Dziewczyna ze starej fotografii - Dawid Bartela - ebook

Dziewczyna ze starej fotografii ebook

Dawid Bartela

0,0

Opis

Donald żyje beztrosko, z dnia na dzień, nie przejmując się nikim i niczym. Owszem, pracuje, bo z czegoś utrzymywać trzeba - ale w wolnych chwilach libacja goni libację. Pewnego ranka, potwornie skacowany, budzi się w swoim mieszkaniu... nie sam. Nieoczekiwanym gościem nie jest niestety, czego należałoby się spodziewać po imprezie, przygodnie poznana dziewczyna, lecz szkaradny staruch. Tajemniczy mężczyzna okazuje się wysłannikiem Przeznaczenia, który zabiera Donalda w niebezpieczną podróż po innych wymiarach. Jaki będzie jej kres...?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dawid Bartela

Dziewczyna ze starej fotografii

© Copyright by Dawid Bartela 2008

AUTORZY FOTOGRAFII NA OKŁADCE:

pejzaż – ADAM PASIERSKI

portret autora – VICTOR CZURA

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: VICTOR CZURA & ARTUR JAWOROWSKI

ISBN 978-83-7564-134-9

Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Treść

Gdzie jest ta dziewczyna ze starej fotografii? – pomyślał, spoglądając po przebudzeniu na zdjęcie w skórzanej oprawce, które stało na regale uginającym się pod ciężarem zakurzonych książek, pośród sterty porozrzucanych płyt, opróżnionych butelek i porozbijanych kieliszków. Małe zdjęcie wyróżniało się bijącą z niego jasnością, która kontrastowała z szarą otoczką regału pokrytego warstwą kurzu.

Zamknął oczy i próbował ponownie zasnąć, lecz na próżno, w jego głowie panował potworny chaos i niesamowity mętlik. Zaczął w myślach analizować wczorajszy dzień, który nie różnił się od poprzednich i był podobny do kilku, a może już kilkunastu dni, z których pamiętał tylko fragmenty.

– Co się wczoraj działo?! – powiedział mocno zachrypniętym głosem.

Mówienie sprawiło mu ból, tak samo jak echo wypowiadanych słów, dudniące w jego uszach. Głowa pękała mu od środka. Wyobraził w niej sobie dwumetrowego, potężnie zbudowanego i zalanego potem Murzyna, uderzającego ogromnym młotem w wielkie kowadło. Odgłos tych uderzeń dźwięczał nieprzyjemnie w jego uszach. Jego wyobraźnia wyostrzyła się na tyle, że ujrzał w tej chwili przed zamkniętymi oczami dziewiętnastowieczną kuźnię, w której oprócz czarnoskórego kowala, tuż przy buchającym dymem, rozżarzonym palenisku, siedział kilkuletni chłopiec. Mały Murzynek wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w żarzące się iskry, tryskające i opadające tuż przy malcu, który nic z tego sobie nie robił i drucianą szczotką zeskrobywał zgorzelinę z chropowatej powierzchni metalowego przedmiotu. Widząc oczami wyobraźni malca, zapewne niewidomego, trącego szczotką o metal, poczuł jednocześnie w gardle drapiące pieczenie, palące przełyk.

Otworzył oczy i spojrzał na sufit, który zamazywał się i pokrywał poruszającymi się czarnymi kropkami. Przestraszył się i ponownie zamknął oczy. W tym momencie na całym ciele poczuł swędzenie. Miał wrażenie, jakby w tej chwili znalazł się w samym środku wielkiego kopca z miliardem rozwścieczonych mrówek, które wgryzały się w jego ciało. Ponownie podniósł powieki i spojrzał na tym razem biały jak śnieg sufit. Nie było na nim nic oprócz haka na worek treningowy. Mrowienie z lekka ustąpiło, ale też poczuł przechodzący go od stóp po głowę przeraźliwy chłód, który z sekundy na sekundę przeradzał się w ogarniający go mróz.

Chciał wstać, ale jego członki były całkowicie zesztywniałe i mimo wysiłku mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa. Mrowienie na całym ciele i przechodzące go dreszcze cały czas się wzmagały. W głowie cały czas słyszał rytmiczne uderzenia stykającego się z kowadłem młota, w gardle czuł bezustanne pieczenie, pocierane drucianą szczotką. Chciał krzyknąć, ale otworzył tylko usta, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Z jego gardła wydobył się tylko przeciągły syk, rozchodzący się wśród panującej ciszy.

Spod na wpół otwartych powiek popłynęły łzy. Otworzył szerzej oczy, słysząc szmer. Poruszył z trudem głową, przekręcając ją na bok. Przed jego oczami ukazała się postać, choć nie stara, to jednak zgarbiona, ze szpetną, pełną zadrapań i ropiejących krost twarzą. Odrażająca twarz wpatrywała się, mrugając rytmicznie powiekami i uśmiechając się zamkniętymi ustami.

Ponownie przymknął powieki. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy zobaczył tego budzącego odrazę człowieka. Było to przed kilkoma dniami, kiedy to w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach znalazł się po jednej z wielu imprez w izbie wytrzeźwień.

Była to biała, wysoka i przestronna sala, z dziesięcioma łóżkami ustawionymi w dwóch rzędach. Na łóżku najbliżej drzwi leżał młody, może dwudziestoletni chłopak, skrępowany za ręce i nogi pasami, przypiętymi do metalowej podstawy łóżka. Po jego dziecięcej twarzy spływały łzy, szlochał i wołał mamę, łkając płaczliwym głosem:

– Ma-ma… Mamusiusiu! Ma… ma… ma… Maaamoo…! Mmmmm mmaaaamuuusiuuu!!!!!!

Oprócz niego było jeszcze czterech gości przymusowego i wcale nie taniego hoteliku. Jeden z nich leżał tuż obok szlochającego chłopca. Musiał mieć ponad dwa metry wzrostu, gdyż jego stopy wystawały poza wąskie łóżko. Na twardej pryczy obok śpiącego olbrzyma siedział dobrze zbudowany trzydziestolatek z krótko przystrzyżoną gęstą czupryną czarnych, kręconych włosów. Wpatrywał się w swojego ogromnego sąsiada, robiąc przy tym maślane oczy; wysuwał co chwilę język, głośno cmokając ustami. Nachylał się co jakiś czas i wypielęgnowaną dłonią głaskał go po długich, tłustych włosach i wielkich rękach z przybrudzonymi paznokciami.

Dwa pozostałe łóżka w tym rzędzie były puste.

W rzędzie obok zakratowanych okien leżał nasz bohater, a na oddalonym od niego o około półtora metra łóżku, sądząc po dokładnie wypielęgnowanych paznokciach, krótko przystrzyżonej bródce i utlenionych włosach, przyjaciel trzydziestolatka, któremu spodobał się olbrzym.

Nasz bohater leżał nieruchomo na wznak, wpatrując się w sufit; próbował sobie przypomnieć okoliczności, w jakich się znalazł, trafiając w to właśnie miejsce. Kiedy jednak jego pamięć zawodziła na całej linii, nie mogąc wrócić do historii sprzed kilkunastu godzin, przekręcił głowę na bok i skierował wzrok w stronę płaczącego młodego adepta alkoholowych fascynacji. Uniósł lewą rękę i przetarł dłonią zaropiałe, podkrążone oczy. To, co ujrzał, wprawiło go w osłupienie, a po całym ciele przeszedł mu dreszcz.

Przy drzwiach stał niski mężczyzna, budzący w nim lęk i odrazę. Miał rzadkie i przetłuszczone włosy, opadające na wyłupiaste, przekrwione i podkrążone oczy, w kolorze jasnego, błękitnego nieba. Jego twarz pokryta była rozdrapanymi i ropiejącymi krostami. Był chudy i zgarbiony. Ubrany w czarną marynarkę i spodnie w tym samym kolorze. Buty błyszczały świeżo wypastowaną skórą i były zapewne przynajmniej o dwa numery za duże. Odznaczały się swoją wielkością, przy jego chudych jak patyki nogach, obciśniętych wąskimi nogawkami czarnych dżinsowych spodni. Czarny golf przylegał do ciała i zakrywał długą szyję, marynarka zaś wisiała na nim jak na wieszaku.

Budząca odrazę przygarbiona postać powolnym ruchem ręki nawoływała do siebie naszego bohatera, który nieustannie przecierał oczy, wpatrując się cały czas w okropnie wyglądającego osobnika. Ten w pewnym momencie przykucnął i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki półlitrową butelkę wódki. Przytulił ją do piersi, głaszcząc ją tak, jak małe dziecko tuli do siebie pluszową zabawkę.

Nasz bohater, oszołomiony i wystraszony tym wszystkim, co zobaczył, odwrócił głowę i zamknął oczy, nakrywając twarz szorstkim kocem. Zasnął.

Obudziły go głośne krzyki i szamotanina. Zsunął z głowy obiema rękami drapiący go szorstki koc i spojrzał w bok, wspierając się na łokciach. W tym czasie, tuż obok niego, długowłosy mężczyzna okładał z całych sił wielkimi pięściami adoratora o odmiennej orientacji seksualnej. Niedoszły cichy amator przygodnych znajomości odbijał się od zaciśniętych, wielkich pięści olbrzyma jak słomiana kukła targana powiewami rozszalałego huraganu.

W tym czasie przywiązany do łóżka młokos próbował za wszelką cenę uwolnić się z nałożonych mu więzów i darł się na całe gardło.

– Pomocy!!! Mordują!!! Mamo!!! Mamusiu!!! Ratuj!!!!!!!

Natomiast przyjaciel „słomianej kukły” w ogóle się tym zdarzeniem nie przejmował. Stał przed zakratowanym oknem, wpatrując się w swoje ledwo dostrzegalne odbicie. Obiema rękami gładził włosy, błyszczące się od nadmiernej ilości żelu. Otwierając i zamykając usta, wysuwał do przodu język, oblizując śnieżnobiałe uzębienie

Po krótkiej chwili do pomieszczenia wpadli jak tornado trzej sanitariusze, rzucając się na wielkiego draba. Umiejętnie, choć nie bez problemu unieruchamiając go, posługując się przy tym perfekcyjną techniką, nałożyli na niego kaftan bezpieczeństwa.

Pobity gej oparł się o ścianę i osunął, siadając na podłodze. Siedział obolały i pojękiwał jak mały szczeniak, który nie może się dopchać do sutka swojej matki. Twarz jego zmieniała się w mgnieniu oka i nabierała fioletowych kolorów. Nos zaczął przypominać piłkę do baseballu, oczy w krótkiej chwili zapuchły mu tak, że praktycznie nie było ich widać. Przez nabrzmiałe i opuchnięte wargi wypluł dwa przednie zęby i z ust ciurkiem popłynęła mu krew. Po chwili osunął się całkowicie na podłogę, uderzając głową o twardą posadzkę, wyłożoną jasnoniebieskimi płytkami. Wokół niego rozlewała się coraz większa kałuża krwi.

Nasz bohater szukał wzrokiem po sali dziwnej postaci, lecz nigdzie nie mógł dojrzeć okropnego osobnika, który ulotnił się jak kamfora z tego niechlubnego miejsca.

Teraz leżał w swoim łóżku i patrzył na nieproszonego gościa, który usiadł w fotelu, wyciągając z rękawa marynarki półlitrową butelkę z przezroczystym płynem. Postawił ją na niskiej ławie, rozglądając się po całym pokoju. W pewnym momencie wstał i podszedł do szerokiego regału z książkami, na którym, obok zbroszurowanych arkuszy papieru, stały dwa nienaruszone kieliszki, pośród porozbijanego szkła. Wziął je i przetarł wewnętrzną częścią poły marynarki, po czym postawił oczyszczone pięćdziesięciogramowe miarki obok butelki pełnej bezbarwnego, wysokoprocentowego płynu. Usiadł z powrotem w fotelu i sięgnął prawą ręką po butelkę, którą w okamgnieniu odkręcił i ze sprawnością barmana napełnił zawartym w niej płynem oba kieliszki.

– Napijmy się – powiedział nieznajomy o szpetnej twarzy. – Klin będzie miał teraz dla ciebie zbawienne działanie.

Kim, u licha, jest ten człowiek? – zastanawiał się, przerzucając wzrok z pełnego kieliszka na szpetną twarz nieznajomego. Co on tutaj robi? Jak wszedł do mojego mieszkania? Może przysłał go Darbi, przecież wiedział, że będę miał kaca i nikomu, kto zaproponuje mi kielicha, nie odmówię. Pytania w jego głowie się mnożyły. Wreszcie zadał sobie ostatnie z nich: Może ja nie żyję i witam się właśnie z Diabłem!? W piekle???

– Żyjesz! Umarłemu nie proponowałbym napicia się ze mną wódki.

– Czytasz w moich myślach?

– Nie muszę niczego czytać w twojej głowie. Znam doskonale twoje wnętrze, wiem o tobie dosłownie wszystko. Twoja osoba nie kryje przede mną żadnych tajemnic, choć jestem przekonany, że ty sam o sobie wiesz niewiele. Może nasze spotkanie pozwoli ci popatrzeć na siebie samego z pozycji biernego widza, choć efekt końcowy może okazać się fatalny, wręcz tragiczny.

Mówiąc słowo „tragiczny” spojrzał mu prosto w oczy, milknąc na krótką chwilę, po czym znów zwrócił się do podpartego na łokciu, pośród zmierzwionej pościeli, całkowicie zaskoczonego i zdezorientowanego całą sytuacją człowieka, który miał wrażenie, że znalazł się w obiektywie ukrytej kamery.

– Nie mam czasu na opowiadanie ci szczegółów, skąd się tutaj wziąłem i dlaczego będę chciał cię męczyć wnikliwymi pytaniami.

Zrobił krótką pauzę, drapiąc przerzedzone i tłuste włosy, po czym kontynuował swój monolog:

– Będziesz jednak miał możliwość przeżycia czegoś, co wpłynie na twój dalszy byt, ale powtarzam, kiedy stąd wyjdę, twoje dalsze życie zostanie w twoich rękach. Dokładnie zapamiętaj moje słowa: tylko i wyłącznie w twoich rękach. I jeszcze jedno, powiedziałem, że spojrzysz na siebie jako bierny widz. Tak do końca nie będziesz bierny.

Patrzyli na siebie przez około minutę, milcząc i nie spuszczając z siebie wzroku. Pierwszy tę ciszę przerwał nieproszony gość, który przemówił lekko zachrypniętym głosem:

– Rusz wreszcie te swoje zastygłe kości i siadaj ze mną przy tej oto butelce! – mówiąc słowo „butelka” przymrużył nieznacznie powieki, marszcząc przy tym czoło. – 24.12.1970. Ta data jest moją wyrocznią i niestety przeklętym dla mnie dniem – Donaldzie!!!

– Ha, ha, ha! – uśmiechnął się, marszcząc czoło, ukazując jednocześnie grymas bólu na twarzy. Wsparł się na rękach, siadając na łóżku wśród rozbebeszonej pościeli. Otarł rękami twarz. Położył dłonie na kolanach i wykrzywiając usta, odezwał się zachrypłym głosem

– Znasz moje imię i datę urodzin. Uważasz się przez to za jakiegoś wszechwiedzącego mesjasza, który wtargnął przez nikogo nieproszony do mojego domu i chcesz pewnie przeprowadzić ze mną poważną rozmowę?! – nabrał w płuca głęboki wdech, rozglądając się po pokoju. – Spójrz na półkę, z której przed chwilą brałeś kieliszki – wskazał nieznacznym ruchem głowy miejsce, o którym mówił. – Tam przecież leżą moje dokumenty, które pewnie dokładnie przeglądnąłeś podczas mojego snu. To, jak tutaj wszedłeś, wcale mnie nie zastanawia. Zwykle moje drzwi nie są zamknięte na klucz.

Zrobił krótką przerwę, łapiąc ciężko oddech, po czym spojrzał na szpetną twarz swojego gościa siedzącego wygodnie na fotelu.

Czekał przez chwilę na jakąkolwiek odpowiedź na te z trudem wypowiedziane słowa. Lecz nieznajomy milczał, patrząc na leżące dokumenty. Wstał po chwili i podszedł do wskazanego przed chwilą miejsca. Stał teraz przygarbiony i wpatrywał się w laminowane druki, mrużąc małe, zamglone oczy. Odłożył je po chwili na to samo miejsce i wrócił, siadając wygodnie w miękkim fotelu z lotniczym oparciem.

Donaldowi mieszały się w głowie kilkudniowe wspomnienia. Próbował usilnie przypomnieć sobie, czy poza kilkunastosekundowym spotkaniem w izbie wytrzeźwień nie natknął się jeszcze gdzieś na tego człowieka. Nic jednak nie mógł skojarzyć z tą oto tu siedzącą postacią, której twarz przypominała mu szczurzy pysk, o powiększonych kształtach. Przestał jednak zaprzątać sobie głowę, daremnie wytężając szare komórki, bo ten wysiłek i tak nie przynosił oczekiwanego rezultatu. Podniósł się nie bez trudu, poprawiając luźne bokserki i usiadł na fotelu, spoglądając na wypełnione kieliszki i stojącą między nimi półlitrową butelkę. Uświadomił sobie, że po cóż się w tej chwili zastanawiać, skąd się wziął tutaj ten facet; ważne, że nie przyszedł z pustymi rękami. Sięgnął drżącą dłonią po stojący kieliszek i niezdarnie uniósł go w górę. Ręka jego jednak niesamowicie drżała i zachowywała się, jakby dźwigała kilkudziesięciokilogramową hantle, a nie pięćdziesięciogramowy kieliszek. W jednej chwili dostawił drugą dłoń do wartościowego w tej chwili ciężaru i obiema rękami podniósł kieliszek do ust, wlewając w siebie płyn, który był teraz dla niego najważniejszy.

Nieznajomy po raz wtóry nalał płyn – dobry na całe zło, jak często wypowiadał się na temat wódki Donald. Patrzył teraz na powiększającą się zawartość obu kieliszków i czuł wzmagającą się chęć powtórnego sięgnięcia i jak najszybszego napicia się, właśnie w tej chwili. Jego dłonie drżały nieustannie, więc teraz nie zaryzykował podniesienia kieliszka w jednej ręce i tym razem obiema rękami chwycił pięćdziesiątkę, by nie uronić ani kropli. Szybkim ruchem podniósł pełne szkło do ust i wypił całą zawartość, wykrzywiając twarz. Alkohol przyjemnie zaczął krążyć w jego żyłach.

Uczucie oblegających go mrówek powoli ustępowało. To samo było z czarnoskórym kowalem i jego małym pomocnikiem, obaj widocznie byli dostatecznie wyczerpani swoją pracą i zarówno odgłosy uderzeń młota o kowadło, jak i tarcie drucianej szczotki o chropowatą zgorzelinę straciło na swojej wcześniejszej sile.

Donald zamknął oczy, z nadzieją, że gdy otworzy je ponownie, w pokoju nie będzie już nikogo, oprócz niego samego. Nie podnosił w górę powiek przez około dziesięć sekund, a w tym czasie przez głowę przeszła mu zatrważająca myśl – może todelirium tremens!?

Otworzył oczy i spojrzał na uśmiechającą się do niego szczurzą twarz nieznajomego i nieproszonego gościa. Kieliszki w tym czasie napełnione zostały po raz trzeci. Tym razem już jedną ręką sięgnął po wypełnione po brzegi naczynie. Uniósł je lekko i zamaszystym ruchem doświadczonego pijaka napił się po raz kolejny. To jednak okazało się złym posunięciem, jak na tak krótki odstęp czasu, w którym wypijał kolejne porcje serwowanego alkoholu. Co prawda pierwsze zetknięcie płynu z jego podniebieniem nie wskazywało na późniejsze opłakane skutki. Po kilku sekundach poczuł w gardle napływającą gęstą ślinę, kłębiącą się w jego ustach, i słodko-gorzki smak na podniebieniu. Podniósł się energicznie z fotela i szybkim krokiem skierował się do ubikacji. Prawą rękę trzymał na brzuchu, zaś lewą przyciskał do zamkniętych ust. Przebiegł przez wąski korytarz swojego mieszkania, wpatrując się w białe drzwi z nadzieją i utęsknieniem.

W tym czasie jegomość, który zawitał do niego z lekarstwem mającym być wyzwoleniem z udręki psychiczno-fizycznych mąk ciała i duszy, siedział sobie wygodnie w fotelu. Wpatrywał się w okno zasłonięte granatową zasłoną, przez którą przebijały się poranne promienie słoneczne. Jego twarz była całkowicie nieruchoma i gdyby nie mrugnięcia powiek, to można by powiedzieć, że jest kamiennym posągiem.

Tymczasem Donald dobiegł do celu, chwytając prawą ręką za klamkę. Nie zdążył jednak otworzyć drzwi i zwymiotował na dywan. Przez następne kilka minut klęczał nad sedesem, wyrzucając z siebie całą zawartość żołądka. Wreszcie wstał wyczerpany i zmęczony jak po ciężkiej fizycznej pracy. Następnie spuścił kilkakrotnie wodę, wpatrując się w strumienie cieczy, lejącej się po ściankach wysłużonego kibla. W końcu pozostawił spłuczkę w spokoju i otworzył drzwi obok, wchodząc do łazienki, gdzie przez kilka minut szorował zęby, cały czas odpluwając gromadzącą się mu w ustach gęstą ślinę. Mycie zębów i przemycie twarzy zimną wodą dodały mu animuszu i lekkiego odprężenia. Jednak przypomniał sobie o wymiocinach na dywanie przed drzwiami ubikacji.

Kilka następnych minut spędził na klęczkach, szorując twardą gąbką zarzygany dywan. W ogóle nie wykazywał żadnych emocji, robił to wszystko jak zaprogramowana maszyna, która jest skazana na wykonywanie stałych czynności.

W końcu wrócił obolały, trzymając się obiema rękami za brzuch. Opadł ciężko na fotel, łapiąc głębokie oddechy. Uniósł wreszcie zwieszoną głowę i spojrzał na wciąż nieruchomą postać naprzeciwko.

– Nie miałem już czym rzygać. Wyplułem przy okazji z siebie całą żółć – powiedział ochrypłym głosem, patrząc w zmrużone oczy swojego gościa, który widocznie zrobił się senny i znużony, choć nie zaskoczony zachowaniem Donalda.

– Ból fizyczny szybko przechodzi, więc niech to będzie twoim pocieszeniem – odpowiedział mu, otwierając szeroko oczy. – Jak spałeś, był tutaj listonosz, z poleconym listem. Bardzo niechętnie, ale jednak zgodził się oddać mi tę przesyłkę. Wmówiłem mu, że jestem twoim bliskim przyjacielem, a w tej chwili wspomagam cię moją osobą – mówiąc to, podał mu białą kopertę.

Donald spojrzał na wyciągniętą rękę, w której znajdowała się owa przesyłka. Sięgnął po nią wciąż drżącą ręką i przyglądał się jej przez krótką chwilę. Obracał kilkakrotnie gładki papier, jakby chciał opóźnić moment otwarcia wiadomości, która znajdowała się w środku zaklejonej koperty. Wreszcie skończył bezsensowną celebrację i rozszarpał ją drżącymi rękami. Wyciągnął po chwili złożoną kartkę papieru formatu A4, którą rozłożył nieustannie drżącymi dłońmi. Wpatrywał się następnie w zadrukowaną drobną czcionką stronę. Przez niespełna minutę patrzył tępym wzrokiem w tekst, po czym zmiął w prawej dłoni przeczytany list i rzucił papierową kulkę w kierunku porozrzucanych ubrań, leżących obok łóżka.

Zmięty papier potoczył się po dywanie i zatrzymał przy nogawce dżinsowych spodni.

– Ładny prezent świąteczno-urodzinowy, dostarczony mi przez niezawodną pocztę! – spojrzał na swojego gościa, oczekując pocieszenia, którego w żaden sposób nie wyrażała wstrętna twarz. Zamiast tego ukazał się na niej lekki grymas bólu zmieszany z ironicznym uśmiechem. – Dostałem właśnie zwolnienie dyscyplinarne – powiedział spokojnym, choć lekko drżącym głosem. Spojrzał następnie na stojącą na stole butelkę wódki. – Nalej, proszę, wódka jest dobra na wszystko – mówiąc to spuścił wzrok, przenosząc go następnie na zwiniętą kartkę papieru.

W ciągu niespełna pół godziny wypili całą zawartość półlitrowej butelki, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Palili papierosy, patrząc sobie w oczy, uśmiechając się przy tym nieznacznie. Donald próbował w jakiś sposób przeniknąć swojego gościa, doznając przy tym wrażenia, że zna tego człowieka od dziecka, choć z drugiej strony, był niemal pewny, że pierwszy raz zobaczył go kilka dni temu w izbie wytrzeźwień.

Po wypiciu ostatniej porcji alkoholu spojrzeli na siebie ponownie. Wymieniając nieznaczne uśmiechy, obaj wstali i pierwszy przerwał tę ciszę Donald, którego samopoczucie psychiczne, jak i fizyczne pod wpływem wypitego płynu znacznie się poprawiło

– Zrobię coś do jedzenia. Ja przynajmniej jestem głodny i mam ochotę na jajecznicę, więc zapraszam również ciebie.

– Owszem, jestem głodny, ale najpierw pójdę zaopatrzyć nas w jeszcze jedną butelkę. Ta, którą wypiliśmy, nie odkryła przed nami oczekiwanych doznań.

Donald nie zwrócił uwagi na dziwne spojrzenie gościa przy wypowiadanych przez niego słowach. Wytłumaczył mu tylko, gdzie znajduje się pobliski sklep, i zamknął za nim drzwi. Sam zaś poszedł do kuchni, zapominając o przesyłce, jaką otrzymał przed kilkudziesięcioma minutami. Otworzył lodówkę, w której nie było niczego oprócz dwóch puszek z piwem, pojemnika pełnego jajek i kostki masła. Jajka lubił w każdej postaci, ale jednak jajecznica na maśle to było to, co najbardziej mu smakowało, i to nie ze względu na jej smak, tylko na prostotę i łatwość przyrządzenia tej potrawy. Wyciągnął potrzebne mu składniki, zresztą jedyne, jakie w tej chwili znajdowały się w lodówce. Ułożył je na metalowej tacy, obok gazowej kuchenki. Przy pomocy elektrycznej zapalniczki odpalił gaz i postawił patelnię na palącym się palniku. Wrzucił następnie twardy kawałek masła na rozgrzaną blachę, po której rozpływał się żółty tłuszcz. Wbił jajka na rozgrzane do odpowiedniej temperatury masło i mieszając je drewnianym widelcem, doprowadził jajka do lekkiego ścięcia, po czym zakręcił plastikowym kurkiem dopływ gazu. Przełożył gotową potrawę na dwa talerze, doprawiając obie porcje odrobiną soli. Przy talerzach z parującą jajecznicą postawił dwie schłodzone puszki piwa i podszedł do okna, podciągając zasłonięte żaluzje.

Za oknem roztaczała się zimowa aura, padał pierwszy śnieg tej zimy. Właśnie zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Choć wypita wódka dodała mu chwilowej otuchy, to jednak poczuł smutek, spoglądając na spadające płatki śniegu. Na pobliskim skwerku gromada roześmianych i zmarzniętych dzieciaków lepiła bałwana, tarzając się przy tym w miękkim puchu. Tymczasem po chodniku szedł zgarbiony staruszek, ciągnący drewniane sanki, na których wiózł świeżo ściętą jodłę. Kilkanaście metrów dalej trzech nastoletnich wyrostków stało bezczynnie, przestępując z nogi na nogę. W pewnym momencie jeden z nich wyciągnął przed siebie rękę, pokazując wskazującym palcem wolno idącego starszego człowieka. W jednej chwili cała trójka nachyliła się, lepiąc śnieżne gałki. Kilka sekund później rozpoczęło się bombardowanie śnieżnymi pociskami wolno człapiącego po miękkim śniegu staruszka ze świątecznym drzewkiem na drewnianych sankach.

Donald doznał dziwnego uczucia lęku o nieznanego mu przecież człowieka. Wpatrywał się w całe to zdarzenie, czując w sobie zimne uderzenia kołaczącego serca. Tym czasem większość piguł lądowała obok wybranego celu, ale w odstępie kilku sekund dwie z nich doleciały do wyznaczonego ruchomego punktu. Jedna ze śnieżnych gałek trafiła staruszka w głowę, zrzucając mu na pokryty śniegiem chodnik futrzaną czapkę i odkrywając łysą jak kolano głowę. Starzec nachylił się powoli i podniósł prawą ręką nakrycie głowy. Jego lewa ręka w tym czasie zatrzymała się w okolicach kręgów lędźwiowych, opierając się na kręgosłupie. Dało się z łatwością zauważyć, ile trudu sprawiło mu nachylenie się i podniesienie czapki. Gdy już to jednak uczynił, wykrzywiając twarz w grymasie bólu, druga piguła trafiła go w sam środek głowy. Rozległ się w tej chwili gromki śmiech rozradowanych nastolatków. Obok przechodziło wiele osób, nie zwracających uwagi na całe to zdarzenie, zajętych świątecznymi zakupami. No bo cóż mógł ich obchodzić ten starowina ze świątecznym drzewkiem na sankach, skoro ważniejszy dla nich w tej chwili był wigilijny karp i zawartość domowego barku na dwa świąteczne dni. Z drugiej jednak strony to może się cieszyli, że trójka znudzonych wyrostków wybrała właśnie jego na cel, a nie ich.

Patrzący na to wszystko Donald czuł smutek i zażenowanie. Zastanawiał się, dla kogo ten człowiek ciągnął tę choinkę. Może ma wnuki w wieku tych szczeniaków, które teraz w innej części miasta być może kradną radia z samochodów.

– Co to za kurewsko popierdolone życie – powiedział głośno do samego siebie, siadając przy stygnącym posiłku.

Zjadł sam śniadanie i wypił piwo bezpośrednio z puszki. Wypalił też kolejno jeden po drugim dwa papierosy, a jego nowy znajomy się nie pojawiał. Donald zastanawiał się przez ten czas, kim był ten człowiek, którego znał zaledwie od kilkudziesięciu minut. Czuł jednak do niego jakąś ukrytą sympatię i wieloletnie przywiązanie. Choć nieznajomy gość był cały czas tajemniczy, to jednak jego wizyta nie była na pewno przypadkowa. Samo to, że wypicie jednej butelki wódki okazało się niewystarczające do odkrycia powodu jego przybycia. Ale z drugiej strony na to patrząc, sam się zbytnio nie dopytywał nieznajomego o cel jego odwiedzin, choć w tej chwili jego ciekawość sięgała zenitu.

Postanowił pójść za nim i jak najszybciej to wszystko wyjaśnić. Wstał energicznie z drewnianego taboretu i podszedł do trzydrzwiowej szafy w przedpokoju. Stanął przed tą samą szafą, w której to chował się, gdy był małym chłopcem, szukając wśród ciemności bajkowych przygód. Sam nie wiedział, dlaczego właśnie teraz naszły go akurat te właśnie wspomnienia, ale też nie zaprzątał sobie tym zbytnio głowy. Przekręcił wystający z zamka klucz i pociągnął za niego drzwi dębowej szafy. Wyciągnął w pośpiechu potrzebne mu ubranie, zrzucając na podłogę upchaną na półkach garderobę. Włożył na siebie spodnie z jasnego sztruksu. Były trochę pomięte, lecz nie zwracał teraz na to zbytniej uwagi. Wciągnął bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem i czarny wełniany golf. Wpuścił koszulkę w spodnie, ściskając je szerokim skórzanym pasem. Zamknął skrzypiące na zawiasach boczne drzwi szafy i pociągnął za klucz sąsiednie, otwierając na oścież szeroki mebel. Nachylił się i wyciągnął z ciemnego wnętrza grube wełniane skarpety i wysokie skórzane buty z grubą podeszwą. Po tym wszystkim usiadł na małym, drewnianym krzesełku, wkładając na stopy grube skarpety i sznurując w szybkim tempie buty. Przyglądnął się swoim przybrudzonym glanom, na których były grudy zaschniętego błota. Jednak odpuścił sobie czyszczenie i szybko wstał i ściągnął z wieszaka jasną puchową kurtkę, którą w mgnieniu oka włożył na siebie, zasuwając ją błyskawicznym zamkiem pod szyję. Zamknął z trzaskiem podwójne drzwi trzydrzwiowej szafy, dopychając butem dolną krawędź i podszedł do wiszącego obok lustra. Tuż przy ogromnym zwierciadle z rzeźbionymi ramami na drewnianym haku wisiał dwumetrowy, szeroki szalik z czarnej wełny. Przerzucił go przez szyję, obwijając się podwójnie. Przez ten czas rozglądał się dookoła, poszukując wzrokiem czapki. Dojrzał ją wreszcie, leżącą przy drzwiach wejściowych. Była to wełniana, czarna czapka, ze śladami zaschniętych kropek błota. Podniósł ją, uderzył kilkakrotnie o kolano, po czym nałożył na głowę i podszedł z powrotem do lustra. Spojrzał na swoje odbicie, mrugając do siebie okiem i wyszedł ze swojego mieszkania, trzaskając za sobą drzwiami. Zbiegł szybko po stopniach klatki schodowej i wybiegł na ośnieżony chodnik. Skręcając w prawą stronę poślizgnął się i zatoczył, lekko tracąc równowagę, ale jednak zdołał się utrzymać na nogach i pobiegł dalej wzdłuż sześcioklatkowego bloku.

W odległości około dziesięciu metrów od wielkopłytowego budynku znajdował się ów sklep, do którego skierował swojego gościa ze szczurzą twarzą.

Dobiegł do jednopiętrowego budynku, przed którym stał rozłożony basen z wigilijnymi karpiami. Tuż przy zbiorniku stała kilkuosobowa kolejka, a w niedalekiej odległości od niej był również poszukiwany nieznajomy, w towarzystwie starego człowieka, poszkodowanego kilka minut wcześniej przez trzech nastolatków.

Donald popatrzył na nich, z ulgą, że znalazł bez kłopotu „szczurzą twarz”. Wzrok machinalnie przerzucił następnie na basen i zaczął się po chwili głośno śmiać. Przypomniał sobie, jak kilkanaście lat temu, wraz ze swoimi kolegami, Darbim i Centem, wrzucili do podobnego zbiornika sporą zawartość proszku do prania, z dodatkiem kilkunastu mydeł. Środki chemiczne w tamtych czasach, zresztą jak wszystko oprócz soli i octu, były towarem deficytowym. Każdy z trójki młodych ludzi naruszył domowe zasoby tych artykułów. Największy wkład w to przedsięwzięcie miał Cent, który uszczuplił zapasy w swoim domu, jak i w domu swojej niani. Przed oczami miał teraz widok brudnej, spienionej wody i pływające po powierzchni śnięte, zdychające ryby.

Donald ubawiony wspomnieniem z dzieciństwa, podszedł do basenu, spoglądając na pływające w nim ryby, po czym przeniósł wzrok na stojących nieopodal dwóch mężczyzn, stojących nieruchomo i patrzących mu prosto w oczy.

– Co tutaj robisz? — odezwał się Donald do poszukiwanego nieznajomego, nie zwracając uwagi na stojącego z nim człowieka.

– Czyżbyś może zapomniał, gdzie mieszkam? Chyba że teraz będziesz popijał sobie z tym starcem i jemu zawracał głowę swoimi dyrdymałami! – mówiąc to, cały czas czuł wbijający się wzrok ich obu.

Patrzyli, stojąc nieruchomo, na Donalda, który uśmiechał się nieznacznie, choć widać było, że ta sytuacja wcale go nie śmieszy.

– Nie zapomniałem – odpowiedział mu poszukiwany, cały czas wbijając w niego nieruchomy wzrok. – Próbuję tylko sobie wyobrazić minę człowieka, jego zdziwienie, frustrację i załamanie tym, jak ujrzał pieniącą się wodę i ryby wypływające na powierzchnię do góry brzuchem. – Popatrzył na Donalda z politowaniem i pogardą.

– I jednocześnie ty z politowaniem, smutkiem, złością, irytacją i nie wiem, z jakim jeszcze uczuciem patrzyłeś na trzech wyrostków, którzy, obrzucili zniedołężniałego starca śnieżkami. Uważasz pewnie, że to, co ty zrobiłeś wspólnie ze swoimi kolegami kilkanaście lat temu, było zabawne i nieszkodliwe!?

Donalda zamurowało. Stał jak wryty, nie wiedząc, co o tym powiedzieć. Wreszcie po kilku sekundach odezwał się drżącym głosem.

– Ty rzeczywiście czytasz w moich myślach!

– Nie muszę nic nigdzie czytać, wiem dużo więcej, niż myślisz. Mówiąc to, wypchnął przed siebie stojącego obok starca. – Spójrz na niego – powiedział uśmiechając się z lekka. – Tak będziesz wyglądał już niedługo. Może za dziesięć, a może już za pięć lat. Czas szybko mija, a ty, jeżeli nadal będziesz zdecydowany wciąż chwiejnie stąpać po ziemi, osiągniesz jego podobieństwo szybciej, niż myślisz.

Zaskoczony tym wszystkim, co działo się w tak krótkim czasie, Donald spojrzał na starca, przyglądając mu się uważnie, od stóp po głowę. Odległość, jaka ich dzieliła, nie przekraczała jednego metra. Patrząc na niego, zbladł. Miał wrażenie, że stoi przed lustrem i wpatruje się w swoje odbicie. Pofałdowana skóra na twarzy, pełna zmarszczek i zadrapań. Podkrążone, przekrwione oczy patrzyły na niego bez emocji. Siny nos, popękane, napuchnięte wargi i ten okropny uśmiech bezzębnych dziąseł. To było okropne uczucie, patrzenie na tego człowieka, który w tym momencie wydawał się własnym odbiciem niedalekiej przyszłości.

Po chwili ohydny, budzący odrazę zgarbiony starzec wyciągnął na powitanie przemrożoną i brudną rękę. Donald po krótkim zastanowieniu podał mu swoją dłoń. W ułamku sekundy poczuł, jak po całym ciele przechodzą mu dreszcze. Zapach kilkudniowego potu, zmieszany z wyziewami taniego alkoholu, jaki unosił się wokół starca, podrażnił jego żołądek. Po raz kolejny w dzisiejszym dniu poczuł na podniebieniu napływającą gęstą ślinę o słodko-gorzkim smaku. W tej samej chwili jego wnętrzności zaczęły zachowywać się jak rozpędzony wirnik pralki automatycznej. Poczuł w głowie wzmagające się dudnienie, tym razem przypominające prace młota pneumatycznego. Przed oczami świat zaczął mu wirować. Widział nieznane twarze, wpatrzone w niego wściekle. Jego nogi zmiękły, zataczał się, krążąc wokół własnej osi. Wreszcie zatrzymał się tuż przy basenie z karpiami i zwymiotował wprost do niego.

Dalszy rozwój wypadków odbył się poza jego świadomością. Upadł na ziemię bezwładnie, rozganiając i tak niewielką kolejkę.

Otworzył oczy i zobaczył znajomy sufit w swoim mieszkaniu. Minęło około pół minuty, zanim dotarło do niego, gdzie jest i dlaczego leży w łóżku. Uniósł głowę i spojrzał na siedzącego w fotelu człowieka ze szczurzą twarzą. Usiadł na łóżku, cały czas nie spuszczając wzroku z dziwnego osobnika, którego twarz coraz bardziej przypominała gryzonia. Nie mógł dłużej na niego patrzeć, odwrócił głowę, kierując wzrok na półlitrową butelkę, stojącą na niskiej ławie. Patrzył na jej dziwną etykietę, której kształt odzwierciedlał zarys żółwiej skorupy, w mieniących się różnobarwnych kolorach. Barwy nachodziły na siebie, ale nie było na niej żadnego napisu.

Po jakimś czasie Donald doszedł wreszcie do siebie, odzyskując pełnię siły fizycznej, jeżeli tak w ogóle można powiedzieć o człowieku, którego organizm przez ostatnie kilkadziesiąt godzin nie przyjmował nic poza wysokoprocentowymi płynami, nie licząc dzisiejszej jajecznicy.

Wstał z łóżka, łapiąc głębokie oddechy i usiadł na wolnym fotelu naprzeciw swojego gościa. Sięgnął po leżącą obok łóżka puchową kurtkę, z której wyciągnął paczkę czerwonych marlboro. Wyjął z niej papierosa, wkładając drżącą ręką do ust jego końcówkę, odrzucił paczkę z papierosami na blat stołu, z którego wziął pudełko zapałek. Jego ręce nieustannie dygotały. Jednak nie na tyle, by nie móc sobie odpalić papierosa. Kilkakrotnie zaciągnął się dymem, nie wyciągając z ust papierosa, po czym zgasił go, wbijając mocno w pustą popielniczkę, leżącą tuż obok półlitrowej butelki.

Podniósł wreszcie wzrok, marszcząc przy tym czoło i krzyknął:

– Co się tutaj, kurwa, dzieje!? Kim jesteś, skurwysynu!? Wyjaśnij mi, co ty kombinujesz? Wyjaśnij mi to!!!

– Po prostu straciłeś przytomność – odpowiedział mu łagodnym i wyważonym głosem. – Było spore zamieszanie, ale na szczęście obyło się bez przyjazdu karetki pogotowia i policyjnego radiowozu. Za zanieczyszczenie basenu z karpiami i poniesione przez ten incydent straty zapłaciłem z naddatkiem. Hodowca karpi kłaniał mi się w pas na widok zaproponowanej mu gotówki, pomógł mi cię dotransportować do twojego mieszkania.

– Co się dzieje, powiedz mi. Proszę? – spytał tym razem już łagodnym głosem. – Dlaczego do mnie przyszedłeś? – powiedział niemal płaczliwie.

– Moje przyjście do ciebie wiąże się z szansą innego spojrzenia przez ciebie na to, co się wokół ciebie działo, dzieje i być może będzie działo. Będziesz mógł skorzystać z szansy spojrzenia, dotknięcia, poczucia i przeżycia doznań, jakie mają tylko nieliczni ludzie na świecie. To, jak tę szansę wykorzystasz – i czy w ogóle z niej skorzystasz – zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Co z tym zrobisz i czy będziesz w stanie po dzisiejszym dniu stąpać dalej po ziemi, spotykać się z ludźmi i móc na siebie spojrzeć w lustrze, tego niestety nie wiem. Wiem za to, co czeka cię w najbliższej przyszłości w moim towarzystwie.

Zrobił krótką pauzę, spoglądając na półlitrową butelkę, po czym z powrotem spojrzał prosto w oczy Donalda, mówiąc dalej:

– Może się to źle skończyć, więc ostrzegam. Jeżeli powiesz mi teraz: „Wyjdź!”, to wyjdę i w ciągu godziny zapomnisz o naszym spotkaniu i tym, co się tutaj działo. Więc zastanów się, byle szybko, bo brak odpowiedzi potraktuję jako aprobatę.

Donald nie miał zamiaru się długo zastanawiać i pocierając dłońmi o sztruksowy materiał swoich spodni, powiedział:

– W swoim życiu miałem wiele szans, z których wykorzystałem tylko nieliczne. To, co mi proponujesz, jest w dalszym ciągu bardzo tajemnicze, ale na tyle dziwne i nieprawdopodobnie nieprawdopodobne, że twoje towarzystwo na dzisiejszy dzień jest dla mnie wyzwaniem, z którym chcę się zmierzyć. Zresztą cóż mam do stracenia, wylali mnie z pracy, od dwóch miesięcy nie płacę za telefon, lada chwila odetną mi prąd, a najpóźniej na wiosnę pewnie eksmitują mnie na bruk.

Wziął głęboki oddech, patrząc na leżące przed nim papierosy, jednak nie sięgnął po kolejnego.

Nieznajomy spojrzał na niego wzrokiem, który był z jednej strony aprobatą i pochwałą podjętej decyzji, z drugiej zaś strony wyrażał potępienie i jednocześnie zdziwienie. Po czym powiedział z kamienną twarzą:

– Ta butelka zawiera pół litra dobrze znanego ci płynu. – Wskazał palcem omawianą butelkę. Będziemy pili w pięćdziesięciogramowych kieliszkach, a to znaczy, że czeka nas pięć kolejek, podczas których znajdziemy się w innym wymiarze czasowym. Czyli jak łatwo policzyć, mamy do odwiedzenia pięć różnych wymiarów. Jesteś gotowy?

– Tak! – powiedział podniesionym, ale i drżącym głosem Donald. – Choć nadal nic z tego nie rozumiem, to dłużej i tak nie wytrzymam tej wciąż narastającej psychozy. Powiedz mi tylko, zanim to wszystko się zacznie, jak się nazywasz, bo nie lubię jednak pić z nieznajomym.

Mówiąc to, wysilił się na uśmiech, który jednak wykrzywił tylko jego twarz.

– Nazywam się Maksymilian Rat i urodziłem się dokładnie w tym samym czasie co ty.

Donald nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić, cały czas łudził się, że to wszystko, co się wokół niego dzieje, jest jednak sennym koszmarem i wreszcie się w pewnym momencie obudzi. Lecz z drugiej strony zdawał już sobie sprawę, że to jednak nie było snem i dotarło to już do niego. Patrzył na Maksymiliana i po całym ciele przechodziły mu dreszcze, gdy ten, tym samym ruchem doświadczonego barmana, napełniał przezroczystym płynem kieliszki.

Rat podniósł ze stołu oba i jeden z nich podał Donaldowi, unosząc jednocześnie swój kieliszek do ust, zarazem energicznie go przechylając. Donald nie zastanawiając się długo, zrobił to samo i zaraz poczuł we wnętrzu swojego ciała rozlewający się mocą wodospadu po jego żyłach rozgrzewający płyn, który wywoływał w nim niesamowity dreszczyk emocji. Coś takiego poczuł pierwszy raz w życiu. Było to coś niesamowicie trudnego do opisania słowami. Najdziwniejsze uczucie, jakiego doznał w życiu.

Czyste morze bez fal niewzburzone

Wysokie góry u swych szczytów zaśnieżone

Promienie słońca ciepłe przejrzyste

Powiewy wiatru muskające delikatnie wierzchołki drzew

Krople deszczu stukające w rytm skocznej melodii taniec rozpoczynają

Nieprzerwanie słowik do słońca przyśpiewuje

Tak dzieciństwo z nurtem rzeki

z odlotem bocianów

z unoszącym się płatkiem magnolii

Do świata twardych zasad i kanonów uciekają

Szybkim krokiem dobiegają

Wstępuje

Donald słyszał dźwięki spokojnej, lekkiej i melancholijnej, ale i rytmicznej muzyki, które dochodziły z wnętrza jego ciała. Przed oczami zaczęła mu się pojawiać mgła, która z sekundy na sekundę robiła się coraz gęstsza. Poczuł, że z wolna jego ciało zaczyna się unosić wśród coraz gęstszych, otaczających go kłębiących się obłoków, w rytmie pulsujących dźwięków. Cały czas był świadomy tego, co się z nim dzieje, lecz nie miał wpływu na ruchy swojego ciała, a szczególnie kończyn, które poruszały się jak macki pływającej ośmiornicy. Wciąż unosił się w górę, nic nie widząc wśród gęstych oparów kłębiącej się mgły. Zastanawiał się, czy jest obok niego Maks. Chciał go w pewnym momencie zawołać, ale jego usta były nieruchome, zesztywniałe, ścierpnięte i nabrzmiałe jak po zastrzyku dentystycznym. Nieczułe na ruchy mięśni jego twarzy. Na ciele czuł coraz większy opór przepływających obłoków. Nieustannie się unosił. Biały opar zmienił się w wilgotną i lepką masę. W nozdrzach poczuł przyjemny zapach, jednak trudny do opisania. Był to aromat, który po trochu przypominał zapach kwitnącej magnolii, zmieszany z zapachem unoszącym się wokół cukierni. Przed oczami, wśród kłębiących się obłoków, ukazał mu się rosnący i jednocześnie kwitnący krzew magnolii, z szerokoeliptycznymi liśćmi, wśród których wyrastały duże, piękne kwiaty o kielichowatych kształtach, u nasady lekko różowe, przechodzące w koralowe barwy. W pewnym momencie jeden z płatków pięknego kwiatka oderwał się od zwiniętego kielicha i falował, opadając wśród kłębiących się obłoków. Na jego zewnętrznej, ciemnoróżowej stronie leżała parująca, pulchna, ciemnobrązowa bułka pokryta lukrem, z której wnętrza wypływał ciemnogranatowy, gęsty sok z aromatycznym jagodowym zapachem. W tym też momencie Donald poczuł w ustach waniliowo-śmietankowy smak, który przyjemnie drażnił jego podniebienie.

Aromatyczny i smakowy lot ku nieznanej wysokości, wśród kłębiących się gęstych oparów, które przyjemnie łaskotały jego ciało, cały czas trwał. Delektując się przyjemnym zapachem i smakiem, nabierał w płuca głębokie oddechy, by wreszcie w pewnej chwili poczuć, że stoi na twardym podłożu.

Otaczająca go mgła rozrzedzała się coraz bardziej i po krótkiej chwili powietrze wokół było całkowicie przejrzyste i bezwonne.

Poczuł chłód przechodzący go od stóp na całe ciało. Okazało się, że stoi bosymi nogami na czarnej, lekko podmokłej ziemi, z której tylko gdzieniegdzie wyrastały małe kępki jasnozielonej trawy, której zaostrzone źdźbła miały czerwony kolor końcówek. Nad nim roztaczało się lazurowe niebo, z kilkoma białymi obłokami, przesuwającymi się wolno wokół świecącego w jaskrawoczerwonych kolorach słońca, zataczając dookoła niego okręgi, tworząc barwną aureole.

Rozglądał się wokół siebie wśród otaczającej go po horyzont pustki. Przyglądnął się następnie samemu sobie i okazało się, że jest całkowicie nagi. Dotykał palcami swojego ciała, głaszcząc delikatnie skórę, która była gładka i miękka, niczym ciało niemowlęcia. Rozglądał się w dalszym ciągu wokół siebie, próbując dojrzeć cokolwiek. Poszukiwał wzrokiem zarysu domów, kontur gór czy też ludzkich postaci, ale w zasięgu wzroku nie było dosłownie nic. Ogarniały go roztaczające się dookoła pustki.

W pewnym momencie wzrok jego padł na jedną z niewielu, wyrastających z ziemi kępek traw, przy której leżał płatek kwiatu magnolii, a na nim – bułka z jagodowym nadzieniem. Podszedł w to miejsce, czując w żołądku przejmujący głód. Zjadł ją błyskawicznie, co zaspokoiło jego głód w zupełności. Z leżącego u jego stóp płatka kwiatu magnolii i zerwanych ostrych ździebeł traw zrobił sobie prowizoryczne ubranie, zasłaniające genitalia.

Ubrany w magnoliowo-trawiastą szatę, spoglądał przed siebie w dal i po chwili dojrzał zbliżającą się z oddali postać, której zbliżaniu się towarzyszyły dochodzące z jaskrawoczerwonego słońca dźwięki jazzującej trąbki. Zarysy zbliżającej się postaci i głaskające jego słuch dźwięki muzyki wprowadziły go w przyjemny i lekki stan uspokojenia. Przyszła mu w tym momencie do głowy myśl, że taką właśnie muzykę można by przepisywać jako lekarstwo na dręczący go często stan apatii i przygnębienia, w ogóle taka właśnie muzyka mogłaby być lekiem na wiele innych dolegliwości psychicznych, a może i fizycznych.

Zbliżająca się do niego postać była coraz bliżej i choć widział ją dokładnie, to nie mógł określić, czym – lub kim – było to coś lub ktoś, stojące już w odległości dwóch metrów od niego. Przetarł wskazującymi palcami obu rąk oczy i wpatrywał się w postać małego, nieprzekraczającego jednego metra wysokości dziecka, z twarzą, na której rysował się szeroki uśmiech na wpół otwartych ust. Dzieciak mrugał długimi rzęsami spod których błyszczały niebieską barwą gałki oczne. Był całkowicie nagi, choć tej nagości w ogóle nie było widać. Całe jego ciało pokryte było masą różnokolorowych, migających kawałków, które tworzyły wielobarwny, zmieniający kolory kalejdoskop.

Chłopiec podszedł do Donalda, ujmując jego dłoń i obaj ruszyli w stronę, z której przybył mozaikowy stworek w mieniących się kolorach. Muzyka, jaka się wokół rozchodziła, nie wiadomo kiedy ucichła i poszła w całkowite zapomnienie. Donald nie potrafił określić czasu, jaki minął od zagłębienia się w opary kłębiących się obłoków do spotkania z chłopcem, ani czasu przebytej z nim wspólnie drogi. Całkowicie stracił rachubę mijających chwil. Szli obaj wśród otaczającego ich pustkowia, trzymając się za ręce, nie wypowiadając przy tym ani słowa.

Idąc z małym współtowarzyszem nieznanej wędrówki, czuł bijące od niego pozytywne wibracje, które wprowadzały go w stan rozluźnienia i obojętności. Nie myślał w ogóle o tym, dokąd ani po co idą. Jego myśli były gdzieś daleko poza nim. Był spokojny, obojętny i rozluźniony jak nigdy dotąd.

Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie poczuł, że tempo ich marszu spadło i idzie mu się coraz ciężej. Domyślał się, że idą pod górę, choć tylko się tego domyślał, bo rozglądając się dookoła nigdzie nie mógł dostrzec żadnego wzniesienia. Powoli, w miarę jednostajnej i niewidzialnej wspinaczki, następowały wokół nich zmiany. Na twarzy poczuł przyjemne powiewy chłodnego wiatru. Do nosa dochodziły coraz mocniejsze zapachy kwitnącej łąki. A z oddali do uszu dochodził gwiżdżący śpiew ptaków najróżniejszych gatunków, których głosy mieszały się ze sobą, doskonale jednak się synchronizując.

W pewnym momencie zatrzymali się, a przed ich oczami roztaczał się gęsty las, liściasty i iglasty. Dało się zauważyć przewagę dębów i świerków. Przez jego środek, wzdłuż wykarczowanego pasa, przechodziły szerokie tory kolejowe. Po nich właśnie w tej chwili w ślamazarnym tempie toczył się pociąg, złożony z kilkudziesięciu wagonów, zaprzężonych do ogromnej spalinowej lokomotywy, z której szerokiego, czarnego komina wydobywał się śnieżnobiały dym, tworzący długą smugę, układającą się w pofałdowaną serpentynę, która zamierała chwilowo, po czym z wolna ponownie się poruszała, tworząc pofałdowane wzory, zmieniające swoje układy.

Skład pociągu był zróżnicowany i dało się to od razu zauważyć. Na jego początku, tuż za lokomotywą, było kilka wagonów w jednolitym, ciemnożółtym kolorze, ze śnieżnobiałymi zasłonami w wielkich oknach. Pozostałą część pociągu tworzyło kilkadziesiąt wagonów towarowych. Ciemnoszare wagony były wypełnione po brzegi różnokolorową, gęstą substancją. Poruszała się ona w rytm stukających kół, przypominając zawiesistą galaretę.

Donald przyglądał się uważnie wolno jadącemu pociągowi, a jego wzrok zatrzymał się na ogromnej lokomotywie. Po chwili zauważył, jak na jego oczach parowóz zaczyna zmieniać kształty. Spoglądał na lokomotywę, która przybierała postać ogromnego żółwia, przekraczającego znacznie wymiary ciągniętych wagonów.

Żółwio-lokomotywa miała wystającą z przedniego otworu skorupy ludzką głowę. Zmęczoną, zalaną potem i pokrytą setkami zmarszczek twarz obolałego człowieka, który resztkami sił ciągnie za sobą ciężki skład, przekraczający jego siły, bez możliwości zatrzymania się i wytchnienia.

Tuż obok wolno toczącego się pociągu, na leśnej polanie, roztaczał się widok na niewielki akwen, tworzący zalew w kształcie przekroju piłki do rugby. Przy zwężonym miejscu zalewu wystawał wysoki pomost w kształcie zamkowej baszty. Po jednej stronie woda otoczona była stromym, kilkumetrowym wałem, pokrytym gęstą, zieloną trawą. Z drugiej zaś strony roztaczała się piaszczysta plaża, po której biegała gromada rozbawionych dzieciaków, podobnych do chłopca, z którym przyszedł Donald.

Ruszyli obaj w stronę bawiących się dzieci, które migały niczym odblaskowe szkiełka w promieniach słonecznych, tworząc mozaikowe barwy na ich szklących się i błyszczących ciałach. Mozaikowe maluchy były pełne dziecięcej energii, pluskając się nieustannie w wodzie i budując piaskowe budowle z plażowego surowca. Donald razem ze swym przewodnikiem dołączył się do wspólnej zabawy. Żadne z mozaikowych dzieciaków nie zwróciło jakiejś szczególnej uwagi na odróżniającego się od nich gabarytami nieznanego przybysza. On zresztą też nie odczuł różnicy, jaka dzieliła ich w wyglądzie zewnętrznym, a szczególnie we wzroście – Donald przewyższał ich niemalże dwukrotnie. I choć ta różnica była bardzo widoczna, to on sam nie odczuwał tego i w głębi duszy czuł pewność siebie i miał zarazem całkowite poczucie bezpieczeństwa, jakie wokół niego panuje. Czuł się wyśmienicie wśród mozaikowych stworków, pozbawionych i nie odczuwających, jak mu się wydawało, jakichkolwiek zmartwień i kłopotów.

Razem z nimi przystąpił do budowy ogromnego piaskowego zamczyska i mniejszych budowli otaczających okazałą konstrukcję. Wraz z kilkoma maluchami donosił w złożonych dłoniach wodę z pobliskiego zalewu. Biegali w tę i z powrotem, wypełniając wodą wykopany wokół zamku rów, który tworzył okalającą go fosę. Gdy zamek i pobliskie budowle były już na ukończeniu, jeden z mozaikowych malców, wykorzystując swe inżynierskie zdolności, z przyniesionych z pobliskiego lasu dębowych gałązek wybudował poruszający się zwodzony most, który za pomocą drewnianej dźwigni zamykał półokrągłą, łukowatą bramę i opadał, tworząc stabilną kładkę.

Po ukończeniu pracy wszyscy stanęli w pobliżu, podziwiając swe zwieńczone zwodzonym mostem dzieło. Każde z nich było pod wrażeniem, spoglądając z dumą na pracę swoich rąk. Donaldowi sprawiło to ogromną przyjemność, czuł dumę, że mógł przysłużyć się do zbudowania tak okazałych budowli, które w tym momencie przypominały mu bajkowy obrazek z animowanych filmów.

W pewnym momencie jeden z młodych budowniczych podszedł do wpatrzonego w piaskowe zabudowania Donalda i stanął tuż za nim. Zadarł głowę do góry i następnie przyłożył swe małe dłonie do zgięcia w jego kolanach. Popchnął go z całych swoich sił w stronę piaskowych zabudowań. Nogi mężczyzny ugięły się, tak że zwalił się wprost na zamek z piasku. Czuł, jak w zwolnionym tempie opada na świeżo powstałe budynki z nietrwałego materiału. Kiedy wydawało mu się, że już za ułamek sekundy jego twarz zetknie się z piaskowymi dachami, znalazł się w mieniącym się różnokolorowo tunelu.

Czuł, jak szybko spada. Leciał i okręcał się wokół własnej osi, wirując pośród błyskających mozaikowych kawałków, przypominających odblaskowe szkiełka, w milionach najróżniejszych z możliwych kolorów. Słyszał przejmujący świst, z drażniącą słuch muzyką przypominającą nieudolne dźwięki, które kilkuletnie dziecko próbuje z przymusu wydobyć z ogromnego akordeonu. Dzieciak usilne chce udanie wykonać muzyczne zadanie, z całą pewnością przekraczające jego wątpliwe umiejętności.

Nie dość, że dochodzące do uszu Donalda trójdźwięki i czterodźwięki, zdwojone oktawowo basami, wywoływały niesamowity jazgot, to na dodatek barwy migających wokół niego kolorowych cząsteczek stawały się coraz bardziej jaskrawe i kłujące jego wzrok. Próbował zatkać sobie dłońmi uszy, ale dźwięki w głowie zamiast cichnąć, stawały się coraz głośniejsze. Czuł, jakby miech grającego akordeonu przysuwał się do jego uszu. Nie mógł też zamknąć oczu, gdyż jego powieki zamarły nieruchomo, a przykładając sobie dłonie do oczu, czuł elektryzujące uderzenia odrzucające jego ręce od głowy.

Cały czas spadał z prędkością rozpędzającej się błyskawicy, okręcając się dookoła własnej osi. Drażniące dźwięki narastały, a zmieniające się jaskrawe kolory kłuły oczy.

Nie wiedział, co ma zrobić w takiej sytuacji, gdy poczuł w płucach rytmiczne kołatanie serca, które w miarę pulsujących, mocnych uderzeń zaczęło spowalniać jego opadający lot. Muzyka też stawała się coraz cichsza, a zmieniające się kolory powoli traciły jaskrawość, aż wyblakły całkowicie. Miał wrażenie, że opada w tym momencie na niewidzialnym spadochronie, dzięki któremu jego lot stał się teraz przyjemnym szybowaniem.

Zawisł w locie nieruchomo w powietrzu, spoglądając w dół. Kilkanaście metrów pod jego stopami rozciągał się bajkowy pejzaż małego miasteczka, z niewielki kamienicami, parkiem w centralnym punkcie miasta, kościołem z wysoką wieżą, ogromną synagogą i krętymi miejskimi uliczkami, po których poruszały się miniaturowe postacie. Miejscowość ta wydawała mu się znajoma, choć w tej chwili przypominała filmowy animowany kadr, w którego rogu wznosiło się ogromne zamczysko, z czterema wieżami i szeroką fosą wokół potężnych murów.

Spoglądał w dół, podziwiając bajkowe widoki, kołysząc się niczym pajączek na jednej z miliona pajęczych nici. Po chwili poczuł wzmagające się powiewy wiatru, które rozhuśtały jego bezwładne ciało. Wiatr się w dalszym ciągu wzmagał, aż wreszcie pękła pajęcza nić i poczuł, jak znów spada. Tym razem jednak nie rozpędzał się spadając. Kołysany powiewami wiatru, wylądował na szczycie niewielkiego wzniesienia.

Spadł na puszysty i miękki, ale i przeraźliwie zimny śnieg. Podniósł się energicznie, przestępując z nogi na nogę, rozglądając się dookoła. Górka była pełna dzieci zjeżdżających z niej na sankach i bezpośrednio na butach. Donald trząsł się jak galareta, szczękając głośno zębami. W odległości nie większej niż trzy metry od niego, przy sankach z podwójnym siedzeniem, stała siedmiolub może ośmioletnia dziewczynka. Ubrana była w królicze futerko, zapięte pod szyję. Na głowie miała wełnianą czapkę, a twarz opatuloną moherowym szalikiem. Wpatrywała się w stronę zmarzniętego nagusa, uśmiechając się niewinnie. Po chwili zamachała, przywołując go lewą ręką, zaś prawą dłonią wskazywała leżące na sankach kompletne zimowe ubranie.

– Ubieraj się – powiedziała, poprawiając czapkę.

Donald nie zastanawiając się w ogóle, podszedł do niej, przyjmując chętnie pełny ubiór, począwszy od grubych, wełnianych skarpet i skórzanych butów, sztruksowych spodni, koszulki z krótkim rękawkiem, flanelowej koszuli, wełnianego swetra, puchowej kurtki, skórkowych pięciopalczastych rękawic i kończąc na czapce z daszkiem i wełnianym szaliku. W kilka chwil włożył na siebie darowane mu ubranie, ale w dalszym ciągu przestępował z nogi na nogę, cały czas stukając zębami.

– Mam na imię Mika – odezwała się ponownie dziewczyna z okrągłą twarzą, małym noskiem, niebieskimi oczami i wystającymi spod czapki włosami w blond kolorze. – Chciałabym, żebyś zjechał ze mną na dół. Sama się boję – powiedziała prosząco, mrużąc przy tym oczy.

Donaldowi cały czas było zimno i nie miał ochoty stać w miejscu. Zgodził się na tę śnieżną eskapadę i usiadł za Miką na drewnianym siedzisku, podwyższonym lekko na końcu drewnianych sanek. Chwilę potem odepchnęli się nogami i z wolna ruszyli w dół. Górka nie była wysoka, ale dość stroma i mocno pofałdowana. Sanki z dwójką saneczkarzy rozpędzały się coraz bardziej i podskakiwały na nierównościach, co oboje odczuwali siedząc na twardych, drewnianych siedziskach.

Wokół nich zjeżdżało z górki sporo młodych amatorów białego szaleństwa, śmiejąc się, głośno krzycząc i wydając indiańskie dźwięki, przytrzymując i otwierając dłonią rozkrzyczane usta.

Sama jazda trwała około dwudziestu sekund, choć im obojgu wydawało się to o wiele dłuższe. Będąc już u podnóża górki, osiągając tym samym największą prędkość, wjechali na usypany ze śniegu podjazd, który imitował narciarską skocznię. Wjeżdżając na ten uskok, wybili się w górę, lecąc w powietrzu na odległość około dwóch metrów, po czym wylądowali na twardej, oblodzonej jezdni, przez którą przejechali pędem poślizgu. Zjeżdżając następnie z metrowego spadku, wjechali na oblodzony staw, po którym mknęli na okrągłych, metalowych płozach, zatrzymując się na jego końcu, wjeżdżając na niewielki pagórek. Był około dziesięciostopniowy mróz, więc możliwość załamania się lodu na zamarzniętym stawie nie wchodziła w rachubę, choć w przeszłości przypadki skąpania się w lodowatej wodzie na pewno nie raz się zdarzały.

Swoje szalone zjazdy powtarzali jeszcze kilkanaście razy, przy czym wchodzenie pod stromą i wyślizganą górkę było o wiele trudniejsze od zjazdu i niejednokrotnie o wiele bardziej niebezpieczne. Kończyła się często taka wspinaczka upadkiem i zjazdem w pozycji leżącej na sam dół.

Zabawa ta była też niebezpieczna, gdyż rozpędzeni saneczkarze wpadali prosto na jezdnię, która choć nie była zbytnio ruchliwa, to jednak co jakiś czas przejeżdżał po niej większy lub mniejszy pojazd mechaniczny lub sanie zaprzężone w konny zaprzęg. Lecz wśród rozbawionej dziatwy była, jak na takie warunki, dobrze zorganizowana grupa starszych uczestników zimowej zabawy. Na szczycie górki i przy miniaturowej skoczni, na jej dole, stali wyznaczeni strażnicy, dając sygnały o zbliżającym się niebezpieczeństwie na drodze. Ruch zjazdowy w tym czasie na górce ustawał, choć trafiali się też mali ryzykanci, żądni ekstremalnej przygody, mrożącej krew w żyłach. Byli jednak przechwytywani w trakcie zjazdu.

Donald i Mika odczuwali już zmęczenie krótkimi, ale też wyczerpującymi zjazdami i męczącą wspinaczką, która w przeciwieństwie do zjazdu trwała o wiele dłużej i niejednokrotnie kończyła się upadkiem u samego szczytu. Zjazd w pozycji leżącej na sam dół po pofałdowanym stoku nie należał do przyjemnych, a zmuszało to też do podjęcia kolejnej wspinaczki.

Postanowili zjechać po raz ostatni, ustawiając sanki na samym środku górki, w miejscu najbardziej wyślizganym. Oboje odepchnęli się nogami i wjechali w szklące się koryto, nazywane przez miejscowych, zjazdem śmierci. Mknęli z zastraszającą prędkością, podskakując na nierównościach, zjeżdżając w coraz szybszym tempie. Gdy już pokonali około jednej trzeciej dystansu, jak spod ziemi wyrosła przed nimi postać jednego ze strażników. Chłopak chciał powstrzymać pędzący pojazd z dwójką saneczkarzy. Rozpędzone sanki, obciążone parą siedzącą na nich, uderzyły przednią częścią zaokrąglonych płóz prosto w golenie piętnastolatka, który wydał z siebie głośny jęk. Podcięty rozpędzonymi sankami, przeleciał tuż nad ich głowami, wykonując w powietrzu pełny obrót i upadając z trzaskiem na plecy.

Ich sanki obróciły się dwukrotnie, robiąc szybkie piruety. Po kilku sekundach ponownie wpadły w wyślizgany i szklący się tor zjazdu śmierci.

Oboje w tym momencie zdali sobie sprawę z powagi sytuacji, w jakiej się znaleźli. Górka wokół nich była pusta, a oni z coraz większą prędkością zbliżali się do podjazdu imitującego skocznię. W uszach słyszeli przejmujący świst powietrza. Popatrzyli w tym momencie na drogę, do której zbliżali się coraz szybciej. Po ich lewej stronie jechały sanie zaprzężone w parę ogromnych koni pociągowych, z drzemiącym woźnicą, opatulonym po uszy w gruby barani kożuch. Z przeciwnej strony nadjeżdżała stara, zdezelowana ciężarówka. Kierowca samochodu bezustannie trąbił klaksonem, widząc jednocześnie śpiącego woźnicę i sunące w szybkim tempie sanki.

Donald wiedział, że nie ma szans na zatrzymanie rozpędzonych sanek ani zmianę kierunku jazdy. Jedyną w tej chwili szansą było przyśpieszyć i zdążyć przejechać przez jezdnię przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Położył się płasko na plecach, muskając tyłem głowy o twardą i oblodzoną nawierzchnię górki, przyciągając jednocześnie do siebie Mikę. Ścisnął ją obiema rękami. W ten sposób maksymalnie zmniejszyli opór powietrza, jednocześnie zwiększając prędkość zjazdu.

Leżeli na wznak, jadąc z maksymalną prędkością. Donald nie wiedział, czy jego mała współtowarzyszka zimowej eskapady ma otwarte oczy. On wpatrywał się w przepływające po niebie skłębione chmury, których kształty przypominały właśnie sanki z parą saneczkarzy.

W pewnej chwili Donald wyrwał się z chwilowego zamyślenia, które trwało ułamek sekundy, ale i tak było wytchnieniem przed zbliżającą się chwilą grozy. Poczuł wjazd na wzniesienie i wybicie się w powietrze rozpędzonych sanek. Na całym ciele czuł nieustanne mrowienie i dudniące bicie serca w piersiach. Nagle poczuł zetknięcie się sanek z twardym podłożem oblodzonej nawierzchni, uderzając jednocześnie tyłem głowy o twardy, chropowaty lód na drodze. Usłyszał głośne rżenie koni, a następnie przed oczami ukazały mu się przednie kopyta zerwanych na tylne nogi muskularnych, tysiąckilogramowych ogierów. Końskie grzywy rozwiewały się na ich ogromnych łbach, a szerokie otwarte szczęki ukazywały wielkie, pożółkłe uzębienie. Z otwartych pysków wydobywał się zwierzęcy krzyk i unosząca się para ciepłego, wydychanego powietrza.

Okazało się na szczęście, że woźnica w porę się ocknął z drzemki i poderwał zaprzęg, stawiając go dęba.

Przejeżdżając pod końskimi kopytami, usłyszeli za sobą stukot opadających kopyt, stykających się z oblodzoną nawierzchnią i roztrzaskujący się pod siłą ich uderzenia lód. Ułamek sekundy później wjechali w sam środek przejeżdżającej ciężarówki. Znaleźli się między przednią a tylną osią kół pojazdu. Słyszeli dokładnie pracę silnika wysokoprężnego. Patrzyli się na brudne podwozie samochodu i obracający się wał. Śmignęli w ułamku sekundy pod hamującym samochodem, jednak w ostatniej chwili prawe tylne koło ciężarówki, strąciło czapkę z głowy Donalda.

W następnej już chwili przed oczami ukazało się im słońce, z płynącymi po niebie obłokami. Wjechali rozpędzeni na zamarznięty staw i prześlizgnęli się przez trzaskający pod nimi lód, dojeżdżając szczęśliwie do jego końca.

Słyszeli za sobą głośne przekleństwa kierowcy zdezelowanej ciężarówki, jak i przebudzonego woźnicy. Zagłuszone to jednak było aplauzem i głośnymi wiwatami rozkrzyczanej dzieciarni na szczycie niebezpiecznej górki.

Wstali oboje z sanek, spoglądając za siebie w kierunku znikającego za parawanem kłębów coraz gęstszej mgły niewielkiego, ale też szalenie niebezpiecznego wzniesienia. Zostawili swój śnieżny pojazd na rozpuszczającej się tafli lodu, pokrywającej staw, od którego odbijały się czerwone promienie zachodzącego słońca. Szli następnie razem, trzymając się za ręce, po topniejącym pod nogami śniegu, który coraz bardziej lepił się do butów. W miarę przebytej drogi śnieg stawał się coraz bardziej rzadki i przebijały się przez niego coraz gęstsze kępki żółtozielonej trawy. Temperatura powietrza wokół nich radykalnie się zmieniła, co zmusiło ich do zrzucenia z siebie zimowego odzienia, które zostawili w miejscu, w którym się go pozbyli

W pewnej chwili, po kilkudziesięciometrowym marszu, znaleźli się pośród dziecięcych huśtawek, niewielkiej karuzeli, metalowych drabinek w przeróżnych kształtach, kilku piaskownic i niewielkich ławek. Stanęli pośrodku placu zabaw, obok jednopiętrowego budynku przedszkola, które świeciło pustkami, co widać było przez szeroko otwarte, wielkie okna.

Mika puściła dłoń Donalda i sama poszła w kierunku otwartej bramki, wychodząc na wąską ulicę, za którą znajdowało się duże podwórko.

Został sam, rozglądając się wokół siebie. Patrząc tak dookoła, zwrócił uwagę na wysokie drzewo, okryte mieniącymi się w mocno przejaskrawionych kolorach liśćmi. Choć liście swym kształtem przypominały kasztanowca, to ich ubarwienie tworzyło mieszaninę kontrastujących ze sobą kolorów. Na dolnej części drzewa liście błyszczały w srebrno-żółtych barwach, tuż nad nimi mieniły się w odcieniach błękitno-granatowych. W samym środku, na jego najbardziej zagęszczonej części, mieniły się w jaskrawoczerwonych kolorach, z widocznym na nich czarnym układem unerwienia. W tym też miejscu drżały, tak jakby były poruszane niewielkimi powiewami wiatru. Wyżej, na ścinającym się w ostry szpic wierzchołku, wśród zielonych i czerwonych liści rozkwitały setki kwiatów, mieniących się w żółtych kolorach.

Donald był pod wrażeniem, podziwiając niezwykłe drzewo. Stał nieruchomo wpatrzony w nie i nabierał do płuc głębokie wdechy. Na chwilę przytrzymywał nabrane powietrze, po czym wypuszczał je powoli. Po chwili zauważył, jak pień ogromnego drzewa, podobnie jak on, oddycha. W tym czasie poruszała się jego falująca kora, która zmieniała swe ciemne odcienie. Zarysował się na niej ciąg żył z płynącą w nich krwią. Widoczny też był na nim układ mięśniowy, przypominający zarys ścięgien i mięśni ludzkiej nogi. Nie trwało to jednak długo i po jakimś czasie pień drzewa wrócił do poprzedniej postaci. Liście jednak nie zmieniły mieniących się w najrozmaitszych odcieniach barw.

Wpatrując się nieustannie w przedziwne drzewo, dostrzegł, jak z jego wnętrza wyrastają cienkie gałązki, pnąc się ku górze. Wyrastały poza wierzchołek drzewa, układając się w plecioną drabinę, której ostatni szczebel sięgał otworu okiennego stojącego obok drzewa budynku.

Budowlą tą była żydowska synagoga. Był to potężny i bardzo zniszczony budynek, w kształcie równoległoboku, zwieńczony trapezowym dachem pokrytym zardzewiałą blachą, ze zwisającymi i pourywanymi rynnami. Ciemnoszare mury budzącego respekt i powagę, a jednocześnie lęk i obawę budynku były pełne odpadających i zwisających betonowych odłamków. Otwory okienne umieszczone były na trzech czwartych wysokości ścian. Szerokie i zarazem wysokie, zakończone łukami, pozbawione szyb, zabite były spróchniałymi deskami, które mijający czas wykrzywił na kształt litery C.

Gdy spoglądał na tę ogromną i okrutnie zniszczoną budowlę, dręczyła go nieodparta ciekawość, co skrywa się za tymi murami.

Podszedł do drzewa i wspiął się po pniu, z którego, jak na zawołanie, same wyrastały odrosty, ułatwiając mu wejście. Gdy już zagłębił się w gąszcz różnobarwnych liści, poczuł łechcące jego powonienie zapachy, przypominające aromat płynący z kwitnącego sadu owocowego, w którym jest kilkadziesiąt odmian najróżniejszych drzew owocowych. Na początku do jego nosa docierał mocny zapach kwitnącej jabłoni, poprzez gruszę, śliwę, wiśnię, czereśnię, morelę, brzoskwinię, a kończąc na zapachu dobywającym się z cytrusowych krzaków pełnych dojrzałych owoców, z których sok tryska niczym bijący strumień fontanny. Podparł się na zakrzywionym konarze, delektując się aromatami w gąszczu różnobarwnych liści.

Cały czas oddychał głęboko pełną piersią, czując wewnętrzny napływ energii, która dodawała mu odwagi przed dalszą wspinaczką w głąb różnokolorowej gęstwiny.

Napełniony zaczerpniętą energią, wchodził wyżej, docierając po niedługim czasie do wierzchołka drzewa. Wśród zielonych liści i kwiatów w żółtym kolorze zwisały owoce przypominające swym kształtem i wielkością cytryny o granatowym kolorze. Patrzył na nie przez chwilę, po czym wyciągnął rękę i zerwał owoc zwisający najbliżej niego. Cały czas przyglądał mu się uważnie, przykładając go wreszcie do nosa. Obwąchiwał go tak, jak młode szczenię, kierujące się zwierzęcym instynktem.

Zapach, jaki docierał do jego zmysłu węchu, przypominał mu aromat leśnych jagód zmieszany z intensywnym zapachem mięty. Nie zastanawiał się już dłużej i włożył owoc do szeroko otwartych ust. Przebił się przez twardą i chropowatą powłokę, zatapiając zęby w miękkim miąższu. Duża ilość soku, jaka rozlewała się wokół jego ust, skapywała mu ciurkiem po brodzie.

Jego oczy nagle zawirowały, po tym, jak poczuł niesamowicie dziwny smak na języku. Przypominało mu to na początku mocno przesłodzony sok winogronowo-ananasowy, który rozlał się mocą wodospadu we wnętrzu jego organizmu, by zaledwie po sekundzie przebił się smak się dużej ilości papryki chili. Po słodkiej ulewie poczuł palące go pieczenie. Na szczęście to też nie trwało zbyt długo i po krótkiej chwili poczuł przepływające mu przez gardło strumienie łagodzącej przełyk ostrej mięty, która z mocą huraganu ugasiła te płomienie.

To było niesamowicie dziwne uczucie. Najpierw – przelewający się przez przełyk strumień lukrowanego soku, który łagodnie gasił pragnienie, a w chwilę później ten sam sok wywoływał palący wnętrzności pożar, który jednak na końcu gaszony był mocnym powiewem miętowego wiatru.

Wpatrywał się jeszcze przez chwilę w egzotycznie zmodyfikowany owoc, lecz nie odważył się już więcej na kolejną próbę ugryzienia go. Odrzucił go bez żalu, ale jednak zerwał dwa wiszące owoce tuż nad jego głową. Nie wiedział sam, po co to robi, ale pomyślał, że może jeszcze mu się przydadzą. Schował je do kieszeni swoich szerokich spodni.

Po cienkich, ale mocnych, splecionych na kształt drabiny gałęziach doszedł na drżących nogach do wykrzywionych na kształt litery C desek w otworze okiennym. Prześlizgnął się pod nimi nie bez trudu, ocierając sobie ramiona wystającymi z nich drzazgami. Usiadł na szerokim murze, masując dłońmi otarte ramiona.

W środku bóżnicy panowały nieprzeniknione ciemności. Nigdy nie lubił, gdy było ciemno, zawsze bał się wejścia do piwnicy. Choć u niego w piwnicy było światło elektryczne, zawsze szedł tam wyposażony w latarkę. Czasem próbował się zastanawiać, skąd u niego ten lęk przed ciemnością, ale jakoś nigdy nie mógł tego wyjaśnić. Była to jedna z najciemniejszych zagadek jego krótkiego – choć może i już długiego życia.

Teraz wbijał wzrok w mroczny środek niewidzialnej synagogi. Poruszał głową we wszystkie strony, próbując cokolwiek dojrzeć. W pewnej chwili poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie, a on sam znalazł się na krzesełku rozpędzającej się karuzeli. Wirował we wnętrzu mrocznej świątyni. Jego obroty nabierały coraz większej prędkości, falując na różnych wysokościach, wzbijał się w górę, tracąc na chwilę prędkość, po czym opadał rozpędzając się i ponownie wzbijał się pod kopułę, hamując z wolna, lecz nie zatrzymując się całkowicie. Po wykonaniu kilkudziesięciu obrotów, wywołujących niesamowity dreszcz emocji, zawisł tuż pod kopułą wysokiego sufitu.

Wisiał nieruchomo zawieszony w próżni, rozglądając się dookoła wśród ogólnych ciemności. W pewnym momencie jednak zaczęło się robić coraz jaśniej, a wszystko to za sprawą rozpalających się na jego oczach woskowych świec w siedmioramiennych świecznikach, ustawionych na samym środku szerokich okien, zakrytych spróchniałymi deskami. Palące się menory po kilkunastu sekundach rozgoniły panujący we wnętrzu mrok. Gdy już zrobiło się całkiem jasno, Donald mógł podziwiać z góry, od środka, średniowieczne miejsce studiowania Tory.

W samym środku świątyni stała kilkunastoosobowa grupa ortodoksyjnych Żydów, ubranych w czarne, sięgające do kolan płaszcze i szerokie kapelusze. Wykonywali rytmiczne ruchy całym ciałem, bełkocząc pod nosem aramejsko-hebrajską modlitwę, wysławiającą wielkość Boga. Jeden z nich, stojąc oddalony od całej reszty o kilka kroków, odmawiał najgłośniej kadisz. Jego zachrypły głos odbijał się echem pod kopułą bogato rzeźbionego sufitu.

Przy wschodniej ścianie synagogi, pokrytej wersetami Tory, na wielkich kamiennych schodach, siedzieli dwaj mężczyźni, ubrani w szaty z czasów cesarstwa rzymskiego. Jeden z nich trzymał w ręku wielki młot, osadzony na grubej rękojeści, którym uderzał w kamienny stopień z taką lekkością, jakby to było niewiele ważące piórko. Można się było domyśleć, że był to Juda Machabeusz, który zwyciężył wojska syryjskie w bitwach pod Emaus, zdobywając następnie Jerozolimę, tym samym przywracając w niej kult Jahwe. Stukał bezustannie wielkim młotem, powtarzając wciąż słowo CHANUKKA. Kiwał potakująco głową, słuchając szepczącego mu do ucha mężczyzny. Był nim zapewne wysłannik rzymskiego cesarza, proponujący mu zawarcie układu z Rzymem, co umocni jego pozycję przed bitwą pod Elasą.

W odległości jednego metra od nich działo się zgoła co innego. Na niewielkim wzniesieniu stał wódz narodu izraelskiego, a był nim sam Mojżesz. Jego ręce uniesione w górę dodawały mu wielkości do i tak znaczącego wzrostu. Opowiadał wpatrzonej w niego kilkunastoosobowej gromadzie dziesięcioletnich chłopców z kruczoczarnymi zakręconymi pejsami o objawieniu się mu Jahwe w krzaku ognistym, przejściu suchymi stopami przez Morze Czerwone, mannie na pustyni i otrzymaniu na górze Synaj praw wyrytych na kamiennych tablicach. Nie wszyscy jednak chłopcy byli zainteresowani opowieściami starca. Dwóch chłopców bardziej fascynowała żaba, którą jeden z nich trzymał za korpus i głowę, a drugi za pomocą ręcznej pompki rowerowej wtłaczał w nią przez odbyt powietrze. Po chwili płaz przybrał okrągłe kształty niewielkiego balonu, który położyli w metalowej balii, wypełnionej do połowy wodą. Bezbronne zwierzę usilnie próbowało poruszać kończynami, kołysząc się po tafli wody. Przypatrując się zabawie swoich rówieśników, jeden z chłopców odpalił sobie papierosa, krztusząc się przy tym i wypluwając nadmiar śliny do balii z gnębionym i bezbronnym płazem. Przyłożył następnie rozżarzoną końcówkę do nabrzmiałej i trzykrotnie przekraczającej swoje normalne rozmiary żaby. Ułamek sekundy później wystrzeliła z hukiem, unosząc się nad ich głowy, po czym spadła rozerwana pod nogi przemawiającego starca. Zwierzę poruszało jeszcze przez krótką chwilę konwulsyjnie kończynami.

Mojżesz opuścił uniesione znad głowy ręce, spoglądając na konającą żabę, po czym obrzucił srogim wzrokiem całą gromadę chłopców. Malcy w tej chwili cicho i niewinnie patrzyli mu prosto w oczy. Ze smutnym, poważnym i srogim wyrazem twarzy, z przenikającym groźnym spojrzeniem, utkwił wzrok w trójce winnych tego całego zdarzenia chłopców z anielskimi twarzami niewiniątek.

– Cóż czynicie! – krzyknął gromko. – Czy taką wiedzę wyciągacie z danych nam wszystkim dziesięciu przykazań?

Chłopcy patrzyli mu prosto w twarz, po czym ten, który przypalił żabę papierosem, zapytał:

– Czyż wyrządziliśmy jakieś zło lub krzywdę albo, co gorsza, zabiliśmy bliźniego swego!?

Mojżesz zakrył twarz dłońmi, wzdychając głośno uniósł ręce ku górze. Zmarszczył czoło, zadzierając głowę, popatrzył na palący się siedmioramienny świecznik i zawołał głosem, którego echo rozchodziło się po wnętrzu synagogi.

– Jakimiś nas, Jahwe, stworzyłeś, takich nas masz! – Mojżesz odszedł, dopowiadając następne zdanie już znacznie zniżonym głosem. – Ciekawe tylko, czy na pewno nas stworzyłeś na podobieństwo swoje? – drapiąc się po twarzy, odszedł ze spuszczoną głową.

Przy południowej ścianie świątyni, na której widniał ogromny szyld z napisem złotymi literami „LUDOWY BANK ŻYWNOŚCIOWY”, stał na trzech nogach fortepian koncertowy Steinway, z otwartym pudłem przypominającym ptasie skrzydło. Na instrumencie tym skoczne dźwięki wystukiwał łysawy klezmer z pokrytą zmarszczkami twarzą, na której kłębiła się gęsta broda w złocistym kolorze. Wtórowała mu tęga skrzypaczka, podrygując rytmicznie w takt wydobywającej się z drewnianego instrumentu, muzyki. Poruszała przy tym z niesamowitą gracją szerokimi biodrami.

Tuż obok pary grających muzyków ustawiona była wielka sztaluga z naciągniętym na nią płótnem. Stał przy niej sam mistrz Chagall, który malował właśnie „Króla Dawida”. Ekspresywność kolorów, jaka biła z powstającego obrazu, niesamowicie kontrastowała z surowym i szarym wnętrzem synagogi. Nad głową malującego obraz artysty, zataczając ósemki, latał ognisty ptak, tworząc wokół jego powstającego dzieła atmosferę pełną liryzmu, fantazji, snu i baśni.

Nieopodal malarza przy zachodniej ścianie kłębiła się spora grupa piskliwych i rozkrzyczanych kobiet. Czarnowłose panie zajmowały się właśnie praniem, a następnie rozwieszaniem męskiej bielizny. Śpiewały, niesamowicie fałszując, piosenki w języku jidysz. Śpiew ich mieszał się z ogólną paplaniną na tematy błahe, nieistotne i niepasujące do sytuacji, w jakiej obecnie się znajdowały. Przekrzykiwały się nawzajem, robiąc przy tym głupawe miny; udawały, że usłyszane opowieści bardzo je interesują. Rozbryzgiwały przy tym wokół siebie spienioną wodę, trąc bieliznę o pofałdowane tary, zanurzone w metalowych baliach pełnych mydlanej cieczy.

Jedna