Uzyskaj dostęp do tej i ponad 140000 książek od 6,99 zł miesięcznie
Meg Kavanagh zawsze była niezwykle wrażliwa, jednak kochająca rodzina, a zwłaszcza relacja ze starszym bratem były prawdziwą ostoją dla jej „inności”. Kiedy brat dziewczyny ginie, a matka nie radzi sobie z tragedią, ojciec przenosi rodzinę do małego miasteczka w Wyoming. Meg coraz mocniej czuje, że jest zdana tylko na siebie w uporaniu się ze stratą, jednak właśnie wtedy w jej życie wkracza ktoś niespodziewany.
Henry Whitmire ma zbyt dużo pracy w gospodarstwie rodziców, by poza szkołą znajdować jeszcze czas na życie towarzyskie. Gdy w klasie pojawia się nowa dziewczyna, która nikomu nie chce zdradzić swojej historii, chłopak jest przekonany, że Bóg postawił na jego drodze wyjątkową relację.
Dziewczyna ze szkła to poruszająca historia o tym, że przyjęcie najcenniejszych darów wymaga odwagi, a to, co świat uważa za słabość, może okazać się największą siłą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Alana, Amelii i Andersona –
miłość nigdy nie ustaje
Łatwiej mi identyfikować się z postaciami, które balansują na granicy histerii, które bały się życia, które desperacko usiłowały dosięgnąć drugiego człowieka. Te delikatne osoby są tak naprawdę silnymi ludźmi.
Tennessee Williams
Wyatt powiedział mi kiedyś, że gdyby wrażliwość była schorzeniem, to byłabym nieuleczalnie chora.
– Jesteś po prostu dziewczynką ze szkła – mamrotał pod nosem za każdym razem, gdy się zarumieniłam, rozpłakałam albo zbyt długo na kogoś zapatrzyłam.
Nie przeszkadzało mi to. Ale Wyatt wiedział, że pewnego dnia pęknę – cała, nie tylko moje serce. Chyba miał rację. Kiedy widzę obcą osobę, która cierpi, czuję fizyczny ból. A jeśli znam tego kogoś – kompletnie się rozklejam.
Moja terapeutka Robin usiłowała wypełnić pęknięcia, które powstały w dniu śmierci Wyatta. Gdy próbowała nakłonić mnie do mówienia, jej głos wydawał mi się szumem w tle. Robiłam, co mogłam, żeby nie dopuszczać jej słów do siebie, ale na początku sesji powiedziała coś, co przedarło się do mojego umysłu i przywołało ostre jak brzytwa wspomnienie. I nagle znowu znalazłam się w szczęśliwszym czasie i miejscu. Byłam mała, a Wyatt siedział obok mnie, ciepły i żywy.
– Meggie! Ślinisz się na mnie! Obudź się już. Meg, jesteśmy na miejscu. – Wyszeptane przez niego słowa pachniały goframi, które jadł na śniadanie.
W tamte wakacje miałam nie więcej niż siedem lat, bo dopiero co skończyłam pierwszą klasę. Wyatt miał dziesięć lat i był wysoki jak na swój wiek. Ludzie traktowali go jak o wiele starszego, a on zwykle umiał sprostać ich oczekiwaniom.
Tata zrobił sobie szałową fryzurę i uznał, że jego pochodząca ze Wschodniego Wybrzeża rodzina koniecznie musi zobaczyć południe Stanów. Jechaliśmy więc wypożyczonym czarnym chevroletem suburbanem z Pittsburgha do Nashville w stanie Tennessee. Mama naciskała, żebyśmy przynajmniej zatrzymali się w jakimś przyzwoitym miejscu, skoro tata tak nas torturuje. W końcu wylądowaliśmy w Hotelu Tennessean, którego jaskrawy wystrój świadczył, że Nashville uważa się za Hollywood Południa.
Wszyscy pracownicy hotelu głaskali mnie po głowie i zapewniali, że będę zachwycona pokazem laserów. Uwierzyłam im. Pierwszej nocy, po kąpieli, błagałam mamę i tatę, żeby pozwolili mi postać przed drzwiami i popatrzeć na najwspanialszy pokaz wszech czasów. Nawet w wieku siedmiu lat wiedziałam, że tamte słowa były wyolbrzymione.
Miejscowi zgromadzili się w atrium i czekali na rozpoczęcie. Potem zgasły światła, fontanna zaczęła tańczyć, a kilka laserów zmieniało kolor wody w przewidywalnej kolejności. Ktoś zagrał patriotyczną pieśń na białym salonowym pianinie. Nieuzasadniona obłuda – to najwłaściwsze słowa opisujące reakcję tłumu. Dokładnie pamiętam, że zapytałam:
– Mamo, czy oni nigdy nie byli nad Niagarą?
– Taka już ludzka natura, że jeżeli inni nadają czemuś zbyt wielką wagę, to sami potem to wyolbrzymiamy – odszepnęła. – Pamiętaj, że musisz wyrabiać sobie własne opinie.
Nigdy nie zapomnę, jak na mnie wtedy popatrzyła, dotykając palcem mojej skroni.
Po tamtej nocy nie prosiłam już rodziców, żeby pozwolili mi obejrzeć pokaz. Ale to nie tamto wspomnienie tak mnie przygnębiało. Drugiego dnia w Nashville tata nalegał, żebyśmy pojechali do tamtejszego wesołego miasteczka. Uznaliśmy z Wyattem, że miało potencjał – on uwielbiał rollercoastery, a ja watę cukrową.
Tamtego ranka dość wcześnie zajęliśmy miejsce na parkingu, żeby przejść przez bramę zaraz po otwarciu. Był lipiec, a w lipcu wszystkie wybetonowane powierzchnie w Nashville parują. Czułam zapach rozgrzanego asfaltu, gdy Wyatt podał mi krem z filtrem i spray przeciw komarom. Wtarłam je w siebie, naśladując jego ruchy.
Obładowani mapami, aparatami fotograficznymi i nielegalnymi butelkami z wodą, wygramoliliśmy się z auta i ruszyliśmy w dwuipółkilometrową trasę pod bramy wesołego miasteczka. Dostrzegłam przed nami tłum zgromadzony wokół starego czerwonego pick-upa. Zmartwiłam się, że ci wszyscy ludzie zebrali się tam z powodu psa, którego ktoś zostawił w aucie w ten upał.
Gapie drwili z czegoś, co znajdowało się na pace samochodu. Wyatt kazał mi zakryć uszy dłońmi, więc to zrobiłam, ale rozchyliłam lekko palce obu dłoni. Nie chciałam przegapić czegoś ważnego. Wtedy usłyszałam męskie głosy jęczące w upale:
– Hej, wielgachna, przywieźli cię do miasta i o tobie zapomnieli?
– Z czego jest uszyta ta kiecka? Z balonu?
– To auto ma limit obciążenia, kobieto.
Mówiło to trzech mężczyzn, którzy według mnie wyglądali tak samo. Byli chudzi, z zapadniętymi klatkami piersiowymi, i mieli w sobie nerwowość zapchlonych psów. Mama i tata szybko przeprowadzili nas na drugą stronę rzędu samochodów, a Wyatt uważnie wpatrywał się we mnie, by się upewnić, że ich nie słyszę. Czy wiedział, co było na pace pick-upa?
Ja jeszcze tego nie widziałam, bo byłam za niska. Ale gdy tylko znaleźliśmy się tuż za pick-upem, roześmiany tłum się rozszedł i zobaczyłam ją. Była olbrzymia. Musiała ważyć z dwieście kilogramów. Jej ciało wypełniało całą pakę auta, a częściowo nawet wylewało się bokami, co musiało być bolesne… Jej krótkie czarne włosy chyba były przystrzyżone tępymi kuchennymi nożyczkami, bo tłuste kosmyki sterczały na wszystkie strony. Miała na sobie coś, co wyglądało jak niebieskie prześcieradła zszyte razem, z otworami na ręce. A co najtragiczniejsze – ubranie było za krótkie albo się podwinęło, gdy kobieta wsiadła na tył auta. Siedziała na materiale, więc nikt nie byłby w stanie naciągnąć go na jej kolana. Owijał się tylko niezgrabnie wokół górnej części jej ud. Mocowała się z paczką draży – moich ulubionych cukierków – a kiedy wreszcie udało się jej ją otworzyć, kuleczki czekoladowe wystrzeliły w powietrze na wszystkie strony i bezgłośnie pospadały na jej miękkie ciało i rozgrzany asfalt.
Jej spojrzenie mnie prześladowało. Popatrzyłam jej w oczy tylko przez sekundę, gdy zwróciła wzrok w naszą stronę, jakby się zastanawiała, co mamy jej do powiedzenia.
– Nie gap się, Meg. To niegrzeczne – wycedził przez zęby Wyatt, biorąc mnie za rękę i ciągnąc mnie lekko za sobą.
Ale ja nie chciałam być niegrzeczna. Patrzyłam z niepohamowanej ciekawości, jaką wzbudziła we mnie pustka w jej oczach. Nie było w nich żadnego zainteresowania, żadnego błysku emocji. Spojrzałam przez ramię, by się upewnić, że kobieta oddycha.
Odwróciła się i przechyliła głowę na bok, patrząc na mnie, a potem, ku mojemu zdumieniu, uśmiechnęła się. Nie był to złośliwy uśmieszek, który miałby mnie odstraszyć, żebym przestała się gapić. Był słodki. Lubiła dzieci – na pewno miała dzieci albo wnuki – i polubiła też mnie. Jej oczy złagodniały, kiedy odpowiedziałam uśmiechem i do niej pomachałam, i sama uniosła dłoń, by mi pomachać. Poczuła się szczęśliwa dlatego, że tam byłam.
Opowiedziałam tę historię Robin, kiedy ponownie zapytała mnie, dlaczego czuję się winna śmierci Wyatta. Nie umiałam wyjaśnić mojego poczucia winy. Wiedziałam tylko, że odegrałam wtedy jakąś rolę. Dotknęłam sceny, zanim weszli na nią aktorzy, a mój dotyk coś schrzanił. Wyatt zginął, a ja przeżyłam.
Błagałam Robin, by mnie zrozumiała.
– Moja mama normalnie by funkcjonowała, gdyby zamiast mnie był tu Wyatt – powiedziałam.
Robin pokręciła głową i przyłożyła długopis do ust.
– To nieprawda.
– Śmierć Wyatta jest związana z całą brzydotą tego świata – dodałam. – Jak pani może tego nie widzieć?
Wentylator buczący w kącie przekręcił się w moją stronę i zaczął zdmuchiwać mi na twarz długie kosmyki włosów. Nie odgarnęłam ich jednak, bo dzięki temu mogłam zamknąć oczy.
– Dlaczego śmierć twojego brata jest częścią światowej tragedii, Meg?
Posłałam jej spod włosów spojrzenie wyrażające głęboką pogardę.
– Wcale tego nie powiedziałam. Przekręca pani moje słowa i z powrotem wkłada mi je w usta. – Wszyscy dorośli w moim życiu tak robili i nie cierpiałam tego.
– W takim razie powiedz mi, co miałaś na myśli, mówiąc… – Przerwała, żeby przeczytać coś, co napisała w oprawionym w skórę notatniku. – „Śmierć Wyatta jest związana z całą brzydotą tego świata”.
Postanowiłam wykazać się anielską cierpliwością, żeby przyspieszyć tę sesję.
– Chodziło mi o to, że nienawiść tamtego lipcowego poranka w Nashville była nadal żywa tego koszmarnego dnia w Pittsburghu. Ludzie nienawidzą się nawzajem, więc kąsają się jak węże. Wszystko jest ze sobą powiązane… Ludzie są ze sobą powiązani. Wpadamy na siebie… Niektórzy z nas są dobrzy, inni źli, a większość jest mieszanką jednego i drugiego. Każda myśl wprowadzona w czyn ma swoje konsekwencje. Co do jednej. – Odchrząknęłam. W końcu ubrałam w słowa wniosek, do którego doszłam w dniu śmierci Wyatta.
Moja twarz na pewno zdradzała moje własne zdziwienie, bo Robin przez chwilę przyglądała mi się badawczo. Potem poprawiła koc, który okrywał jej skrzyżowane nogi – używała takich rekwizytów, żeby pomóc mi się zrelaksować – i spokojnie na mnie popatrzyła.
– Meg, czujesz ból, i to namacalny. Masz poczucie winy i to jest normalne. Ale te uczucia cię nie definiują. Są związane z fałszywymi mechanizmami, które wytworzył twój umysł, żeby zrozumieć stratę, jakiej doświadczyłaś. – Pstryknęła kilka razy długopisem i przez dłuższą chwilę zapewne zastanawiała się, co powiedzieć – i co tak naprawdę zrozumiem z jej słów. – To przeświadczenie, którego nabrałaś w dzieciństwie, że w jakiś sposób jesteś odpowiedzialna za szczęście, a nawet za bezpieczeństwo ludzi, których spotykasz na swojej drodze, tamtej kobiety w pick-upie w Nashville… Jest błędne i niebezpieczne. Musisz się z tym uporać.
Z powrotem spojrzała do notatnika, przewertowała go i zatrzymała się na jakiejś stronie w środku, którą przez minutę czytała w milczeniu. Może czekała, aż coś powiem. Wyłamywałam sobie palce, żeby powstrzymać potrzebę wypełnienia ciszy większą liczbą słów. Słowa niczego nie zmieniają.
W kąciku ust Robin zatańczył uśmiech i jej spojrzenie złagodniało. Odgarnęłam włosy z twarzy, żeby lepiej ją widzieć.
– Podczas naszego pierwszego spotkania – zaczęła – poprosiłam cię, żebyś opowiedziała mi o Meg sprzed śmierci Wyatta.
– Pamiętam.
– Mówiłaś, że nigdy nie umiałaś ukrywać uczuć i byłaś bardzo wrażliwa. Zaciekawiło mnie, że ludzie w twoim otoczeniu zawsze traktowali cię, jakbyś była bardzo krucha. Jak nazywał cię Wyatt? „Dziewczyna ze szkła”?
Znajomy impuls obronny szarpnął wodze moich myśli. Wyatt nie chciał źle. Nie wiedział, jaka będę ostra, kiedy się stłukę – jak okaleczę tych, którzy za bardzo się do mnie zbliżą. Powstrzymywałam łzy, aż oczy piekły mnie z wysiłku.
Robin wstała, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej, a koc spadł na podłogę z cichym szeptem bawełny, frędzli i powietrza. Terapeutka uklękła przy moim krześle i dotknęła mojego ramienia, jakby chciała pokazać swoją powagę.
– Meg… Musisz o tym zapomnieć. Jesteś silniejsza, niż ci się wydaje. Na litość boską, nie jesteś odpowiedzialna za śmierć Wyatta. Twoja mama wcale nie wolałaby, żebyś to była ty. A kobieta w pick-upie? To ona chciała sprawić, żebyś swobodniej się poczuła, a nie na odwrót. To ty byłaś dzieckiem, Meg… A ona była dorosła.
Odwróciłam się, by uniknąć tej inwazji. Nie prosiłam o nią, więc wbiłam wzrok w czarno-białą grafikę na ścianie, która miała inspirować klientów. Dziewczyna na nadruku dopiero co wspięła się na szczyt góry. Stała spokojnie i patrzyła w niebo. Pod spodem widniał napis: „Wdzięczność”. Robin powiodła wzrokiem za moim spojrzeniem i wróciła na swoje krzesło, jakby cofnął ją tam montażysta filmu.
– Wszyscy czujemy pustkę, kiedy kogoś stracimy – powiedziała. – Wydaje się nam, że ta zionąca pustka będzie w nas na zawsze i że wszyscy wokół widzą ją jak na dłoni. Ale to nieprawda. Tę pustkę wypełni życie. Coś zupełnie innego, ale przynajmniej nie będziemy już czuć hulającego w niej wiatru.
– Mówi pani tak, jakby pani uważała, że powinnam zostawić to za sobą. – Pochyliłam się do przodu, żeby się skulić. – A więc teraz też oblałam terapię?
Robin znowu wstała i zaczęła chodzić po gabinecie. Najwyraźniej nie wiedziała, co zrobić z rękami.
– Oto co próbuję powiedzieć. Twoje życie jest o wiele obszerniejszą historią niż ta jedna okropna rzecz, która się wydarzyła. – Wyciągnęła ręce w bok, by zilustrować swoje słowa. – Tak, tamta chwila ukształtuje twoją historię, ale byłaś już na dobrej drodze, by wieść naprawdę wartościowe życie. Śmierć Wyatta dała ci jeszcze szerszą perspektywę. Widzisz świat wyraźniej niż reszta z nas. – Przerwała i wymamrotała pod nosem coś, co mi umknęło.
– Słucham? – spytałam.
Jej nagły wybuch ekspresji mnie zaintrygował. Moje świeże, lecz bogate doświadczenia z terapeutami wskazywały, że woleli równowagę od pasji.
– Powiedziałam, że moim zdaniem zawsze widziałaś świat wyraźniej. – Patrzyła na mnie przez chwilę zamyślona, z rękami wspartymi na biodrach.
I nagle dotarło do mnie, że Robin widzi dla mnie nadzieję. Wyprostowałam się na siedzeniu.
– Tak jak przed chwilą, gdy postanowiłaś mi opowiedzieć o wakacjach w Nashville – powiedziała, kiwając głową. – Ta historia nie miała nic wspólnego ze śmiercią Wyatta, ale kiedy zdecydowałaś się nią podzielić, pokazałaś, na co cię stać.
– Niby na co? – Wierciłam się pod jej spojrzeniem.
– Dostrzegasz rzeczy, których inni nie zauważają. Taka właśnie jesteś i to pochłania twój czas i energię. To nic złego, ale jest to narzędzie, z którym musisz nauczyć się obchodzić. Historia twojego życia to coś więcej niż psychicznie chory dzieciak z bronią.
– Nic na świecie nie jest ważniejsze niż to.
– Wiem, że w tej chwili tak się wydaje. – Westchnęła. Chyba sama mocowała się ze swoim błędem. – Spójrz na to w ten sposób – podjęła w końcu. – Jesteś inna. Masz przewagę nad rówieśnikami, bo wiesz, jak cenne są życie i relacje z innymi. Ale, i wyrażam tu swoją ekspercką opinię, miałaś już tę wiedzę i tę mądrość przed śmiercią Wyatta.
– Tak – odrzekłam. – I stąd określenie: „dziewczyna ze szkła”, o którym wcześniej rozmawiałyśmy.
Odchyliłam się na krześle i skrzyżowałam ramiona. Wiedziałam, co Robin usiłuje powiedzieć, i najbardziej przerażało mnie to, że miało to sens.
Pokręciła głową.
– Nie, nie chodzi o ten przydomek. Nie o tym mówię. Niebawem zobaczysz, że ktoś dostrzeże twoją siłę i mądrość i zachwyci się pięknem twojej duszy. Ten ktoś zapragnie być częścią twojej opowieści, bo będzie wspaniała.
Drogi Wyatcie,
wyjeżdżamy z Pittsburgha. To pomysł taty. Nie chce dłużej mieszkać wśród wspomnień. Jak wiesz, nigdy nie radziłam sobie ze zmianami, więc nie bardzo wiem, co robić – jak opuścić Ciebie i nasz dom.
Oto co chcę Ci powiedzieć: kiedy będziesz nas szukał, to nie tutaj. Ale nie przestawaj szukać.
Tak bym chciała, żebyś tu był i sprawił, żeby wszystko się ułożyło. Pisząc to, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę chciałabym o wiele więcej. Ale przecież wiesz…
Kocham Cię na zawsze.
Meg
Chmura, którą obserwowałam od kilku kilometrów, w końcu pękła i lunął deszcz. W Pensylwanii sierpień jest wilgotnym miesiącem. Ta podróż wprowadziła mnie więc w tajniki jazdy po autostradzie w czasie oślepiającej ulewy. Fajnie.
Prowadziłam czarno-srebrnego jeepa mojego brata drogą międzystanową numer 70 z Pittsburgha. Odkąd skończyłam szesnaście lat, przestrzegałam tych samych zasad, co Wyatt – żadnych pasażerów, chyba że to członkowie rodziny, żadnych SMS-ów, żadnej muzyki zespołów z natapirowanymi fryzurami z lat osiemdziesiątych. Ta ostatnia zasada była związana z uwielbieniem, jakim Wyatt darzył Poison – Talk Dirty to Me puszczone na cały regulator najwyraźniej rozpraszało go za kółkiem.
Mama jechała przede mną swoim sedanem, a na przedzie tata prowadził pick-upa. Nasza mała karawana mknęła w stronę Chapin w stanie Wyoming, by zdążyć dotrzeć na miejsce przed ciężarówką ekipy od przeprowadzek. W deszczu, który stanowił niemile widzianą komplikację, zwolniłam do sześćdziesiątki i włączyłam światła. Tata zauważył, że zostałam w tyle i też zwolnił. Mama przekręciła głowę, żeby spojrzeć na mnie w lusterku.
Tak, jestem tu, jestem.
Nic dziwnego, że się martwili. Ich osiemnastoletni syn zginął rok i trzy miesiące temu. Nieważne, jak do tego doszło. Ważne, że to się wydarzyło.
Pamiętam nasze wspólne zdjęcie, zrobione w dniu, w którym rodzice przywieźli mnie do domu tuż po urodzeniu. Wyatt miał trzy latka i siedział na wielkim, zielonym, sztruksowym fotelu. Jego głowa wyglądała na zbyt dużą względem reszty ciała, a włosy miał uczesane, chyba pierwszy i ostatni raz w życiu. Rodzice zawsze mówili, że kiedy położyli mu mnie na kolanach, różowiutką i malutką, dotknął mojego policzka i powiedział: „Słodka dzidzia”.
Bez wahania poszłabym za nim w ogień. Zresztą nie tylko ja, bo działał na ludzi jak magnes. Chłopcy chcieli się z nim kumplować, a dziewczyny nigdy nie miały go dość. Znajomi często wydzwaniali do niego o najdziwniejszych porach. Zazdrosna i zawsze kilka kroków za nim, czekałam na swoją kolej.
Jednak odkąd zginął, coraz bardziej wtapiałam się w tło. Zresztą i tak właśnie tam czułam się najswobodniej. Wykasowałam swoje konta z mediów społecznościowych i wypisałam się ze wszystkiego, co nie było absolutnie wymagane do standardowego dyplomu ukończenia szkoły średniej. Zniknęłam.
Robiłam to, czego oczekiwano. W obecności rodziców milczałam, przejęłam codzienne obowiązki, które oni porzucili, i robiłam wszystko, żeby nasze życie toczyło się dalej. Moja rodzina od kilku pokoleń mieszkała w Canning Mills, na utopijnych przedmieściach Pittsburgha, więc bezustannie ktoś wpadał życzyć nam wszystkiego dobrego.
Umyłam i oddałam setki naczyń żaroodpornych i zadzwoniłam do coraz szerszych kręgów osób, które jeszcze nie wiedziały, ale z jakiegoś powodu powinny wiedzieć. Ostatnim, czego chciałam, było pogłębianie cierpienia moich rodziców, więc dławiłam w sobie żal i tylko utwierdzałam się w swojej determinacji. Dało mi to czas, by złagodzić własne reakcje i ukryć się w szczelinach życia. Chaos cały czas podążał naszym śladem i byłam przekonana, że odnajdzie nas również w Wyoming, więc należało się na to przygotować. Gdybym miała obstawiać, powiedziałabym, że następną katastrofę spowoduje moja mama. Kiedy tata podzielił się z nami nowiną, że przyjął propozycję pracy w hotelu w Wyoming, powiedziała mu, że oszalał. Był zastępcą dyrektora w największej firmie marketingowej w Pittsburghu, więc wyciągnął z rękawa hiperbolę:
– Przestępczość tam nie istnieje! Ludzie nawet nie zamykają drzwi na klucz! Do liceum chodzi może siedemset dzieciaków!
Mama, artystka, która wystawiała swoje prace w znaczących galeriach i nie dawała tak łatwo się oszukać, wywróciła oczami.
– Nie możemy zostawić tu Wyatta – odparła. – Nie możemy opuścić naszego domu.
Przez ostatnie miesiące ich małżeństwo stopniowo się rozpadało. Ich idealny związek zdominowały ciągłe kłótnie. Mama codziennie zaczynała jakieś sprzeczki z tatą. Robiła to szeptem przez zaciśnięte zęby albo na głos, chodząc za nim, kiedy kosił zapuszczony trawnik. Kroczyła przez błotniste ślady, zostawione przez kosiarkę na przemokniętej ziemi, celowała mu palcem w twarz i wrzeszczała, żeby na nią spojrzał, nie przejmując się, że patrzą na nich sąsiedzi. Obserwowała go znad kuchennego stołu, kiedy przychodził po kawę, i wyskakiwała na niego, zanim zdążył wypić choć łyk.
Tata z nadludzką cierpliwością znosił jej niemalże bezustanne groźby. Po prostu kiwał głową i czekał. Tak więc, chociaż mogło się wydawać, że decyzję o przeprowadzce podjęliśmy wspólnie, wcale tak nie było. Wlekliśmy się naprzód, na jakiś czas wstrzymując się od osądów.
Na siedzeniu pasażera zabuczał mój telefon. Wcisnęłam guzik głośnika i czekałam, aż Harris – najlepszy przyjaciel Wyatta – zacznie mówić. W miarę możliwości łączyliśmy się codziennie o szesnastej, czyli w porze, kiedy Harris i Wyatt razem biegali, odkąd skończyli piętnaście lat i mieli zadatki na wschodzące gwiazdy zawodów długodystansowych. Czasami nic nie mówiliśmy, ale już sam fakt, że było między nami otwarte połączenie, pomagał nam obojgu.
– Co tak u ciebie dudni? – spytałam.
– Karmię psy. Czekaj.
Przejechałam kolejne półtora kilometra, słuchając dyszenia, odgłosów chrupania psiej karmy i Harrisa mówiącego do psów tak, jakby były dziećmi. Powtarzał: „Dobra dziewczynka” albo „Kto cię kocha? No kto?”. W końcu usłyszałam odgłos zamykanych drzwi i wywnioskowałam, że wszedł do swojego pokoju.
– Daleko zajechałaś? – spytał.
– Nie wiem… Kilkaset kilometrów? Pada deszcz.
– Tak, tutaj też. – Harris stukał coś na laptopie, a potem w tle usłyszałam ciche dźwięki jego ulubionego zespołu. – A jak dzisiaj oceniasz psychozę mamy?
– Tata pozwolił jej prowadzić, więc najwyraźniej funkcjonuje na lepszym poziomie. Albo przemycił jej tabletkę. Opcja numer dwa była taka, żeby przypiąć jej auto do ciężarówki ekipy od przeprowadzek, ale mama wygrała tamtą kłótnię.
Harris parsknął.
– Normalnie nie wierzę… Zawsze była moją ulubioną mamą. Mój Boże, przecież to Adele Kavanagh, słynna artystka. Była taka odjechana.
– Dziwny jesteś – powiedziałam.
– Wcale że nie – odparł głosem dziesięciolatka. – Razem byłyście super.
Miał rację… Kiedyś byłyśmy sobie bardzo bliskie. Zawsze sądziłam, że Wyatta kochała bardziej, ale mnie również darzyła miłością, i to z siłą mamy-niedźwiedzicy. Służyła mi radą w sprawach zdartych kolan, przetłuszczających się włosów, pierwszych biustonoszy, aparatu ortodontycznego i nieprzejednanej nikczemności dziewczyn w szkole.
Z radością powitała moją niezależność… Nie, nie, to było coś więcej – praktycznie ją na mnie wymusiła. Chciała, żebym oglądała świat trzeźwym okiem. Za jej sprawą nabyłam umiejętność formułowania własnych opinii wbrew temperaturze panującej wśród tłumu. To dzięki niej również rozumiałam takie pojęcia jak „szacunek” i „pokora” i umiałam wcielać je w życie.
Zaśmiałam się pod nosem.
– Co? – spytał Harris.
– Przypomniało mi się, jak śpiewała z nami w samochodzie na całe gardło przy opuszczonych szybach.
– Tak, Wyatt to uwielbiał – powiedział Harris. – A pamiętasz, jak tańczyła z nami w waszym salonie? Jakieś tubylcze tańce z tupaniem i szaleństwami?
– Tak… Z szaleństwami. – Straciłam o wiele więcej niż Wyatta. Straciłam mamę.
– To jak? Rodzice podziękowali ci za to wszystko, co zrobiłaś, żeby przygotować się do przeprowadzki? – spytał.
– Nie, ale chyba nie byliby w stanie. Nie oczekiwałam podziękowań.
Tata zostawił mi listę spraw do załatwienia, a ja zacisnęłam zęby i zmusiłam się, żeby je wykonać. Na całe szczęście hotel zgodził się spakować nasze rzeczy. Z chęcią pozwoliliśmy ekipie od przeprowadzek przedzierać się przez nagromadzony miesiącami smutek. Chodziłam krok w krok za kobietą, która zdejmowała ze ścian wszystkie zdjęcia i zawijała je w folię bąbelkową deformującą nasze twarze jak w gabinecie krzywych luster.
Nawet nie przepraszaliśmy i nie czuliśmy się niezręcznie. Siedziałam na łóżku, gdy ktoś obcy pakował rzeczy z mojego pokoju. W myślach pragnęłam tylko, żeby spakował też bałagan, który miałam w głowie.
– Czemu twój tata nie sprzeda domu?
– Nie umie się na to zdobyć – wyjaśniłam. – Szkoda, że nie widziałeś go dziś rano, był taki czysty i wysprzątany. Zostawiliśmy większość dużych mebli. Prawie wszystkie obrazy mamy nadal wiszą na ścianach. Wygląda tak, jakbyśmy mieli wrócić za kilka dni.
– A jaki będzie wasz nowy dom w Chapin?
– Stary. Nawet bardzo, chyba z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Tata mówi, że jest mały i stoi w środku miasta.
– To strasznie daleko od Pittsburgha, siostrzyczko.
– Prawie trzy tysiące kilometrów – powiedziałam.
Oboje zamilkliśmy i pomyślałam o odległości, która już nas dzieliła. Wyobraziłam sobie mapę i powykrzywianą linię drogi międzystanowej numer 70, po której przesuwał się miniaturowy jeep. A w Pittsburghu siedział maleńki Harris, wychylając się przez okno i machając do maleńkiej mnie.
– Zauważyłaś, że wczoraj wieczorem znowu pojawiło się na Facebooku konto Wyatta? – spytał Harris. – O północy dostałem cholerne zaproszenie do znajomych. Dostałem powiadomienie: „Czy znasz Wyatta Kavanagh?”, a obok jego zdjęcie z bieżni.
– Kto to robi?
Poczułam gorzki smak dawnego gniewu. Harris i ja wykasowaliśmy wszystkie konta Wyatta dwa tygodnie po jego śmierci. Nie mogliśmy znieść tego, że ludzie, którzy ledwie go znali, pisali posty o tym, jacy byli mu bliscy albo że byli w nim zakochani. Każdy twierdził, że jest ostatnią osobą, która z nim rozmawiała. Niedługo potem, jak deaktywowaliśmy jego profil, ktoś zarejestrował nowe konto na jego nazwisko. Bez względu na to, ile razy Harris zgłaszał skargę i konto usuwano, zawsze pojawiało się na nowo.
– To chyba Sophie – powiedział. – Już za życia tak mu się narzucała, że zrobiłem się podejrzliwy. Pogadam z nią dzisiaj.
– Powiedz jej, proszę, że byłoby mi miło, gdyby zostawiła go w spokoju.
Harris się zaśmiał.
– Nie zabrzmiało to bardzo groźnie. – Zawsze robił mi wymówki, że jestem zbyt łagodna. – Posłuchaj, Meg. Tak sobie myślę, że chyba nie powinienem do ciebie dzwonić codziennie.
– Czemu?
– Będę próbował się odnaleźć w Penn i wykombinować, jak dogadać się ze współlokatorem palantem z Ohio, który nie jest i nigdy nie będzie Wyattem. A ty musisz zrobić sobie przerwę i zacząć od nowa bez tego wszystkiego…
– Ale ja chcę, żebyś do mnie codziennie dzwonił.
– Ale nie mogę – wymamrotał. – Po prostu nie mogę.
Okropnie się czułam, opuszczając Harrisa. Wytrwał przy mnie w najczarniejszych dniach. I nie tylko ja potrzebowałam tej przyjaźni. Harris stracił najlepszego kumpla. Mieli wspólne plany na przyszłość. Zamierzali zawojować Uniwersytet Pensylwanii, zdobyć sławę i umawiać się z najładniejszymi dziewczynami. No, może i nie, ale razem potrafili sprawić, że wszyscy we wszystko wierzyli.
– Tylko obiecaj, że od czasu do czasu do mnie napiszesz. – Nie chciałam błagać, ale zrobiłabym to, gdyby było konieczne.
– Obiecuję… Boże, siostrzyczko…
– Wiem.
– To takie trudne… – powiedział. – Czuję, jakbym na nowo go tracił. – Harris wziął drżący oddech, wyolbrzymiony przez głośniki jeepa. – Wiem, co powiedziałby ci Wyatt: „Meggie, masz żyć dalej, być mądra i nawiązywać przyjaźnie. Masz jeździć konno, umawiać się z kowbojem, czy coś w tym stylu. I koniec z minispódniczkami, na litość boską!”.
Zachichotałam i zapłakałam jednocześnie. Harris umiał idealnie naśladować Wyatta.
– I kocham cię – dodał niemożliwie łagodnym tonem. – Powiedziałby: „Kocham cię”.
– Wiem – wyszeptałam. – Ciebie też kochał.
Harris w milczeniu zakończył połączenie. Ja też nie wiedziałam, jak się pożegnać. Nie byłam w tym dobra. Nadal codziennie rozmawiałam z Wyattem – ale nie z jego duchem. To była moja tajemnica. Nadal był dla mnie jak żywy. Ogrzewał przestrzeń, w której przebywałam. Słyszałam go. Nocą pisałam do niego listy i wierzyłam, że je czyta. Wiedziałam, że siedzi ze mną w jeepie zmierzającym na zachód. Jego słowa wyrwały mnie z oszołomienia, które odczuwałam. Nastała cisza, a potem pojawił się jego głos, głęboki, łagodny i cichy:
– Nie bój się, Meg.
– A jednak się boję.
– Wszystko będzie dobrze, a ja jestem tutaj, gdybyś mnie potrzebowała. – Jego ciepło owionęło przednią szybę, a ja na sekundę zamknęłam oczy.
Usiłowałam zignorować drugi dźwięk – ten, który nie był głosem Wyatta, a którego najbardziej się obawiałam – brzęczenie szkła, rozlegające się, zanim coś pęknie. To metaliczne ostrzeżenie, które dość wrażliwi ludzie słyszą, gdy coś gdzieś zaraz ma się rozpaść. Może tylko ja nastrajam się na wibracje kruchych rzeczy, może to dlatego, że moje ciało rezonuje na tej samej częstotliwości.
Byłam młodziutka, gdy doszłam do wniosku, który wydał mi się całkiem logiczny: wszystko, co jest ze szkła, się tłucze. Ja jestem ze szkła, a więc ja też kiedyś się stłukę.
Pierwszą noc w podróży do Wyoming spędziliśmy w Saint Louis. O dwudziestej drugiej już spaliśmy, a o szóstej znowu byliśmy w drodze. Na drugi nocleg zatrzymaliśmy się w Hays w stanie Kansas i zameldowaliśmy się w typowym przydrożnym motelu. Często w takich bywaliśmy i kiedyś je uwielbialiśmy. W przydrożnych motelach nocują ludzie, którzy przed czymś uciekają. Teraz było to więc coś w sam raz dla mnie.
Przegrzebaliśmy bagaże i wyjęliśmy z nich kilka rzeczy, których potrzebowaliśmy na noc. Kiedy ruszyliśmy w stronę schodów, mama zwolniła, więc na nią zaczekałam. Nie miała makijażu i jej twarz wydawała mi się obnażona, jakby oczekiwała, że wszechświat w każdej chwili może odpowiedzieć na wszystkie jej pytania. Była piękna.
– Dobrze się czujesz? – spytałam.
Jeszcze nie wymyśliłam nowej formułki zagajania z nią rozmowy. Kiedyś zamiast: „Cześć, co słychać?” mówiłyśmy: „W porządku?”. Teraz to pytanie wydawało się głupie, bo nie było na nie dobrej odpowiedzi. Próbowałam je przeformułować, ale wymawiając każde banalne powitanie, czułam, jakbym miała usta pełne waty.
– Nie wiem. A jak ty się czujesz, Meg? – Dogoniła mnie i objęła jednym ramieniem, kładąc dłoń na moim barku. Gdyby ktoś nie wiedział, że jest artystką, zastanawiałby się, co mogła robić tak delikatnymi dłońmi. A one potrafiły tworzyć na płótnie nowe światy.
– Jestem zmęczona – powiedziałam, wzruszając ramionami. – Czuję w kościach te tysiąc siedemset kilometrów.
Mama stanęła i rozejrzała się, a jej twarz zmieniła wyraz.
– Jesteśmy aż tak daleko od Pittsburgha?
– Tak.
Wyglądała jak zaszczute zwierzę.
– Czy ty też czujesz się jak rozciągnięta gumka?
Przełknęłam z trudem ślinę, wpatrując się w przepastne niebo nad Kansas. Faktycznie, czułam się jak gumka, którą Wyatt trzymał w palcach w Pittsburghu, a tata rozciągał aż do Wyoming.
– Tak – odparłam.
– To chyba za daleko. – Miała dzikie spojrzenie. – Mówiłam Jackowi, że Wyoming jest za daleko!
Napięła ramiona i poszła za tatą do pokoju, zostawiając mnie z tyłu, żebym mogła się zastanawiać, czy jej gumka nie pęknie, gdy będziemy przekraczać granicę kolejnego stanu. Mogła w każdej chwili zawrócić na autostradzie i pojechać z powrotem do domu – nic by jej nie powstrzymało.
Każde z nas wzięło prysznic, po czym mama zażyła wieczorny koktajl leków i wgramoliła się do łóżka, nie odpowiadając na żadne pytanie taty. Zanim zasnęła, podniosła jeszcze głowę, rozejrzała się po pokoju i zatrzymała wzrok na mojej twarzy. Uśmiechnęłam się, nie umiejąc zatamować przypływu nadziei, że znowu będzie sobą. Ale ta chwila szybko minęła i już po kilku sekundach mama śliniła się przez sen na szorstką poszewkę hotelowej poduszki.
Tata przepadł nad laptopem, więc wymknęłam się z pokoju i znalazłam krzesło przy basenie. Nasz motel miał wspólny parking z barem country, wokół którego stali kowboje. Śmiali się i palili papierosy. Czy kowboje z Wyoming też tak wyglądają? Trochę jak dorośli w kowbojskich kostiumach?
– Umarłam i trafiłam do kowbojskiego piekła – wyszeptałam do Wyatta.
W ciemnościach za moimi plecami ktoś się roześmiał. Podskoczyłam i odwróciłam się. Tata szedł w moją stronę boso po spękanym betonie. Przyciągnął sobie krzesło obok mojego i opadł na nie, zsuwając się coraz niżej, aż dotknął podbródkiem klatki piersiowej.
– Kowbojskie piekło – powiedział ze śmiechem. – Widziałaś tamtego faceta w białym kapeluszu?
– Tak, jakby miał krzyknąć: „Hi-yo Silver, away!”1.
– Tonto2 kazał mu odespać w motelu – parsknął tata.
Śmialiśmy się cicho, ciesząc się tą chwilą, która była tak podobna do innych miłych chwil z przeszłości.
– Mama nadal śpi?
– Tak. – Westchnął. – Martwiłem się o ciebie, córeczko, dlatego przyszedłem. Możemy pogadać.
– Zdjąłeś narzuty z łóżek? Wiesz, że są ohydne, prawda?
– Tak i tak. – Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy, jak zawsze cierpliwie wyczekując tego, co miało przynieść życie, cokolwiek by to nie było.
– Czemu w tanich hotelach są przybory do pisania? – Zdecydowałam się na bezpieczny temat. Nasza rodzina zawsze swobodnie się czuła w gatunku komedii. – Żeby goście mogli napisać do bliskich schludny liścik, zanim podetną sobie nadgarstki?
– Meg. – Wypuścił powoli powietrze, co oznaczało, że go rozczarowałam. – Nie traćmy już więcej czasu. Pogadajmy o tym, jaki jestem ci wdzięczny za to, że tu jesteś, że zgodziłaś się zmienić swoje życie, żebyśmy mogli być razem.
Jakie przesłanie kryło się za tymi słowami? Że niby miałam wybór? Że istniała taka możliwość, że nie bylibyśmy razem? Że moje dawne życie już nie wróci? Wyciągnęłam rękę i ścisnęłam jego dłoń.
– Nie ma za co.
– O czym dziś rozmyślasz, kochanie? O Wyatcie? O mamie? O Chapin?
– Tak.
– Ja też – odparł. – O każdym z powyższych. Ale twoja mama ma się dzisiaj dobrze.
– To dzięki lekom, tato.
Od tak dawna już funkcjonowała tylko za sprawą antydepresantów, że często zastanawiałam się, czy w ogóle wie, gdzie jest.
Krewnych z rodziny mojej mamy, w której roiło się od artystycznych dusz, często dopadała depresja. Ich kreatywne umysły miały niestety to do siebie, że zbyt dużo rozmyślały o życiu, więc same dla siebie stanowiły niebezpieczeństwo. A jeśli dodać do tego jakieś koszmarne wydarzenie, jak – przypuśćmy – śmierć jedynego syna, wszystko mogło się zdarzyć.
– Szczerze mówiąc, myślałam o cioci Leslie – powiedziałam. – Myślisz, że mama…
– Nie. – Tata najwyraźniej nie mógłby znieść, gdybym dokończyła tę myśl. Przekręcił się na krześle, wyginając spękany plastik, żeby spojrzeć mi prosto w twarz. Siła jego słów mnie zszokowała. – Nie, choćby nie wiem co, nie sądzę, by twoja mama dokonała podobnego wyboru. Leslie miała pokręcone życie. Byłaś mała. Nie pamiętasz tego.
Przed śmiercią Wyatta najbardziej tragicznym wydarzeniem w mojej rodzinie było samobójstwo siostry mamy, Leslie, w wyniku nieleczonej depresji poporodowej. Powiesiła się na niemowlęcej huśtawce zamontowanej na framudze drzwi. Owinęła sobie płócienne paski wokół szyi i usiadła na podłodze.
– Twoja mama będzie dzielniej walczyć. – Tata zawsze mówił o charakterze mojej mamy w samych superlatywach, jakby to dawało mu poczucie oparcia. Według jego słów jawiła się jako superbohaterka, która mogłaby bez jednego draśnięcia przejść przez płomienie. – Wróci do nas.
Patrzyłam na jarzące się w ciemnościach barowe neony i pomyślałam, co powiedziałaby teraz Robin. Na pewno, że nie mogę oczekiwać od żadnego z rodziców więcej, niż są w stanie mi dać. Przypomniałaby mi, że wszyscy jesteśmy zmęczeni.
– Myślisz, że Wyatt też za nami płacze?
Tata przygryzł dolną wargę. Zastanawiałam się, czy jego przednie zęby wytrzymają tak intensywne rozmyślanie nad moim pytaniem.
– Nie. Myślę, że Wyatt odnalazł spokój. – Wyciągnął rękę i ujął mnie za dłoń.
– Trudno o spokój, jeśli twoja ostatnia chwila na ziemi była naznaczona przemocą – powiedziałam.
Gładził kciukiem kostki moich palców.
– Ale tak to jest. Czas spędzony na ziemi chyba już nie ma dla niego znaczenia.
Starałam się zadbać o to, by jego słowa nie zraniły moich uczuć, bo tamte chwile przecież były prawdziwe. My byliśmy prawdziwi. I ten wspólnie spędzony czas miał znaczenie.
– Przeżył kilka wspaniałych chwil – wyszeptałam.
Tata się zaśmiał.
– To prawda. I naprawdę lubił Hannah. Przez tyle lat.
– Dziewczyny wydrapywały sobie nawzajem oczy, żeby się do niego dobrać – dodałam. – Ale on chciał być tylko z nią.
Jedno z moich najwyraźniejszych wspomnień o Wyatcie pochodziło z tamtego wieczoru, kiedy w końcu zebrał się w sobie, żeby zadzwonić do Hannah. Układ naszego domu pozwalał mi ze szczytu schodów prowadzących do piwnicy ukradkiem podglądać, co działo się w tamtym pokoju, bo wszystko odbijało się w szybie. Najlepiej sprawdzało się to w nocy, kiedy światła w piwnicy były włączone, a szkło rozświetlało się jak ekran kinowy.
Pewnej nocy siedziałam na ostatnim stopniu i patrzyłam, jak Wyatt chodzi tam i z powrotem z telefonem w dłoni i mówi do siebie, gorączkowo wymachując rękami. Ćwiczył, co powie Hannah, kiedy wreszcie znajdzie odwagę, żeby wybrać jej numer. Tak się przez niego denerwowałam, że chciało mi się wymiotować. Wiedziałam, kiedy odebrała, bo nagle zamarł, a potem usiadł na podłodze. Głos mu się zmienił… nie był już oschły, ale bardzo delikatny.
Myślę, że gdyby żył, kiedyś zabiegałby o jej rękę. Powiedziałam jej to na pogrzebie i popłakała się.
– Jak myślisz, co Wyatt tak lubił w Hannah? – spytał tata.
– Była urocza. Podobało mu się, że uśmiechała się do ludzi i dla wszystkich była miła. Mówił, że „nie zakłóca ważnej ciszy pustymi słowami” i to go zachwycało.
– Ty też jesteś urocza, Meg. Wyatt mówił, że dzieciaki w szkole nie wiedziały, co z tobą począć, bo dla wszystkich byłaś miła. Zaczynał być znany wyłącznie jako „starszy brat Meg Kavanagh” i bardzo mu się to podobało.
– Kłamczuch – odparłam, ale miałam nadzieję, że mówił poważnie. Chciałam wierzyć, że Wyatt tak o mnie mówił. Dzięki temu czułam, że mój brat analizował mnie równie wnikliwie, jak ja jego.
– Wcale nie. To prawda zapisana w Księdze Kavanagh. – Klasnął w ręce, co zazwyczaj oznaczało, że pora się zbierać. – Musimy się przespać. Przed nami długi dzień.
Wstał i wyciągnął do mnie rękę, tak jak zawsze przez całe moje życie.
Po trzech długich dniach w trasie byliśmy naprawdę wykończeni. Kiedy wjeżdżałam do miasta, w którym mieliśmy odtąd zamieszkać, moje nerwy zaczęły się buntować. Drogę przez góry pokonałam z duszą na ramieniu, mimo że każdy zakręt był zabezpieczony barierkami i wlekliśmy się sześćdziesiątką.
Chapin sprawiało wrażenie sympatycznego małego miasteczka – jak z pocztówki z Dzikiego Zachodu.
Tata zatrzymał się przed znakiem i powoli skręcił w lewo. Musiał ostro hamować, żeby nie potrącić łosia stojącego na drodze. Opuścił szybę i machał ręką, aż łoś sobie poszedł. Kilka przecznic dalej tata dwa razy wcisnął hamulec i wskazał coś ręką, wystawiając ją za okno. Spojrzałam w tamtym kierunku i zobaczyłam na wzgórzu Hotel Wyoming. Spodziewałam się, że będzie miał wahadłowe drzwi, a w centrum Chapin będą słupki do przywiązywania koni, ale miasteczko niczym nie różniło się od innych – było proste i bezpretensjonalne. Wzdłuż szerokiej głównej drogi, przy starym chodniku, stały ważne lokale – bank, sklep odzieżowy i apteka – dumnie prezentowały się przy ulicy. Mniejsze zakłady, jak warsztat szewski John Wayne, dodano jakby po namyśle w małych drewnianych budynkach tuż za głównymi firmami.
Skręciliśmy w lewo, w ulicę Pine Ridge, minęliśmy jeszcze trzy przecznice i wjechaliśmy na wąską kamienną drogę. Otoczony drzewami dom stał na tyle daleko od ulicy, by nikt nie wiedział o jego istnieniu. Tata zaparkował pick-upa po prawej stronie pod wiatą dla samochodów, mama podjechała za nim, a ja na końcu.
Tata zapukał w moje okno, więc opuściłam szybę.
– Jesteśmy w domu. – Uniósł kwadratowy brelok.
– No tak, Wyoming. Kwadratowy stan. – Wzięłam klucze i dopięłam do kluczyków od jeepa Wyatta.
– Spodoba ci się tu, obiecuję. – W jego brązowych oczach widziałam zmęczenie i nadzieję.
Mama podeszła do domu. Nie uśmiechała się, ale też nie płakała. Wzięłam to za dobry znak – albo przynajmniej za neutralny.
Trudno opisać uczucia, które w tamtej chwili ten domek wywołał w moim sercu. Pokochałam go bardziej niż cokolwiek, co widziałam w życiu. Wyatt oddałby wszystko, żeby tu zamieszkać. Miał duszę archeologa i zapewne przekopałby całe podwórko, aż wydobyłby z niego wszystkie ukryte w ziemi groty strzał i inne znaleziska.
Niewielki dom nie marnował przestrzeni. Był pomalowany na słoneczny żółty kolor, z kremowymi wykończeniami. Duże, delikatne frontowe okna miały niewiarygodnie stare szyby, które wykrzywiały obraz, powiększając go i pomniejszając wedle własnego uznania. Za nim stała mniejsza chatka – biała i niedoceniona.
– To dawny dom dla służby – wyjaśnił tata. – Wyatt urządziłby sobie w nim melinę, ale chcę, żeby mama przerobiła go na swoją pracownię.
Rozpaczliwa nadzieja. Właśnie to teraz go przepełniało. Buzowały we mnie emocje i na pewno miałam je wypisane na twarzy.
– Och, Meg – szepnął. – Chodź ze mną do środka.
Weszliśmy do środka i mama na chwilę przystanęła, a potem zaczęła z tajemniczym wyrazem twarzy otwierać i zamykać wszystkie szafki. Pewnie się zastanawiała, gdzie wszystko pomieścimy. Nasz dom w Canning Mills to było trzysta siedemdziesiąt metrów kwadratowych rzemieślniczego piękna. Ten był o połowę mniejszy, a jego prostota była wręcz uderzająca. Każdy człowiek powinien przez pewien czas pomieszkać w takim miejscu.
Zacisnęłam dłoń wokół ręki Wyatta – nabrałam takiego przyzwyczajenia, bo samo trzymanie dłoni ducha mojego brata już mi pomagało.
Niewielkie drzwi prowadziły do małego salonu z wysokim sufitem z drewnianymi krokwiami. Jedyny wystrój stanowiły tu okna. W ich ramie malowała się odległa, pokryta śniegiem góra. Drzewa tworzyły idealną literę V, dzięki której mój wzrok skupiał się na oddalonym szczycie. Ten, kto zbudował ten dom, musiał stać dokładnie w tym miejscu i czuć, że to ma sens.
Mój pokój był idealny – mały i ciemny, z dużym oknem wychodzącym na osikowo-sosnowy las. Dwa antyczne łóżka zajmowały większość powierzchni. Gładkie ściany były wytapetowane starym, kwiecistym wzorem, który miejscami był przetarty.
– Możemy zamalować tapetę – powiedział tata.
– Nie – szepnęłam. – Podoba mi się.
Część sfatygowanej drewnianej podłogi zakrywał patchworkowy dywan, a każde łóżko było schludnie przykryte trzema starymi pikowanymi narzutami. Tata bez wątpienia zadbał o to, żebyśmy czuli się komfortowo tuż po przyjeździe. Wyszedł, żeby poszukać mamy, i zamknął za sobą drzwi.
Łóżko zaskrzypiało, kiedy na nim usiadłam. Do czyjego życia właśnie wkroczyłam? Jak mogłam siedzieć tutaj, na tym łóżku, kiedy całe moje życie zostało w Pittsburghu? Pojutrze miałam zacząć tam rok szkolny. Ból, który ignorowałam w czasie jazdy, wezbrał w mojej klatce piersiowej. Tym razem jednak to uczucie było inne – coś w rodzaju rezygnacji. Nie miałam już tak napiętych nerwów i uleciała ze mnie chęć walki. Położyłam się, czując nagły przypływ zmęczenia. Ciemność pociągała mnie z wielką siłą i zaczęłam śnić, zanim na dobre zasnęłam.
Mój sen rozgrywał się w żywych barwach. Wyatt stał pośrodku zagajnika, w którym rosły osiki o jaskrawożółtych liściach. Poruszały się delikatnie i z gracją, mieniąc się niczym maleńkie klejnoty odbijające światło słońca. Mój brat miał na sobie koszulę, którą najbardziej lubiłam – flanelową w niebieską kratę – i ulubione lewisy. Uśmiechał się swoim najwspanialszym uśmiechem, tak że cała jego twarz promieniała szczęściem. Wiatr rozwiewał jego nieokiełznane włosy na wszystkie strony, aż stanęły dęba, co bardzo mnie rozśmieszyło. Wyciągnął rękę. Kiedy ją chwyciłam, poczułam ciepło. Uściskał mnie, a potem mnie odwrócił i położył mi dłonie na ramionach.
– Otwórz oczy – szepnął. – Czy nie jest tu pięknie?
Staliśmy w dolinie otoczonej ze wszystkich stron górami. Jakieś piętnaście metrów przed nami spotykały się dwie rzeki. W oddali z komina naszego żółtego domu unosił się dym. Mama i tata stali za frontowym oknem. Usiłowałam porozmawiać z Wyattem, ale moje słowa nie miały sensu. Bełkotałam albo mówiłam świńską łaciną3.
Obudził mnie hałas w salonie i niechętnie otworzyłam oczy, wiedząc, że Wyatt zniknie. Rodzice rozmawiali po cichu w pokoju obok. Wstałam i podeszłam do okna. Przycisnęłam wilgotną dłoń do zimnego szkła i patrzyłam, jak szyba zaparowuje wokół moich palców.
Deski podłogowe zaskrzypiały, jakby chciały mnie ostrzec, a zaraz potem moje drzwi się uchyliły. Tata obserwował mnie przez chwilę w milczeniu, przyzwyczajając wzrok do ciemności. Uśmiechnęłam się do jego odbicia w szybie.
– Mówiłam przez sen?
Stanął jedną nogą w pokoju.
– Tak.
– Jest w porządku. To był tylko sen.
– Dobry czy zły?
– Raczej dobry.
Tata się wzdrygnął, jak zawsze, kiedy był nie w sosie. Tym razem jednak się przy tym uśmiechnął, więc ten charakterystyczny odruch nabrał teraz nowego znaczenia – wyrażał ulgę.
– No cóż, jeżeli znowu natrafisz na ten dobry sen, przyślij go do mnie i mamy. Przydałby się nam. – Podszedł i pocałował mnie w czoło. – Dobranoc.
– Dobranoc – odparłam.
Musiałam jeszcze napisać list do brata. Miałam zaległości z powodu podróży, więc wyciągnęłam notes z plecaka i wróciłam do łóżka.
„Drogi Wyatcie” – zaczęłam. I co dalej? „Twoja rodzina przeprowadziła się do domu, w którym ty nigdy nie będziesz żyć”? Mój Boże… „Nie będziesz żyć”?
Drogi Wyatcie,
śniło mi się, że tu byłeś, a ten sen był tak realny, że szukałam Cię, gdy się obudziłam. Co za okrutna chwila!
Myślę, że Chapin by Ci się spodobało – wygląda na miejsce, w którym można znaleźć wartościowe rzeczy.
Kocham
Meg
W przedpokoju na dole donośnie zadudniły głębokie, nieznajome głosy. Ekipa od przeprowadzki dotarła na miejsce. A ja przespałam całą noc.
Teraz rozumiałam, dlaczego zostawiliśmy w Pittsburghu prawie wszystkie nasze meble. W tym domu nie było na nie miejsca. Przebrałam się w ciuchy do biegania i dołączyłam do mamy, która była w kuchni. Siedziała na blacie i patrzyła na pudła ustawiane na podłodze. Wyglądała na przytłoczoną i zagubioną. Tata podszedł do niej od tyłu i szturchnął ją ramieniem.
– Dzień dobry, mamo. – Posłałam jej niepewny uśmiech.
– Jak ci się spało, Meggie? – Upiła łyk kawy, ignorując stojącego za nią tatę.
– Bardzo, bardzo głęboko.
– Pewnie przez to górskie powietrze – odparła. – Idziesz pobiegać?
– A masz coś przeciwko?
– Rób, co potrzebujesz. – Skrzywiła się, kiedy mężczyźni z ekipy dość gwałtownie odłożyli pudło z naczyniami, przez co aż zadzwoniły. – Wygląda na to, że ja spędzę tu cały dzień.
– Nie spiesz się – powiedział tata. – Możesz się rozpakować po południu.
Włączyłam playlistę „Do biegania”, wymknęłam się za drzwi i wybiegłam truchtem na ulicę, po czym skręciłam w stronę centrum.
Ludzie mijający mnie w samochodach machali do mnie, a piesi na chodniku nawiązywali kontakt wzrokowy. Spuściłam okulary przeciwsłoneczne. W Pittsburghu tylko wariaci patrzyli nieznajomym w oczy.
Od tygodni zamartwiałam się, że będę tu nową dziewczyną, i uznałam, że będę kimś bez trudnej przeszłości – bez martwego brata; z mamą bez wyraźnych objawów depresji, które mogłyby naznaczyć sposób, w jaki inni by mnie odbierali; bez stawianych od samego początku oczekiwań, że będziemy idealną, szczęśliwą rodziną. Postanowiłam być jedynaczką. Przedstawiać mamę jako ekscentryczną artystkę, po której nie należy się spodziewać takiego samego zachowania, jak u innych mam. Nikt tutaj nie musiał wiedzieć o Wyatcie. Był mój i nie chciałam, żeby obcy ludzie sobie go wyobrażali. To by go zmieniło.