Dziewczyna o chabrowych oczach - Catherine Cachée - ebook + audiobook

Dziewczyna o chabrowych oczach ebook i audiobook

Catherine Cachée

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Paix to wiekowe miasteczko, starannie ukryte w głębi lasu rozpościerającego się na północ od Strasbourga, zamieszkane przez tajemnicze istoty, które pragną żyć poza ludzką cywilizacją. Panujący tu odwieczny spokój zostaje pewnego dnia zakłócony przez brutalną napaść. Ci, którzy ocaleli z masakry, trafiają do ludzkiego świata, znanego im dotychczas jedynie z opowieści. Mimo strachu i uprzedzeń starają się go poznać i zrozumieć. Ale czy to możliwe, by między tymi dwoma tak odległymi od siebie światami kiedykolwiek nawiązała się nić przyjaźni?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 51 min

Lektor: Agata Skórska

Oceny
3,3 (7 ocen)
2
0
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Każda historia ma gdzieś swój początek i koniec. Czasem zdarza się, że z pozoru błahe i niewinne wydarzenie, później okazuje się być kluczowym elementem przeszłości. Podobnie jak maleńka kostka domina, która przewraca się jako pierwsza i pociąga za sobą szereg dziesiątków, a nawet setek innych. Wszystkim rządzi jedynie ślepy los i żadna siła na świecie nie jest w stanie nic na to poradzić. Z tą historią nie jest inaczej – zwykły przypadek sprawił, że losy kilku istot splotły się ze sobą na nowo lub po raz pierwszy. Prawdopodobnie, gdyby potrafiły one przewidzieć konsekwencje niektórych wydarzeń, zrobiłyby wszystko, aby do nich nie dopuścić. A może wcale nie? Nikt tego nie wie. Tak czy inaczej, ta historia zaczęła się w chwili, gdy pewna sędziwa staruszka odebrała telefon. Znaczący telefon, konkretnego dnia i o konkretnej godzinie. A potem, pod wpływem chwili i silnych emocji, podjęła decyzję i postanowiła przemierzyć cały kraj, aby znaleźć się jak najszybciej w jego odległym krańcu. Pierwsza kostka domina właśnie się przewróciła, choć w tamtym momencie nikt jeszcze nie mógł o tym wiedzieć.

 

– Co za koszmarna pogoda – mruknęła starsza kobieta, siedząc za kierownicą swojego auta i poruszając się w ślimaczym tempie w kierunku wyjazdu z miasta.

Korek spowodowany był głównie intensywnymi opadami śniegu, który zalegał na jezdni i chodnikach, a pługi nie nadążały usuwać go z drogi. Kobieta zerknęła na zegarek i westchnęła z rezygnacją. Jej podróż z pewnością potrwa znacznie dłużej, niż się spodziewała. Nie powinna być tym zaskoczona – przecież był środek zimy. Wyjątkowo mroźnej i białej. Było bardzo ślisko, a widoczność mocno ograniczona. Kobieta nie zamierzała się spieszyć kosztem życia swojego i innych uczestników ruchu. Mogła jedynie mieć nadzieję, że kilkaset kilometrów na wschód sytuacja pogodowa wygląda choć odrobinę lepiej.

Kobieta dokonała szybkich obliczeń, korygując nieco swój pierwotny, niezwykle skrupulatny plan podróży. Od pierwszego przystanku dzieliło ją jakieś dwieście kilometrów. Liczyła na to, że uda jej się do niego dotrzeć najpóźniej za trzy godziny.

Staruszka z sentymentem wspominała czasy, kiedy była o kilkadziesiąt lat młodsza i mogła pokonać cały dystans, zatrzymując się tylko w celu zatankowania paliwa. Znała tę drogę bardzo dobrze, przemierzała ją podczas swojego długiego życia niezliczoną ilość razy. Teraz jednak bolały ją plecy i nogi, o wiele szybciej się męczyła i choć często żartowała, że nie czuje się tak staro, jak wygląda, doskonale zdawała sobie sprawę z ograniczeń swojego wieku. Jednocześnie odczuwała dumę z powodu swojej niezależności i samodzielności.

W mieście, które było ostatecznym celem jej podróży, zawitała prawie dwanaście godzin później. Była obolała i wyczerpana, ale nie zamierzała teraz odpoczywać. Przyjdzie na to czas później, kiedy załatwi wszystkie najważniejsze w tym momencie sprawy. Zerknęła ponownie na zegarek. Do umówionego spotkania zostało jej jeszcze kilka godzin. Uznała, że to wystarczy, aby zdążyć ze wszystkim… o ile się pospieszy.

Staruszka docisnęła pedał gazu i ruszyła na północ. Po drodze układała sobie w głowie to, co chciała powiedzieć. Jak mogłaby się wytłumaczyć z tego, co zrobiła? Bała się momentu, który czekał ją niebawem. Jak zostanie przyjęta? Dziesiątki pytań, a na żadne nie znała odpowiedzi.

*

– Jesteś na to zdecydowanie za stara – powiedziała do siebie starsza kobieta, opierając się z rezygnacją o pień wielkiego drzewa. – Co ci strzeliło do głowy, babciu?

Od chwili, gdy dotarła do miejsca, gdzie była zmuszona zostawić samochód, minęła ponad godzina. Teraz, ubrana w ciepły kombinezon, wysokie buty, ciepłą czapkę i rękawiczki, z trudem przedzierała się przez zaspy śniegu. Wszystko ją bolało i była skrajnie wyczerpana. Kiedyś z łatwością pokonywała ten teren, ale tamte czasy już dawno minęły. Do tego wszystkiego jeszcze ten uciążliwy śnieg. Powoli zaczęła do niej docierać okrutna prawda – nie uda jej się przebrnąć przez resztę drogi, jaka jej pozostała. Nie w tych warunkach. Poczuła się bezsilna i zrozpaczona. Odetchnęła jednak kilka razy, próbując powstrzymać łzy, a potem zmusiła się do dalszego marszu. Zrobiła zaledwie kilka kroków, kiedy w oddali ujrzała jakąś postać. Zatrzymała się, starając się zachować ciszę, ale mężczyzna już zdążył się odwrócić i ją zobaczyć.

– Co on tu robi? – zastanawiała się gorączkowo, gdy zbliżał się do niej wielkimi krokami.

– Witam panią – powiedział, spoglądając na nią ze zdumieniem. Musiał się chyba zdziwić jej widokiem równie mocno jak ona jego. – To chyba nie jest odpowiednia pogoda na takie spacery?

Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się. Wtedy go poznała. Ostatni raz widziała go, gdy miał zaledwie siedem lat, ale podobieństwo było tak uderzające, że staruszka miała absolutną pewność, że wie, na kogo właśnie patrzy. Wiedziała też, że on jej nie poznał. Wcale mu się nie dziwiła, bo miał naprawdę znikome szanse na skojarzenie jej twarzy.

– Ma pan rację – przyznała, a w jej głowie myśli szalały niczym burza. – Chciałabym się stąd wydostać. Zostawiłam auto na południe stąd, ale nie mam już siły, żeby tam dojść. Pomoże mi pan?

Mężczyzna natychmiast podszedł do staruszki, aby odebrać od niej torbę.

– Oczywiście – odparł, biorąc ją pod rękę i prowadząc ostrożnie przez głębokie zaspy śniegu. – Zapuściła się pani dość daleko. Droga powrotna trochę potrwa.

Staruszka uśmiechnęła się pod nosem.

– Może więc wypełnimy jakoś ten czas i opowie mi pan, co pana tu sprowadza? – powiedziała, starając się, aby ton jej głosu nie zdradzał nadmiernej ciekawości.

Mężczyzna spojrzał na nią i zaśmiał się głośno. Jego oczy błyszczały z przejęcia, gdy układał w głowie odpowiedź:

– Poszukiwanie skarbu.

 

SZEŚĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ

 

Atak przyszedł pewnej letniej nocy. Dwie godziny po tym, jak ostatni promień słońca schował się za horyzontem, a świat otuliła ciemność, spokojne i duszne powietrze przeciął huk potężnego wybuchu. Deszcz szklanych odłamków posypał się na ziemię. Panika w ciągu kilku minut zawładnęła maleńkim miastem Paix, leżącym w samym sercu gęstego lasu. Kobiety mieszkające w pięknych, starych budynkach, z przerażeniem zaczęły wybiegać na zewnątrz, by zobaczyć, co się dzieje. Nie wiedziały, że oni już tam są. Uzbrojeni mężczyźni z niecierpliwością oczekiwali momentu, by móc skorzystać ze swojej broni. Gotowi, aby bezwzględnie wypełnić wydany im rozkaz: „zabić!”

*

– Iris! Miasto jest otoczone! Nie mamy już dokąd uciec! – Léa w panice biegała od jednego okna do drugiego, z niedowierzaniem i przerażeniem patrząc na makabryczne sceny rozgrywające się na dole. Zewsząd dobiegały histeryczne nawoływania o pomoc i huki wystrzałów. Kim są napastnicy? Dlaczego je atakują? Przecież one nigdy nie wyrządziły krzywdy żadnej żyjącej istocie.

– Léa, spokojnie. Lepiej mi pomóż. – Iris ostrożnie układała szklane fiolki i buteleczki w płóciennej torbie. – Muszę zabrać wszystkie, inaczej nigdzie się stąd nie ruszę.

Léa wzięła głęboki oddech i nerwowo przeczesała palcami swoje długie, ognistorude włosy, aby się uspokoić. Po chwili jednak podeszła do przyjaciółki i przytrzymała torbę, która była już niemal pełna. Szkło podzwaniało cicho, gdy Iris zabezpieczała swoje skarby pociętymi fragmentami materiału.

– Élise, czy mogłabyś zajrzeć do tamtej szuflady i spakować wszystko, co w niej znajdziesz?

Kobieta o włosach w kolorze płatków śniegu i zielonych oczach, która do tej pory siedziała sztywno na dywanie i wpatrywała się intensywnie w nocne niebo widoczne przez odrobinę rozchyloną zasłonę, wzdrygnęła się lekko na dźwięk swojego imienia. Wstała, wciąż próbując otrząsnąć się z odrętwienia, i posłusznie ruszyła w kierunku wskazanego przez przyjaciółkę, ręcznie wykonanego mebla. Odsunęła wymyślnie zdobioną szufladę i znalazła na jej dnie tylko jeden przedmiot. Zakryła dłońmi usta i zawahała się.

– Iris, jesteś pewna? – spytała Élise ściszonym głosem, podnosząc dwoma palcami pistolet, jakby był tykającą bombą, która w każdej chwili może eksplodować w jej dłoniach. – Skąd to masz?

Iris odwróciła się do przyjaciółki i spojrzała na nią ciemnymi jak nocne niebo oczami.

– Wyjrzyj przez okno, a zyskasz taką samą pewność jak ja. – Iris zamilkła na chwilę, a potem podeszła do Élise i wyjęła broń z jej dłoni. – Zdobyłam go, gdy tylko ten zdrajca z nami zamieszkał.

– Albert? – wtrąciła się zaskoczona Léa. – A cóż on ci takiego złego zrobił? Od samego początku jesteś do niego negatywnie nastawiona.

Iris prychnęła gniewnie i w milczeniu włożyła pistolet do swojej torby. Oczywiście, Léa jak zwykle nic nie zrozumie, dopóki boleśnie nie przekona się o czymś na własnej skórze. Dopiero wtedy wreszcie spojrzy na wszystko obiektywnie. Ale gdy to nastąpi, może być już o wiele za późno.

Gdy ostatnia fiolka spoczęła bezpiecznie ukryta w płóciennym worku, Iris podniosła głowę i spojrzała na przyjaciółki.

– W porządku, mam wszystko – powiedziała, podchodząc do szafy i podając Léi i Élise długie, ciemne płaszcze. – Załóżcie to i chodźcie za mną.

Kobiety, zarzuciwszy na głowy ogromne kaptury, w pośpiechu ruszyły wąskimi schodami w dół. Sekundę po tym jak zamknęły za sobą drzwi piwnicy, usłyszały jak do budynku z hukiem wdarli się napastnicy. Podczas gdy Élise i Léa wspólnymi siłami przestawiały starą skrzynię, aby zabarykadować drzwi, Iris zwinęła niewielki, beżowy dywan leżący na samym środku pomieszczenia. W podłodze znajdowała się drewniana, kwadratowa klapa zamykana na srebrną kłódkę. Kobieta drżącymi rękoma próbowała wcelować maleńkim kluczem w zamek.

– Daj mi to – powiedziała Léa, przyglądając się jej zmaganiom. Pospiesznie kucnęła obok Iris, a po kilku sekundach droga ucieczki stanęła przed nimi otworem.

Kobiety ostrożnie stąpały po starych, stromych schodkach, które groźnie skrzypiały pod ich stopami. Kiedy klapa, znajdująca się teraz na suficie, została zamknięta, przyjaciółki otoczyła gęsta, smolista ciemność. Nie widziały już nawet swoich własnych dłoni wyciągniętych tuż przed twarzami. Jedyne, co było widać, to trzy malutkie światełka iskrzące się bladym światłem: czerwone, białe i niebieskie. Iris ukryła swój połyskujący wisiorek pod płaszczem i dłonią wymacała ścianę korytarza, a potem oparła się o nią. Nie mogła pozwolić na to, by bezcenne fiolki ukryte w jej torbie zostały uszkodzone, gdyby się potknęła albo uderzyła w jakąś wystającą skałę.

– Léa, tu jest za ciemno! – szepnęła Élise, a w jej głosie wyraźnie pobrzmiewała nutka paniki. – Nic nie widzę.

– Dajcie mi sekundę… – Chwilę później korytarz rozświetlił blask trzech niewielkich płomyczków. Nie dawały one za wiele światła, ale wystarczająco dużo, by iść naprzód, nie potykając się o wystające kamienie i nie wpadając na siebie nawzajem. Rudowłosa kobieta pospiesznie wcisnęła przyjaciółkom do rąk płonące świece.

– W porządku – szepnęła Iris. – Musimy stąd znikać. Nie zatrzymujcie się ani na chwilę, bez względu na to, co się wydarzy. I starajcie się zachować ciszę.

Élise i Léa skinęły głowami na znak, że zrozumiały i po chwili trzy malutkie ogniki zaczęły oddalać się od drewnianych schodów i klapy w suficie. Po kilkunastu minutach wędrówki ciemnym korytarzem, który był coraz ciaśniejszy i coraz bardziej duszny, kobiety zaczęły opadać z sił, jednak żadna z nich nie zwolniła nawet na moment. Ściany i sufit zbliżały się nieubłaganie, tak że teraz musiały się schylać, by nie uderzyć głową w kamienny strop. Nagły powiew świeżego powietrza, które wydało im się zaskakująco rześkie i chłodne, sprawił, że choć bardzo zmęczone, poczuły przypływ nowej energii.

– Już prawie koniec – powiedziała cicho Élise.

– Mam bardzo niedobre przeczucia. Musimy uważać – szepnęła Iris, ostrożnie podchodząc do wylotu tunelu, zgasiwszy wcześniej swoją świecę. Uważnie przeczesywała wzrokiem pobliskie zarośla. Zastanawiała się, czy napastnicy sumiennie przygotowali się do ataku i czy wiedzą o ich sekretnej drodze ucieczki. Wydawało jej się, że dostrzegła jakiś ruch w zaroślach kilkanaście metrów od nich. Chciała szeptem poinformować o tym towarzyszki, ale nie zdążyła. Podskoczyła ze strachu, gdy usłyszała za sobą cichy okrzyk Léi. Rudowłosa kobieta pospiesznie przecisnęła się przez ogromne skały kryjące wąskie wejście do jaskini i wyszła z kamiennego korytarza.

– Ależ to Albert! – wykrzyknęła, biegnąc prosto w ciemny las.

– Léa, nie! – Iris była przerażona. Próbowała zatrzymać przyjaciółkę, ale było za późno. Albert już się odwrócił w ich stronę, słysząc rozpaczliwe wołanie Léi.

– Albert, to straszne! Miasto zostało zaatakowane! Jacyś mężczyźni… Oni przyszli, żeby zabić nasze siostry… Oni naprawdę przyszli zrobić nam krzywdę… Oni… Albert, błagam, pomóż nam!

– Léa, spokojnie, nic wam tu nie grozi. – Albert starał się zatrzymać bezładny potok słów Léi. Zacisnął dłonie na jej ramionach i potrząsnął nią mocno. – Patrz na mnie. Jesteś sama?

– Nie… Iris i Élise są tam – wskazała dłonią szczelinę pomiędzy dwiema skałami i zaczęła ciągnąć mężczyznę za rękę.

Albert podszedł do skalnej jaskini i zajrzał do środka. Zamrugał kilka razy. Przez chwilę ciemność nie pozwoliła mu nic dostrzec, ale zaraz ujrzał dwie drobne, skulone w mroku postacie. Wyciągnął do nich dłonie.

– Chodźcie, opowiecie mi co dokładnie się stało. To musiało być dla was straszne przeżycie.

Élise niechętnie i z wahaniem podała dłoń Albertowi, za to Iris zignorowała jego pomoc i, nie mając już innego wyjścia, sama wydostała się z kryjówki, nie spuszczając uważnego, lodowatego wzroku z mężczyzny. Trzymała też kurczowo swoją torbę. Nie wierzyła w jego dobre zamiary. Od samego początku sprzeciwiała się jego obecności w Paix. Nie mając jednak wpływu na to, aby opuścił miasto, sama trzymała się jak najdalej od tego człowieka. Jego zachowanie wydawało się nieprawdziwe i nienaturalne, a w jego oczach Iris nie dostrzegała szczerości i ciepła, tylko dziwną pustkę. Żadnych uczuć, które mogłyby wywołać w niej pozytywne emocje.

– Ta torba jest pewnie bardzo ciężka. Pomogę ci – powiedział z przyklejonym do twarzy uśmiechem, podchodząc do niej i wyciągając ręce w jej kierunku.

– Nie waż się mnie dotykać! – syknęła i odskoczyła od niego gwałtownie.

Léa i Élise spojrzały na nią ze zdumieniem, a Albert z czystą wściekłością, gdy dotknąwszy skóry Iris poczuł, jak przez jego ciało przechodzi fala bólu. Miał wrażenie, jakby iskra prądu przeskoczyła od kobiety na jego dłoń, a potem z prędkością błyskawicy przemieściła się na cały tułów i kończyny. Przez chwilę Iris i Albert mierzyli się nawzajem płonącym nienawiścią wzrokiem, a potem mężczyzna powoli podniósł prawą rękę. W głowie Iris natychmiast zapaliła się czerwona lampka. Coś w jego oczach ją zaniepokoiło i sprawiło, że zapragnęła uciekać i znaleźć się daleko stąd.

W ułamku sekundy z ciemnego lasu wyskoczyło sześć czarnych postaci. Dwie z nich podbiegły do Iris i w ciągu kilku chwil metalowymi kajdanami skuły jej dłonie za plecami. Potem czyjeś ręce odebrały jej cenną torbę i popchnęły na ziemię. Kobieta usłyszała krzyki przyjaciółek i wiedziała już, że spotkał je podobny los.

– Albert, co się dzieje?! Powiedz im, żeby przestali… To boli! – panicznie wykrzykiwała Léa ze łzami w oczach.

Mężczyzna zaczął się śmiać. Był to okrutny, lodowaty śmiech, w którym nie było nawet jednej iskry wesołości.

– Trzeba było grzecznie pokazać mi wszystkie wasze sekrety. Trzeba było nie uciekać. – Podszedł do Léi leżącej na ziemi. – Née du Pavot1, ogień. – Przez chwilę patrzył na jej ognistorude włosy, ale zaraz podszedł do Élise. – Née du Lis2, woda. – Élise spoglądała z przerażeniem na Alberta spod kurtyny śnieżnobiałych włosów. – I wreszcie, Née de la Centaurée3, zagadka. – Podszedł do Iris, która wciąż śledziła wzrokiem każdy jego krok. – Jestem ciekaw, co potrafisz. Jesteś ziemią czy powietrzem?

Iris odpowiedziała mu milczeniem i nienawistnym spojrzeniem. Albert schylił się i zdarł kaptur z jej głowy. Długie, czarne jak węgiel włosy rozsypały się na boki.

– Od początku mnie nie tolerowałaś – rzekł przez zaciśnięte zęby. – Teraz wszystkie będziecie robić to, co powiem. Gdzie jest czwarta dziewczyna?

– Jaka czwarta? – odezwała się zaskoczona Léa. – O czym ty mówisz?

– Léa, nic nie mów – ostrzegła ją Iris zadziwiająco spokojnym głosem. – Zdrajca i morderca nie zasługuje na to, by z nim rozmawiać. Nie ma dla niego przebaczenia. Nie ma usprawiedliwienia. Nie będziemy ci pomagać. Ani teraz, ani w przyszłości.

Albert wzruszył ramionami od niechcenia.

– Jak sobie chcecie – powiedział. – W końcu i tak powiecie mi wszystko, czego chcę się dowiedzieć.

Mężczyzna odwrócił się i kucnął, by zajrzeć do torby odebranej wcześniej Iris. Aż się palił do tego, aby zobaczyć skarby, które tak bardzo pragnęły przed nim ukryć. Wreszcie pozna wszystkie sekrety tych dziwnych istot, bez względu na to, czy im się to podoba czy nie. Nagle znieruchomiał, przypominając sobie o czymś.

– Ach, chłopaki, zabierzcie im naszyjniki – wydał polecenie. – Tylko bądźcie ostrożni. Wyglądają niewinnie, ale to piekielne diablice.

Nagle ciche, nocne powietrze przeszył huk burzowego grzmotu. Piorun uderzył w drzewo rosnące kilka metrów od nich, a ono stanęło w płomieniach. Szalejący ogień bardzo szybko przeniósł się na wysuszoną trawę i liście. Mężczyzna, który próbował zabrać Léi naszyjnik, stał najbliżej, więc jego ubranie zajęło się ogniem. Jego przeraźliwy krzyk niósł się echem po całym lesie. Pozostali mężczyźni zostawili kobiety i w panice pospieszyli, by pomóc koledze, gasząc płomienie swoimi kurtkami. W tym samym momencie zerwał się tak silny wiatr, że wszyscy upadli na kolana, nie mogąc utrzymać się na nogach. Powietrze przeciął kolejny potężny huk grzmotu. Niebo nie było już gwieździste, ale ciężkie od burzowych chmur. Iris z trudem podniosła się na nogi. Wiatr plątał jej gęste włosy i chłostał twarz piaskiem oraz drobnymi kamykami. Próbowała otworzyć oczy, a gdy wreszcie jej się to udało, ujrzała Léę, mierzącą, wolnymi już dońmi, do Alberta z broni, którą Élise znalazła w jej szufladzie. Nagle zaczęło padać. Potężne strugi deszczu w ciągu kilku sekund przemoczyły wszystko, co znajdowało się wokół. Piorun za piorunem uderzał w pobliskie drzewa, łamiąc je, a wiatr bezlitośnie wyginał te, które jeszcze opierały się żywiołom.

– Léa! – krzyknęła Iris, próbując ostrzec przyjaciółkę przed jednym z mężczyzn, który skradał się za jej plecami. Jednak ulewa i grzmoty sprawiły, że nawet ona sama nie usłyszała własnego głosu.

Broń w dłoni Léi wciąż drżała w niepewności, kiedy rzucił się na nią od tyłu. Kobieta upadła, upuszczając pistolet i mocując się z napastnikiem.

Iris doczołgała się do swojej torby i rozpaczliwie próbowała ustami odsunąć zamek. Była bliska osiągnięcia swojego celu, kiedy ktoś popchnął ją tak mocno, że upadła gwałtownie na bok. Skute z tyłu ręce sprawiły, że nie mogła zamortyzować upadku i uderzyła głową w kamień. Przez chwilę zrobiło jej się ciemno przed oczami. Przeturlała się na plecy i ujrzała nad sobą Alberta. Ze złowieszczym wyrazem twarzy rzucił się na kolana i próbował zerwać z jej szyi wisiorek. Kopała go wściekle, ale był silniejszy. Przestała więc walczyć i spokojnie spojrzała mu prosto w oczy.

– Będziesz tego żałował, zdrajco – powiedziała, choć i tak nie mógł jej usłyszeć. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Ziemia, na której leżała zaczęła lekko drżeć. Burza, zupełnie jakby ten fakt ją zaskoczył, odpuściła i ustała w ciągu kilku sekund. Teraz zamiast piorunów słychać było przeraźliwy hałas łamanych drzew i pękających skał. Iris poczuła, że Albert zwolnił uchwyt i gdzieś się oddalił. Nie otworzyła jednak oczu, by to sprawdzić. Później, nie wiedziała jak długo to trwało – minuty czy godziny, poczuła, że ktoś delikatnie przekręca ją na bok. Po jej nadgarstkach rozeszło się przyjemne ciepło i kilka sekund później miała wolne ręce. Dopiero wtedy otworzyła oczy, chwiejnie podniosła się z ziemi, zabrała swoją torbę i pospiesznie ruszyła w las za Élise i Léą.

 

Max siedział ze swoją ulubioną gitarą nad brzegiem leśnego jeziora. Bardzo lubił to miejsce, choć sam do końca nie wiedział dlaczego. Coś zawsze go tu ciągnęło. Może to ten uspokajający szum lasu? Zawsze mu akompaniował, gdy przesiadywał na miękkim mchu, grając rozmaite melodie. A może raczej to ten niesamowity widok księżyca i gwiazd odbijających się w spokojnej tafli wody? Albo świetliki unoszące się nad ciemną polaną? Nie. To wszystko jest cudowne, ale najbardziej cenił sobie samotność, jaką dawało mu to miejsce. Tutaj mógł całkowicie oddać się swoim myślom i uczuciom. I swojej muzyce. Jedynie w tym magicznym miejscu w pełni odpoczywał.

Westchnął, odłożył instrument na bok i położył się na mchu. Przez moment patrzył w gwiazdy. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że do jego uszu dotarł nowy dźwięk – cichy szelest trawy. Coś… a może ktoś… zmierzał w jego kierunku. Usiadł powoli i uważnie rozejrzał się wokół. Po swojej lewej stronie zobaczył wielkiego, czarnego kota. Jego okrągłe, zielone oczy wpatrywały się prosto w niego. Zwierzę powoli przesuwało się w jego kierunku. Wtedy Max zauważył, że kot kuleje. Pochylił się i przyjrzał uważnie jego przedniej łapie – była zraniona do krwi. Max powoli i najciszej, jak tylko potrafił, podniósł się z ziemi i zaczął iść w jego stronę.

– Spokojnie, kotku… Chcę ci tylko pomóc – szeptał uspokajająco. – Widzę, że jesteś chory i cierpisz. Pomogę ci.

Max był już tak blisko zwierzęcia, że w mroku dojrzał obrożę, którą miało na szyi. Była niebieska, a do niej przyczepiony był mały dzwoneczek z wyrytym niewielkim napisem „Stéphan”.

– A więc masz na imię Stéphan – rzekł cicho Max. – A może to imię twojego właściciela?

Gdy Max wyciągnął ręce w stronę kota, ten zerwał się gwałtownie z miejsca i zaczął uciekać najszybciej, na ile pozwalała mu zraniona łapa.

– Nie! Nie uciekaj! – Max zaczął biec za zwierzęciem, ale był środek nocy, a kot był czarny, więc mężczyzna szybko stracił go z oczu. Słyszał jedynie cichy dźwięk dzwoneczka przyczepionego do obroży.

Wciąż nawołując biednego kota, Max po ciemku przemieszczał się w jego stronę wśród leśnych krzewów i gałęzi drzew. Nagle dźwięk dzwoneczka ucichł. Mężczyzna zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Niestety, do jego uszu dotarł jedynie szum liści, pohukiwanie samotnej sowy i leśny koncert świerszczy.

Świetnie – pomyślał. – Jestem sam w lesie, w nocy, tylko dlatego, że uganiałem się za chorym kotem, który nawet nie chce mojej pomocy. W dodatku zostawiłem przy jeziorze gitarę. Ależ ze mnie idiota!

Gdy już porządnie zganił się w myślach za swoją głupotę, postanowił wycofać się, w nadziei na znalezienie drogi powrotnej. Odwrócił się w lewo i między drzewami dostrzegł niewielkie, niebieskie światełko. Zamrugał kilka razy, potarł powieki, ale światło nie zniknęło. Kierowany nagłym impulsem, ruszył w tamtą stronę. Przedzierał się przez gęste zarośla, które wplątywały mu się w ubranie i boleśnie chłostały po twarzy. Jego zaskoczenie było ogromne, gdy gęstwina nagle się skończyła, a on wyrwał się z niej wprost na niewielką polanę. Prawdziwy szok wywołał jednak widok tego, czym porośnięta była łąka. Chabry. Cudowne, niebieskie chabry. Było ich tak wiele, że prawie nie było widać spod nich trawy. Max podniósł wzrok i ujrzał siedzącą bokiem do niego kobietę. Kuliła się na ziemi ze spuszczoną głową. Jej długie, gęste, czarne włosy powiewały na wietrze, odsłaniając twarz o bladej cerze. Dziewczyna nie dostrzegła go. Zajęta była… No właśnie, czym? Max podszedł bliżej i zobaczył to, w co wpatrywała się nieznajoma. Na jej kolanach, z zamkniętymi oczami siedział Stéphan. Wyglądał, jakby głęboko spał. Kobieta głaskała go i tuliła do siebie. Na jej szyi Max dostrzegł źródło dziwnego, niebieskiego światła – był nim jej wisiorek. Chciał podejść i przyjrzeć się jeszcze lepiej, ale nagle zahaczył stopą o wystający z ziemi korzeń i potknął się, robiąc przy tym sporo hałasu. Kobieta w jednej chwili zerwała się na nogi, nadal trzymając w ramionach kota. Miała pełne, czerwone usta i wielkie oczy w kolorze ciemnego szafiru.

– Przepraszam – powiedział Max. – Nie chciałem cię wystraszyć.

Mężczyzna przeniósł teraz wzrok na zwierzę, które zgrabnie zeskoczyło na ziemię, przeciągnęło się leniwie i ruszyło w jego stronę. Kucnął, by dokładnie przyjrzeć się jego łapie. Była cała i zdrowa. Czy mógł się tak pomylić? Powiedział sobie w duchu, że zapewne światło w dziwny sposób oświetliło kocie futro i stąd to przywidzenie. Jednak sam siebie nie był w stanie tym przekonać. Po prostu nie mógł w to uwierzyć. Podobnie jak w to, co zobaczył, kiedy wstał i spojrzał nieznajomej kobiecie ponownie w oczy. Były szeroko otwarte z przerażenia i miały błękitną barwę morskiej wody na plaży Lazurowego Wybrzeża. Jak to możliwe? Przecież mógłby przysiąc, że wcześniej były ciemne. Wisiorek na jej szyi pulsował teraz niebieskim blaskiem szybko i gwałtownie. Była drobna i szczupła. Miała na sobie zwiewną sukienkę w chabrowym kolorze, a na ramiona narzuciła jedynie cienki szal. Rzęsy, podobnie jak włosy, miała czarne i długie. Stała bosa na miękkim mchu i wyraźnie trzęsła się ze strachu.

Max zrobił krok w jej stronę. Odskoczyła gwałtownie i cicho jęknęła z przerażenia. Odruchowo zasłoniła się też ramionami, jakby spodziewała się ataku.

– Przepraszam. – Cofnął się. – Szedłem za Stéphanem, bo wydawało mi się, że… Zresztą, nieważne. Jestem Maximilien. A właściwie Max. – Wyciągnął do niej rękę.

Przez kilka chwil patrzyła w milczeniu jak zahipnotyzowana w jego oczy, a potem powoli wyciągnęła do niego swoją dłoń. Max zauważył, że nadal trzęsą jej się ręce. Musiał ją nieźle wystraszyć. Poczuł ogromne wyrzuty sumienia, że o mały włos nie przyprawił tej ślicznej dziewczyny o zawał serca. Chciał ją jeszcze raz za to przeprosić, ale wtedy jej drobna, lodowata dłoń zamknęła się na jego dłoni.

– Zamknij oczy, Maximilien – usłyszał jej cichy głos. Świat nagle zawirował mu przed oczami. Bardzo zachciało mu się spać. Poczuł się śmiertelnie zmęczony. Kolana nie były w stanie już utrzymać jego ciężaru i ugięły się pod nim. Był tak nieprzytomny ze zmęczenia, że nawet nie poczuł upadku na ziemię, który przecież musiał nastąpić. Ostatkiem sił zmusił się, aby otworzyć oczy po raz ostatni. Zobaczył twarz kobiety na tle gwieździstego nieba, potem swoją gitarę leżącą obok niego i jezioro, przy którym wcześniej siedział. Nie pamiętał już, jak się tu znalazł i dlaczego. Liczył się tylko sen.

Położę się tylko na chwilkę – pomyślał, a sekundę później spał już głęboko na miękkim mchu, okryty szafirowym szalem, a obok niego Stéphan zwinięty w kłębek i mruczący z zadowolenia.

Gdy Max wreszcie ponownie otworzył oczy, słońce już było wysoko na niebie i mocno prażyło, mimo że chroniły go przed nim gęste korony drzew. Mężczyzna usiadł, a wtedy chabrowy szal, którym był przykryty, zsunął się na ziemię.

Czyżbym naprawdę zasnął w samym środku lasu? – pomyślał, całkowicie oszołomiony. Pamiętał wczorajszy wieczór, gdy siedział nad jeziorem i grał smutne piosenki, by choć trochę ukoić swoje obawy i strach. Podziwiał leśną przyrodę. A potem? Ciemność. Ależ nie, moment… Chyba pamiętał swój sen. Łąka pełna chabrów, kot i ta nieznajoma kobieta. Jak miała na imię? Nie pamiętał.

Max wstał i podniósł z trawy niebieski, zwiewny materiał. Skąd on się wziął? To również było dla niego zagadką. Westchnął, podniósł cenną gitarę i ruszył w stronę swojego domu. Przemierzał las w głębokim zamyśleniu, wciąż nie mogąc uwierzyć, jak to się stało, że spędził noc nad jeziorem. Przecież ostatnio miał problemy z zaśnięciem i przespaniem całej nocy. Budził się co chwilę, by z niepokojem spacerować po domu, upewniając się, że wszystko jest w porządku.

Gdy dotarł do swojego domu, ujrzał czarnego kota bawiącego się w najlepsze w jego ogrodzie.

Stéphan.

Max zatrzymał się w pół kroku.

Chyba całkowicie tracę rozum – powiedział do siebie cicho. – Przecież nie każdy czarny kot musi mieć na imię Stéphan. Lecz gdy podszedł bliżej, zwierzę przybiegło do niego i z głośnym mruczeniem zaczęło ocierać się o jego nogi. Zauważył niebieską obrożę i wyraźnie słyszał podzwanianie dzwoneczka. Dostrzegł też litery widniejące na ozdobie, układające się w znajome mu słowo.

– A więc jednak Stéphan… – Max westchnął ciężko, teraz stwierdzając już z całą pewnością, że z jego głową jednak nie wszystko jest tak, jak powinno. – Chodź do domu, pewnie jesteś głodny. Stawiam konserwę rybną. Obaj mieliśmy ciężką noc.

Kot jednym susem wskoczył za próg letniego domku Maxa. Zanim mężczyzna włączył radio i ekspres do kawy, jego gość już zdążył znaleźć pozostawione same sobie kanapki, zrobione na śniadanie przez jego młodszą siostrę – Francine. Max jednym ruchem zgonił kota, schował kanapki w lodówce i wyjął obiecaną konserwę rybną. Gdy usatysfakcjonowany futrzak zaspokajał głód, Max wreszcie miał chwilę na poranną kawę i śniadanie.

– Właśnie wczoraj padł nowy rekord świata w najszybszym opłynięciu kuli ziemskiej. Rekordzistą został Francuz, który do swojej podróży przygotowywał się…

Max jednym uchem słuchał radia, a drugim nasłuchiwał, czy Francine krząta się po domu czy raczej choroba znów zagoniła ją do łóżka.

– Mecz pomiędzy dwiema najlepszymi drużynami odbędzie się w najbliższą niedzielę, na stadionie w stolicy kraju, gdzie tłumy kibiców będą mogły dopingować swoich faworytów…

Usłyszał odgłos wody płynącej pod prysznicem i odetchnął z ulgą. Francine nie lubiła, gdy był nadopiekuńczy i co chwila sprawdzał, jak się czuje, ale w końcu bycie starszym bratem do czegoś zobowiązuje.

– Wczoraj, około godziny dwudziestej trzeciej, kilkanaście kilometrów za obrzeżami miasta miał miejsce niezwykły epizod pogodowy. Najpierw zerwała się burza z piorunami, a następnie kilkuminutowa ulewa na niewielkim obszarze. Środkowa część lasu została doszczętnie zniszczona. Specjaliści zakładają, iż pożar powstały na tym obszarze spowodowany był uderzeniem pioruna. Silny wiatr natomiast rozprószył ogień. Ostatecznego dzieła zniszczenia dokonały jednak wstrząsy sejsmiczne, jakie zarejestrowano wczoraj na tym terenie…

– Cześć Max. Gdzie byłeś przez całą noc? – spytała wesoło Francine, wchodząc do kuchni i wycierając mokre włosy. – Och, mamy nowego lokatora?

– To Stéphan. – Kot w odpowiedzi oblizał się i głośno mrucząc, zaczął ocierać się o nogi dziewczyny. – Od wczoraj chyba uważa mnie za swojego nowego przyjaciela.

– Jest taki śliczny. – Francine wzięła zwierzę na ręce i przyjrzała mu się z bliska. – To miło, że go przygarnąłeś.

Max zaśmiał się pod nosem.

– Zupełnie, jakbym miał jakiś wybór.

Francine spojrzała na niego uważnie.

– Na pewno dobrze się czujesz? Wyglądasz na zmęczonego.

– Bo jestem. Chyba pójdę się położyć. Może ten sen się wreszcie skończy.

Gdy Max poszedł do sypialni, Francine wzruszyła ramionami i zwróciła się do nowego przyjaciela.

– Wiesz, Stéphan, Max nie zawsze jest taki dziwny. Musisz mu wybaczyć. – Podeszła do lodówki i wyjęła swoje kanapki. – Wolisz te z kozim serem czy z szynką?

Jednak kocur nie miał już ochoty na jedzenie. Spałaszował całą puszkę tuńczyka i teraz najwyraźniej postanowił poszukać odpowiedniego miejsca na drzemkę. Dziewczyna patrzyła, jak opuszcza pomieszczenie, powoli spaceruje korytarzem, a w końcu znika w jednym z pokoi. Samotnie zjadła więc swoje kanapki i wypiła herbatę. W końcu podniosła się, aby umyć naczynia. Już samo wstanie z krzesła kosztowało ją sporo wysiłku, ale zacisnęła zęby i podeszła do zlewu. Zastanawiała się nad tym, w jak szybkim tempie choroba sprawiła, że umycie jednego talerza i filiżanki stało się dla niej wyzwaniem niemal ponad siły.

Po wszystkim Francine usiadła z powrotem przy kuchennym stole, oddychając głęboko, pomimo tego że każdy wdech sprawiał jej trudność. Była zmęczona, ale nie chciała martwić brata swoim stanem zdrowia. Jej włosy, kiedyś długie i gęste, teraz wychodziły całymi pękami. Niedługo będę całkowicie łysa – pomyślała, przeciągając dłonią po głowie i patrząc na gruby kosmyk, który pozostał w jej ręce. Już teraz nosiła na głowie chustę, zakrywającą łyse miejsca na czaszce, których nie była w stanie przykryć resztką włosów, jaka jej została. Westchnęła. Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała podjąć tę trudną decyzję. Wstała i najciszej, jak tylko potrafiła, poruszając się na paluszkach, przeszła przez korytarz w stronę sypialni Maxa. Uchyliła drzwi, by upewnić się, że śpi. Potem udała się do swojego pokoju i wyciągnęła z głębi szafy ukrytą tam wcześniej paczuszkę. Zważyła ją w dłoni i ruszyła z nią do łazienki. Postawiła na umywalce świeżo zakupioną golarkę, którą po drodze wyjęła z kartonowego opakowania. Gdy już pobieżnie zapoznała się z instrukcją, wzięła się do dzieła. Zawsze kochała swoje włosy, ale one i tak już były martwe. I tak same by wypadły. Po chwili cienkie, brązowe kosmyki zaczęły upadać na kafelki razem z jej gorącymi, pełnymi rozpaczy łzami. Gdy skończyła, popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Wychudzona, blada twarz, ciemne sińce pod oczami, brak włosów. Wyglądała jak duch. W niczym nie przypominała siebie sprzed lat. Nie potrafiła powstrzymać łez, które płynęły nieubłaganie po policzkach. Usiadła na podłodze i rozpłakała się na dobre. Wcześniej nie pozwalała sobie na łzy, starała się być silna. Ale to było prawie półtora roku temu. Teraz już wiedziała, że nie ze wszystkim da się wygrać i że nie jest nieśmiertelna, jak jej się wydawało. Gdy dowiedziała się, że jest chora, rak zdążył już całkowicie wyniszczyć jej nerkę. Przeszła operację, w czasie której lekarze mieli wyciąć guza, ale okazało się, że jest już w tak zaawansowanym stadium, że byli zmuszeni usunąć cały organ. Potem przez pewien czas cieszyła się, że jest zdrowa. Aż kilka miesięcy temu przyszły wyniki jej ostatnich badań kontrolnych. Okazało się, że ma przerzuty w płucach. Niewielkie, dość wcześnie wykryte guzy, ale jednak tam były. Poddała się chemioterapii i radioterapii, które jeszcze bardziej osłabiły i wyniszczyły jej organizm. Lekarze jednak powiedzieli, że guzy zamiast się zmniejszyć, nieznacznie urosły. Teraz już nie miała złudzeń, mimo iż została poinformowana, że terapia czasem działa z opóźnieniem.

Francine była tak pochłonięta swoimi myślami, że nawet nie usłyszała, że w łazience jest z nią ktoś jeszcze. Stéphan zeskoczył z półki i podszedł do dziewczyny. Dotknął chłodnym nosem jej policzka.

– Stéphan, to ty – szepnęła, szlochając. – Wystraszyłeś mnie.

Czarny kocur wszedł jej na kolana i zaczął głośno mruczeć, wpatrując się w nią intensywnie swoimi zielonymi oczami. Zupełnie, jakby chciał wiedzieć, dlaczego płacze i o czym myśli.

– Ja umrę. Widzisz? – wyszeptała, pokazując mu swoją łysą głowę. – Max nie chce tego przyjąć do wiadomości, ale ja już się z tym pogodziłam. Chce, żebym się nie poddawała, ale ja już to po prostu wiem. Nie ma dla mnie ratunku. Widziałam to w oczach mojego lekarza, gdy robił mi badania w zeszłym miesiącu.

Stéphan przechylił głowę na bok i dalej patrzył na dziewczynę z zainteresowaniem. Francine pogładziła go po grzbiecie i przytuliła twarz do jego gęstego, ciepłego futra.

– Zajmiesz się Maxem, gdy odejdę, prawda? Nie chcę, żeby był samotny.

Kot głośno zamiauczał i przytulił pyszczek do jej twarzy.

– Wiedziałam, że mnie zrozumiesz.

 

– Musimy się rozdzielić – powiedziała Élise cicho, ale zdecydowanie.

– Jak to rozdzielić?! – spytała Léa, wciąż rozcierając nadgarstki obolałe po tym, jak Albert i jego ludzie skuli je kajdankami. – Przecież my zawsze trzymamy się razem. Jak sobie poradzimy?

– Léa, jesteś dzielna, poradzisz sobie. Nasze miasto już nie istnieje, nie mamy gdzie wrócić. Widzę więc tylko dwa wyjścia. Pierwsze z nich, to ukrywać się, a drugie wmieszać w ludzi i udawać zwykłe, ludzkie kobiety. Nie ma innych opcji. Albert będzie nas szukał i jeśli będziemy tu tkwić, to w końcu znajdzie.

– Iris go wkurzyła i tyle! – wykrzyknęła Léa. – On taki nie jest. Nie uwierzę, że chciałby zrobić nam krzywdę.

– Kochanie, przecież tam byłaś i sama widziałaś. – Élise pogładziła rudowłosą dziewczynę po policzku. – Wiem, że go polubiłaś, ale on nie ma dobrych zamiarów.

Léa wyrwała się ze złością i mocno tupnęła nogą.

– Nie! Nie zgadzam się!

Élise opuściła dłoń i odwróciła się w kierunku milczącej dotąd Iris. Spojrzała na nią pytająco.

– Ona ma rację – szepnęła cicho czarnowłosa kobieta.

– Co?! Ty też?! Chyba oszalałyście! Przecież Albert chce tylko, żebyś pokazała mu receptury na kilka swoich wywarów. Bez przesady, przecież nie musimy się przez to ukrywać w nieskończoność.

– Léa, uspokój się. Posłuchaj uważnie. – Iris zmusiła ją, aby spojrzała jej w oczy. – Albert na początek może zażąda tylko kilku receptur, ale na tym się nie skończy. Oni są żądni władzy. Nie odpuszczą. Widziałaś, co zrobili naszym siostrom. I po co to zrobili? Tylko po to, żeby nas wystraszyć i przekonać o tym, że nie zdołamy uciec. Przecież chodziło im tylko o nas. Po co zniszczyli całe miasto? Po co zabili tyle niewinnych istot?

– Nie możemy w nieskończoność ukrywać się w lesie – wtrąciła się Élise. – W końcu ktoś nas zauważy. Musimy zachować szczególną ostrożność. Jeśli o mnie chodzi, uważam, że powinnyśmy się jednak rozdzielić i spróbować wmieszać w ich świat. Tylko w ten sposób ujdziemy z życiem i zachowamy nasze sekrety z daleka od zachłannych, ludzkich rąk. Jest tylko jeden warunek – nie możemy pozwolić sobie na to, by nas zdemaskowali.

Iris spojrzała na ludzkie miasto widoczne z leśnego wzgórza, na którym obecnie się znajdowały.

– Myślę, że powinnyśmy się dyskretnie rozejrzeć w ich świecie – rzekła. – Musimy wiedzieć, jak wyglądają, czym się zajmują na co dzień. Mamy jakieś pojęcie o tym, jak wygląda ich życie, ale tylko w teorii. Pora przekonać się na własne oczy.

– Chcesz tam iść? – spytała przerażona Léa. – Przecież oni są niebezpieczni.

Élise wzięła Léę za rękę.

– To nasza jedyna szansa na przeżycie – powiedziała spokojnie. – Dopóki nie wiedzieli o naszym istnieniu, byłyśmy bezpieczne. Teraz też musimy zadbać o to, żeby nie wiedzieli, gdzie jesteśmy. Niech myślą, że się ukrywamy gdzieś w lesie, a my tymczasem będziemy udawać jedne z nich.

Léa z westchnieniem pokiwała głową. Wiedziała, że przyjaciółki mają rację. Wiedziała też, że one nigdy nie zrozumieją tego, że to ją najbardziej zabolała zdrada Alberta. Nie zaznają takiego bólu jak ona. Czuła się, jakby ktoś wyrwał jej serce. Ufała mu, a on to wykorzystał. To jej wina, że Paix zostało zniszczone. Oczywiście, to Albert miał krew jej sióstr na rękach, ale ona pośrednio była współwinna masakrze, jaka wydarzyła się w dolinie. Poczuła łzy pod powiekami, więc odwróciła się plecami do Élise i Iris. Spojrzała na miasto leżące u ich stóp. Musi naprawić zło, jakie wyrządziła, nawet jeśli nie zrobiła nic złego celowo.

– Pójdę z tobą, Iris – powiedziała, poddając się. – Przyda ci się dodatkowa para oczu i uszu.

 

Maxowi nadal trzęsły się ręce, gdy rozbijał trzy jajka do szklanej miseczki. Może jednak powinien zadzwonić po doktora Bédiera, żeby ją zbadał? Francine była coraz słabsza i coraz gorzej znosiła chemioterapię. Max teoretycznie był przygotowany na to, że kuracja wyniszcza organizm jego siostry, ale mimo wszystko, gdy nagle straciła przytomność, wpadł w panikę. Nie mógł znieść myśli, że może ją stracić. Prosiła go, by nie dzwonił po lekarza, bo nie chciała znów trafić do szpitala. Odpuścił jej, bo wiedział, że ona też ciężko znosi całą tę sytuację. Dlatego zabrał ją z miasta i przywiózł do swojego letniego domku położonego tuż przy ogromnym lesie. Nie było tu tyle hałasu i zanieczyszczeń powietrza, które tak negatywnie wpływały na jej chore płuca. Przełożył jajecznicę na talerz, położył obok dwie kromki ciemnego chleba i poszedł do pokoju siostry. Tuż przed drzwiami się zatrzymał, aby wytrzeć łzy, które same cisnęły mu się do oczu.

– Jak się czujesz? – spytał, wkraczając do sypialni.

– Już lepiej. – Francine usiadła, żeby odebrać od brata talerz z kolacją. – Dziękuję, Max.

Mężczyzna usiadł na łóżku i poprawił siostrze poduszkę.

– Może jednak powinienem zadzwonić do doktora Bédiera? – zaczął nieśmiało. – Może cię zbada i…

Francine spojrzała na niego mocno podkrążonymi, zmęczonymi oczami.

– I co zrobi? Poda mi nowe leki przeciwbólowe? – Zakasłała słabo. – A może nagle przypomni sobie o istnieniu nowego, cudownego leku?

Max nie potrafił już powstrzymać łez, które popłynęły po jego policzkach.

– Nie mów tak. Przecież jest jeszcze szansa…

– Max, ja chcę już tylko spokoju, a nie ciągłych zastrzyków, nowych leków i eksperymentalnych terapii. Nie oszukuj się, jeśli obecne leczenie nie zadziała, to już koniec walki. Przegrałam i pogodziłam się z tym. Chcę spędzić ostatnie tygodnie życia w domu, a nie w szpitalu. Z tobą i ze Stéphanem.

Czarny kot, usłyszawszy swoje imię, podniósł głowę z poduszki leżącej obok Francine i cicho zamiauczał. Dziewczyna pogłaskała go po głowie, by położył się z powrotem.

– Francine, obiecaj mi tylko, że pójdziesz na te następne badania u doktora Bédiera. Za dwa tygodnie.

Max patrzył na siostrę, gdy grzebała widelcem w jajecznicy.

– Obiecuję.

– Kocham cię, Francine i nie pozwolę ci odejść. – Max przytulił siostrę mocno. – Jeśli istnieje na świecie coś, co mógłbym zrobić, a co by cię wyleczyło, bądź pewna, że cokolwiek by to było, zrobię to.

– Wiem, Max. Ja też cię kocham. Tylko dla ciebie zdecydowałam się na tę ostatnią chemioterapię. – Poklepała brata po plecach i odsunęła się. – No, ale dość już tego smutku. Może obejrzymy jakiś film? Tylko koniecznie jakąś głupią komedię. Żadnych melodramatów – zaśmiała się Francine i natychmiast złapał ją duszący atak kaszlu.

– Jasne. – Max sięgnął na półkę, podał siostrze laptopa i ruszył w stronę drzwi, zabierając ze sobą pusty talerz po jajecznicy. – Pójdę poszukać czegoś fajnego, zaraz wracam.

Francine w zamyśleniu czekała, aż komputer się włączy. W oczekiwaniu na brata, zaczęła przeglądać dostępną listę filmów, ale nie znalazła niczego, co by ją zainteresowało. Dziewczyna usiadła wygodniej na łóżku i bez większego zainteresowania uruchomiła portal informacyjny. Pobieżnie zerknęła na doniesienia o ataku terrorystycznym w Paryżu, o ważnym meczu piłki nożnej, mającym się rozegrać w najbliższy weekend, a w końcu o bezsensownych kłótniach polityków, o których nawet nie chciała wiedzieć. Już miała odłożyć urządzenie na bok, gdy jej wzrok padł na trzy niewielkie, kolorowe ilustracje. Powiększyła widok i przeczytała krótką notatkę, którą były opatrzone:

 

Kilka dni temu ze szpitala psychiatrycznego w Strasbourgu uciekły trzy kobiety. Uciekinierki są chore, dlatego mogą zachowywać się w dziwny i nieprzewidywalny sposób. Mogą również być niebezpieczne. Powyżej przedstawiamy ich rysopisy oraz portrety pamięciowe. Gdyby ktokolwiek z państwa rozpoznał którąś z tych kobiet, prosimy o natychmiastowy kontakt telefoniczny.

 

Dziewczyna uważnie i z ciekawością obejrzała kolorowe szkice przedstawiające uciekinierki. Pierwsza z nich miała ogniście rude włosy i była bardzo młoda. Francine pomyślała, że pewnie jest w jej wieku i ma jakieś osiemnaście lat. Druga była nieco starsza, ale mimo to przepiękna. Wyglądała na jakieś czterdzieści lat. Miała dziwne włosy w białym kolorze i niesamowite, zielone oczy. Ostatnia z kobiet musiała mieć około dwudziestu lub dwudziestu dwóch lat i gęste, długie włosy w czarnym kolorze. Niewiarygodnie niebieskie oczy wpatrywały się odważnie i wyzywająco prosto w Francine, która w końcu, z westchnieniem, wyłączyła przeglądarkę.

Pomyślała, że świat jest zwariowany. Zastanawiała się, dlaczego tak młode osoby chorują i są zamykane w szpitalach.

– Chyba mam! – Do pokoju nagle wpadł Max, machając przed sobą płytą z filmem i wyrywając siostrę z głębokiego zamyślenia. – To jest naprawdę dobre. Będziemy się śmiać do łez.

– Właśnie tego nam trzeba – odparła Francine, położyła się wygodnie na łóżku i wpuściła Stéphana na swoje kolana.

 

Iris, Élise i Léa siedziały na trawie, twarzami do siebie, w samym sercu ciemnego lasu. Nocne niebo usłane było gwiazdami, a księżyc srebrzył się wśród nich jak wielka latarnia, oświetlając twarze kobiet delikatną poświatą.

– Jesteście gotowe? – spytała Élise.

– Tak – odparły jednocześnie.

– Znalazłam pracę jako szwaczka. Myślę, że to będzie dobry kamuflaż. Nie będę rzucać się w oczy. – Élise wyciągnęła z torby perukę. – Teraz będę blondynką. I mam na imię Chantal.

– A ja mam brązową. Poznajcie Anastasie – odezwała się Léa, wyjmując swoje przebranie i zakładając na głowę perukę. – Będę zajmowała się córką jakichś bogatych ludzi. Mam nadzieję, że sobie poradzę. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z ludzkim dzieckiem.

– Poradzisz sobie. One raczej nie są groźne. I podobno zanim dorosną, opowiadają różne niestworzone historie, więc nawet gdyby zaczęła coś podejrzewać, ludzie będą brać jej opowieści z przymrużeniem oka – rzekła pocieszająco Élise, zawijając swój pulsujący białym światłem wisiorek w skrawek aksamitnego materiału. Jej przyjaciółki zrobiły to samo. – Najważniejsze, to zachowywać się jak najbardziej ludzko.

– Co to znaczy? – dopytywała rudowłosa dziewczyna.

Starsza kobieta zastanowiła się chwilę.

– Nie możemy być zbyt miłe. Ludzie nie zawsze są dla siebie mili. Zwykle robią to wtedy, kiedy mają w tym jakiś interes.

– To obrzydliwe – stwierdziła Léa. – Nie chcę być taka.

– Nie musisz taka być, ale taką udawać. Poza tym, nie powinnyśmy przesadzać z kontaktami z ludźmi. Oni raczej zajęci są swoimi sprawami, a to, co dzieje się u ich braci i sióstr, na ogół mało ich interesuje.

– To chyba będzie łatwe.

– Na pewno działa na naszą korzyść, jeśli chodzi o ukrywanie się. Może nikt nie będzie się nami interesował.

Kobiety zamilkły na chwilę. Były bardzo zdenerwowane rolami, jakie przyszło im odegrać. Żadna z nich nigdy wcześniej nie próbowała żyć obok ludzi.

– Coś jeszcze?

– Tak. Najważniejsza rzecz. Absolutnie, pod żadnym pozorem nie wolno nam korzystać z naszych… umiejętności. – Élise spojrzała na przyjaciółki. – Zrozumiano?

Iris i Léa skinęły głowami.

– Ani o nich opowiadać, rzecz jasna.

Kolejne potakujące skinięcie.

– I oczywiście nie opowiadamy o tym, skąd jesteśmy. Ani słowa.

Kilka następnych minut upłynęło im w milczeniu. W końcu Élise zapytała:

– A ty, Iris? Co będzie z tobą? Pomogłaś nam znaleźć kryjówki i pracę, a dla siebie coś znalazłaś?

– Jeszcze nie, ale na pewno niedługo mi się uda. Jutro znów idę do miasta. Poradzę sobie.

Najstarsza z kobiet skinęła głową i próbowała zebrać myśli.

– W takim razie to jest ostatnia noc, kiedy jesteśmy tu razem. Jutro rano każda z nas pójdzie w swoją stronę. Możemy sobie jedynie życzyć powodzenia.

– Élise, a co będzie, jeśli któraś z nas będzie chciała się skontaktować z resztą?

– Dokładnie za siedemnaście dni księżyc osiągnie fazę pełni. Spotkamy się tu w nocy. Jeśli któraś z nas nie przyjdzie, zakładamy, że nie żyje albo została zdemaskowana i pojmana. Wówczas musimy radzić sobie same i uciekać.

 

Iris bezszelestnie poruszała się cichymi, bocznymi uliczkami. Wracała z miasta, gdzie wciąż próbowała znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Słońce już zaczynało chować się za horyzontem i powoli zapadał zmrok. Miała na sobie długi, czarny płaszcz, a na głowę narzuciła ogromny kaptur, tak by nie widać było jej twarzy. Miała wrażenie, że ktoś ją śledzi i próbowała zgubić ewentualnego prześladowcę, klucząc między budynkami i chowając się w ciemnych zaułkach. Zwinnie wbiegła do jakiegoś opuszczonego budynku na obrzeżach miasta i kucnęła w mrocznym przedsionku. Wstrzymała oddech, aby usłyszeć każdy, nawet najmniejszy szelest. Wiedziała aż za dobrze, że ludzie Alberta wciąż kręcą się po okolicy. Zapewne liczyli na to, że w końcu będą musiały opuścić las, choćby po to, aby zdobyć coś do jedzenia.

Iris siedziała na podłodze jeszcze przez kilkanaście minut, zanim zdecydowała się wyjść i ruszyć w stronę swojej tymczasowej kryjówki w głębi lasu. Cicho i z wahaniem uchyliła rozpadające się ze starości drzwi. Rozejrzała się, ale nie dostrzegła nikogo. Wypadła na ulicę i krok za krokiem, ostrożnie zmierzała w kierunku wylotu z miasta. W panice oglądała się za siebie. Strach sprawił, że wciąż wydawało jej się, że widzi podejrzane cienie w uliczkach, które mijała. Nagle potknęła się i wpadła na jakiegoś samotnego człowieka idącego z naprzeciwka. Szybko wyprostowała się, wymamrotała ciche przeprosiny i już chciała biec dalej, kiedy ten człowiek złapał ją za nadgarstek.

– Przepraszam, nie wie pani, którędy dojść do centrum?

Iris odwróciła się i już miała coś powiedzieć, gdy nieznajomy zerwał z jej głowy kaptur, uwalniając burzę czarnych włosów.

– To ty! – Zmrużył złowieszczo oczy, zacieśniając uchwyt na jej ręce.

Rozpoznała go w ułamku sekundy. To człowiek, który na wzgórzu na polecenie Alberta skuł jej ręce kajdankami. Próbowała się wyrwać, szarpała się wściekle, ale mężczyzna trzymał ją w stalowym uścisku. Wtedy zobaczyła broń. Trzymał ją ukrytą pod płaszczem i celował prosto w jej pierś. Zamarła na chwilę, a potem przymknęła oczy, a przez ciało napastnika przeszła silna fala prądu. Zawył z bólu i puścił ją. Natychmiast rzuciła się do ucieczki. Biegła najszybciej jak tylko mogła, ale przez cały czas słyszała za sobą kroki mężczyzny. Bała się, że do niej strzeli, więc gdy już wybiegła z miasta, zaczęła kluczyć między krzewami i pojedynczymi drzewami, jakie mijała po drodze. Po chwili poczuła, że napastnik łapie ją za kaptur i próbuje zatrzymać, ciągnąc za jej płaszcz. Szybko go rozpięła, a materiał z łatwością zsunął się z jej ramion. Przyspieszyła jeszcze bardziej. Nie miała już siły, nie mogła złapać oddechu, ale rozpaczliwie biegła przed siebie. Nagle, w mroku, z impetem wpadła na powalony pień drzewa, którego wcześniej nie zauważyła. Upadła, a z jej gardła wydobył się zduszony okrzyk, gdy zabrakło jej tchu. Mężczyzna rzucił się na nią, przyciskając mocno do ziemi. Kopnęła go i złapała leżący tuż obok niej kawałek grubej gałęzi. Uderzyła z całej siły, celując w jego głowę. Mężczyzna krzyknął z bólu i upuścił broń, która upadła poza zasięg jej dłoni. Próbowała wstać i odnaleźć pistolet, ale złapał ją za kostkę u nogi. Gdy upadła, szybkim ruchem zerwał z jej szyi chabrowy wisiorek. Przerażona, próbowała mu go odebrać. Pociągnęła za łańcuszek, który po chwili został w jej dłoni. Spojrzała z zaskoczeniem na maleńkie, srebrne ogniwa. Jedno z nich było wygięte, przez co ozdoba zsunęła się i została w wielkiej dłoni mężczyzny. Podniosła wzrok na napastnika, który wciąż niemal wgniatał ją w leśny mech. Uśmiechnął się złowieszczo i z triumfem upuścił wisiorek w trawę, aby mieć wolne ręce. Teraz nie mogła nic zrobić. Bez niego jest bezsilna. Prześladowca złapał ją za szyję.

– Gdzie twoje koleżanki?! – wrzasnął jej w twarz.

Rozpaczliwie próbowała złapać oddech. Uderzył ją z całej siły w twarz. Zrobiło jej się ciemno przed oczami i poczuła krew w ustach.

– Pytam po raz ostatni! Gdzie?!

– Nie wiem – wydyszała.

Uderzył ją jeszcze raz, jednocześnie wykręcając mocno jej rękę. Krzyknęła z bólu i przycisnęła policzek do ziemi. Gdy uchyliła powieki, zobaczyła kilkanaście centymetrów od siebie broń leżącą w trawie. Szybko, z zaskoczenia, wyciągnęła po nią dłoń i natychmiast wycelowała w napastnika. Puścił jej szyję i zaczął wyrywać pistolet. Chciała strzelić, ale nie mogła wymacać spustu. Przez kilka sekund szarpali się, aż w końcu mężczyzna odebrał jej broń i ze złowieszczym uśmiechem skierował w jej stronę. Znieruchomiała, wiedząc, że zaraz zginie. Zamknęła oczy, czekając na śmierć. Wtedy mężczyzna wrzasnął:

– Nie próbuj swoich sztuczek! Otwieraj oczy!

Iris powoli uniosła powieki i spojrzała na nieznajomego. Nagle ze zdumieniem poczuła pod dłonią ciepło swojego wisiorka. Miała szczęście, że mężczyzna nie odrzucił go gdzieś daleko, ale upuścił tutaj, w trawę i mech. Zacisnęła palce na szkle i znów zamknęła oczy. Kiedy tylko mężczyzna jej dotknął, by znów zmusić ją do ich otwarcia, poczuł potworny ból w całym swoim ciele. Ostatkiem sił, zanim stracił przytomność, zdołał nacisnąć spust i zobaczył, jak kobieta krzyczy, zwijając się z bólu i trzymając za brzuch.

 

Stéphan był dziś bardzo niespokojny. Od samego rana biegał szaleńczo po całym domu i ogrodzie, wciąż szukając sposobu, aby zwrócić na siebie uwagę.

– Chyba nie jesteś już głodny, prawda? – dopytywał szczerze zaniepokojony Max. – A może coś cię boli? Twoje zachowanie jest dziś nie do zniesienia.

Stéphan zwinnie wskoczył na półkę, zrzucając przy tym kilka stojących na niej książek i kubek z ołówkami.

– Uważaj! – Max pozbierał rozrzucone po podłodze przedmioty i ustawił je z powrotem na swoim miejscu.

Kot wydał z siebie przeraźliwy miauk i śmignął w stronę drzwi wyjściowych. Usiadł na progu i z wyczekiwaniem, intensywnie wpatrywał się w Maxa. Zdumiony mężczyzna spojrzał na niego. Zwierzę wyraźnie czekało, aż pójdzie za nim.

– Mam iść na spacer? Z tobą? Nie żartuj, nie jesteś przecież psem – rzekł Max, ale po chwili, z głębokim westchnieniem, posłusznie ruszył w kierunku kota. – Chyba powinniśmy wybrać się do weterynarza.

Wychodząc z domu, mężczyzna wziął z szafy swoją marynarkę i wyszedł za Stéphanem na zewnątrz. Gdy Max zamykał drzwi, kot czekał, niecierpliwie wymachując puszystym ogonem. Potem wystrzelił niczym strzała w stronę lasu, aż ciężko było za nim nadążyć. Mężczyzna myślał, że zwierzak biegnie nad jezioro, nad którym ostatnio przesiadywali we dwóch prawie każdej nocy. Okazało się jednak, że Stéphan minął znajome miejsce i nie zatrzymując się, podążył w głąb lasu. Max szybko stracił kota z oczu i szedł jedynie za śpiewem dzwoneczka zawieszonego u jego szyi. Zapalił małą latarkę, aby widzieć to, co znajdowało się pod jego stopami.

– Stéphan! Gdzie jesteś? – wołał cicho, by nie straszyć leśnych zwierząt.

Nagle ogarnęło go niesamowite uczucie déjà vu. Czuł się, jakby to się już kiedyś wydarzyło, jakby był w tym miejscu, choć tak naprawdę w ciemnościach nocy nie był w stanie już nawet powiedzieć, gdzie się znajduje. Las w tym miejscu był bardzo gęsty. Gałęzie znów smagały go po twarzy i ciągnęły za ubranie, ale wciąż brnął dalej, sam nie wiedząc, w jakim celu właściwie błąka się nocą po nieznanej części lasu. Wreszcie Max wyrwał się ze szponów ostatnich krzewów gęstwiny i niespodziewanie znalazł się na niewielkiej polanie. W tym samym momencie doznał nagłego olśnienia. Przecież to ta sama polana, która w jego snach porośnięta była chabrami. Teraz jednak była tu głównie trawa, a niebieskie kwiaty rosły tylko w kilku miejscach. Max śnił o tym miejscu od kilkunastu dni i właściwie był pewien, że jest jedynie wytworem jego wyobraźni. Jak mogłoby być inaczej, skoro nigdy przedtem go tu nie było? Nie znał tej części lasu, więc nie zapuszczał się w te rejony.

– Stéphan! – zawołał, obracając się wokół własnej osi, zszokowany tym, jak dokładne i realne były jego marzenia senne w porównaniu z rzeczywistością.

Rozejrzał się i dojrzał niesfornego uciekiniera nieco dalej, pośród wysokiej trawy. Podszedł do niego wolno, dysząc ciężko po męczącym przedzieraniu się przez gęstą roślinność. Oparł dłonie na swoich kolanach i pochylił, aby uspokoić oddech. Wówczas dostrzegł w trawie jakiś przedmiot. Wyciągnął dłoń i podniósł go, stwierdzając ze zdziwieniem, że to szklany wisiorek. Ale nie zwyczajny – migotał ledwo dostrzegalnym, niebieskim światłem. Max nie widział dokładnie, ale wydawało mu się, że w szkle jest coś zatopione. Nie był tylko pewien, co to jest. Skupił wzrok na srebrnym łańcuszku i stwierdził, że jest zerwany. Zawinął ozdobę z miękką chustkę i schował do kieszeni. Zerknął w stronę Stéphana, który znów zaczął przeraźliwie miauczeć. Wtedy ją dostrzegł.

Kilka metrów od Maxa, w wysokiej trawie, leżała skulona postać. Podbiegł do niej i dotknął jej ramienia. Nie poruszyła się.

– Przepraszam, nic ci nie jest? – spytał cicho.

Zaniepokojony brakiem odpowiedzi, delikatnie przekręcił ją na plecy. Odgarnął długie, czarne włosy z twarzy i lekko poklepał kobietę po policzku. Przeraził się, bo jej skóra była blada i zimna jak lód. Szybko przeniósł palce na jej szyję, by zbadać puls. Przez kilka przerażających chwil myślał, że dziewczyna nie żyje, ale nagle to poczuł – delikatne uderzenie serca, a potem następne i kolejne… Tylko dlaczego jej skóra jest tak lodowata? Pochylił się nad nią, by sprawdzić, czy oddycha. Dopiero wtedy zobaczył, że jej sukienka jest podarta na brzuchu, brudna i mokra. Było tak ciemno, że nie widział prawie nic, poza bladą twarzą kobiety, ale i tak był pewien, że to, co właśnie widzi, jest krwią. Szybko wyszarpał z kieszeni telefon. Oczywiście, brak zasięgu. Pospiesznie znów skierował słabe światło latarki na nieznajomą i ujrzał krwawą ranę ziejącą z jej brzucha. Oprócz tego miała rozciętą wargę, spuchniętą powiekę i ranę na skroni. Szybko zdjął z jej ramion długi szal i porwał go na kilka pasków materiału, którymi przewiązał jej poraniony brzuch. Zdjął też swoją marynarkę i szczelnie otulił nią dziewczynę. Potem wziął nieprzytomną kobietę na ręce. Wtedy uzmysłowił sobie coś, przez co ogarnęła go potężna fala paniki. Nie znał drogi do domu. Nie orientował się nawet odrobinę, skąd przyszedł, nie mówiąc już o szybkim dotarciu do cywilizacji i szpitala. Z zamyślenia i rozpaczy wyrwał go Stéphan, który niespodziewanie otarł się o nogi Maxa, zamiauczał i pognał w stronę lasu. Zatrzymał się tuż przed ścianą drzew i usiadł na pniu powalonego dębu. Odwrócił się i wyczekująco wpatrywał się w oczy Maxa, bijącego się z własnymi myślami. W końcu doszedł do wniosku, że sam i tak nie dojdzie do domu, a skoro nie może zadzwonić po pomoc, to nie może też znaleźć się w gorszej sytuacji, niż jest obecnie. Ostatecznie ruszył więc za kotem.

– W porządku, Stéphan, prowadź do domu.

Max, z ranną kobietą na rękach, poruszał o się o wiele wolniej niż wcześniej i o wiele wolniej, niż by tego pragnął. Rozpaczliwie lawirował między gęstymi krzewami i gałęziami, które wciąż wplątywały się w ubranie jego lub dziewczyny. Zupełnie, jakby natura za wszelką cenę starała się ich zatrzymać w samym sercu buszu. Już jakiś czas temu stracił z oczu Stéphana, ale wiedział, że jest tuż przed nimi. Do jego uszu dochodziło ciche podzwanianie dzwoneczka i szelest suchych liści leżących na mchu.

Po kilku minutach przedzierania się po omacku przez gęstwinę, Max nagle stracił nadzieję na to, że uda mu się stąd wydostać. Wciąż nie poznawał miejsca, w którym się znajdowali. Przeraził się, że nie uda mu się uratować rannej kobiety i zdecydowanie przyspieszył kroku, uważając, aby się o nic nie potknąć w kompletnych ciemnościach.

W końcu spomiędzy drzew wyłonił się dobrze znany Maxowi widok. W innych okolicznościach z pewnością zatrzymałby się, aby podziwiać widok księżyca odbijającego się w idealnie gładkiej tafli jeziora. Jednak tym razem mężczyzna, chyba po raz pierwszy w życiu, nie zwrócił uwagi na tę wspaniałą scenerię. Nieco pewniejszym krokiem ruszył drogą, którą przemierzał ostatnio codziennie i przebyłby ją nawet z zamkniętymi oczami. Znał tu każde drzewo, kamień czy kępkę trawy. Poczuł tak ogromną ulgę, że dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak mocno przygryzał wargi ze zdenerwowania.

– Francine! Otwórz drzwi! Potrzebuję pomocy! Francine! – wołał rozpaczliwie Max, zbliżając się do swojego letniego domku. Stéphan wskoczył do sypialni przez otwarte okno, wylądował na łóżku i zaczął lekko wbijać pazurki w ramię śpiącej dziewczyny. Kilka chwil później wyskoczyła z pościeli i otworzyła drzwi, by Max mógł wejść. Zdziwiła się i przestraszyła, gdy ujrzała, że niósł w ramionach małą, skuloną, bezwładną postać. Gdy weszła do pokoju, właśnie układał ją delikatnie na łóżku. Z początku widziała tylko czarne włosy i marynarkę Maxa, którą była otulona. Podeszła więc, by się przyjrzeć. To była kobieta. Jej twarz umazana była czymś niebieskim, powieka lewego oka już zaczynała sinieć i była mocno spuchnięta. Francine podeszła jeszcze bliżej.

– Co jej jest? – spytała, otwierając szeroko oczy ze zdumienia i strachu.

– Nie wiem. Dzwoń po pogotowie. Jest ranna. – Max rozchylił marynarkę i oczom dziewczyny ukazał się makabryczny widok jej rany na brzuchu.

– Och, Max, przecież to jest… to jej krew, prawda?

Max nie odpowiedział, pochylając się nad nieznajomą i sprawdzając jej puls i oddech.

– Max… To nie jest ludzka kobieta – wyszeptała Francine. – Nie powinieneś jej tu sprowadzać.

– Francine, ona umrze, jeśli jej zaraz nie pomożemy. Dzwoniłaś po karetkę?

Dziewczyna wypadła z pokoju w poszukiwaniu telefonu.

– Rozładował się, a niech to! – krzyczała już w korytarzu, rozglądając się za ładowarką.

– To ja zadzwonię – powiedział Max, wyjmując swoją komórkę. W tym samym momencie Stéphan rzucił się w stronę mężczyzny z głośnym sykiem i zawodzącym miauknięciem. Max podskoczył ze strachu i wypuścił telefon z dłoni.

– Stéphan, nie teraz! Muszę zadzwonić. – Wyciągnął rękę, aby podnieść komórkę z podłogi, ale kocur złapał ją za futrzany pokrowiec i zaczął uciekać, wskakując na parapet uchylonego okna.

– Nie! – krzyknął Max, ale zwierzę było już na zewnątrz.

– Max, ja chyba wiem, kim ona jest – szepnęła Francine, trzymając się za głowę. – Jakiś czas temu czytałam o niej w Internecie.

– Co o niej pisali?

– Że jest chora psychicznie i że uciekła z oddziału zamkniętego.

Max spojrzał na siostrę, a potem na nieprzytomną kobietę.

– Max, ona naprawdę może być niebezpieczna – mówiła Francine, z obawą podchodząc do nieznajomej i przykładając palce do jej szyi. W czasie tych kilkudziesięciu sekund, podczas których sprawdzała puls, jej oczy otworzyły się szeroko ze zdumienia i strachu. – Ja wiem, że masz dobre serce, ale powtarzam ci, że to nie jest ludzka kobieta. Ma niebieską krew. I jakieś dwa uderzenia serca na minutę. To nie jest normalne.

– Przecież jej nie zostawię. Trzeba ją zawieźć do szpitala.

– Max…

– Zrobię to bez względu na to, czy mi pomożesz czy nie, Francine.

Dziewczyna spojrzała na brata i wiedziała, że on nie odpuści. Miała tylko nadzieję, że jego dobroć nie zostanie ukarana i nieznajoma nie sprowadzi na niego żadnych kłopotów. Miała złe przeczucia, ale dobrze znała upór brata i w końcu skapitulowała.

– W porządku, pomogę. Pójdę po kluczyki od auta, a ty ją podnieś.

Max znów pochylił się nad ranną kobietą i ze zdumieniem zobaczył, że na jej piersi siedzi Stéphan. Kocur zasyczał groźnie, gdy tylko mężczyzna się zbliżył. Max nawet nie zarejestrował faktu, że zwierzę weszło z powrotem do domu.

– Chcę jej tylko pomóc – powiedział do kota. – Znasz ją?

Zwierzak spojrzał na Maxa, a potem wsadził głowę do kieszeni marynarki, w którą owinięta była czarnowłosa dziewczyna i pomagając sobie zębami, wyciągnął z kieszeni znaleziony w trawie wisiorek. Teraz Max mógł mu się przyjrzeć bliżej. Był zrobiony z przezroczystego szkła, a w nim zatopiony był piękny kwiat – chaber. Dziwne, ale wydawało mu się, że widział delikatny, ledwo dostrzegalny błysk światła wewnątrz szkła. Kot zaciągnął ozdobę wyżej i położył ją na sercu kobiety. Następnie sam usiadł na niej, strzegąc jej zaciekle, gdy tylko Max chciał się zbliżyć.

– Max, idziesz wreszcie? – spytała zniecierpliwiona Francine, wchodząc do pokoju.

– Nie możemy jej nigdzie zabrać – stwierdził. – Stéphan nie pozwala mi się do niej zbliżyć. Sama zobacz.

Francine popatrzyła na brata, jakby w ciągu kilku ostatnich minut całkowicie oszalał.

– Chyba żartujesz. Nie pomożesz jej, bo kot tego nie chce? – zszokowana dziewczyna wprost nie mogła uwierzyć w słowa brata. – Wiesz, na oddziale zamkniętym chyba zwolniło się miejsce. Może zadzwonię i umówię cię na wizytę u…

– Wiem, że to brzmi jak kompletne wariactwo, ale ten kot wie, co robi – odparł, przerywając dziewczynie i patrząc na jej bladą twarz.

Rodzeństwo przez chwilę patrzyło na siebie i zastanawiało się gorączkowo nad całą sytuacją.

– W takim razie trzeba chociaż opatrzyć jej rany. Zdezynfekować i założyć czysty opatrunek. To jej nie pomoże za bardzo, ale coś trzeba robić – przerwała w końcu ciszę Francine.

Max wypadł z pokoju w poszukiwaniu materiałów opatrunkowych i środków dezynfekujących. Francine natomiast podeszła do kobiety. Stéphan natychmiast się zjeżył i nastroszył gotów, by gwałtownie zaprotestować i bronić nieznajomej.

– Spokojnie, kiciuś – szepnęła Francine uspokajająco. – Tylko założymy opatrunek. Nie zrobimy jej krzywdy.

Stéphan powoli przestał się stawiać i położył z powrotem na piersi kobiety. Po chwili Max przemył jej twarz ciepłą wodą, a następnie środkiem dezynfekującym i założył niewielkie opatrunki. Potem chciał zająć się raną na brzuchu, ale siostra stanowczo zaprotestowała.

– Max, ja to zrobię. – Brat spojrzał na nią zaskoczony, a wtedy ona dodała: – Trzeba będzie ją rozebrać. Jest nieprzytomna, ale ma swoją godność. Wybacz, że to powiem, ale nie jest fajnie świecić przed obcymi facetami nagim ciałem, nawet gdy się umiera. Coś o tym wiem.

 

Max przez całą noc nie zmrużył oka nawet na chwilę. Po tym jak Francine opatrzyła ranę na brzuchu nieznajomej kobiety, od razu wygonił ją do łóżka. Ostatnio słaniała się na nogach, ale dodatkowy wysiłek odebrał jej resztę sił. Mężczyzna spacerował więc do samego rana, zaglądając to do jednego, to do drugiego pokoju i kontrolując stan zdrowia swoich podopiecznych. Wciąż zastanawiał się, czy to możliwe, że dziewczyna, którą znalazł w lesie może być chorą uciekinierką ze szpitala psychiatrycznego. Poszukał nawet w sieci informacji sprzed kilkunastu dni, aby dowiedzieć się czegoś więcej. To dziwne, ale nigdzie nie podano imion i nazwisk poszukiwanych kobiet. Przez długi czas rozmyślał o tym, co powinien zrobić. Zadzwonić pod numer, który podawali w mediach? Zabrać dziewczynę do szpitala, pomimo protestów Stéphana? Jeśli rzeczywiście jej szukają, to wizyta u lekarza z pewnością nie pozostanie niezauważona. Z drugiej jednak strony bez pomocy lekarskiej nie miała praktycznie żadnych szans na przeżycie. Co za wariactwo, żeby słuchać kota w takich sprawach! Max ukrył twarz w dłoniach i oparł się głową o ścianę za swoimi plecami. Uświadomił sobie, że właściwie podjął już decyzję, a teraz jedynie obawiał się, czy ta decyzja jest dobra. Próbował oszukiwać się, że jeszcze się zastanawia, ale tak naprawdę męczył się bez sensu. Wiedział, że nie zadzwoni pod numer alarmowy ani nie zgłosi nigdzie faktu, że poszukiwana kobieta jest u niego. Postanowił, że poczeka. Rana na jej brzuchu przestała krwawić. Francine mówiła, że kula przeleciała na wylot i nie została w ciele. To przynajmniej jedna dobra wiadomość. Jeśli pocisk nie uszkodził żadnego narządu wewnętrznego, a krwotok ustąpił, to może jest jeszcze dla niej jakaś szansa?

Max podniósł się z krzesła i cichutko podszedł do drzwi pokoju, w którym razem z Francine ułożyli ranną. Uchylił je i zajrzał do środka. Stéphan nadal leżał obok niej, pilnując, aby nikt się zbytnio nie zbliżał. Max podszedł do łóżka, wpatrując się w bladą twarz kobiety. Księżycowa poświata sącząca się przez okno nadawała jej skórze upiorny wygląd. Włosy, które leżały w nieładzie na białej poduszce, wyglądały jak czarne płomienie. Dotknął jej dłoni, aby sprawdzić, czy nadal jest zimna jak lód. Nie był pewien, ale miał wrażenie, że temperatura jej ciała nieznacznie wzrosła. Kobieta leżała całkowicie nieruchomo, tak jakby nawet nie oddychała i w takiej samej pozycji, w jakiej ją zostawili. Max usiadł na łóżku i zbliżył policzek do jej twarzy, chcąc upewnić się, że naprawdę oddycha. Wtedy kątem oka dostrzegł jej wisiorek, wciąż leżący tuż obok niej na materacu, dokładnie w miejscu, gdzie odłożyła go Francine. Mężczyzna podniósł go delikatnie, aby mu się przyjrzeć i natychmiast usłyszał ostrzegawcze syknięcie Stéphana.

– Ciii…Tylko popatrzę – wyszeptał do zwierzaka, obracając szklaną łezkę w palcach. Pulsowała niebieskim światłem spokojnie i miarowo. Max przypomniał sobie, że łańcuszek był zerwany, więc przyjrzał mu się na tyle dokładnie, na ile pozwalała słaba poświata księżyca. Jedno z ogniw było wykrzywione. Mężczyzna, pomagając sobie nożyczkami znalezionymi tuż obok, na szafce przy łóżku, przywrócił srebrnemu krążkowi dawny kształt. Następnie dopiął go do reszty łańcuszka i spojrzał na dziewczynę. Delikatnie odgarnął gęste kosmyki włosów i założył go na jej szyję. Zapinając ozdobę, zauważył, że jej pierś porusza się szybciej niż wcześniej. Sprawdził tętno, przykładając palce do szyi. Wcześniej było ledwo wyczuwalne, ale teraz jej serce biło prawie normalnie. Zauważył też, że światło uwięzione w szklanej łezce rozbłyska dokładnie w tym samym rytmie. Zaskoczony Max gwałtownie cofnął dłoń.

– Rzeczywiście, nie jesteś ludzką kobietą – powiedział cicho. – Nie sądzę też, żebyś była chorą psychicznie uciekinierką. Kim więc jesteś?

 

Albert z wściekłością odłożył słuchawkę i zmusił się do rozluźnienia zaciśniętych z irytacji zębów. Kolejny absurdalny telefon. Zapłacił za to ogłoszenie w prasie i w sieci mnóstwo pieniędzy, a ono w dalszym ciągu nie przyniosło mu praktycznie żadnych sensownych rezultatów. Owszem, odebrał kilka wiadomości, lecz żadna z nich z całą pewnością nie przybliży go do odnalezienia zbiegłych kobiet. Zupełnie, jakby zapadły się pod ziemię.

Oczywiście, zdawał sobie sprawę z tego, że wysłanie tej śmiesznej notki do mediów było desperackim, a jednocześnie niezwykle kosztownym posunięciem. W tamtym momencie jednak nie miał innego pomysłu. Nie był przygotowany na to, że te małe wiedźmy uciekną. Szpital, zgodnie z przypuszczeniami Alberta, zareagował dość szybko, pragnąc sprostować sytuację oraz oczyścić swoje dobre imię. Jednak ziarno niepewności i paniki zostało już zasiane – ludzie o wiele uważniej niż kiedyś, przyglądali się mijanym na ulicy twarzom. Mieli wątpliwości, komu wierzyć, więc ostatecznie dzwonili do niego. Póki co, były to bezsensowne, pełne bzdur telefony, ale mężczyzna miał nadzieję, że w końcu dopisze mu szczęście.

W tym momencie