Dziewczyny z PRL-u - Małgorzata Chaładus - ebook

Dziewczyny z PRL-u ebook

Małgorzata Chaładus

3,9

Opis


Powieść Małgorzaty Chaładus „Dziewczyny PRL-u” to wzruszająca opowieść o trzech pokoleniach kobiet, którym przyszło żyć w powojennej Polsce i czasach PRL-u. Marta, opuściwszy zrujnowaną Warszawę, wyjeżdża do Dzierżoniowa, by tam na nowo ułożyć sobie życie. Wraz z drugim mężem wychowuje tam córkę z pierwszego małżeństwa, co nie jest łatwe, ponieważ dziewczyna dorastając, wchodzi w okres buntu i sama wie, co jest dla niej najlepsze. Nie zważając na rady matki, Anna wychodzi za mąż za chłopaka z partii. Nie musi długo czekać, by przekonać się, jak bardzo życie ją rozczarowało. Zostaje młodą matką z chorym mężem i nie zawsze radzi sobie z natłokiem problemów. Na szczęście ma oparcie w matce i ojczymie, którzy przez całe życie pozostali dla niej podporą. Po śmierci męża Anna zaczyna spotykać się z przystojnym młodym lekarzem i dopiero teraz czuje, czym jest prawdziwa miłość. Drugi raz wychodzi za mąż, tym razem ma jednak rywalkę w osobie teściowej. Życie pozornie stabilizuje się, kiedy z mężem i córką Basią przeprowadzają się z Wrocławia do Świnoujścia. Tam Anna rodzi dwoje kolejnych dzieci, a życie z pozoru płynie spokojnie. W dorastającej córce widzi siebie sprzed lat i obawia się, by kolejna kobieta w rodzinie, nie popełniła tych samych błędów, co ona.

Czy ustrzeże przed nimi dorastającą Basię? Poznaj historię tych trzech niezwykłych kobiet, czytając powieść Dziewczyny z PRL-u.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 387

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
2
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Małgorzata Chaładus "Dziewczyny z PRL-u"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2014 Copyright © by Małgorzata Chaładus, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki: © Garrincha - Fotolia.com Korekta: Paulina Jóźwiak

ISBN: 978-83-7900-201-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

Małgorzata Chaładus
Dziewczyny
z PRL-u

Rozdział I

Annę obudziło natrętne brzęczenie muchy. Obijała się o nagrzaną słońcem szybę upojona ciepłem. Anna zerwała się przerażona i rozejrzała dookoła. Uspokojona opadła z powrotem na poduszkę. To tylko dźwięk. Jest w domu, u siebie. Zatkała uszy rękami/rękoma. Nienawidziła tego dźwięku, ale jeszcze bardziej nienawidziła zabijania. Choćby tylko much.

Spojrzała na zegarek. Dopiero szósta. No i niedziela przecież. Nie było się gdzie spieszyć. Przymknęła oczy, ale nie mogła zasnąć. Wszystkiemu winna ta przeklęta mucha.

Niechciane obrazy wciskały się pod powieki i nie dawały odpędzić. Mieszały się w poszatkowany wybuchami, boleśnie chaotyczny obraz.

Obrzydliwie oblepiony muchami lep nad drewnianym, poczerniałym od brudu czy sadzy stołem. Gęsty, wyciskający łzy z oczu dym nad płonącą Warszawą. Drażniący gardło dym z pieca, zanim zajął się wilgotny chrust, który gospodarz pozwalał zbierać im w swoim lasku. Zuchowaty uśmiech matki, kiedy zdejmowała z palca szeroką obrączkę i zaręczynowy pierścionek z rubinem otoczony małymi diamencikami. A potem ten okropny płacz w nocy, tłumiony poduszką, żeby nie obudzić jej, Anny. Gorący ciężar grubej pierzyny w dusznej chałupie. No i muchy, wszędzie muchy.

Anna poczuła krople potu na czole. Wysunęła nogę spod kołdry. Po chwili odrzuciła przykrycie i postanowiła wstać. Odsunęła zasłonę i uchyliła okno. Powiało chłodem. Mucha unikała zręcznie manewrów papucia Anny usiłujących wygonić ją na chłód poranka. Odbijała się tylko czasem od podeszwy, padała oszołomiona na parapet i po sekundzie była z powrotem na szybie. Anna wzruszyła ramionami z rezygnacją i powlokła się do kuchni. Na stole w kuchni zauważyła opartą o cukiernicę kartkę od matki. Zmarszczyła się gniewnie. Matka ciągle uważa ją za dziecko, które nie potrafi sobie samo poradzić. A przecież skończyła już piętnaście lat. Zresztą dzieckiem przestała być już dawno. Najpierw w Warszawie, kiedy po raz pierwszy widziała, jak umiera człowiek. Potem w czasie tej okropnej wędrówki w poszukiwaniu dachu nad głową. A już ostatecznie na wsi, kiedy trzeba było brnąć w półmetrowym śniegu po chrust albo do studni w miejskich półbucikach.

Sięgnęła po kartkę. Same dyrdymały, jasne, wiedziała z góry. Dziwne, że matka nie przyczepiła jeszcze smoczka do swojego liściku. Anna chwyciła ołówek i drukowanymi literami napisała w poprzek kartki: JESTEM DOROSŁA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Przyniosło jej to niejaką ulgę. Mogła się teraz zastosować do instrukcji matki. Masło pływało we wiadrze z wodą na balkonie. Trzeba je było stamtąd zabrać, zanim słońce dojdzie. Jakby się sama nie potrafiła domyślić!

- To ja jestem przy zdrowych zmysłach - skandowała wnosząc wiadro do kuchni. Trochę wody wychlusnęło się na podłogę. Anna roztarła ją papuciem i poszła w stronę łazienki. Wanna wypełniona była wodą. Brązowawy osad pokrywał dno. Anna odkręciła kran nad umywalką. Rozległo się bulgotanie, ale nie pokazała się choćby jedna kropla wody. Jak zwykle.

Anna śmiejąc się, szorowała zęby proszkiem. Przypomniała sobie, jak wściekała się gospodyni, kiedy przyłapała ją i matkę na myciu zębów solą.

Zakichana dziura, mruczała nalewając musztardówką wodę do umywalki.

Anna nie bardzo pamiętała Warszawę. A raczej nie pamiętała szczegółów, nazw ulic, wyglądu sąsiadów, ani nawet rozkładu ich dawnego mieszkania. Pamiętała natomiast wesołe dzwonki tramwajów, bezpieczne wtulenie rąk w ciepło dłoni rodziców podczas jesiennego spaceru w Łazienkach, zapach choinki, a przede wszystkim pewność, że wszystko będzie trwało niezmiennie, że tak po prostu urządzony jest świat. I chociaż ten świat runął, czuła się nadal warszawianką. Była pewna, że wróci kiedyś z matką na właściwe dla nich miejsce. Dzierżoniów to beznadziejna dziura, niemądra pomyłka matki, żart losu. Matka na pewno to zrozumie. Przecież płakała w kinie podczas kroniki na widok zrujnowanego miasta. Z drugiej strony wydawała się coraz bardziej zadomowiona w nowym otoczeniu. Anna skrzywiła się. Wiedziała, że Antoni też byłby przeszkodą na drodze do Warszawy. Chciałby na pewno zostać na miejscu. Jego rodzina osiedliła się w Piławie, o rzut kamieniem, jak mawiał. Lubił bardzo swoją rodzinę, chociaż kłócili się ciągle o byle co. Postronnym trudno było zrozumieć, o co im właściwie chodzi, bo posługiwali się rodzinnym językiem, pełnym zawiłych aluzji niezrozumiałych dla niewtajemniczonych. Annę nudziły śmiertelnie ich zagrywki i nie dawała się wciągać w słowne szermierki. Tymczasem matkę wyraźnie to wszystko bawiło. Odcinała się i sama przycinała, nic sobie nie robiła z niemądrych żartów, zbywała je śmiechem. Anna nie była pewna czy w grę wchodziło tu dziwaczne poczucie humoru, czy wzgląd na Antoniego. Zmarszczyła się. Jeżeli to drugie, to matka nie zechce wyjechać bez niego. Anna nawet lubiła Antoniego. Tylko co z tego? Lubiła też kawę z mlekiem i ciasto z kruszonką. Lubić można tysiące rzeczy i ludzi. To nie znaczy, że są niezbędni. Niezbędni są ci, których się kocha. Miłość jest czymś wyjątkowym. Nie może trafiać się raz po raz, jak katar. Matka powinna to dawno zrozumieć. Nie powinna tak patrzeć na Antoniego. Więc jej straszny płacz wtedy, w ciemnościach wiejskiej chałupy, był definitywnym końcem jednej miłości, otwierającym drogę do kolejnej?

Anna weszła do sypialni. Nie lubiła tego pokoju z jego ciężkimi, ciemnymi, poniemieckimi meblami. Podwójne łóżko było w pośpiechu niestarannie zaścielone. Anna ze złością poprawiła kolorową narzutę. Biel nieprzysłoniętych powłoczek raziła ją jak obnażone ciało. Cień masywnej, trzydrzwiowej szafy wypijał barwy z dywanika na podłodze. Anna wysunęła język do swojego odbicia w lustrze wmontowanego w środkowe drzwi szafy, a potem uśmiechnęła się z uznaniem.

- Ładna z ciebie dziewczyna - powiedziała. - Można ci śmiało dać z siedemnaście lat.

Otworzyła szufladę komody i sięgnęła po album z fotografiami. Na jasnym, marmurowym blacie walały się w nieładzie grzebienie, szczotka do włosów i zapomniana widocznie w pośpiechu szminka. Anna umalowała sobie usta, wzięła w dwa palce długi, miękki włos i z albumem pod pachą poczłapała do kuchni. Ostrożnie upuściła album na stół.

Włos nie chciał się odczepić od palców. Potrząsała dłonią nad kubłem z rosnącą irytacją. Nareszcie! Czuła coraz większy głód. Niecierpliwie kroiła chleb. Mleko grzało się niemiłosiernie długo. Ciśnienie gazu było tak małe, że niebieski płomyczek ledwo majaczył nad palnikiem.

Anna zajadała ze smakiem. Wygryzała miąższ z kromki, żeby skórki zostały na deser. Otwierała szeroko usta, usiłując nie zetrzeć szminki. Wytarła palce o spodnie piżamy i sięgnęła po album. Był oprawiony w jasnobeżową skórę ozdobioną z frontu ornamentem z kolorowych muszelek. Pamiątka lata spędzonego kiedyś przez rodziców w Gdyni. Matka zapakowała go do plecaka przed wygnaniem z Warszawy. Niektórzy dziwili się, po co. Zajmował tyle miejsca! Czy nie lepiej było zabrać jakieś srebra, kołnierz z lisa, no cokolwiek, co nadawałoby się do handlu wymiennego? Rzeczy, dobytek, jakby to mogła być gwarancja... Złuda bezpieczeństwa. Raz są, raz ich nie ma. Są nieważne. Anna skrzywiła się i z pogardą kopnęła masywną nogę stołu. Ważne jest, że z ludźmi dzieje się tak samo. Znikają i co okropniejsze, też wydają się do zastąpienia. Otworzyła album na chybił trafił.

Ojciec w mundurze uśmiechał się tylko oczami, usta miał poważne. Gładko zaczesane włosy przedzielone równą linią przedziałka oblepiały czaszkę. Anna uświadomiła sobie ze wstydem, że nie pamięta ich koloru. Chwyciła za warkocz i przyglądała się kosmykom wahającym się między różnymi odcieniami brązu. Tak, to były zdecydowanie włosy ojca. Matka jest przecież blondynką.

- Cieszę się, że jestem do ciebie podobna - powiedziała.

Przypomniała sobie jak lubiła zaglądać do łazienki, kiedy ojciec się golił. Taki był zabawny z brodą i wąsami z białej piany. Kiedyś maznął ją pędzlem po nosie i podniósł do lustra. Zaśmiewali się oboje. Był zawsze wesoły. Dlatego nie mogła zrozumieć, co stało się tamtego dnia. Podniósł ją do góry i tak mocno przycisnął do siebie, że guziki munduru wpiły się boleśnie przez cienką sukienkę w jej brzuch. I patrzył na nią tak dziwnie, z natężeniem i powagą. Obejrzała się na matkę. Przestraszył ją wyraz napięcia na jej twarzy, łza spływająca wolno po policzku. Czuła, że matka nie zwraca na nią uwagi, że wcale jej nie widzi. Anna nie mogła sobie przypomnieć, żeby zrobiła coś złego. Dlaczego są tacy? Rozpłakała się głośno.

Matka wyrwała ją ojcu, zaszlochała. Ojciec powiedział coś szybko i wyszedł. Jego kroki zadudniły po schodach. Matka podbiegła do okna. Ojciec szedł słoneczną stroną ulicy. Obejrzał się, zasalutował i zniknął za rogiem. Potem był już tylko smutek, częste, niezrozumiałe łzy matki, strach... O śmierci ojca dowiedziała się dużo później. Miała żal do matki za jej milczenie. Myślała może, że ją oszczędza, a to było jeszcze gorsze. Jakby je przedzielał jakiś niewidoczny mur. Anna zamknęła z trzaskiem album. Jedna z muszelek odpadła i rozprysła się na podłodze. Anna wzruszyła ramionami z rezygnacją i odniosła album na miejsce. Była zadowolona, że matka nigdy nie wkleiła do niego żadnych nowych zdjęć, chociaż nie był całkiem wypełniony. Usiadła przed lustrem i watką zanurzoną w kremie ścierała starannie resztki szminki z ust. Malowanie się było w tej dziurze zbrodnią porównywalną z dzieciobójstwem, Anna uśmiechnęła się ironicznie do swojego odbicia podpuchniętymi od tarcia wargami. Istny clown! Że też na każdym kroku spotyka się tutaj belfra! Te ich kazania o byle głupstwo! Tarcza szkolna na agrafce?! Koński ogon zamiast warkoczy?! Zgroza!! Anna szarpnęła ze złością zasłonę. Blask słońca kusił zza okna. Nie ma po co wychodzić! Otworzyła drzwi szafy. Sukienki matki wisiały po lewej stronie. Walczyła z chętką bawienia się w przebieranki. Nie jest już dzieciakiem! Dlaczego by nie przymierzyć? Wzrostem dorównuje już matce. Sięgnęła po kwiecisty kreton. Wciągnęła przez głowę i zapięła haftki z boku. Nieźle. Szkoda tylko, że materiał marszczy się z przodu. Źle skrojony! Rzuciła sukienkę na łóżko i sięgnęła po następną. Też nie pasuje? Trzecia też nie? Trudno! Nie ma rady! Anna wysunęła szufladę komody i wyjęła biustonosz. Trzeba go czymś wypchać! Łapała na chybił trafił za chusteczki i mniejsze sztuki bielizny. Wystarczy! Wciągnęła z powrotem sukienkę. Leżała jak należy. Rozejrzała się za szminką i umalowała sobie usta. Rozpuściła włosy. Gdyby teraz wyszła z domu, nie rozpoznałby jej żaden belfer! Roześmiała się głośno. Starła językiem plamkę szminki z zęba. A może byłoby bezpieczniej przebrać się za mężczyznę? Wybrała jedną z marynarek Antoniego z prawej strony szafy. Spojrzała do lustra i zwinęła się ze śmiechu. Teraz wyglądała rzeczywiście jak clown! Jeszcze tylko buty! Pobiegła na korytarz. Buty Antoniego były w sam raz, co najmniej o cztery numery za duże. Przyczłapała przed lustro. Zrobiła małpią minę i wepchała ręce do kieszeni. Prawa natrafiła na sztywny prostokącik. Co to takiego? Zdjęcie Witka. Młodszy brat Antoniego, bohater spod Monte Cassino patrzył poważnie na Annę. Chyba nawet z przyganą. Dziewczyna wsunęła go z powrotem do kieszeni marynarki. Powiesiła wszystkie ubrania w szafie. Popatrzyła na stojący na nocnej szafce budzik. Naprawdę minęła dopiero godzina? Przystawiła zegarek do ucha. Tykał.

Rozdział II

Anna nie bardzo wiedziała, co zrobić z czasem. Tak się cieszyła na własny dzień, a teraz czuła, że zaczyna się nudzić. Co nie znaczy, żeby żałowała, że nie pojechała z matką i Antonim do Piławy. Nawet perspektywa kąpieli w gliniankach nie mogła przeważyć konieczności przebywania z rodziną Antoniego. Było ich tak wielu. Za wielu jak na nią i na matkę. Ale czytać, siedzieć w domu w taki dzień... podeszła do półki. Przesuwała palcami po grzbietach książek. Inżynierskie mądrości Antoniego. Skrzywiła się. Tomik wierszy Baczyńskiego. Nie dzisiaj! Za smutne! Sięgnęła po leżącą na książkach broszurkę w miękkiej oprawie. Przygody Wicka i Wacka podczas okupacji. Jeszcze niedawno zaśmiewała się z nich do łez. Częstochowskie rymy. Dziecinada. Może zabrać się za Steinbecka? Promienie wdzierały się przez zasłonę, kusiły. Trzeba wyjść na słońce! Gotowe się jeszcze obrazić i schować. Anna posłała całusa w stronę blasku. Postanowiła wybrać się do Fredzi.

Fredzia nie chodziła z Anną do ogólniaka. Uczyła się na fryzjerkę. Była koleżanką jeszcze z podstawówki. Anna zwróciła najpierw uwagę na imię, które budziło w klasie wesołość. To było niesprawiedliwe. Jakby się kogoś winiło za lekkomyślność innych. Podobno ojciec chrzestny Fredzi, dla której wybrano imię Zofia, dobrze już podchmielony, przypomniał sobie o dawnej ukochanej imieniem Alfreda i wymówił je głośno podczas ceremonii chrztu. A potem było już za późno na zmianę. Sama Fredzia nie bardzo przejmowała się tą gafą. Razem z koleżankami śpiewała piosenkę o pięknej Alfredzie, która zbierała w lesie róże na ślubny wieniec, aż dały jej spokój. Anna nie pochwalała tej taktyki pobijania wroga jego własną bronią, chociaż musiała przyznać, że przynosiła doraźne efekty. Zostały one zniweczone wizytą higienistki. Okazało się, że Fredzia ma wszy. Jej głowa, ku głośnej uciesze klasy, obsypana została chmurą białego proszku o przenikliwym zapachu.

- Ślubny wieniec pięknej Alfredy - pisnął jakiś dowcipniś.

Klasa zaryczała zgodnym śmiechem. Anna zerwała się z ławki, podbiegła do higienistki i wyrwała jej z ręki obłe pudełko.

- Ja też jestem zawszona! – krzyczała, posypując się proszkiem.

Matka została potem wezwana do szkoły i wysłuchała oburzonej opowieści wychowawczyni, ale widać było po niej, że z trudem powstrzymuje się od śmiechu.

- Nie wiedziałam, że mieszkam pod jednym dachem z obrończynią uciśnionych - skwitowała to zdarzenie i zafundowała Annie i Fredzi lody.

Rodzice przyjaciółki prowadzili nieduże gospodarstwo tuż za granicą miasteczka. Anna szła szybko w dół ulicą Gottwalda. Po chwili weszła na podwórze. Pies zaniósł się szczekaniem. Na szczęście był uwiązany. Matka Fredzi wyjrzała zza drzwi.

A kogo tam niesie, zawołała i rozjaśniła się uśmiechem na widok Anny.

- Wchodź, wchodź - zachęcała. - Dawno cię u nas nie było.

Kilka much krążyło jej nad głową. Anna skrzywiła się. Na szczęście Fredzia przepchała się przed matkę.

- Posiedzimy sobie na dworze - powiedziała.

Siadły na ławeczce pod krzakiem bzu. Zapach oszołamiał. Nie chciało im się gadać. Anna pochwyciła ukośne spojrzenia rzucane na nią przez przyjaciółkę.

- Co? Urósł mi na głowie szczypiorek? Nie żałuj sobie, częstuj się!

- Całowałaś się! - Fredzia klasnęła w ręce. - Z kim?

- Ale jesteś głupia! - Anna zerwała się z ławeczki. - Głupia! Próbowałam szminkę mamy!

Fredzia chwyciła za materiał jej sukienki i pociągnęła. Siedziały chwilę w nieprzyjaznym milczeniu.

- Ale gorąc od samego rana - rzuciła wreszcie Fredzia. - Chodźmy na glinianki, tylko powiem matce. Wstała i przeciągnęła się. Szarpnęła żartobliwie warkocz Anny. - Nie śpij, bo cię ukradną!

Powlokły się obie przez zalane słońcem podwórze. W domu było chłodno. Weszły do kuchni. Młodszy brat Fredzi, Piotrek, siedział przy stole i rysował. Przytrzymywał sobie kartkę kikutem lewego przedramienia pozbawionego dłoni. Podniósł głowę i uśmiechnął się do wchodzących prawą połową twarzy. Lewa była martwa, zniekształcona bliznami, z wiecznie łzawiącym, przekrzywionym w dół okiem.

To stało się ze dwa lata temu. Chłopcy znaleźli w lesie niewypały. Zaczęli przy nich majstrować. Wybuch słychać było w całym miasteczku. A potem syreny. Pawełek, brat bliźniak Piotrka i jeszcze jeden chłopiec zginęli na miejscu. Pozostała trójka przeżyła. Jeden stracił oko, drugiemu wyciągali z brzucha odłamki, a Piotrek został bez ręki. Fredzia wszystkie te szczegóły opowiadała w szkole z niejaką dumą. Była nareszcie ośrodkiem zainteresowania. Koleżanki otaczały ją wianuszkiem z rozdziawionymi ustami, żałowały.

Anna pogardzała tym zamiłowaniem do sensacji. Przypomniała sobie z niesmakiem opowieści Fredzi o fryzjerze, który w jednym z klientów rozpoznał kapo z obozu i poderżnął mu gardło brzytwą. Właśnie na tym fotelu, na którym usiadła Anna. Pokłóciły się wtedy. Anna nazwała koleżankę kroniką wymyślonych wypadków. W odpowiedzi usłyszała, że jest nudniejsza od flaków z olejem. Nie rozmawiały ze sobą kilka tygodni.

Anna żałowała teraz, że tu przyszła. Na gliniankach spotkają pewnie Antoniego z całą ferajną.

Matka będzie wydziwiać, że Anna nie wybrała się z nimi. Zajrzała Piotrkowi przez ramię. Rysował bitwę. Pikujące w dół samoloty, czołgi z kłębami dymu u luf, wybuchające bomby.

- Ma smykałkę, no nie? - odezwał się z dumą jego ojciec. Anna drgnęła przestraszona. Nie zauważyła go w półmroku.

- Idźcie, idźcie, tylko żebyście uważały, o nieszczęście nietrudno - westchnęła matka.

- A my sobie pójdziemy na boisko, popatrzymy na mecz - ojciec klepnął Piotrka po plecach ze sztuczną wesołością. Chłopiec spojrzał na niego przestraszony. Nie lubił wychodzić z domu. Bał się spojrzeń i szeptów za plecami. Po chwili uśmiechnął się z przymusem i kiwnął głową, żeby zrobić ojcu przyjemność. Matka odwróciła się w stronę pieca ze zwieszoną głową. Mąż popatrywał na nią niespokojnie. Wyprostowała plecy i zwróciła się w stronę dziewcząt.

- Pewnie zgłodniejecie, dam wam przysmażonych ziemniaków z jajkiem sadzonym i z kwaśnym mlekiem jak wrócicie. Całe mleko zburzyło się w tym upale, trzeba będzie zrobić sera - mówiła prędko. - Czemu nie przyniosłaś ze sobą bańki - zwróciła się do Anny.

- Dom wariatów - mruczała Fredzia, maszerując szybko pod górę ulicą. - Wszystko kręci się wokół Piotrka. Myślałby kto, że to jakiś bohater. Głupi gówniarze, co oni narobili - rozpłakała się. Anna nie wiedziała, co powiedzieć.

- Muszę wstąpić po kostium - wyjąkała.

Trzypiętrowa kamienica, w której mieszkała Anna, stała niedaleko rynku przy jednej z głównych ulic Dzierżoniowa. Kiedyś była na pewno elegancka, teraz dość zniszczona. W sieni czuć było moczem. Wieczorami zachodzili tu pijacy. Dziewczęta weszły szybko na drugie piętro. Anna otworzyła drzwi. W korytarzu, przez cienką ściankę, dochodziły odgłosy kłótni u sąsiadów. Było tu dawniej jedno olbrzymie mieszkanie, które podzielono na dwa mniejsze.

Fredzia zapukała w ściankę i głosy umilkły. Anna pogroziła jej palcem. Dusiły się obie tłumionym śmiechem. Anna wrzuciła do siatki paczkę herbatników, nieduży kocyk i kostium kąpielowy. Rzuciły się pędem do schodów, oglądając się lękliwie na drzwi sąsiadów. Uspokoiły się dopiero na rynku. Okrążały go odświętnie ubrane pary po wyjściu z kościoła.

Dziewczęta mimowolnie zwolniły kroku. Ukłoniły się poważnie matematyczce z podstawówki. Czuły nieprzepartą ochotę śmiania się. Puściły się w dół ulicą Żymierskiego, naśladując godne miny spacerowiczów i chichocząc. Wkrótce były za miastem.

Na gliniankach było na szczęście zupełnie pusto. Anna przebrała się w kostium. Fredzia zawinęła tylko spódnicę do góry. Trzymając się za ręce, brnęły ostrożnie po wielkich głazach w kierunku wody. Głębina zaczynała się od razu za nimi. Fredzia usiadła na płaskim kamieniu i zanurzyła stopy w wodzie. Anna opuściła się niżej na porośnięty glonami głaz. Wahała się. Powierzchnia wody była już nagrzana, ale stopy i łydki marzły. Poczuła nagle na plecach bryzgi wody.

- Kretynka! - zawołała z gniewem i odpłynęła od brzegu. Nagrzane ciało poczuło ulgę i świeżość. Nie zważając na protesty koleżanki, wypłynęła na środek glinianki i przewróciła się na wznak. Uśmiechnęła się do dalekiego, rozjaśnionego słońcem błękitu.

Siedziały potem obie na kocyku, chrupiąc herbatniki. Na drugim brzegu pojawiła się grupka wyrostków. Machali do dziewcząt i wykrzykiwali jeden przez drugiego. Podwinęli spodnie i pochylili się nad nadbrzeżnym sitowiem. Po chwili jeden wyciągnął w górę rękę z radosnym wrzaskiem.

Łowią raki, odgadła Fredzia, dobrze żeśmy zostały na tym brzegu, chociaż tu od razu tak głęboko. Anna milczała. Też zastanawiała się, czy to byli chłopcy warci, żeby się z nimi zapoznać. Pociąg zadudnił na wysokim nasypie za plecami dziewcząt. Obejrzały się. Dwaj żołnierze posyłali im z okna całusy.

- To do mnie - chichotała Fredzia. - Ty wyglądasz jak ostatni wymoczek. A ja się już całowałam - rzuciła nagle.

- Z takim niby kuzynem, jak pojechaliśmy na święta, na wesele do Poręby... - urwała i spojrzała triumfująco na przyjaciółkę.

- I co? I co? - dopytywała się Anna.

- Pstro! - ucięła zwierzenia Fredzia. Wybuchnęły śmiechem. Przekomarzając się, poszły w stronę nasypu. Rozgrzane powietrze falowało nad torami. Na stoku kwitły poziomki.

Niektóre ledwie zaczynały się czerwienić. Zerwały po jednej i szybko wypluły. Kis i jałowizna! Chłopcy rozpalili na drugim brzegu ogień i piekli raki. Przekrzykiwali się baranimi głosami. Jednemu głos się załamał w kogucim pianiu. Nie, to nie byli kandydaci do całowania. Anna zaczerwieniła się na samą myśl. Przełknęła głośno ślinę.

- Raki aż tutaj pachną! Ale zgłodniałam - westchnęła Fredzia. – I nudno tu, jak w grobowcu rodzinnym. Wracamy!

Anna miała ochotę wykąpać się jeszcze raz, ale usłyszała zbliżające się zza zagajnika głosy. Może to oni? Nie lubiła szczególnie siostrzenicy Antoniego, dwunastoletniej smarkuli, która zgrywała się na jej przyjaciółkę i małpowała we wszystkim. Zarzuciła szybko sukienkę na wilgotny jeszcze kostium i ruszyła dziarsko ścieżką w stronę miasteczka.

Po obiedzie dziewczęta wybrały się do kina. Grali „Zakazane piosenki”. Po seansie Fredzia zaczęła niemiłosiernie przechwalać się swoim kuzynem, który był tak zupełnie, zupełniusieńko, jak dwie krople wody podobny do Duszyńskiego. I też walczył ze Szwabami. Był nawet ranny i utykał na lewą nogę, a może prawą, nie mogła się zdecydować. Jakby to miało jakieś znaczenie. Anna rozstała się z nią bez żalu na skrzyżowaniu ulic i powędrowała w swoją stronę pełna szumiących wierzb i Warszawy.

- Haniu! - zawołała od progu Marta i odwróciła się do Antoniego. - Nie ma jej - powiedziała niezadowolona. Szybkim ruchem wstawiła przywiezione ze wsi zapasy do spiżarki.

- Przecież jeszcze wcześnie - uśmiechnął się Antoni. - I nie zapominaj, że dorośleje. Woli towarzystwo rówieśników od naszego. To naturalne - Marta skrzywiła się z ironią.

- Jej się oczywiście wydaje, że jest już zupełnie dorosła. Ja, niestety, nie mogę podzielać jej przekonania. Jutro idzie do szkoły, powinna się przygotować...

- Nie byliśmy inni w jej wieku - przerwał jej Antoni. - Przypomnij no sobie własne grzeszki.

- Ja? - zamyśliła się Marta. - Robiłam to, czego ode mnie oczekiwano.

- I nie wydaje ci się, że taka postawa może się okazać niebezpieczna? Szczególnie teraz? - pytał Antoni. Marta popatrzyła na niego uważnie.

- Czekają nas ciężkie czasy, zobaczysz - ciągnął. - Te trzy x tak walną nas obuchem w każde ucho i jeszcze między oczy.

- A co to ma wspólnego z Anną? - rozgniewała się Marta. - Chcę przecież tylko, żeby się uczyła, żeby poszła na studia, żeby była samodzielna, czy to coś złego?

- Ależ skąd - uśmiechnął się Antoni. - Wydaje mi się tylko, że trudno wychować samodzielnych ludzi, kontrolując jednocześnie każdy ich krok - Marta rozgniewała się na dobre. Łatwo teoretyzować, jak się nigdy nie było odpowiedzialnym za wychowanie własnych dzieci.

- Nie rób ze mnie więziennego strażnika - krzyknęła. Ugryzła się w język. Wystarczy. Nie wolno ranić Antoniego. Starał się jak mógł, żeby zastąpić Annie ojca. Szanował jej uczucia, nawet wybuchy niechęci, nie narzucał się. Nie przekraczał wytyczonej przez pasierbicę granicy. Gniew Marty stopniał. Uśmiechnęła się do męża.

- W dobie sprawiedliwości nie będę od Anny wymagać więcej niż od siebie. Sama mam zamiar się uczyć. Jakieś wieczorowe kursy... najlepiej księgowość... myślę, że się nadaję, tyle się już nakombinowałam, żeby w domu starczyło na wszystko - mrugnęła porozumiewawczo do męża. - Trzeba iść, jeżeli nie z postępem, to za koniecznością.

- Byle nie za daleko, mruknął. - A teraz bym coś zjadł, moja postępowa kobieto - wstał i nastawił radio po drodze do kredensu.

„Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom…”, wyśpiewywał chór Czejanda.

Rozdział III

Anna czekała w cieniu ciężarówki. Z przyczepy sprzedawano kiełbasę, bułki i oranżadę. Oblegał ją tłum ludzi zgłodniałych po pochodzie. Jakiś ZMP-owiec zwijał transparent. Na tle czerwonej płachty bielała część napisu „…święci 1 Maja”. Anna zachichotała i rozejrzała się dookoła. Nikt nic nie zauważył. Obok przejechał chłopczyk na rowerku. W szprychy tylnego koła wplecione były paski kolorowej bibułki. Nad kierownicą furkotał wiatraczek. Prawie wszystkie dzieci ściskały w rączkach czerwone albo biało-czerwone papierowe chorągiewki na patyczkach. Wiatr przyniósł zapach palonego cukru. Ktoś handlował widocznie watą cukrową. Cały rynek udekorowany był sztandarami. Ludzie wystrojeni w niedzielne ubrania. Z głośników przymocowanych do latarni płynęła dziarska, marszowa muzyka.

Anna pomachała wesoło ręką do Tamary, która stała w otoczeniu paczki maturzystów z ogólniaka. Pewnie rozmawiali o pomaturalnych planach. Tamara zamierzała zostać dentystką. Niech jej będzie. Anna wzruszyła ramionami. Matka może sobie truć ile chce, ona i tak nie ma zamiaru wyjeżdżać z Dzierżoniowa od Władka. Choćby nawet do Warszawy. Zresztą kto wie, czy nie wyjedzie tam właśnie z Władkiem. Miał takie wspaniałe plany na przyszłość. I awansował w pracy. Wszystko było możliwe. Obejrzała się za siebie. Władek wynurzył się właśnie z ciżby z prowiantem. Utykał lekko, ale kilka dziewcząt i tak się za nim obejrzało. Był wysoki, przystojny, może nie tak całkiem Duszyński, ale za to bliski i rzeczywisty. Bardzo mu było do twarzy w ciemnym garniturze i białej koszuli kontrastującej z opalenizną. Wyglądałby zupełnie poważnie, gdyby nie to, że rozluźnił sobie krawat, a z kieszeni marynarki wystawały mu butelki z oranżadą.

- Chodźmy stąd - pociągnął ją za sobą w boczną uliczkę w kierunku skwerku. - Może będzie można gdzie usiąść - wszystkie ławki były zajęte. Kilka osób siedziało na trawie obok tabliczki zabraniającej deptania trawników. Przystanęli niezdecydowanie.

- Czy wy oczu nie macie? Kiwam na was i kiwam... - mówiła Fredzia, wskazując jednocześnie na ławkę okupowaną przez jej chłopaka Piotrka w pionierskiej chuście i jeszcze jakąś nieznaną Annie parę.

- To ta z masarni ze swoim amantem - objaśniała. - Dobra znajomość, ja w nią grzebieniem, ona we mnie kiełbasą. No, nie ociągajcie się, jakoś się pomieścimy, trzeba tylko wciągnąć brzuchy - Annę drażnił protekcjonalny, jak jej się wydawało, ton koleżanki. Przy każdym spotkaniu wytykała jej oczy swoimi zasługami swatki.

- Musiałam cię ciągnąć do tej Bielawy jak martwe cielę za ogon - mawiała, mrugając przy tym do Władka. - Znalazłaby mnie i bez ciebie - przeczył Władek. - Jesteśmy dla siebie stworzeni.

Anna uważała, że wielka miłość od pierwszego wejrzenia nie powinna być przedmiotem żarcików. Gniewało ją, że Władek tak chętnie dostrajał się do tonu kuzynki. Tak naprawdę był przecież zupełnie inny. Nawet patrzył inaczej, kiedy byli tylko we dwoje. Co za przeklęta dziura, pomyślała, człowiek wpada ciągle na tych, z którymi wolałby się nie spotykać. Fredzia zaczęła na całego flirtować z chłopakiem swojej nowej przyjaciółki. Zawsze tak było. Im większe towarzystwo, im więcej miała widzów, tym bardziej się popisywała. Anna postanowiła ignorować te wygłupy. Odwróciła głowę. Alejką nadchodziła grupka kolegów z klasy. Przodem szła Tamara pod rękę z Wandą i Marylką. Za nimi parami Elka z Grażyną i Krzysiek z Tomkiem. Dziewczęta ubrane były po szkolnemu w białe bluzki i granatowe, fałdowane spódniczki. Chłopcy nosili granatowe spodnie i białe koszule. Marynarki mieli przewieszone przez ramię.

- Klasztor! - pisnął falsetem ciężko dowcipny fagas tej od kiełbasy.

Anna czuła narastającą wściekłość. Aż mnie ręka świerzbi, żeby mu przyłożyć, myślała. Sama wprawdzie używała tej ksywki, popularnej wśród młodzieży z powodu dyscypliny panującej w budzie. Ale co wolno wojewodzie...

- Taka moda w Izraelu - zawtórowała kretynowi Fredzia. Zarżeli zgodnie głupim śmiechem.

Przez Dzierżoniów przewinęły się po wojnie liczne rodziny żydowskie. Większość rozjechała się po świecie, ale rodzina Tamary należała do tych, które zostały na miejscu.

Anna zerwała się na równe nogi, żeby wykrzyczeć swoje oburzenie wobec ich zaślepionej ignorancji. Czyż nie widzieli w kinie „Ulicy granicznej”? Dymów nad płonącym gettem? Jak można, jak można po tym wszystkim? Nie zdążyła otworzyć ust. Dziewczyna z masarni zerwała się z ławki równocześnie z nią i pociągnęła swojego chłopaka za rękaw.

- Do klientów możesz sobie suszyć zęby ile chcesz, ale od mojego chłopa to się odwal! - rozkrzyczała się i pociągnęła potulnego kochasia za sobą. Fredzia roześmiała się głośno i nienaturalnie. Wymierzyła kuksańca w bok siedzącemu obok bratu.

- Chodź Timur - powiedziała z tłumioną złością. - Tutaj łatwo zawadzić o czyjś zadarty nos. Chłopak zaczerwienił się. Blizny na lewym policzku wystąpiły wyraźniej. W tonie siostry wyczuł kpinę ze swego ideału. Jednak posłusznie powlókł się za nią alejką. Annie zrobiło się go strasznie żal i czuła tym większą złość na Fredzię. Popatrzyła na Władka. Siedział z obojętną miną, jakby incydent z kuzynką nic go nie obszedł. I pewnie tak było. Potrafił zawsze, no, prawie zawsze, zachować zimną krew. Anna miałaby ochotę wygadać się, ale wiedziała już z góry, że Władek zbyłby ją kpiną. Zarzucał jej często, że jak mało kto, potrafi zrobić z igły widły. Obejrzała się za grupką kolegów z klasy. W tej chwili wzięłaby chętnie pod rękę Tamarę i zwierzyła jej się ze swoich myśli. Potrząsnęła głową. Jak oni wszyscy dziecinnie wyglądali, uczniaki w mundurkach. Pogładziła gładki materiał sukienki. Założyła ją rano pod obowiązkowy szkolny strój i po pochodzie wyglądała wreszcie jak człowiek. Do końca życia, obiecała sobie w duchu, choćbym miała chodzić goła po śniegu, nie założę na siebie nic granatowego. Ta myśl poprawiła jej humor. Uśmiechnęła się do Władka. Wstał z ławki i ujął ją pod rękę. Zauważyła, że kieruje się w stronę grupki chłopaków z SP. Był dość zaprzyjaźniony z jednym z nich. Marek zauważył, że się zbliżają i odłączył się od kolegów. Podszedł do nich i z powagą potrząsnął ich dłońmi na powitanie. Nie odpowiedział na uśmiech Anny, zaczerwienił się tylko z lekka. Anna była prawie pewna, że się w niej podkochuje. Trochę ją to cieszyło, tym bardziej, że Władka bawiło zmieszanie chłopca. Nie mógł być oczywiście zazdrosny o takiego rywala.

- Nogi mnie bolą. Idziemy do mnie - zadecydował Władek.

Anna była zadowolona, że zaprosił również Marka. Zrobił się ostatnio taki niecierpliwy. Wyśmiewał jej drobnomieszczańskie przesądy. Ale Anna uparła się. Najpierw ślub, a dopiero potem... No właśnie, co potem? Przeczytane romanse, jeżeli nie kończyły się od razu na ślubie, to przeskakiwały z uroczystości w codzienność. Rewelacji Fredzi nie można było chyba brać tak zupełnie poważnie, a z matką nie śmiała poruszać nurtujących ją wątpliwości. Mówić o dreszczu, który ją przeszywał w jego objęciach? O zapachu tytoniu, który ją oszołamiał? O pragnieniach, które walczyły w niej ze sobą? Z jednej strony pokusa, żeby zamknąć oczy i niech się dzieje, co chce, z drugiej rozsądek, niezdecydowanie. Mówić o tym wszystkim? Wywlec na światło? Splamić cudzymi spojrzeniami? To było takie własne. Kruche. Łatwiej byłoby chyba rozebrać się do naga na środku rynku. Obserwowała teraz uważnie objawy czułości między matką a Antonim. Uśmiechy, które wyłączały ją niejako z ich wspólnoty, spojrzenia naładowane oczekiwaniem i przejścia od intymności do rozmów o czerstwym chlebie i kolejkach po mięso. Nie! Ona i Władek nigdy nie będą tacy prozaiczni! Czuła skrępowanie. Zaczęła podejrzewać, że przeszkadza w domu. Co tam zaczęła. Zawsze tak było. Na pewno się ucieszą, jak zniknie. Szczególnie Antoni. A potem matka zrozumie, kto tak naprawdę był jej potrzebny. Annie zrobiło się strasznie żal i siebie i matki.

- Budzę cię w kolorze... - wyrwał ją z zamyślenia głos Władka. Zdążył już zdjąć marynarkę i koszulę. Przez biały podkoszulek prześwitywały włosy na piersiach. Siedział na krześle i zakładał na ramiona pasy akordeonu. Rozciągnął go na całą szerokość i instrument wydał przeciągły dźwięk. Anna uśmiechnęła się do niego. Mrugnął porozumiewawczo. Na pewno myślał o tym samym, co ona. Ich pierwsze spotkanie, kiedy pozwoliła wreszcie zaciągnąć się Fredzi do Bielawy. Władek grał wtedy o szumiących płaczących wierzbach i serce jej stopniało, sama nie wiedziała czy od tej melodii, czy od jego roześmianych oczu. Teraz jednak popłynęły smętne tony pieśni o Suliko. Podobno była to ulubiona pieśń Stalina. Marek kiwnął głową z uznaniem. Anna była zdziwiona, że Władek zdążył się już nauczyć tylu rosyjskich melodii. Odłożył w końcu akordeon, wstał i przeciągał się ziewając.

- A może byśmy się tak przespali przed zabawą - powiedział, patrząc Annie prosto w oczy.

Zaczerwieniła się na taki brak delikatności. Zauważyła, że Marek też pokraśniał.

- No to śpijcie – powiedziała, udając, że nie zrozumiała aluzji, a ja pójdę do domu na obiad. - Spotkamy się o piątej? Tam gdzie zwykle?

W drodze do domu postanowiła, że muszą koniecznie wziąć ślub tego lata. Potem wszystko się zmieni. Szczególnie Władek. Wiedziała, że nie miał łatwego dzieciństwa. Dlatego był czasem taki, taki... dziwny? Niech będzie, nieważne. Miłość zwycięża wszelkie przeszkody. Małe mieszkanko na Mariensztacie, zanuciła. Sprzeciw matki? Wzruszyła ramionami. Znajdzie się rada i na to. Miłość zawsze zwycięży.

Rozdział IV

Marta weszła z Antonim do kuchni i ze złością cisnęła w kąt czerwoną chorągiewkę.

- Zapomniałam, kto mi to wcisnął - powiedziała.

- Historia, kochanie, na pewno historia - upewniał ją Antoni. Roześmieli się oboje.

- Tak, jeżeli przybrała postać Tereski - Marta przypomniała sobie o spotkaniu z najmłodszą siostrą męża i jej córeczką. Antoni zafundował małej lody, a ta oddała jej chorągiewkę na czas jedzenia.

- Mam nadzieję, że sobie o niej nie przypomni - westchnęła.

- Jeżeli nawet, to o ten towar nie jest u nas trudno - wzruszył ramionami.

Marta ściągnęła z nóg sandały. Na dużym palcu prawej stopy czerwieniało otarcie.

- Mam te sandały już od prawieku i co roku powtarza się ta sama historia - mówiła rozcierając bolące miejsce. - Zawsze mnie obetrą na pierwszym spacerze a potem trudno o wygodniejsze buty. Och, jaka jestem zmęczona.

- Zrobię ci herbaty - Antoni odkręcił kran i woda, o dziwo, pociekła. - Czyn majowy - mruknął.

Pili przez chwilę w milczeniu. Odpoczywali. Nagle zdali sobie sprawę, że coś ich drażni. Z głośników na rynku dochodziła aż tutaj natrętnie radosna muzyka. Antoni wszedł do pokoju, żeby zamknąć okno. Zwieszał się z niego szeroki pas czerwonego materiału. Obowiązkiem mieszkających przy głównych ulicach było dekorowanie domów.

- Wiesz… - mówił wracając na miejsce - ktoś u nas opowiadał, że jakiś facet wywiesił z okna czerwoną pierzynę zamiast flagi i bezpieka nie wiedziała, jak się za niego zabrać.

- Dziecinada - skrzywiła się Marta. - I do tego bez krzty prawdopodobieństwa. Bezpieka miałaby nie wiedzieć, jak się dobrać do człowieka? Też mi Janosik z czerwoną pierzyną.

- Każda epoka stwarza bohaterów na swoją miarę - zauważył Antoni.

- Tak bym chciała, żebyśmy się wreszcie mogli obyć bez bohaterów - westchnęła Marta.

- Nigdy nie byłem szczególnie bohaterski… - wyznał Antoni - ale teraz rzygać mi się czasem chce, że nie jestem.

- A co my możemy zrobić - pytała Marta. - Dać się zamknąć, zgnoić? Nikt tego nawet nie zauważy. Zadecydowano za nas. Ameryka, Churchill, dali nas w prezencie Stalinowi. Co my możemy na to poradzić?

- A jednak, jednak - zaczął Antoni.

- Nie ma żadnego jednak - przerwała mu gwałtownie. - Dość już krwi, śmierci. Chcę spokoju. Chcę normalnego życia dla Ani. Czy to zbrodnia? Przecież nie donoszę, biorę jak najmniej udziału... Ale gdzie jest Ania? - ocknęła się. - Powinna już być w domu. Chyba zaczekamy jeszcze z obiadem? Czasem miałabym ochotę dać jej w skórę. Co ona widzi w tym gamoniu? Jest przesiąknięty fałszem. Korzysta z partyjnej drogi i wyśmiewa ideologię, która mu umożliwia jego malutką karierkę. Naprawdę więcej bym go szanowała, gdyby był wierzącym komunistą.

- To człowiek naszych czasów - powiedział Antoni. - Pragmatyk. Potrafi zmieniać zabarwienie jak kameleon. Dostosować się do każdego niemal autorytetu, jeśli może to przynieść korzyści.

- Zresztą… - machnął ręką - nie wątpię, że taka postawa zawsze była opłacalna i praktykowana. Dla spryciarzy wiara jest tylko środkiem pomocniczym a nie wartością. Przypomnij sobie Henryka z Nawarry z jego „Paryż wart jest mszy”. Korona, awans, mieszkanie, lepsze żarcie... różne są Paryże. Sam czuję się pragmatykiem. Chcę przeżyć. Jak większość z nas.

- Jest jednak różnica! - zawołała Marta - robimy tylko to, do czego jesteśmy zmuszeni, choćby ten cholerny pochód, ale nic więcej, nic więcej!

- Nie widzę sensu w robieniu czegokolwiek. Czuję się ubezwłasnowolniony. Każde moje działanie może przynieść władzy wyłącznie korzyści. Milczę - zaliczają mnie do zwolenników, buntuję się - przyłożą mi z hukiem, żeby zastraszyć innych - powiedział z rezygnacją Antoni.

- Dość o tym! Nie pozwólmy im na zatruwanie naszego życia we własnym domu! - Marta wstała od stołu i podeszła do kuchenki. - Zjemy sobie teraz barszczyku - mówiła - potem odpoczniemy, możemy wybrać się na spacer za miasto...

Nalewała właśnie zupę na talerze, kiedy do kuchni wpadła Anna.

- Och, co za zapach! – zawołała. - Ale jestem głodna! Cmoknęła matkę w policzek i porwała jeden z talerzy. Usadowiła się naprzeciwko Antoniego, popatrzyła na niego i zaczerwieniła się.

- To było pewnie dla ciebie - odsunęła talerz.

- Ależ skąd - pokręcił głową. - Damy mają pierwszeństwo. Marta postawiła przed nim jego porcję i sama też usiadła. - Jedzmy - rzuciła krótko. Antoni czuł, jak wzbiera w nim niezadowolenie z samego siebie. Żałował, że rzucił Annie taki wytarty frazes. Myślał często, że chowa się za banałami. Starał się być serdeczny, swobodny, ale ciągle była między nimi jakaś zapora. Nie zdawał sobie sprawy, że właśnie brak spontaniczności, ciągłe ważenie słów było główną przyczyną pewnej sztuczności w kontaktach z pasierbicą. Anna była już podlotkiem, kiedy spotkał Martę. Okazywała mu od początku wyraźną niechęć. Nie to, żeby była opryskliwa, po prostu ignorowała jego istnienie. Zwracała się do niego jak najrzadziej, tylko wtedy, kiedy było to nieuniknione. Próbowała stworzyć dla siebie i dla matki enklawę, do której on nie miałby wstępu. Marta starała się ograniczać te zabiegi, ale balansowanie między żądaniami córki a uczuciem do męża, męczyło ją. Dlatego nie zdecydowali się na wspólne dziecko. Antoni nie żałował tej decyzji. Najważniejsze, żeby Marta była szczęśliwa. Czy była? Spojrzał na nią z namysłem. Patrzyła na córkę.

- Po południu masz chyba zamiar pouczyć się - raczej stwierdziła niż zapytała.

Anna przyspieszyła tempo żucia. Na jej twarzy odmalowało się gniewne zmieszanie.

- A może wybierzemy się wszyscy do kina? - Antoni uprzedził ją, zanim zdążyła przełknąć i odpowiedzieć. Z jej zdziwionego spojrzenia i zmarszczki na czole żony wyczytał, że znowu popełnił gafę. Westchnął z rezygnacją. Anna patrzyła wyzywająco na matkę.

- Umówiłam się na tańce - powiedziała. - Ciągłe kucie tylko ogłupia.

- On nie powinien odciągać cię od nauki - rzuciła gniewnie Marta. - A przede wszystkim powinien znaleźć sobie kobietę odpowiadającą mu wiekiem.

- Ty będziesz mnie całe życie uważać za dziecko! - uniosła się Anna. - A jego nie masz prawa sądzić! Co ty o nim wiesz?

- Wystarczająco! - Marta dawała się wciągać w słowną szermierkę mimo ostrzegawczych pochrząkiwań Antoniego. - Twój bohater został ranny z powodu handlu bimbrem a poza tym...

Anna nie pozwoliła jej skończyć. Zerwała się od stołu i wybiegła z mieszkania.

- Nie wiem jak z nią postępować - zwróciła się Marta do męża – a ty wyjeżdżasz jeszcze z jakimś kinem zamiast mnie poprzeć. Mnie przed maturą nie można było oderwać od książki.

- Widocznie jest pewna swoich wiadomości - uspokajał żonę Antoni. - Jest taka zdolna, wszystko tak łatwo wchodzi jej do głowy.

- Że łatwo to prawda! - zawołała Marta. - Żeby to jeszcze było to, co trzeba!

Anna maszerowała wymachując energicznie rękami. Była wściekła na matkę. Szybki ruch uspokoił ją trochę. Spostrzegła, że ulica jest prawie pusta. Ludzie rozeszli się do domów na obiad. Zdała sobie sprawę, że do umówionego spotkania z Władkiem jest jeszcze mnóstwo czasu. Nie miała ochoty wracać do domu na dalszy ciąg kazania. Skręciła w ulicę, przy której mieszkał Władek. Du-bo-i-sa wyskandowała i parsknęła śmiechem. Prawie wszyscy tutaj tak wymawiali tę nazwę. Wbiegła po schodach i załomotała do drzwi. Czekała przez dłuższą chwilę. Była już w drodze na dół, kiedy uchyliły się wreszcie. Władek patrzył na nią ze zdziwieniem.

- Stało się coś? No właź, właź - pociągnął ją za sobą do kuchni. Na przykrytym ceratą stole stała napoczęta butelka wódki, dwie musztardówki, chleb i kiełbasa. Marek, czerwony na twarzy, kiwał się na krześle i patrzył na nią z głupawym uśmieszkiem. Władek przysunął do stołu taboret i wyjął z kredensu nadszczerbiony kieliszek.

- Kryształy dla damy - powiedział, nalewając wódkę. Anna wybuchnęła śmiechem. Co mi zależy, pomyślała. Połknęła piekący płyn i zakrztusiła się.

- Delikatesik - roześmiał się kpiąco Władek. Marek zabełkotał coś niezrozumiale. Przełknął ślinę i wyprostował się.

- Bimber, towarzyszu?! Jak oni tak mogą o was!

- Niech breszą! Nie zdechnę od takiego gadania! - Władek roześmiał się pogardliwie.

Marek zerwał się, żeby zaprzeczać. Chwyciła go czkawka. Zbladł i pot wystąpił mu na czoło.

- Zarzyga mi stół - wrzasnął Władek i pociągnął kolegę nad zlew. Annie zbierało się na płacz. Dlaczego życie nie może być po prostu piękne? Kręciło jej się w głowie od wypitej wódki. Uciekłaby teraz z powrotem do domu, nie, raczej na koniec świata... gdyby matka wyczuła jej oddech... a przecież właśnie postanowiła, że już nigdy nie weźmie do ust wódki... nikt nic nie rozumie... Z korytarza dochodziły odgłosy szarpaniny. Władek próbował zaciągnąć Marka do łóżka. Chłopak bronił się. Wykrzykiwał na cały głos o swojej miłości, mieszając polskie i rosyjskie słowa. Anna zatkała uszy rękami.

- Ljubow, jesteś jego Ljubow Orłowa! - Władek wrócił do kuchni z szerokim uśmiechem na twarzy. Anna spojrzała na niego z wyrzutem. Wyczuł jej nastrój. Usiadł przed nią na podłodze i chwycił ją za ręce. Unikała jego wzroku. Zaczął mówić.

- Nie powinienem pokazywać gówniarzowi, gdzie stoi flaszka. Wydaje mu się, że jest dorosły, ale głowa nie ta. Prześpi się i zapomni o głupotach, których narobił i nagadał. Władek uścisnął dłonie Anny. Spojrzała w dół i pochwyciła jego pokorny wzrok. Schyliła się i pocałowała go w czoło. Uniósł się na kolana, żeby dosięgnąć jej ust. Ręka wsunęła się pod sukienkę i gładziła pierś. Annie coraz mocniej kręciło się w głowie. Cofnęła się głębiej i wtłoczyła plecami w oparcie krzesła.

- Chodźmy na spacer - wyszeptała.

- Chodźmy! - Władek zerwał się z klęczek, chwycił ją z całej siły za ramię i pociągnął do wyjścia. Jęknęła z bólu. Nie zwrócił na to uwagi. Patrzył z nienawiścią na rozwalonego na łóżku Marka. Przeklęty gówniarz! Stracił przez niego taką okazję! Anna nie broniłaby się dzisiaj. Czuł to. Wiedział. A teraz znowu trzeba będzie zacząć tańce wokół niej. Całe szczęście, że ma w zapasie tę drugą. Dobry z niego gospodarz. I lżej się tańczy. Spojrzał na dziewczynę. Rozcierała siniaka na ramieniu. Ucałował go na przeprosiny. Potakiwał każdemu jej słowu. Tak, koniec z wódką. Tak, wezmą ślub. Tak, będzie z nią czytał poezje. Tak, przeprowadzą się do Warszawy. Tak, tak i jeszcze raz tak! Mów sobie, mów! Jeszcze zatańczysz, jak ja ci zagram! Wziął ją za rękę i ruszyli leniwie ulicą. Krążyli długo po obrzeżach miasteczka. Całowali się na pustych uliczkach. Władek zerwał kiść bzu. Szukali kwiatka z pięcioma płatkami, na szczęście. Stracili poczucie czasu. Ocknęli się, kiedy pracownik gazowni zapalił uliczne latarnie. Z oddali dochodziła muzyka.

- Chodźmy potańczyć - powiedział Władek. Anna spojrzała na niego zdziwiona. Co za ton!

Zabawa rozkręciła się na całego. Lampy rozwieszone nad zbitym z desek podium otoczone były rojami owadów. Na deskach roili się tańczący. Anna przytulona do Władka wirowała w rytm walczyka o Nowej Hucie. Nie słyszała słów. Czuła tylko błogi zawrót głowy. Kiedy wreszcie popatrzyła na zegarek, było po dziesiątej. Już dawno powinna być w domu. Wracali pustymi ulicami. Latarnie gazowe świeciły niebieskawo. Anna poczuła, że jest jej zimno. Władek zdjął marynarkę i zarzucił jej na ramiona. Wdychała zapach tytoniu, potu i wody po goleniu. Otuliła się szczelnie szorstkim materiałem. Było jej dobrze, dobrze, dobrze... Okna mieszkania były zupełnie ciemne, co za ulga. Całowali się długo w bramie, nie mogli się rozstać. Spłoszyły ich zbliżające się głosy. Anna biegła w górę po schodach.

- Kocham go, kocham - nuciła.

Marta usłyszała jak klucz obraca się w zamku. Skrzypienie zawiasów zabrzmiało jak seria z automatu. Wzdrygnęła się. Po raz setny zaczęła się zastanawiać nad przyczyną uników konfrontacji z Anną. Pójście na łatwiznę czy szacunek dla odrębności córki? Pamiętała jeszcze, jak łatwo zranić, sprofanować młodzieńcze uczucia. Była tylko taka zmęczona. Nie mogła też wyobrazić sobie siebie czekającej z kazaniem, w szlafroku i koniecznie w papilotach, uśmiechnęła się niewesoło na szarpiącą wędzidła młodość. Byłoby to budowaniem jeszcze wyższych zapór. Czy budowanie mostu jest jeszcze możliwe? Czy można wytyczyć drogę cudzego życia? Nauczyć omijania każdego wyboju? Co to znaczy przygotować dziecko do życia?

Czy mnie ktoś przygotował do życia, które mnie czekało? Czy ktoś mógł przewidzieć? Marta poczuła, że robi jej się zimno. Niechciane obrazy pchały się pod powieki. Łzy piekły. Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Antoniego. Zamruczał przez sen i objął ją. Płynęło od niego ciepło i spokój.

Rozdział V

I Marta i Antoni wybrali sobie czerwiec na obchodzenie imienin. Obie daty dzieliły dwa tygodnie, urządzali więc wspólne imieniny pośrodku. I tak musieli dzielić gości na dwie grupy. Mieszkanie było zbyt małe, żeby zmieścić wszystkich na raz. Najpierw zjawiała się rodzina Antoniego z pobliskiej Piławy – matka i obydwie siostry z rodzinami. Przychodzili zawsze obładowani nowalijkami z własnego ogrodu. Kobiety okupowały kuchnię, przygotowując posiłek, a Antoni nalewał szwagrom po kunsztyczku wiśniówki własnej roboty. Marta lubiła ich wszystkich, ale miewała czasem wrażenie, że niknie w tym rozgardiaszu. Ogarniało ją uczucie żalu, że jest ich tak wielu. Cała jej rodzina zginęła w czasie wojny. Matka i ojciec przysypani gruzami kamienicy, brat w powstaniu a mąż i szwagier już we wrześniu. Siostra zmarła na gruźlicę, a może z żalu, tuż po zakończeniu wojny. Marta gromiła siebie samą za to irracjonalne pragnienie absolutnej sprawiedliwości, ale pierwsze minuty pobytu wśród rodziny Antoniego napawały ją zawsze melancholią i nieokreślonym poczuciem winy. Teściowa przejmowała w kuchni komendę nad córkami. Marta, jako solenizantka, nie była dopuszczana do krzątaniny.

Narobisz się dosyć przy obcych, odsyłała ją do pokoju teściowa, krojąc energicznie jarzyny na sałatkę. Marta podziwiała jej żywotność i dobry humor. Katarzyna została wdową jeszcze przed wojną i sama borykała się z wychowaniem czworga dzieci. Teraz pomagała córkom w wychowaniu wnuków. Obydwie mieszkały wraz z rodzinami z matką. Duży dom otoczony był ogrodem zaopatrującym mieszkańców w owoce i jarzyny. Marta zdawała sobie sprawę, że między siostrami istniały tarcia, że miały czasem dosyć matczynych rządów, ale trwały w tym układzie. Z wygody? Z przyzwyczajenia? Marta nie pytała o to. Była zadowolona, że Antoni zdołał wyłamać się ze ścisłej rodzinnej konstelacji. Jego szwagrowie wydawali się natomiast zupełnie podporządkowani babskiej większości.

Tereska, eskortowana przez starszą kuzynkę Joasię, wniosła z kuchni koszyczek z chlebem. Na jej twarzyczce malowało się napięcie i duma z wykonania powierzonego zadania. Joasia podniosła małą do góry, żeby mogła ustawić koszyczek na środku stołu i zajęła się rozkładaniem talerzy, powierzając Teresce opiekę nad łyżeczkami. Brat Joasi, Michał, wniósł z obrażoną miną półmisek z wędliną i przyłączył się do grupki mężczyzn. Od czasu do czasu popatrywał niespokojnie na drzwi do kuchni, skubiąc zaczątki zarostu na górnej wardze. A nuż go jeszcze zawołają do pomocy! Marta poczuła, że ma oczy pełne łez. Taki sam wyraz twarzy miał Jurek, nieznośny, ukochany młodszy braciszek, w dniu jej ślubu, kiedy ojciec stanowczo stwierdził, że jego zarost wcale nie wymaga jeszcze golenia. Przypomniała sobie własną irytację. Uważała, że takie drobiazgi nie powinny zakłócać jej uroczystego dnia. Ile dałaby teraz za to, żeby móc poprzekomarzać się z Jurkiem, usłyszeć gderanie matki i kpinki ojca z jej zmartwień o figurę po urodzeniu Ani. Tak, myślała, teraz umiałabym kochać ich ze wszystkimi ich wadami. Czy na pewno? Dlaczego tak mnie drażnią niektóre zachowania Ani? Kiedy jest właściwa pora, żeby wypuścić pisklę spod skrzydeł? Szkoda, że nie jestem sroką, za którą instynkt rozwiązuje takie dylematy. Nie, nie, jeszcze stanowczo za wcześnie! Przypomniała sobie o nocnych rozmyślaniach. Wzruszyła ramionami. Nie można chować głowy w piasek! Musi znaleźć odpowiedni moment i poważnie porozmawiać z Anną! Nie wytykać rodzicielskim palcem! Zapomnieć o pieluchach! Traktować jak dorosłą osobę! Ba! Łatwo powiedzieć.

Anna wyszła z kuchni z salaterką sałatki. Wyraz roztargnienia na twarzy matki wytłumaczyła sobie po swojemu. Podeszła do niej i objęła ją. Jaką matka miała jeszcze szczupłą talię!

- Może nie dzieli nas morze - szepnęła wskazując oczami na Antoninów (tak nazywała rodzinę ojczyma) - ale podpiławskie glinianki to też coś.

- Ach, to głupstwo - uśmiechnęła się Marta. - Myślałam o czymś zupełnie innym. Zauważyła ze smutkiem, że w oczach córki pojawił się wyraz czujności. Wypuściła matkę z objęć i z pozorną obojętnością poprawiała fałdy sukienki. Najwyraźniej nie chciała usłyszeć czegoś, czego właśnie nie miała ochoty słuchać. Może obawiała się, że Marta chce wrócić do sprawy jej wyjazdu na studia. Myliła się. Marta uważała wprawdzie, że Anna zmarnuje rok, pracując jako sprzedawczyni, ale uznała decyzję córki za przelotny kaprys. Trudno było zresztą porównywać te dwanaście miesięcy z sześcioma prawie latami, które jej pokoleniu zabrała wojna. Martę bolał najbardziej brak zaufania, dystans, który narzucała podejrzliwość Anny.

Usiłowała sobie przypomnieć, jaka była w wieku córki, co czuła. Zawsze zależało jej na aprobacie rodziców. Grała rolę wzorowej córki. Naprawdę nie było w niej buntu? Naprawdę? W świecie, w którym wyrosła, nie było miejsca na bunt. Szło się wytyczoną drogą. I teraz nie będzie inaczej. Uśmiechnęła się ironicznie. Teraz dopiero nie będzie inaczej! Z zamyślenia wyrwał ją głos teściowej. Katarzyna patrzyła na nią z namysłem. Zwróciła pytające spojrzenie na syna. Myślała pewnie, że się pokłócili. Marta podeszła do męża i wsunęła mu dłoń pod ramię. Uniósł łokieć, żeby przyciągnąć jej dłoń do ust.

- Moja kochana solenizantka! – wyszeptał.

- Wszystko gotowe! Siadajmy do stołu! - powtórzyła Katarzyna. Ruszyli do krzeseł, zajmując miejsca na chybił trafił. Obok Marty usiadł Staszek, mąż Celiny, najstarszej siostry Antoniego. Był dziwnie zamyślony. Nalał sobie kieliszek wódki i wypił, nie czekając na toasty. Marta obserwowała go ukradkiem. Zauważył to i uśmiechnął się przepraszająco i z przymusem.

- Nie może mi wyjść z głowy, dlaczego wezwali właśnie mnie - rozejrzał się pytająco po obecnych i opowiedział szwagierce o swoim zmartwieniu. Został wezwany na przesłuchanie w sprawie Witka, który po wojnie został na Zachodzie.

- To mój szwagier, zgoda - kręcił głową - ale ja go przecież prawie wcale nie pamiętam, co oni do mnie mają? Gdyby wezwali Celinę albo Marysię czy Antoniego a nawet mamę, mógłbym to jakoś zrozumieć, ale ja? Coś na mnie szykują...

- No przecież nie mogą zamknąć wszystkich, których rodziny z jakiegoś powodu im się nie podobają - uspokajała go Marta. Nie wyglądał na przekonanego. Nalał sobie drugi kieliszek.

- Zachowujesz się dokładnie tak, jak oni oczekują - dodała. - Wmawiają ci, że jesteś winien, a ty posłusznie zaczynasz robić rachunek sumienia. Daj sobie na wstrzymanie.

- Słusznie prawi! - zawołał Antoni. - Jedzmy, pijmy i weselmy się!

- A niechby mnie wezwali! - nasrożyła się Katarzyna, już ja bym im powiedziała! Witkowi zresztą też! Każdy człowiek ma na ziemi miejsce, którego powinien się trzymać.

- Nigdy bym nie przypuścił, że takie miejsce można przywieźć ze sobą z Miechowa do Piławy Dolnej - uśmiechnął się Antoni.

- Miejsca nie, ale rodzinę tak! - odparowała niezmieszana Katarzyna. - Poza tym za każdym razem, jak zatęsknię za Miechowem, to tylko wsiadać w pociąg i jechać.

Heniek parsknął śmiechem. Jego żona, Marysia i Celina wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Katarzyna nigdy jeszcze od czasu przeprowadzki nie odwiedziła Miechowa. W rodzinie krążyły historie o przyczynach jej zatargu z siostrą, który miał być głównym powodem wyjazdu na Ziemie Zachodnie. Podobno waśń między siostrami rozpoczęła się od kłótni o narzeczonego jednej z nich. Nikt nie wiedział, której, ani co się w końcu stało z narzeczonym, czy został mężem i czyim, wiedziano tylko, że niezgoda wzrastała.

Katarzyna nie była skora do wyjaśnień i nikt ich od niej nie żądał. Po pierwsze usłyszałoby się prawdopodobnie coś o wsadzaniu nosa do cudzego prosa. Po drugie, gdyby opowieść Katarzyny okazała się prozaiczna, a nuż poszło tak naprawdę o miedzę albo o pierzynę, tajemnica rodzinna straciłaby romantyczny, tajemniczy nimb.

Uśmiech Marty przybrał odcień znużenia. Siedzący obok Staszek milczał z ponurą miną.