Dziewczyna z listu - Emily Gunnis - ebook + książka

Dziewczyna z listu ebook

Emily Gunnis

4,3

Opis

Ivy zaszła w ciążę jako nastolatka i w 1956 roku została wysłana do St Margaret – domu dla niezamężnych matek w południowej Anglii, prowadzonego przez zakonnice. Jej córeczka została później oddana do adopcji, lecz Ivy nigdy nie opuściła St Margaret.

60 lat później dziennikarka Samantha odkrywa jej listy, w których dziewczyna błaga ukochanego, żeby wyrwał ją z St Margaret nim będzie za późno. Samantha wszczyna dochodzenie i odkrywa mroczną historię zakładu prowadzonego przez zakonnice.

Jaki los spotkał setki kobiet i ich dzieci, które tu trafiły? Jaki ma to związek z niewyjaśnionymi zgonami, tak częstymi w tej dziwnej okolicy?

Dziewczyna z listu wciąga od samego prologu – jeśli się go przeczyta, nie sposób odłożyć książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (117 ocen)
69
23
20
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału THE GIRL IN THE LETTER

WydawcaUrszula Ruzik-Kulińska

Redaktor prowadzącySylwia Ciuła

RedakcjaMaria Wirchanowska

KorektaEwa Grabowska Marzenna Kłos

Copyright © 2018 Emily Gunnis Copyright © for the Polish translation by Anna Zielińska, 2019

Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Warszawa 2019

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Skład i łamaniePiotr Trzebiecki

Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32www.dressler.com.pl

ISBN 978-83-813-9486-4

Dla mamy

Brakuje mi naszych spacerów, naszych rozmów, Twojej miłości życia. Zawsze mówiłaś: „Nie płacz, wszystko zapisuj”. A więc obiecuję spróbować…

*

Moja świeca z dwóch końców się pali, Spłonie przez noc; Lecz wrogom moim i przyjaciołom Nim zgaśnie całkiem, Da światła moc.

Prolog

Piątek, 13 lutego 1959

Najdroższa Elviro!

Nie wiem, od czego zacząć.

Jesteś jeszcze małą dziewczynką i z trudem szukam słów, które pozwolą Ci zrozumieć, dlaczego decyduję się opuścić ten świat i Ciebie. Jesteś moją córką, co prawda nie rodzoną, ale ukochaną w sercu i ono teraz ściska się z bólu, bo wiem, że to, co zrobię, jeszcze pogłębi cierpienie, które się stało Twoim udziałem w ciągu długich ośmiu lat Twojego krótkiego życia.

Ivy przerwała pisanie i zmieniła pozycję, chcąc uspokoić drżenie ręki z długopisem. Rozejrzała się po dużej suszarni, gdzie się ukryła. Na długich drągach podciągniętych linami pod sufit tłoczyły się prześcieradła i poszwy starannie wyprane spierzchniętymi, opuchniętymi dłońmi ciężarnych dziewcząt w pralni klasztoru St Margaret’s. Sucha bielizna trafi do prasowalni, a stamtąd na niczego nieświadomy świat. Ivy wróciła do pisania.

Elviro, gdyby nie Ty, już dawno zrezygnowałabym z walki i nie tkwiła dłużej w tym miejscu. Od chwili, kiedy odebrano mi Rose, nie znajduję w życiu ani odrobiny radości. Matka nie potrafi zapomnieć o swoim dziecku, tak samo jak ono nie potrafi zapomnieć matki. Gdyby Twoja mama żyła, na pewno cały czas myślałaby o Tobie.

Kiedy uciekniesz z tego miejsca – a wiem, kochanie, że dasz radę – musisz Ją odnaleźć. W zachodach słońca, w kwiatach, we wszystkim, co sprawia, że tak słodko się uśmiechasz. Bo Ona jest w powietrzu, którym oddychasz, wypełnia Twoje płuca, karmi Twoje ciało tym, co potrzebne do przetrwania, abyś mogła rosnąć, nabierać siły i żyć pełnią życia. Byłaś kochana, Elvi, w każdej minucie każdego dnia, kiedy rosłaś w brzuchu swojej mamy. Musisz w to wierzyć i zabrać tę wiarę ze sobą.

Znieruchomiała nad pomiętą kartką listu rozpostartą na podłodze, słysząc kroki nad głową. Czuła, że jej oddech staje się echem łomotania serca, a ciało pod brązowym kombinezonem pokrywa się warstewką potu. Wiedziała, że ma niewiele czasu, niedługo wróci siostra Angelica i zatrzaśnie to jedyne okienko w ciągu dnia, kiedy jej nie pilnują. Spojrzała na kartkę pokrytą koślawymi literami. Przed oczami stanęła jej śliczna twarz Elviry i walcząc ze łzami, Ivy wyobraziła sobie, jak dziewczynka wodzi szeroko otwartymi brązowymi oczami po liście, który drży w jej bladych palcach, kiedy dociera do niej jego treść.

Masz tu klucz, dołączam go do listu. To klucz do tunelu i Twojej wolności. Ściągnę na siebie uwagę siostry Faith, lecz pamiętaj, nie będziesz mieć dużo czasu. Gdy tylko odezwie się alarm, siostra Faith wyjdzie z prasowalni i wtedy musisz uciekać. Natychmiast. Otwórz kluczem te drzwi w głębi pomieszczenia, zbiegnij po schodkach, skręć w prawo na cmentarz. Nie oglądaj się za siebie i biegnij ile tchu do domku gospodarczego.

Mocno podkreśliła to zdanie, wygniatając długopisem dziurę w papierze.

Wybacz, że nie starczyło mi odwagi, żeby Ci to powiedzieć, ale bałam się, że się zdenerwujesz i nas czymś zdradzisz. Kiedy przyszłam do Ciebie wczoraj wieczorem, myślałam, że pozwolą mi wrócić do domu, lecz niestety, tak się nie stanie, mają wobec mnie inne plany, a więc muszę sama wyrwać się z St Margaret’s, a to daje Ci szansę ucieczki. Musisz pozostać w ukryciu do niedzieli rano, czyli przez dwie doby, postaraj się więc zabrać ze sobą koc. Nikt nie może Cię zobaczyć.

Ivy tak długo przyciskała zębami dolną wargę, że poczuła w ustach metaliczny smak krwi. Nie otrząsnęła się jeszcze po porannym włamaniu do biura matki Carlin. Oczekiwanie, że odnajdzie w teczce dane swojego dziecka, zmieniło się w szok, kiedy odkryła, że nie ma tam śladu informacji o miejscu pobytu Rose. Zamiast tego znalazła sześć listów. Pismo do miejscowego szpitala psychiatrycznego opatrzone pieczątką w narożniku z prośbą o natychmiastowe przyjęcie jej na oddział oraz pięć swoich listów, w których błagała Alistaira, żeby przyjechał do St Margaret’s po nią i dziecko. Listy były ciasno obwiązane recepturką, a na każdej kopercie znajdowała się adnotacja napisana ręką Alistaira: „zwrot do nadawcy”. Podeszła do malutkiego okna w tym ciemnym, piekielnym biurze, gdzie doświadczyła tyle bólu, i zapatrzyła się na wschód słońca, wiedząc, że to jej ostatni świt w tym miejscu. A potem wzięła z biurka matki Carlin kopertę, wcisnęła do niej listy do Alistaira, napisała na niej adres swojej matki, wsunęła kopertę pomiędzy listy do wysłania na tacce, po czym, skradając się na palcach, wróciła na górę, do łóżka.

Brak nadziei na odzyskanie wolności i odnalezienie Rose odbiera mi siłę. Ale Ty, Elviro, możesz ją w sobie znaleźć. Wiem z Twoich akt, że masz siostrę bliźniaczkę. Ma na imię Kitty i prawdopodobnie nie wie o Twoim istnieniu. Twoja rodzina nosi nazwisko Cannon i mieszka w Preston, a więc w każdą niedzielę uczestniczy tutaj we mszy. Czekaj w domku gospodarczym, dopóki nie usłyszysz dzwonów. Gdy wieśniacy zaczną się schodzić, ukryj się na cmentarzu i wypatruj siostry. Chociaż będzie inaczej ubrana niż Ty, na pewno ją rozpoznasz. Postaraj się ściągnąć na siebie jej uwagę, ale zrób to tak, żeby nikt inny tego nie widział. Ona Ci pomoże.

Nie bój się ucieczki i życia niosącego nadzieję. Szukaj w ludziach dobra i odpłacaj im dobrem.

Kocham Cię i zawsze będę Ci towarzyszyć, trzymając Cię za rękę.

A teraz uciekaj, kochana. UCIEKAJ!

Całuję

Ivy

Drgnęła, gdy szczęknął zamek w drzwiach suszarni, w której razem z Elvirą spędzały tak wiele czasu. Weszła siostra Angelica. Obrzuciła Ivy spojrzeniem gniewnie zmrużonych oczu zza okularów w metalowych oprawkach, które tkwiły na bulwiastym nosie. Dziewczyna czym prędzej poderwała się z podłogi i wsunęła list do kieszeni kombinezonu. Stała ze spuszczonymi oczami, uciekając wzrokiem przed zakonnicą.

– Skończyłaś? – warknęła siostra Angelica.

– Tak. Siostra Faith powiedziała, że mogę dostać trochę płynu odkażającego. – Wcisnęła rozdygotane dłonie do kieszeni.

– Po co?

Czuła wwiercające się w nią spojrzenie zakonnicy.

– Kilkoro dzieci ma wrzody w buzi i nie może jeść.

– Te dzieci to nie twoja sprawa – odparła gniewnie siostra. – I tak im się poszczęściło, że mają dach nad głową.

Ivy stanęły przed oczami rzędy łóżeczek z niemowlętami, które leżąc wpatrzone gdzieś przed siebie, już dawno zrezygnowały z płaczu.

– Po ten płyn musiałabym pójść aż do magazynku – wysyczała zakonnica – a taca z kolacją dla matki Carlin czeka. Myślisz, że mam mało roboty?

– Chciałam tylko być pomocna, siostro. Czy tak nie jest najlepiej dla wszystkich?

Siostra Angelica obrzuciła ją wściekłym spojrzeniem, włoski sterczące z brodawki na podbródku lekko drgnęły.

– Nie będzie ci lekko tam, gdzie cię wysyłają.

Kiedy zakonnica, kierując się do wyjścia, szukała w pęku klucza, żeby zamknąć za sobą drzwi, Ivy w przypływie rozpaczliwej energii podniosła trzęsące się ręce, zaczerpnęła powietrza, rzuciła się przed siebie, chwyciła ją za habit i z całej siły pociągnęła. Siostra zachłysnęła się i z łomotem runęła na podłogę. Dziewczyna usiadła na niej okrakiem i jedną dłonią przyciskając jej twarz do podłogi, drugą wyszarpnęła klucze przypięte do paska. Kiedy zakonnica otwierała usta do krzyku, Ivy uciszyła ją siarczystym policzkiem.

Dysząc ciężko, z sercem łomoczącym w gardle ze strachu i emocji, zerwała się z podłogi i wybiegła z pralni, zatrzaskując za sobą drzwi. Z trudem wybrała właściwy klucz drżącymi rękami. Wreszcie udało jej się wsunąć go do dziurki i przekręcić dokładnie w chwili, gdy zakonnica szarpnięciem za klamkę usiłowała otworzyć drzwi.

Ivy zamarła na moment, łapiąc oddech. Potem odczepiła duży mosiężny klucz do drzwi zamykających tunel i zawinęła go w list do Elviry. Uniosła ciężkie wieko zsypu na bieliznę, pocałowała zwitek, spuściła go na dół do prasowalni i nacisnęła brzęczyk. Oczyma duszy widziała dziewczynkę, która jak zawsze pod koniec dnia cierpliwie czeka na kolejną porcję suchej bielizny do prasowania. Nogi ugięły się pod nią ze wzruszenia, zaszlochała, zgiąwszy się wpół.

Siostra Angelica wzywała pomocy, młócąc pięściami w drzwi. Ivy po raz ostatni obejrzała się na korytarz, który prowadził do prasowalni i do Elviry, odwróciła się i puściła biegiem. Minęła frontowe dębowe drzwi. Miała do nich klucz, ale za nimi był jeszcze wysoki ceglany mur zakończony drutem kolczastym. Nie starczyłoby jej ani siły, ani odwagi, żeby się po nim wspiąć.

Powróciło wspomnienie dnia, gdy przyjechała do tego miejsca przed wieloma miesiącami. Zobaczyła siebie, jak dzwoni potężnym dzwonkiem u bramy, jak z wyraźnie zaznaczającym się brzuchem niezdarnie drepcze za siostrą Mary Francis podjazdem, taszcząc walizkę, jak się waha, przekraczając próg St Margaret’s. Myślała o tym wszystkim, kiedy biegła po schodach, pokonując po dwa trzeszczące stopnie naraz. Na górze odwróciła się jeszcze i zbeształa w myślach tamtą dziewczynę, którą kiedyś była. Że też wtedy nie uciekła!

Skradała się na palcach podestem, lecz ponaglona szmerem zbliżających się głosów puściła się biegiem do drzwi u stóp schodów do dormitorium. W budynku panowała względna cisza, wszystkie dziewczęta były na kolacji, jadły w milczeniu, bo obowiązywał zakaz rozmów. Jedynie płacz niemowląt w sali dla dzieci odbijał się echem od ścian. Wkrótce matka Carlin dowie się o jej postępku i postawi cały klasztor na nogi.

Gdy przebiegała pomiędzy rzędami łóżek w dormitorium, rozległ się przeraźliwy dźwięk dzwonka alarmowego. Dopadłszy okna, Ivy w drugim końcu sali zobaczyła siostrę Faith. Uśmiechnęła się do siebie mimo panicznego strachu. Skoro zakonnica przybiegła tutaj, to znaczy, że Elvira jest sama.

– Niech siostra ją zatrzyma, szybko! – doszedł ją krzyk matki Carlin.

Wdrapała się na parapet i kluczem siostry Angeliki otworzyła okno. Oczyma duszy zobaczyła, jak Elvira pod osłoną nocy wybiega z tunelu na wolność. Gdy siostra Faith już wyciągała rękę, żeby przytrzymać ją za kombinezon, Ivy rozpostarła ramiona i skoczyła.

Rozdział pierwszy

Sobota, 4 lutego 2017

– Masz gotowy materiał?

Sam zaciągnęła ręczny hamulec poobijanego vauxhalla novy, żałując, że to nie pętla na szyi szefa działu wiadomości.

– Nie, nie mam. Dopiero dotarłam na miejsce. Musiałam przejechać kawał drogi z Kentu, chyba pamiętasz?

– Kto jeszcze tam jest? – warknął Murray do telefonu.

Sam, wyciągając szyję, przyjrzała się tym samym co zwykle gościom, stojącym w mżawce przed rzędem ładnych szeregowców oddzielonych od drogi wypielęgnowanymi trawnikami.

– Umm, Jonesey, King… a Jim już stoi pod drzwiami. Po co w ogóle mnie wysłałeś, skoro to jego działka? – Przyglądała się, jak jeden ze starych wyjadaczy „Southern News” Agency próbuje wśliznąć się do domu. – Jeszcze pomyśli, że za nim łażę.

– Uznałem, że w tym wypadku może się przydać kobiece podejście – odparł Murray.

Sam zerknęła na zegarek. Czwarta po południu – dzienniki ogólnokrajowe idą do druku. Wyobraziła sobie scenkę rozgrywającą się teraz w redakcji. Murray z telefonem przy uchu wykrzykuje polecenia do wszystkich wkoło, jednoczenie podziwiając swoje odbicie w przeszklonej gablocie z tytułami sensacyjnych artykułów z okładek „Southern News”. Koop, otoczony filiżankami wystygłej kawy i zeschłymi kanapkami tłucze w klawiaturę, nerwowo szarpiąc potargane włosy, a Jen, żując nicorette, gorączkowo wydzwania do swoich kontaktów, usiłując zapchać luki w materiale. Kiedy Murray się z nią rozłączy, natychmiast zadzwoni do „The Mirror” albo do „The Sun” i kłamiąc w żywe oczy, oznajmi, że Sam już zajęła się tą sprawą i niech nie wchodzą jej w drogę.

– Wcale nie jestem pewna, czy to sprawa dla mnie – powiedziała, przeglądając się we wstecznym lusterku i przy okazji kątem oka zerkając na urodzinowy bukiet dla babci więdnący na tylnym siedzeniu. Miała być u Buni godzinę temu, przejąć Emmę i przygotować urodzinową kolację.

– No cóż, cała redakcyjna śmietanka wyjechała już na rozdanie nagród Press Awards. Nie masz wyboru.

– Świetnie. Dobrze wiedzieć, że jestem redakcyjnymi fusami – mruknęła.

– Zadzwoń do mnie, jak będziesz coś miała – polecił i się rozłączył.

– Kutafon!

Sam rzuciła wysłużony telefon na fotel pasażera. Niewątpliwie liczba godzin, które dziś przepracowała za swoją marną pensyjkę, zahaczała o niewolnictwo, a teraz jeszcze oczekiwano od niej, że wtargnie do tego domu, żeby naciągnąć na rozmowę biednych ludzi pogrążonych w żałobie.

Przycisnęła opuszki palców do powiek i zaczęła je masować. Zanim została matką, wydawało jej się, że wie, co to znużenie. Ludzie okłamywali świeżo upieczonych rodziców, twierdząc, że sześciotygodniowe niemowlęta dużo śpią. Inna wersja pocieszała, że sytuacja się poprawia po odstawieniu od piersi, a jeszcze inna, że po skończeniu roku. Emma miała cztery lata i musiał się zdarzyć cud, żeby przespała całą noc. Kiedyś Sam narzekałaby na zmęczenie po sześciu godzinach snu zamiast ośmiu, gdy skacowana wlokła się do pracy po szaleństwach w nocnych klubach. Teraz, w cudownym wieku dwudziestu pięciu lat, czuła się jak staruszka; czteroletnia kumulacja niedoboru snu odłożyła się we wszystkich mięśniach i przytępiła mózg, sprawiając, że czasami Sam z trudem kleciła zdania. W te dni, kiedy Ben zabierał Emmę do siebie, mogła przynajmniej pospać sobie do siódmej. Niestety, Ben ograniczył liczbę dni do dwóch w tygodniu pod pretekstem szukania pracy, najczęściej więc musiała zwlekać się o szóstej i zrywać córeczkę, żeby zdążyć odwieźć ją do przedszkola.

Westchnęła, widząc, jak zawiedziony Jim wraca chodnikiem z krzywo ułożonych płyt i dołącza do grupki pod golfowymi parasolami. Znała zasady obowiązujące w branży, wiedziała, że nachodzenie w domu krewnych osób, które zmarły w tragicznych okolicznościach, jest złem koniecznym, najbardziej przykrym zadaniem reportera. I chociaż lubiła tych nieszczęśników stojących na końcu ścieżki przed domem nieszczęśliwej kobiety, nieodmiennie widziała w nich szakale krążące wokół zmartwiałej ofiary.

Ustawiła lusterko, wyjęła kosmetyczkę i sprawdziła, które elementy twarzy wymagają podratowania. Potrzebowałaby kielni podkładu do zamaskowania pionowej gniewnej zmarszczki między brwiami. Gdy wklepując podkład, zamknęła oczy, pod powiekami wyświetliła jej się scena wczorajszej scysji z Benem. Przyjazdom po Emmę do mieszkania Bena zawsze towarzyszyło napięcie, oboje starali się nie warczeć na siebie przy dziecku, ale wczoraj sytuacja wymknęła się spod kontroli. Sam wiedziała, że przegięli, zwykła wzajemna wymiana pretensji tym razem zakończyła się wrzaskiem, czym doprowadzili Emmę do płaczu. Była zła na siebie, że kłócą się przy dziecku, i wściekła na Bena, że nie stara się bardziej maskować swojej niechęci do niej.

Skrzywiła się na widok poskręcanych włosów i wyjęła z torebki podręczną prostownicę. Rano pomiędzy ubieraniem Emmy i przygotowywaniem śniadania miała niewiele czasu na dopracowanie wyglądu. Zazwyczaj odgarniała do tyłu poskręcane w korkociągi rude loki i w pięć minut, które jej zostały, modelowała gęstą grzywkę. Pantofle na obcasach stanowiły część umundurowania, a przy mikrych zarobkach eBay stał się jej najlepszym przyjacielem. Bez wsparcia czółenek od Louboutina czy Diora w tym męskim świecie dzień był dla niej nieudany, chociaż nieraz widziała uśmieszki na twarzach kolegów, gdy brnęła na szpilach przez polne błoto czy pełne kałuż parkingi.

– Hej, Sam! – zawołał Fred, kiedy ją namierzył.

Oderwał się od grupy pod parasolami i pędząc do niej, potknął się o krawędź chodnikowej płyty. Zaśmiał się zakłopotany i odgarniając opadającą na czoło grzywę, posłał jej tęskne spojrzenie, jakim zwykle ją obdarzał.

– No hej! Długo tu sterczysz? – spytała Sam.

Przygięła oparcie fotela dla pasażera, żeby sięgnąć do tyłu po płaszcz, torebkę i kwiaty dla Buni.

– Niedługo. To mój wolny dzień. Wybrałem się na skałki do Tunbridge Wells i dopiero co przyjechałem.

Fred w nieprzemakalnej kurtce wygląda, jakby wrócił z polowania na bażanty, pomyślała Sam i owinęła się szczelniej czarnym deszczowcem.

– Czemu Murray ściągnął cię w twój wolny dzień? To nie w porządku. – Idąc, sprawdzała komórkę.

– No owszem, byłem wkurzony.

– Wymiotowałeś? Rany! – Odsunęła się nieco.

– Nie, jest w porządku. Chociaż czasem puszczanie pawia dobrze robi – powiedział zażenowany.

– Nigdy, jeśli ma się w domu czterolatkę. Ile czasu oni tutaj sterczą? – spytała Sam, kiedy zbliżali się do zbitych w grupkę reporterów.

– Wiele godzin. Trafiła się twardzielka. Wszyscy próbowaliśmy. Byli też z „Guardiana” i z „Independent”, ale już pojechali. Nie myśl, że łatwo ci pójdzie, Samantho – ostrzegł ją głosem, w którym brzmiał akcent wychowanka prywatnej szkoły, przyczyną bezlitosnych żartów kolegów z „Southern News”.

Uśmiechnęła się do niego. Fred miał dwadzieścia trzy lata, zaledwie o dwa mniej od niej, lecz ten żyjący bez zobowiązań, świeżo upieczony absolwent uniwersytetu z głową pełną ideałów wydawał się należeć do innego pokolenia. W „Southern News” wszyscy wiedzieli, że się w niej durzy. Był wysoki, przystojny i czasami zabawny, a do tego miał nieskończoną liczbę par niebieskich zamszowych butów oraz okularów w oprawkach we wszystkich kolorach tęczy, ale jakoś nie potrafiła go traktować poważnie. Miał fioła na punkcie wspinaczki i o ile dobrze rozumiała, spędzał wszystkie weekendy, wdrapując się na góry, a potem upijając z kumplami. Nie miała pojęcia, dlaczego akurat ona wpadła mu w oko. Wiecznie zmęczona, ponura zrzęda, której najbardziej wybujałą sypialnianą fantazją było przespanie ośmiu godzin ciurkiem.

Dotarli do reporterów.

– Nie bardzo rozumiem, dlaczego Murray przysłał ciebie – zawołał Jim, oglądając się na Sam przez ramię.

Uśmiechnęła się uprzejmie do weterana „Southern News”, który z trudem ukrywał, że według niego powinna siedzieć w redakcji i robić im wszystkim herbatę.

– Ja też nie, Jim! Przydam się? – zwróciła się do Freda.

Zaczerwienił się lekko.

– Tak, zdecydowanie. Popatrz na tę starą wiedźmę w domu obok – dodał szybko, by zmienić temat. – Wygląda, jakby zamierzała zaatakować nas balkonikiem.

Wszystkie oczy skierowały się na Sam, gdy wyminęła reporterów i ruszyła ścieżką, z bukietem przyciśniętym do piersi, jakby była spłoszoną panną młodą. Kiedy zatrzymała się przed drzwiami, przyjrzała się leciwej damie w oknie sąsiedniego domu. Kobieta odsuwała firankę i z zainteresowaniem wyglądała na ulicę. Fred miał rację – z tymi wytrzeszczonymi oczami, siwymi włosami zwisającymi do ramion i z kościstymi palcami zbielałymi od ściskania firanki rzeczywiście przypominała czarownicę. Sam wzięła głęboki oddech i nacisnęła dzwonek.

Minęły dobre dwie minuty, zanim blada jak płótno Jane Connors uchyliła drzwi.

– Przepraszam, że nachodzę panią w tym trudnym czasie. – Sam patrzyła prosto w jej zaczerwienione oczy. – Jestem Samantha z „Southern News”. Chcieliśmy złożyć najszczersze kondolencje…

– Nie możecie nas zostawić w spokoju? – warknęła kobieta. – Jakby tego wszystkiego było mało. Dlaczego po prostu nie odejdziecie?

– Przykro mi z powodu pani straty.

– Wcale nie jest pani przykro! Gdyby tak było, nie robiłaby pani tego… w najgorszym czasie naszego życia. – Głos jej drżał. – Chcemy tylko, żebyście dali nam spokój. Powinniście się wstydzić.

Sam szukała w myślach odpowiednich słów i spuściła głowę. Ta kobieta miała rację. Powinna się wstydzić i rzeczywiście było jej wstyd.

– Pani Connors, nienawidzę tej części moich obowiązków. Wolałabym się tym nie zajmować. Jednak wiem z doświadczenia, że czasami ludzie chcą złożyć hołd bliskim, których kochali. Porozmawiać z kimś, kto może nagłośnić ich historię. Tutaj mamy do czynienia z bohaterską próbą uratowania pani syna przez pani ojca.

Łzy napłynęły do oczu kobiety, kiedy przysunęła twarz do twarzy Sam.

– Proszę nie mówić o nich tak, jakby ich pani znała. Nic pani o nich nie wie.

– To prawda, nie wiem, lecz niestety moim obowiązkiem jest właśnie czegoś się o nich dowiedzieć. Ci wszyscy stojący tam reporterzy, łącznie ze mną, mają bardzo wymagających szefów, którzy nie pozwolą nam wrócić do domu, do naszych rodzin, dopóki pani z którymś z nas nie porozmawia.

– A jeżeli się nie zgodzę? – Pani Connors wyjrzała przez uchylone drzwi.

– Namówią na rozmowę jakichś członków dalszej rodziny czy sklepikarzy z okolicy albo sami coś napiszą, wykorzystując niekoniecznie rzetelne informacje życzliwych sąsiadów. – Sam zamilkła na moment. – Czytelnikom może zapaść w pamięć coś, co latami będzie pani sprawiać przykrość większą od naszej natarczywości.

Kobieta stała z opuszczonymi ramionami i wzrokiem wbitym w ziemię. Była zdruzgotana. Sam czuła do siebie obrzydzenie.

– To dla pani. – Położyła kwiaty na progu. – Właściwie były przeznaczone dla mojej babci, ma dzisiaj urodziny, ale ona na pewno by chciała, żeby trafiły do pani. Proszę mi wybaczyć to najście. Ta biała nova to mój samochód, a tutaj jest moja wizytówka. Poczekam pół godziny i odjadę. Nie będę pani więcej niepokoić. – Zaczęła się cofać po brukowanej ścieżce, uważając, żeby nie zahaczyć obcasem o kocie łby i nie dostarczyć znudzonym kolegom rozrywki.

– Dostanę najpierw do przeczytania to, co pani napisze? – doszedł ją słaby głos.

Odwróciła się.

– Oczywiście. Każde słowo, zanim trafi do druku. – Uśmiechnęła się uspokajająco do kobiety wpatrzonej w zmiętą mokrą chusteczkę, którą ściskała w dłoni.

Sam zauważyła, że staruszka z sąsiedniego domu stoi teraz w drzwiach, nie spuszczając z niej oka. Musiała być po dziewięćdziesiątce. Jak to jest mieć tyle lat, przeżyć taki kawał życia? Kobieta była prawie zgięta wpół nad balkonikiem, duża plama wątrobowa na dłoni przypominała siniec. Od bladej twarzy w kształcie serca odcinały się usta pociągnięte ciemnoczerwoną szminką.

– W takim razie chyba lepiej niech pani wejdzie – zdecydowała Connors, otwierając szerzej drzwi.

Sam obejrzała się na kolegów i rzuciła spojrzenie starej damie, która wwiercała w nią spojrzenie wodnistoniebieskich oczu. Pojawienie się ludzi z prasy przeważnie elektryzowało sąsiadów i zazwyczaj towarzyszyło temu miotanie przekleństw. Sam posłała uśmiech swojej rozmówczyni, który pozostał bez odpowiedzi, ale kiedy zamknęła za sobą drzwi i podniosła oczy, ich spojrzenia się spotkały.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Nota od autorki

Dom St Margaret’s w rzeczywistości nie istnieje, ale robiąc badania na potrzeby tej książki, znalazłam mnóstwo opisów miejsc, w których panowały podobnie tragiczne warunki. Przyznam, że te materiały dotyczyły przede wszystkim domów matki i małego dziecka w Irlandii, niemniej w niektórych domach funkcjonujących na terenie Zjednoczonego Królestwa posuwano się do podobnych nadużyć.

Angela Patrick w swojej książce: The Baby Laundry for Unmarried Mothers[*] opowiada o tym, jak w 1963 roku została wysłana do zakonu żeńskiego w Essex, który był prowadzony „jak dom przymusowej pracy w czasach wiktoriańskich”, gdzie osiem tygodni po porodzie „została zmuszona do oddania synka”. Podejrzewam, że w Wielkiej Brytanii nadal żyją tysiące kobiet, które musiały zrzec się dzieci i ukrywają tę tajemnicę przed mężami, dziećmi urodzonymi w związkach oraz przed przyjaciółmi, bo do dziś towarzyszy im wstyd, jaki wpajano dziewczynom w tych wysokodochodowych instytucjach.

Po raz pierwszy zwróciłam uwagę na problem odbierania niemowląt wbrew woli matek po przeczytaniu wywiadu ze Stevenem O’Riordanem, który od wielu lat prowadzi kampanię na rzecz oddania sprawiedliwości setkom tysięcy kobiet więzionych w irlandzkich pralniach Magdaleny. Po przeczytaniu opisów „niewysłowionego fizycznego i psychicznego maltretowania” kobiet w tych instytucjach przez całe dziesięciolecia, zastanawiam się, czy przeprosiny irlandzkiego premiera z 19 lutego 2013 roku są dla nich wystarczającym zadośćuczynieniem. Pracujące tam zakonnice oraz księża do dziś nie pokajali się za swoje zbrodnicze postępowanie i nadal pozostają bezpiecznie ukryci przed mediami. Nachodzi mnie taka refleksja, że ci z nich, którzy już nie żyją, umarli we własnych łóżkach, absolutnie wolni od wyrzutów sumienia.

Należy pamiętać, że te „złe zakonnice” nie działały w próżni. One były twarzą instytucji systematycznie pastwiącej się nad tysiącami kobiet i dzieci za przyzwoleniem społeczności, w której żyły te młode dziewczyny: rodziców, wujów, lekarzy, prawników oraz agencji adopcyjnych – wszystkich, którzy przymykali oko na to okrucieństwo.

Sprawa azylów Magdaleny w Irlandii zyskuje należną uwagę, natomiast większość ludzi nadal nie wie, że takie instytucje istniały także w Wielkiej Brytanii.

Pierwsze domy matki i małego dziecka powstały w Anglii w 1891 roku. Oficjalne źródła podają, że do roku 1968 funkcjonowały 172 domy dla niezamężnych matek, w większości prowadzone przez stowarzyszenia religijne.

Wiele młodych kobiet, ulegając presji rodziców lub pracowników socjalnych, oddawało noworodki wbrew swojej woli; najwięcej, bo aż 16 164 postanowienia o adopcji wydano w Anglii w 1968 roku.

Chociaż do nadużyć adopcyjnych o wiele częściej dochodziło w Irlandii niż na terenie Zjednoczonego Królestwa, faktem niezaprzeczalnym była presja wywierana w Brytanii na młode samotne matki. Celowo ukrywano przed nimi możliwości skorzystania z pomocy mieszkaniowej czy finansowej, która pozwoliłaby im zatrzymać dziecko, przez co właściwie nie pozostawiano im wyboru. Po takim traumatycznym doświadczeniu wiele kobiet latami zmagało się z chorobami i zaburzeniami psychicznymi, niektóre nie mogły mieć więcej dzieci.

Co do testowania leków na dzieciach – nie ma dowodów, że takie praktyki zdarzały się w Zjednoczonym Królestwie, natomiast istnieje wiele opisów testów przeprowadzanych w Irlandii (patrz źródła poniżej). Podejrzewam, że nikt nie został w pełni pociągnięty do odpowiedzialności za te nadużycia, i właśnie ów brak sprawiedliwości zainspirował mnie do napisania Dziewczyny z listu.

* Książka nie jest przełożona na język polski. Tytuł mógłby brzmieć: „Azyl dla dzieci niezamężnych matek”. W tytule angielskim jest słowo laundry (pralnia). Pochodzi ono od nazwy instytucji dla kobiet w Wielkiej Brytanii i w Irlandii prowadzonych przez różne zakony Kościoła katolickiego, zwłaszcza przez Zgromadzenie Sióstr św. Marii Magdaleny. W większości azyli wymagano od mieszkanek ciężkiej fizycznej pracy, najczęściej w pralniach, dlatego w Irlandii potocznie nazywano je – Pralniami Magdaleny (Magdaleine Laundries) Ostatnie takie miejsce zamknięto w Irlandii w 1996 roku (przyp. tłum.).