń za nim, usiłując go trafić w powietrzu. Wystrzeliwane pociski nie nadążały jednak za uciekającym celem. Wampir kończąc salto nad zadartym do góry kudłatym łbem, wysunął długie ostrze i jednym celnym cięciem poderżnął mu gardło. Z rozciętej tętnicy bryznęła krew. Nim trup zwalił się na ziemię, dotarły tu odgłosy przedzierających się kolejnych napastników. Któryś będący za rozłożystym krzewem wystrzelił serię z karabinu maszynowego. Pociski przeleciały szerokim wachlarzem w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą stał on.

*

Kiedy następny wilkołak wszedł na to miejsce, ze zdumieniem stwierdził, że oprócz trupa pobratymca, nie ma tutaj nikogo innego. Błyskawicznie skierował lufę karabinu w górę, celując w konary drzew. Nikogo jednak tam nie dostrzegł. Nagle coś go zaniepokoiło. Zaczął robić obrót w tył, gdy jego serce przebiło ostrze wbite w plecy. Bezwarunkowym odruchem nacisnął spust broni. Krótka, urwana seria przeleciał pomiędzy gałęziami. Wampir już stał oparty o pień i nasłuchiwał. Docierały do niego odgłosy wielu podchodzących napastników. Wsłuchany w szelesty i trzaski, wybrał następną ofiarę. Ten szedł sam. Przesunął się wokół pnia, chowając za nim. Nadal wsłuchany w odgłosy przykucnął. Nagle, wyprostowując swoje ciało, skoczył przed siebie w stronę drzewa stojącego obok. Złapał rękami za gałąź i skoczył z góry. Spadał na łeb zakapturzonego wilkołaka, gdy nagle padł pojedynczy strzał. Wystrzelony pocisk trafił go w plecy. Potężna siła rozpędzonej kuli cisnęła nim w innym kierunku. Zaskoczony spadł na ziemię i leżał w bezruchu. Z kilku gardeł wyrwał się ryk zwycięstwa. Ten, na którego polował, stanął nad nim pierwszy. Skierował w pierś wampira lufę kałasznikowa.

– Strzelaj – wychrypiał inny wilkołak.

– Już… chociaż… – zaczął i nie dokończył.

Leżący jedną nogą odtrącił lufę karabinu w bok, a drugą uzbrojoną w wysunięte właśnie z pięty przez obcas buta długie ostrze, ciął po nogach, odcinając je nad kostkami. Zanim ten upadł na ziemię, wampir wstał i cięciem ostrza w prawej ręce rozpłatał mu gardło. Ułamek sekundy później już pędził ku temu drugiemu, który kazał strzelać. Zaraz potem skoczył do góry, uciekając przed wystrzeloną serią z kałasznikowa. Wilkołak obracał się za nim, nieustannie strzelając. Pociski leciały tuż za celem, ale jak to miało miejsce wcześniej, nie dosięgły go. Robiąc salto, odbił się nogami od gałęzi i spadł na przeciwnika. Wbił ostrze broni w miejsce pomiędzy łbem a barkiem i pociągnął je w bok, rozcinając mięśnie i ścięgna. Drugim ostrzem ciął na odlew, celując w tętnicę. Na wszystkie strony bryznęła krew. Zaraz potem odbił się od trupa, odskakując w kierunku drzewa. Dobrze pamiętał skąd padł strzał. Lecz w tym czasie snajper zmienił nieco swoje położenie i znów strzelił. Tym razem celował ryzykownie, bo w głowę, a to sprawiło, że chybił. Pocisk odłupał kawałek kory z pnia drzewa i poleciał dalej. Wampir zdążył dostrzec, skąd padł strzał. Zerwał się do biegu i w kilka sekund był w tamtym miejscu. Zastał tam jedynie dwa wilkołaki, które stały niemal obok siebie, zdezorientowane i zaskoczone. Gdy go zobaczyły, sięgnęły po karabiny opuszczone wzdłuż ciała. On odbił się od ziemi, skacząc w ich kierunku. Z obcasów wysunęły się ostrza, którymi wbił się w ich ciała. Tymi w rękach błyskawicznie ciął ich po gardłach. Schował ostrza i odbił się od nich, opadając na ziemię. Strzelec na jego wyczucie był za szybki, jak na wilkołaka i człowieka. „Chociaż… może jednak nie”, przemknęło mu przez myśl. Zrezygnował z dalszego zabijania. „Zresztą niewielu ich zostało”, ocenił. Klucząc pomiędzy drzewami unikał spotkania z pozostałymi wilkołakami. Kiedy oddalił się poza zasięg ich słuchu, pobiegł w kierunku przedmieść Moskwy. W biegu podsunął rękaw lewego przedramienia. Nacisnął ledwie wyczuwalne zgrubienie koło przegubu dłoni. Skóra na sporym fragmencie przedramienia zrobiła się przeźroczysta. Miejsce przypominało mały ekran. Nacisnął go w dolnym rogu i ujrzał mapę ze swoją pozycją.

*

Karolina chodziła niespokojnie po komnacie. Od czasu do czasu zerkała na Namiestnika. Olbrzymi RenKho siedział przy stole i coś liczył.

– Mamy za mało środków – przekazał w końcu mentalnie, przenosząc na nią swoje spojrzenie.

– Na co nam wystarczy? – zapytała.

– Możemy wynająć Renodów.

– Kto to?

– Mm… Być może twoi krewniacy, pani.

– Aa… To ci, co tutaj służą – domyśliła się.

– Dokładnie tak, pani.

– Ale na polu walki przeciwko…

– Są dobrzy do obrony warowni – wtrącił KrothZag. – Pani… Przywiozę środki – przekazał swoją drugą myśl tylko jej.

Spojrzała na niego zaskoczona.

– Mamy w lochach trochę skazańców – to przekazał już wszystkim.

Namiestnik popatrzył na niego niedowierzająco.

– Skazańców? Ciekawe? Sadzisz, że można by ich wcielić do regularnych jednostek? – Karolina czuła, że nie do końca o nich chodzi.

– Można uformować z nich odrębny oddział. Muszą mieć tylko odpowiedniego dowódcę.

– Będą walczyć za żołd?

KrothZag pokręcił przecząco głową.

– Można by im nadać ziemię – zasugerowała.

– Ich to nie interesuje. Tylko sowita zapłata.

– Jednak żołd. A może powiązać darowanie kary i żołd za służbę. Co wy na to?

– To za mało. Poza tym bez odpowiedniego dowódcy… wezmą żołd i zrejterują.

– Pójdą pod sąd. Osobiście…

– Wybacz, pani – przerwał jej dowódca Gwardii. – Oni wybrali takie życie, licząc się z tym, że mogą trafić pod topór.

– Zapanujesz nad nimi?

– Ja, pani, mam inne obowiązki. Znam jednak kogoś, kto bez trudu temu sprosta – zapewnił.

– Jedź… albo leć – zezwoliła mu na wyjście.

Skinął jej głową i ruszył do drzwi.

– Nie opuszczaj zamku, pani – poprosił odchodząc. – Mogą się tu kręcić niedobitki dzikich plemion.

– Bez potrzeby tego nie zrobię – odpowiedziała.

– Oddział rzezimieszków z karą śmierci… Nie wiem, czy to dobry pomysł – przekazał Namiestnik.

– Musimy korzystać ze wszystkich dostępnych dla nas środków – odpowiedziała. – Tymczasem chciałabym porozmawiać z…

Drzwi się otworzyły i do środka weszli Iwona z Bogdanem.

– Właśnie o was myślałam. Usiądźcie – wskazała im miejsce. – Wybacz Namiestniku – spojrzała na niego.

– Zjawię się na twoje żądanie – wstał i skinął jej głową.

Ona z szacunkiem zrobiła to samo. Karolina wyjęła zza pleców Heka i Nechcha, które miała tam zatknięte za pasem i usiadła w fotelu.

– Musimy omówić wasz powrót, a do tego zależy mi na odnalezieniu Marty – powiedziała do nich.

*

KrothZag wydał rozkazy. Piętnastu Gwardzistów założyło zbroje i ruszyło za nim do stajni z Rhalgami. Osiodłali je i wyszli z gadami na zewnątrz. Cztery z nich miały przytroczone siatki zrobione z grubych lin.

– RothKre, pamiętasz skazańców, których zabraliśmy z lochu sześć księżycy temu? – zapytał KrothZag.

– Oczywiście.

– Odszukasz tego wielkoluda. Do tego zadania weźmiesz dwóch ludzi. Pewnie znajdziesz go gdzieś na rubieżach Imperium.

Wojownik skinął głową.

– Co ma zrobić, jak go znajdę? – zapytał wyznaczony.

– Zaproponuj mu dowództwo… Ziemię na terenach, które odbijemy i łupy, które zdobędzie. A jakby chciał coś jeszcze, niech się stawi tutaj.

– Rozumiem.

– Rhan Zug, masz podwoić straże, również przy drzwiach cesarzowej.

– Tak jest – odparł wywołany.

– Kre Za, lecimy – wydał rozkaz.

Rhan Zug skinął głową i poszedł wykonać rozkaz. Pozostali wsiedli na Rhalgi. Gady podeszły do krawędzi skały i, rozkładając skrzydła, rzuciły się w dół. Trzech wojowników zaraz potem skręciło w innym kierunku, natomiast KrothZag i pozostali polecieli w stronę niewidocznych jeszcze gołym okiem gór. Stworzenia wykorzystując prądy powietrzne szybko osiągnęły znaczną wysokość, a potem lotem ślizgowym, nabierając coraz większej prędkości, zniknęły z oczu obserwatorom na wieżach powietrznej fortecy. Zanim ujrzeli góry, Rhalgi jeszcze kilkanaście razy musiały się wznosić i opadać. W końcu ujrzeli cel, lecz był jeszcze dosyć daleko. Tuż przed następnym wznoszeniem się pod chmury, KrothZag ujrzał w dole zamieszanie spowodowane walką. Nad tamtym miejscem krążyły Rhalgi dzikich wojowników. Ponieważ był to teren Imperium, nie zamierzał tego lekceważyć, zwłaszcza po ostatnim ataku na powietrzną fortecę.

– Kre Za zostań w górze z pięcioma wojownikami, a pozostali za mną – przekazał mentalnie i skierował Rhalga w dół ku walczącym.

Wojownicy sięgnęli po Xatrony. Wyjęli je z ostrów i ostrzelali ze znacznej odległości krążących na gadach jeźdźców. Tamci, zaprawieni w boju, wiedzieli, jak uniknąć trafienia pociskami energetycznymi i odpowiedzieli tym samym. Morgianie, na rozkaz KrothZaga, rozdzielili się i część z nich poleciała na spotkanie krążącym wojownikom dzikich plemion, a pozostali obniżyli lot ku ziemi. Na dole było widać leżące trupy i walczących ze sobą czterech przeciwko jednemu. Właśnie nieuważny napastnik oberwał, po czym padł trupem od ciosu toporem i teraz jeden zmagał się z trzema. Ten jeden był nieco roślejszy od swoich przeciwników, lecz ich nadal było więcej, więc walka wciąż była nierówna, a przeciwnicy bardziej ostrożni. KrothZag odwiązał rzemienie zabezpieczające go przed wypadnięciem z siodła i gdy Rhalg opadł na dogodną wysokość, zeskoczył na ziemię ze swoim toporem. Gdy podszedł bliżej, ze zdumieniem stwierdził, że z dzikimi zmaga się poszukiwany przez niego olbrzym. Jeden z przeciwników zostawił walkę z tamtym i ruszył na KrothZaga. Morgianin uśmiechnął się i przystanął w oczekiwaniu na pierwszy ruch nadchodzącego, trzymając swój topór w obu rękach. Ten po kilku krokach zaczął biec w jego kierunku z głośnym okrzykiem. KrothZag stanął w postawie oczekiwania na moment, aż dojdzie do zderzenia miedzy nimi. Kiedy tamten dobiegł do niego na trzy kroki i już zamierzał uderzyć uniesionym toporem, on zrobił unik. Broń napastnika przecięła powietrze, ale bezskutecznie. Kiedy opadała, Morgianin potężnym kopnięciem trafił w stylisko. Siła ciosu odtrąciła topór w bok, obracając jednocześnie nieco napastnikiem. KrothZag niemal zaraz po tym, jak opuścił nogę, zrobił obrót ciałem i wyprowadził drugie, potężne kopnięcie, celując w bok atakującego.

*

W miejsce walki zeskoczyli trzej następni wojownicy KrothZaga. Od razu pobiegli na pomoc walczącemu przeciwko dwóm wojownikom z dzikich plemion. Powietrze ponownie przeszyły uderzenia metalu o metal. Tymczasem atak KrothZaga został zablokowany, a jego noga odtrącona z taką siłą, że tym razem nim nieco obróciło. Olbrzymi topór przeciwnika śmignął ku jego głowie. Wszystko wskazywało, ze natrafił na godnego przeciwnika nie tylko dorównującego mu wzrostem, ale i doświadczeniem bojowym. Zdążył z unikiem, ale nie do końca. Po naramienniku jego pancerza ześliznęło się ze zgrzytem ostrze broni. Mimo to, postanowił wykorzystać tę sytuację i błyskawicznie pochwycił dłonią opadające stylisko. Zaraz potem kopnął zaskoczonego przeciwnika w pierś. Tamten, mimo to, nadal trzymał mocno swoją broń. W czasie ich zmagań, jego wojownicy przy aktywnym współudziale broniącego się do tej pory olbrzyma, poradzili sobie bez trudu z tamtymi.

– Poddaj się! – krzyknął KrothZag.

Zamiast odpowiedzi, jego przeciwnik szarpnął z całych sił toporem w swoją stronę. Nic tym nie osiągnął, a Morgianin nadal był bierny i czekał.

– A ty nie odchodź – obrócił lekko głowę w stronę tego, którego wybawili od niechybnej śmierci.

– A co? Mam ci złożyć hołd? – zadrwił olbrzym.

– O tym później – odpowiedział wymijająco. – A ty, puść to, a może uratujesz głowę – powiedział.

– Wiesz, że się nie podda, więc skończ z nim – padło z boku.

– Nie odzywaj się – odpowiedział obojętnie KrothZag. – Nie musisz ginąć jak tamci – wskazał głową na trupy, licząc, że go przekona.

W odpowiedzi jego przeciwnik puścił co prawda stylisko topora, ale zaraz potem rzucił się pomiędzy wojowników, prosto na olbrzyma. Tamten bez słowa zamachnął się swoim toporem i jednym potężnym cięciem odrąbał mu głowę. Ta upadła na ziemię, tocząc się przez chwilę i zmarła, gdy bezgłowy korpus też runął.

– I tak trzeba było od razu – mruknął wykonawca wyroku.

– Nie lubię być katem – odpowiedział Krothzag.

– Mów, co masz do powiedzenia i leć dalej – powiedział olbrzym.

– Pomału… Trochę szacunku. Po tym…

– Nikt was nie prosił – przerwał mu olbrzym.

– Masz rację… Cesarzowa wzywa wszystkie ludy Imperium do obrony kraju. Ma dla ciebie propozycję.

– Nie przyjmuję żadnych propozycji – mruknął w odpowiedzi tamten.

– Walczymy przeciwko Demonowi z Wzgórz Kaźni. Masz dla nas wartość jako wojownik, toteż Cesarzowa proponuje ci dowództwo nad dziesiętnikami – przedstawił pierwszą z propozycji.

– Powiedziałem, że…

– Dostaniesz też ziemię na odzyskanych ternach…

– Skończ. Jeżeli nie masz nic innego…

– Łupy, po zapłaceniu dziesiątej części będą należały do ciebie… Nawet Rhalgi.

– Mówisz… Rhalgi?

– Dobrze słyszałeś.

– Dziesiąta część z łupów – upewniał się.

– Nie inaczej.

– Zgoda. Masz dokument?

– Jestem na wyprawie…

– Nie masz dokumentu, to nic z tego.

– Zbierz wszystko co tu leży i idź do zamku. To na poczet łupów.

– Kim mam dowodzić?

– Mamy w lochach kilka dziesiątek skazanych. Zrobisz z nich oddział.

– Ymm… Ciężka robota – westchnął.

– Ha, ha, ha – zaśmiał się KrothZag. – Poradzisz sobie, i tak mają wyrok – dał mu do zrozumienia, że ich życie nie jest zbyt cenne, jeżeli będą się stawiać.

– Chyba, że… Zgoda.

– Jestem KrothZag. Powołaj się na mnie. Lecimy – powiedział do wojowników i przywołał mentalnie swojego Rhalga.

Pozostali zrobili to samo i gady wylądowały w pobliżu, rycząc. Dosiedli je i odlecieli.

*

Minęły dwa dni, po których KrothZag wrócił z kilkoma skrzyniami złota i srebra. Kiedy Rhalgi miały się umieść wyżej, aby wylądować na dziedzińcu zamku, dostrzegł w dole ćwiczący oddział.

– Wyładujcie skrzynie i powiedzcie Cesarzowej, że zaraz będę u niej – polecił wojownikom.

Skierował gada ku nowym rekrutom. Z satysfakcją stwierdził, że ten, którego tu wysłał, był dowódcą oddziału. Tamten też go dostrzegł, lecz nie przerwał ćwiczeń. Rhalg wylądował tuż obok, a on zszedł na ziemię. Patrzył na całość i kiwał głową do swoich myśli. W końcu ruszył się ze swojego miejsca.

– Oddział przerwać ćwiczenia! – krzyknął donośnym głosem KrothZag.

Jeden z podkomendnych się zawahał.

– Tydzień czyszczenia latryn poza kolejnością! – wrzasnął z uśmiechem na twarzy ich dowódca. – To ja wam wydaję rozkazy!

Zamiast odpowiedzi, rekruci z impetem uderzyli opancerzonymi rękami w pancerze na piersiach.

– Czego chcesz?! – krzyknął do KrothZaga.

– Dowódco – przypomniał mu dowódca Gwardii.

– Dowódco – dodał.

– Dobrze. I dobrze ci idzie. Widzę, że znasz się na tym. Podejdź.

– Oddział stać! Dziesiętnicy wystąp! Prowadzić dalej! – wydał szybko rozkazy.

Podszedł do KrothZaga.

– Radzisz sobie, jak widzę – powiedział wolno dowódca Gwardii.

– Owszem – pokazał mu trzy trupy wbite na pal.

– I tak będą próbowali.

– Na pewno. Obiecałem im, że każdego, którego złapię, najpierw wbiję na pal – pokazał na sporych rozmiarów stos zaostrzonych pni młodych drzew – a potem będę odcinał poszczególne członki ciała. Tak w ogóle, to sami je sobie przygotowali – uśmiechnął się z zadowoleniem.

– To będzie do pierwszej bitwy. Idę… Cesarzowa czeka – ruszył w stronę Rhalga.

– Rekruci salut! – wydał wrzaskiem rozkaz dowódca oddziału.

Wszyscy razem z nim uderzyli się zaciśniętymi pięściami w stalowych rękawicach w pierś. Metaliczny huk poniosło w przestrzeń. KrothZag, już z Rhalga, odpowiedział im tym samym i odleciał. Kilka chwil później wylądował na platformie, przed wejściem do podziemi. Czekał tu na niego jeden z wojowników.

– Będzie coś z nich? – zapytał dowódcę Gwardii.

– Zobaczymy, ale będą szli w pierwszej linii – odpowiedział, wyjmując z sieci przy boku gada szkatułę.

– Zaprowadzę go – zaproponował podwładny.

KrothZag podziękował mu skinieniem głowy. Ze szkatułą pod pachą ruszył ku schodom prowadzącym wyżej. Przechodząc dalej, patrzył na posterunki. Były obsadzone zgodnie z jego rozkazami. W korytarzu prowadzącym do sali tronowej stali Gwardziści. Do drzwi donoszono ostatnie skrzynie z kruszcami. Zanim tam doszedł, z bocznego korytarza wyszedł Namiestnik. Stanął zaskoczony.

– Co to jest? – zapytał, patrząc na KrothZaga.

Z krępującej go odpowiedzi uwolniło go wyjście Cesarzowej w towarzystwie Iwony i Bogdana.

– Dobrze, że już wróciłeś, KrothZag. Mam do ciebie kilka pytań – powiedziała, nie zwracając uwagi na skrzynie.

– Słucham, pani.

– Nie tutaj… To ten kruszec? Otwórz – poleciła najbliższemu Gwardziście.

Wojownik pochylił się i przesunął ciężką zasuwę na boku skrzyni i uniósł wieko. W słabym świetle błysnęły samorodki złota. Cesarzowa popatrzyła na ilość skrzyń i uśmiechnęła się.

– Namiestniku, do skarbca z tym i proszę o raport, ile tego jest… i co możemy za to mieć – poleciła. – KrothZag, chodź ze mną – odwróciła się i ruszyła w kierunku drzwi, zza których dopiero co wyszła.

Bogdan i Iwona ruszyli za nią. Dowódca Gwardii ze szkatułą pod pachą poszedł za nimi.

*

– W tej sytuacji, Bogdan, nie możesz nas teraz zostawić – zaczęła od tego. – Są przynajmniej dwie sprawy… Wyprawa po kryształy i musisz wymyślić coś, co nam da przewagę na lądzie, bo w powietrzu chwilowo ją mamy.

– Najlepsza byłaby broń palna… Ale sama powiedziałaś, że nie można jej przenieść tutaj z naszego świata.

– Może można… Chyba. Nie znam jednak potrzebnych do tego celu zaklęć. Może ta księga coś zawiera – wyciągnęła na stół księgę otrzymaną od KrothZaga i położyła na niej rękę. – To jednak może sporo potrwać, zanim ją rozgryzę.

Obok leżała bransoleta. Oba te przedmioty reagowały na Laski, które zawsze miała z sobą.

– Może kusze – zaproponowała Iwona.

– Widziałaś ich pancerze… Kusza musiałaby mieć taki naciąg – pokręcił głową Bogdan. – Ale… – do głowy przyszedł mu projekt nowoczesnych kusz. – Chociaż… Kto wie – zmienił nagle zdanie.

– Sam widzisz… Ty się znasz na technice – zaczęła Karolina.

– Ale ja się nie znam – przerwała jej Iwona. – Mnie możesz wysłać. Popytam tu i ówdzie o Martę.

– To zbyt niebezpieczne po tym, co zrobiłam w Moskwie i GRU – powiedziała Karolina.

– Poradzę sobie – powiedziała z przekonaniem dziewczyna. – Przecież zawsze sobie radziłam sama.

– Odkąd dostałam to od KrothZaga… – Karolina przerwała. – Tylko muszę sprawdzić, co nią można zdziałać – wzięła do ręki bransoletę.

Oglądała chwilę różnokolorowe kamienie umieszczone na niej i założyła ją na przegub prawej ręki, po czym zamknęła oczy.

– Zaczekaj! – Iwona zerwała się na nogi.

– Na co?

– Sprawdzę, jaki tego będzie efekt.

– Raczej nie trzeba… Czuję mrowienie w całej ręce.

Skierowała rękę przed siebie, celując dłonią w jedno z olbrzymich krzeseł. Bez wysiłku odsunęła mebel od stołu.

– No… jest to coś w rodzaju telekinezy. Raczej mnie nie jest potrzebna. Może… ty ją weź – zdjęła bransoletę i rzuciła Iwonie.

– Ja? Po co mi ona? – zamrugała zaskoczona obrotem sytuacji.

Dziewczyna nie była zdecydowana, więc przedmiot zawisł w powietrzu tuż przed nią, podtrzymywany przez Karolinę.

– Zawsze może ci uratować życie – stwierdził Bogdan.

– Ja nie mam… – zaczęła, chcąc się wykręcić, ale ciekawość zwyciężyła i wyciągnęła po nią rękę. – Jak ty to robisz? – pokręciła głową, obracając na wszystkie strony magicznym przedmiotem.

Bogdan patrzył zaintrygowany na Iwonę. Tutaj pierwszy raz w życiu spotkał się z czymś, co jest niewytłumaczalne z naukowego punktu widzenia. Tym czymś była magia.

– Nic nie czuję… Mówiłam, że…

– Załóż – powiedziała Karolina.

Założyła ją. Nagle wyprężyła ciało i zatrzepotała rzęsami.

– Ha, ha, ha – zaśmiała się wśród panującej ciszy. – To był tylko żart – wyjaśniła.

– Ha, ha, ha – powtórzyła za nią Karolina i rzuciła jedną z Lasek. – Łap!

– A to mi po co? – złapała ją.

– Drugą – ta też przeleciała przez stół.

– No, mam i… – nie dokończyła.

Otoczyła ją błyskająca tysiącami iskier poświata. Wszystkim w pomieszczeniu włosy stanęły wokół głowy. Obok Iwony powstała druga poświata, przez którą przeszły łapy uzbrojone w zakrzywione pazury. Poświata i obie łapy zbliżyły się do Iwony i sięgnęły do Lasek w jej rękach. Karolina w ułamku sekundy poderwała się z krzesła, po czym jednym susem przeskoczyła przez stół w to samo miejsce. Równie szybki był Bogdan. Doskoczył do tego miejsca i pochwycił w stalowy uścisk opancerzonymi rękami za łapy. Laski w rękach Iwony błysnęły oślepiającym światłem. Potężna błyskawica przeskoczyła z nich do wnętrza powstałego portalu. Głośny huk z innego miejsca, dotarł do wnętrza komnaty.

– Miecz! – wrzasnął Bogdan, nadal trzymając za łapy.

Ten ktoś będący z tamtej strony, szarpnął nimi, chcąc się wyrwać z uścisku. Do komnaty wbiegli Gwardziści. Karolina wyciągnęła miecz z pochwy na plecach Iwony i cięła nim, celując w obie kończyny.

*

Potężny cios zadany ostrą klingą katany spadł na jedną z nich, bo druga wyśliznęła się z opancerzonej dłoni Bogdana. Ten ktoś potępieńczo zawył po drugiej stronie portalu i wszystko znikło równie szybko, jak się pojawiło. Cesarzowa odłożyła miecz na stół i wyjęła Heka i Nechcha z rąk zdumionej Iwony. Bogdan patrzył na odrąbaną część kończyny. Była ona zdecydowanie większa od jego ręki, ale mniejsza od ręki Morgianina.

– Już wszystko w porządku – przekazała mentalnie wojownikom Karolina.

– To ręka Sultena – usłyszała.

– Sultena? Kto to?

– Oni żyją na ZunzaTo.

– Skąd wiecie?

– To dawno temu podbity świat. Nasi pradziadowie robili tam wyprawy.

– Dziękuję za informacje.

Gwardziści lekko się skłonili i wyszli.

– O czym rozmawialiście? – zapytał Bogdan.

Iwona spojrzała, jakby chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała z tego i nadal oglądała kamienie na bransolecie, usiłując dojść do siebie.

– To łapa Sultena z ZunzaTo. To jeden z światów równoległych. Można się tam dostać ze świątyni. Tylko jak on otworzył portal do zamku?

– Może to nie on, a Laski – powiedziała nieoczekiwanie Iwona. – Tylko dlaczego w moich rękach? – zapytała samą siebie, kierując rękę w stronę krzesła.

Nagle mebel drgnął i zaczął się unosić w powietrze.

– Szlag! – zaklęła i sięgnęła drugą ręka do bransolety, aby ją zdjąć. – Nie chcę jej – powiedziała pod wpływem impulsu.

Nie wiadomo dlaczego bransoleta sama zacisnęła się na przegubie dziewczyny, a ją zalała fala potwornego gorąca. Perlisty pot momentalnie wypłynął jej na całe ciało, które ani na trochę nie chciało ostygnąć. Laski w rękach Karoliny drgnęły i wpadły w rezonans. Głośne, dźwięczne brzęczenie wypełniło całe pomieszczenie. Świdrujący, metaliczny dźwięk przenikał przez ich ciała. Bogdan w ułamku sekundy zamknął wokół swojej głowy hełm, odcinając się od niego. Olbrzymie drzwi się otworzyły i do sali wbiegł KrothZag z Gwardzistami. Widząc, co się dzieje, zamarł w bezruchu. Iwona nagle zniknęła i pojawiła się na drugim końcu olbrzymiej sali. Brzęczenie zaczęło ustawać, aż ucichło całkowicie, a Iwona łapiąc z trudem oddech opadła na kamienną podłogę.

– Te rzeczy chyba nie powinny być zbyt blisko siebie – powiedział przez zewnętrzne głośniki, idąc szybkim krokiem do Iwony.

– Chyba masz rację – poparła go Karolina i również ruszyła w stronę dziewczyny. – Gdzie byłaś? – zapytała z troską w głosie.

– A, jednak idziesz do niej – przypomniał jej. – Ja zobaczę, co z nią – doszedł do niej szybkim krokiem. – Nie znikniesz nam znów?

Ta już oddychała w miarę regularnie, chociaż wolno.

– Pić – powiedziała tylko i otworzyła oczy.

Bogdan zawrócił i wziął dzban z wodą.

– Proszę. Napij się – powiedział.

Iwona z mglistym spojrzeniem skinęła głową. Bogdan przyłożył jej obrzeże dzbana do ust i lekko go przechylił. Piła łapczywie i długo.

– Dzięki – potarła ręką czoło. – Strasznie tu gorąco – powiedziała, czując wysoką temperaturę w kilku miejscach na całym ciele, a nawet na czole.

– Tu jest tak, jak było. To, tobie jest gorąco z jakiegoś innego powodu – stwierdził.

– A co mi… – przerwała, kiedy spojrzała na bransoletę.

Kamienie promieniowały łagodnym blaskiem, każdy w swoim kolorze.

– Nawet ładnie to wygląda – skomentowała zaskoczona widokiem.

Na polecenie Bogdana hełm otoczył jego głowę, a komputer rozpoczął skanowanie jej postaci. Spojrzał na rękę dziewczyny przez filtry.

– Mają takie kolory, jak… miejsca na twoim ciele – dokończył zaskoczony.

– Jak się czujesz? – zapytała Karolina, ruszając jednak ze swojego miejsca.

– Nawet dobrze. Już mi nie jest tak gorąco – odpowiedziała.

– Dlaczego powiedziałeś, że mają kolory, jak miejsca na moim ciele? – Iwona zaczęła wstawać.

– Bo widziałem obraz z kamery… Zaniosę ciebie do… – zaczął Bogdan.

– No coś ty… Nic mi nie jest – podniosła się szybciej. – To co? Wyprawiasz mnie do Moskwy? – zapytała.

– Naprawdę nic ci nie jest? – Karolina patrzyła na nią uważnie.

– Nic a nic – potwierdziła.

– Zrobimy to jutro. Wracajmy do planów – powiedziała. – Coś chciałeś, KrothZag?

– Nie, pani. Przybiegłem, bo…

– Niech przygotują na jutro Rhalgi. Lecimy do Świątyni.

– Tak, pani – skłonił się.

– Co najpierw? Wyprawa po kryształy, czy raczej spotkanie z kowalami?

*

– Musisz zwrócić na siebie jej uwagę. Może na początek zabij kilku wampirów. Tak. To powinno do niej dotrzeć i będzie ciekawa, kto to robi i dlaczego? – Dziewiąty odebrał myśli Asses.

– Nie lepiej od razu zawiesić ją na gałęzi? – zapytał i zerwał paznokciem kapsel z butelki piwa.

Wychylił do tyłu głowę i wlał w siebie całą jej zawartość.

– Na takie metody mamy jeszcze czas. Najpierw zrób to, co mówię – naciskała Asses. – Jesteś w pełni gotowy.

– Gotowy byłem zawsze – naprężył swoje mięśnie, rozrośnięte pod wpływem sterydów.

– Podam ci kilka miejsc, w których zastaniesz wampiree. Zrób z nimi, co chcesz, ale zostaw wyraźną wiadomość dla wszystkich.

Kiedy kończyła mówić, on kończył kolejne piwo.

– Dawaj te namiary… Pora na rozrywkę – czknął głośno.

Wysłuchał pierwszej informacji. Nawet się ucieszył z lokalizacji. Miejsce było niedaleko siłki, w której nieustannie pakował. „Może nawet wpadnę i pokażę chłopakom, co potrafię”, przemknęło mu przez myśl.

– Tylko nie zapomnij, po co tam idziesz – przypomniała mu Asses.

– Spoko – zaśmiał się. – Temat załatwię koncertowo – zapewnił.

Wstał z wygodnego fotela w zarezerwowanej dla siebie loży w lokalu. Wyszedł z niej na zewnątrz. Obok przechodziła kelnerka. Puścił do niej oko i wyjął z kieszeni plik banknotów. Odliczył z nich dwa o dużym nominale i położył jej na tacy. Kiedy odwróciła się do niego plecami, klepnął ją w pośladki. Dziewczyna zadowolona z napiwku nie zareagowała.

– Do następnego razu – powiedział.

Kelnerka uniosła rękę i pokazała mu środkowy palec.

– Da się zrobić – powiedział niezrażony.

Wyszedł na zewnątrz. Wsiadł do czarnego, sportowego samochodu i ruszył. Na początek zamierzał zrealizować swój plan. Dotarł do parterowego budynku. Zaparkował i wysiadł, kiwając głową do swoich myśli. Zdecydowanym krokiem wszedł do środka. O tej porze byli tu jedynie pakujący w swoje mięśnie handlarze.

– Cześć, Dik – powiedział do stojącego w szatni olbrzyma.

– No, cześć. Dawno cię nie widziałem.

– Byłem trochę zajęty.

– Jak każdy… jak każdy – powtórzył.

– Zagramy? – zapytał Dziewiąty.

– Ha, ha, ha. Masz trochę do wydania – stwierdził Dik.

– No… Mogę też trochę wygrać.

– Jasne… Możesz – potwierdził.

– To co? Startujemy? Bo się trochę śpieszę.

– Jasne… Tak bez rozgrzewki?

– Może być… bez – kiwnął głową.

– Hm… Chodźmy – olbrzym poruszył kilka razy ramionami.

Pod skórą zagrały mu mięśnie.

– Sztanga? – zapytał Dziewiąty.

– Niech będzie – kiwnął głową Dik.

Weszli do sali z całą gamą przyrządów treningowych. Poszli od razu do miejsca ze sztangami.

– To co? Ławeczka? – Dziewiąty zaczął zdejmować podkoszulek.

– Zdejmij chociaż te okulary.

– Mam chwilowy światłowstręt. To ile na początek?

– Sto pięćdziesiąt? – zapytał Dik.

– Świetnie. Za każde dziesięć kilo stówa. OK?

– Jasne – ucieszył się Dik.

Założyli na gryf ustalone obciążenie i położyli po sto złotych na podłodze przy ławeczce.

– Gotowe. Ty pierwszy? – Zapytał Dik.

– Odpuszczę sobie.

– Tak od razu… bez rozgrzewki – pokręcił głową.

Położył się na ławeczce i wycisnął dwa razy sztangę. Odłożył ją na miejsce i usiadł na ławeczce.

– To ile chcesz? – spojrzał na Dziewiątego.

– Może dwieście – ten spojrzał na niego.

– Niech będzie.

Dołożyli obciążenie i położyli na podłodze kolejne banknoty. Każdy po pięć.

– Teraz ty – zaproponował Dik.

– No… Dobra. Chociaż chciałem jeszcze…

Nie dokończył, tylko położył się na ławeczce. Szybkimi ruchami zdjął sztangę i wycisnął nią kilka razy, po czym odłożył ją na miejsce.

– No, to… po rozgrzewce – powiedział obojętnie, kiedy usiadł. – Dołożymy pięćdziesiąt? – zaproponował.

– Jasne… jasne – poparł go Dik.

*

Kiedy wszystko zostało sprawdzone, Dik kiwnął ręką do innych trenujących na sali.

– Pomożecie? – zawołał.

– Mnie nie trzeba, ale… teraz twoja kolej – Dziewiąty położył pięć banknotów na stosik.

– Ostro gracie – stwierdził jeden z tych, co podeszli.

– Ee… Jakoś będzie – Dik podszedł do ławeczki i położył się na niej.