Dziesięć słów o Ojczyźnie - Ołeksij Czupa - ebook + książka

Dziesięć słów o Ojczyźnie ebook

Ołeksij Czupa

4,1

Opis

Wyobraź sobie, że twój kraj przypomina statek z dziurą w burcie, który za chwilę pójdzie na dno wraz z całym cennym ładunkiem. W takich przypadkach nie masz wielkiego wyboru. Jak bardzo kochasz swoją Ojczyznę? Uciekniesz czy pozostaniesz na pokładzie?


Roman i niewidoma Ołena wyprzedają cały swój majątek w Dniepropietrowsku, by zacząć nowe życie w Europie. Ale już pierwszy dzień w obcym kraju zamiast umówionej pracy przynosi kłopoty. Mroźny wieczór zastaje ich w Warszawie – bez pieniędzy i nadziei na przetrwanie. Na ratunek przychodzi polska pisarka, na pierwszy rzut oka niezależna i wyzwolona kobieta.


Roman zgadza się na nieoczekiwane warunki oferowane przez pisarkę i trafia w oko cyklonu, który niezauważenie dla innych przechodzi przez Pragę, modną, a równocześnie zakapiorską dzielnicę Warszawy. Co wybrać – stare, dobrze znane, ale ostygłe już uczucia, czy nową, gwałtowną miłość? Znaną ukraińską szarość czy podrabianą Europę? To historia miłosna, ale kryje się pod nią coś więcej – opowieść o stosunkach ukraińsko-polskich.

 

Powieść nie przedstawia ich w kontekście politycznym czy historycznym, o których w Polsce dyskutuje się najgoręcej, a które dla sporej części ukraińskiej diaspory w Polsce wydają się drugorzędne. Autor bada motywację i psychologię człowieka, który opuszcza własny kraj, szukając lepszego życia – to temat aktualny dla Polaków w takim samym stopniu, jak dla Ukraińców.

 

W Polsce mieszka już kilkaset tysięcy Ukraińców. To w dużej części emigrujący za pracą robotnicy, ale także naukowcy, pisarze i artyści. Wśród nich znalazł się autor książki, Ołeksij Czupa. Ale jeszcze zanim przyjechał do Polski, postanowił ją sobie w odległej Makijiwce na Donbasie wymyślić. Dziesięć słów o Ojczyźnie to świat ulepiony z marzeń i rozczarowań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (12 ocen)
5
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ołeksij Czupa, Dziesięć słów o Ojczyźnie, tłumaczenie Katarzyna Kotyńska, Kraków 2016
Redakcja serii Kaja Puto
RedakcjaFilip Fierek
KorektaKaja Puto, Regina Warska
Projekt okładki Michał Krenz, Anina Takeff
Projekt serii Michał Krenz, Anina Takeff
Skład i łamanie Małgorzata Chyc | www.bymouse.pl
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Wydanie I
Copyright © by Kłub Simejnoho Dozwilla, 2014 Copyright © by Ołeksij Czupa, 2014 Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2016 Copyright © for Polish translation by Katarzyna Kotyńska, 2016
ISBN 978-83-65739-03-2
Wydawnictwo i księgarnia Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel. 12 426 46 03 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro) e-mail:[email protected] Księgarnia internetowa:www.ha.art.pl
Fundacja Korporacja Ha!art prowadzi księgarnię w Bunkrze Sztuki
Konwersja:eLitera s.c.

CZYLI NIGDZIE pod redakcją Kai Puto

Alfred Jarry powiedział ponoć na premierze absurdalnej sztuki Ubu Król: „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”. Wydarzyło się to w 1896 roku. Od tamtej pory Polska wróciła na mapę, a o jej właściwości spierały się mniej lub bardziej emocjonalnie kolejne pokolenia twórców. W cieniu nierozwiązanego do dziś konfliktu Sienkiewicz kontra Gombrowicz Polskę odwiedzali – w najróżniejszych okolicznościach – pisarze z całego świata. Za nic mieli odwieczny spór o polskość, a czasem nawet o nim nie słyszeli. Pisali o Polsce z własnych, nierzadko zaskakujących perspektyw. Właśnie dlatego w serii wydawniczej Czyli Nigdzie prezentujemy książki o Polsce widzianej oczami obcokrajowców.

1. Ołeksij Czupa, Dziesięć słów o Ojczyźnie

2. Doina Lungu, Symfonia złoczyńcy

Intro

Ptakowi, który pod koniec grudnia, po nadzwyczaj ciepłej jesieni, w końcu wyruszył na zimowisko z wybrzeży Skandynawii do Azji Mniejszej czy nad Morze Śródziemne, wieczorna Warszawa może wydać się co najwyżej ogromnym żółto-czerwonym jabłkiem, nieco niestarannie zawiniętym w śnieżnobiałą serwetkę i niemal dokładnie wpół przewiązanym ciemną wstążką Wisły. Światła okolic Rynku Starego Miasta zlewają się w jedną jaskrawą plamę, z której aż do przedmieść rozchodzi się blask, miejscami tylko przerywany czerwonymi rozbłyskami elektrowni i nierównymi plamami zasypanych śniegiem kwartałów ulic. Dziewiczej bieli jest tam znacznie więcej niż żółci, a blask słabnie dopiero przy granicach miasta, nie mając już sił na dotarcie do nieruchomych i niemych zimowych pól.

Jeśli obniżyć pułap i przelecieć nad centralną częścią miasta, jabłko znika, pękając równo wzdłuż linii Wisły i zostawiając swoją mniejszą część gdzieś z lewej strony. Pojawia się natomiast zapach jabłkowego soku, który trysnął w powietrze z pęknięcia, a miasto nabiera wyglądu ogromnego akwarium, na którego dnie troskliwy właściciel porozstawiał ozdobne wieże, kościoły, place o różnych kształtach i równiutkie uliczki; w ciemnej, zimnej wodzie przemieszczają się, chaotycznie połyskując łuskami, dziesiątki tysięcy zadbanych rybek najrozmaitszych gatunków. Wzburzają wodę zbiornika w przedświątecznym podnieceniu, a woda wylewa się na przedmieścia, które momentami aż od tego czernieją.

Radosne przedświąteczne fale przebiegają przez akwarium z boku na bok, grożąc rozbiciem na kawałeczki ścianek, co wytrzymały próbę czasu, miastem wstrząsa dreszcz niczym od trzęsienia ziemi i święto za każdym razem prawie przemienia się w tragedię, ale ostatecznie dobro zwycięża zło, jak nakazał Bóg, troskliwie urządzając tę planetkę. Warszawa zawsze wychodzi z tego cało, nawet jeśli trochę poturbowana przez turystów.

W akwarium rzeczywiście jest mnóstwo osobników, ale nas w tej chwili tak naprawdę interesuje tylko pewna trójka: Ołena, która spokojnie, o niczym nie myśląc, łapie językiem płatki śniegu, stojąc pod oknami jednego z domów przy końcu ulicy Jezuickiej, Roman, który stoi jakieś piętnaście metrów od niej i bezradnie patrzy na wieże katedry Świętego Jana, i wściekła Agnieszka, która już od paru minut usiłuje przebić się przez mur turystów z kwadratowej klatki Rynku Starego Miasta do swojego samochodu, zaparkowanego na małym trójkątnym placyku zaraz za Jezuicką.

A więc wszyscy są, wszyscy gotowi, film zacznie się za kilka sekund, jak powiedziałby Jim Morrison.

1. Ratunek

À propos, jeszcze słówko o Morrisonie. Romanowi, wpatrującemu się w wieczorne niebo nad Warszawą, w głowie przez ostatnią godzinę rozbrzmiewa wciąż jedna i ta sama piosenka: „People are strange, when you are stranger, faces look ugly...”. I trudno coś dodać, sto procent racji. Już całą dobę stoi na ziemi obiecanej Unii Europejskiej, a wszystko tak samo jak w domu, w mieście, w którym żył od dziecka: języka ukraińskiego nie usłyszysz, więc zwyczajnie nie da się wypatrzeć w tym tłumie kogoś, kto mógłby pomóc, Roman i jego problemy absolutnie nikogo tu nie interesują, a tutejsi dresiarze niczym nie różnią się od tamtych. Sprawnie zabrali wszystko.

Krew na twarzy dawno już zaschła, pulsujący ból pod żebrami stopniowo przeszedł w ciągły i prawie niewyczuwalny, a Ołence wciąż jeszcze nic nie powiedział. Ledwie przekroczył próg toalety publicznej, trzech buców kilka razy celnie przyłożyło mu pięściami w splot słoneczny i głowę, po czym zabrało torbę ze wszystkimi pieniędzmi i komórką. Nie zdążył nawet pisnąć. Dobrze, że paszporty z wizami szczęśliwym trafem parę minut wcześniej przełożył do wewnętrznych kieszeni kurtki. Można więc w razie czego iść do ambasady, tam dadzą pieniądze na bilet do domu. Ale problem w tym, że właściwie to ledwie wczoraj stamtąd wyjechali i tak w ogóle to wybierają się do Pragi. Zresztą, która instytucja państwowa pracuje w Boże Narodzenie?

Romanowi od długiego patrzenia w górę zdrętwiała szyja. Pokręcił głową i odwrócił się, żeby podejść do Ołenki i w końcu jej o wszystkim powiedzieć, ale zrobił to jakoś niezgrabnie i ramieniem solidnie walnął kobietę, która szybkim krokiem szła od strony Rynku. Uderzenie przewróciło ją i siedziała teraz w zaspie, usiłując zrozumieć, co się stało. Zobaczyła Romana i w jej oczach zapłonęły błyskawice.

Roman, zbity z tropu, rozważał całą sytuację. „Pięknie mnie Europa wita: okradli, forsy brak, pysk pobity, mieszkać nie ma gdzie, zimno, a na dokładkę ta pani zaraz wrzaśnie na całe miasto i razem z Ołenką zamiast w pociągu do Pragi, który za godzinę odjeżdża z Warszawy, spędzimy tę noc w najlepszym razie na komisariacie”. Tymczasem Polka, trzymając się jego wyciągniętej w milczeniu ręki, wstawała ze śniegu. Rzeczywiście miała zamiar krzyczeć, jej twarz wyrażała jasną i nieskrywaną wściekłość. Błyskawice z oczu przeskoczyły na usta, kobieta nabrała pełne płuca powietrza, a wtedy Roman zdążył złapać ją za rękę i zaczął delikatnie i cicho, niemal szeptem, ale przekonująco mówić:

– Niech pani posłucha, ja naprawdę bardzo, bardzo przepraszam. Przykro mi, że tak wyszło, nie chciałem zrobić pani żadnej krzywdy, po prostu pani nie widziałem. Proszę wybaczyć, jeśli sprawiłem ból albo niewygodę, to przez przypadek. Bardzo proszę nie robić zamieszania, ja i bez tego mam poważne problemy, jeśli pani się do tego dołoży, to może mnie to dobić. Dobrze?

Gdzieś w połowie tego wyrafinowanego przemówienia Roman pojął, że ona go nie rozumie, bo odruchowo mówił po ukraińsku i nawet nie próbował przejść na kulawy angielski, którego resztki jeszcze pałętały się po jego głowie po skończeniu studiów. Ta myśl go zmroziła. Ale kobieta słuchała go uważnie, zupełnie jakby coś sobie przypominała, a maska wściekłości niepostrzeżenie i bezgłośnie odfrunęła gdzieś w bok, odsłaniając całkiem sympatyczne rysy twarzy.

– Dobrze? – powtórzył pytanie.

Roman uśmiechnął się do niej niepewnie, ale przypomniał sobie, że ma posiniaczoną twarz, więc zwinął uśmiech i bezradnie spuścił wzrok. Śnieg, którego kobieta wciąż nie strzepnęła z dżinsów, miejscami zdążył już stajać i zostawić po sobie ciemne plamy. „Ma ciepłe uda” – przeleciało Romanowi przez głowę, a w ślad za tym: „Niech to diabli, co też ja”.

Podniósł wzrok i spojrzał na nią, jak gdyby chciał zapytać: „To co, może ja już pójdę?”. Polka w końcu się odezwała:

– Pan jest Ukraińcem?

– Co?! – mało nie krzyknął Roman. – Niech to diabli, pani mnie rozumie?

– Tak, rozumiem. Proszę nie przywoływać diabła, ostatecznie mamy dziś Wigilię.

– Dobrze, jasne, przepraszam! Po prostu mam poważne problemy, a nie znam polskiego, i prawdę mówiąc, chyba zaraz oszaleję.

– A co się stało? Mogę jakoś pomóc?

Mówiła z wyraźnym akcentem i powoli, ale dość poprawnie. Najwyraźniej, zanim coś powiedziała, litery układały się w jej głowie w słowa, słowa – w zdania, a potem wszystko to podlegało kontroli pod kątem efektywności i precyzji, i dopiero wtedy wypychała z siebie te sznureczki dźwięków, które Romanowi w jego aktualnym położeniu wydawały się wprost cudem Bożym, mimo jego otwartego sceptycyzmu wobec Sił Wyższych. Roman spojrzał w stronę Ołenki, która wciąż stała pod oknami niedaleko nich, zastanowił się sekundę i wypalił:

– Stało się to, że ja i moja przyjaciółka, to ona, stoi tu niedaleko, powinniśmy za godzinę jechać do Pragi. Ale pobili mnie wasi zasrani hopnicy i zabrali mi torbę z pieniędzmi, biletami i całą resztą rzeczy. I teraz nie wiem, co robić.

– Co to „zasrani hopnicy”?

– No, drobne złodziejaszki. Okradli mnie w biały dzień, akurat w wasze, kurczę blade, katolickie Boże Narodzenie!

– Jeszcze raz pana proszę, bez przekleństw! – podniosła głos.

– Przepraszam, przepraszam, to z rozpaczy, zazwyczaj nie przeklinam.

– A co z dokumentami?

– Na szczęście mam.

– Czyli sytuacja wygląda tak: pobili pana ci, jak ich... – Jej i bez tego powolna ukraińszczyzna potrzebowała długiej przerwy, kobieta zastygła niczym posąg, przypominając sobie usłyszane przed chwilą słowo, a potem z trudem się przez nie przedarła i z polskim akcentem na przedostatniej sylabie wyrzuciła z siebie: – Hopnicy, tak? Nie macie pieniędzy ani noclegu.

– Dokładnie – potwierdził Roman.

– A dlaczego pana przyjaciółka tam stoi i do nas nie podejdzie? Ja bym się zaniepokoiła, gdyby mój, hmm... przyjaciel... tak długo rozmawiał z piękną kobietą.

„Ktoś tu jest skromny” – pomyślał Roman i znów obróciwszy głowę w stronę Ołenki, wyjaśnił:

– Jest niewidoma. Sama do nas nie podejdzie. A poza tym już godzinę temu mnie pobili, a ja wciąż nie wiem, jak jej powiedzieć, że znaleźliśmy w takiej sytuacji. Nie umiem dobrać słów, rozumie pani?

Polka świsnęła ze zdziwieniem, jej oczy na nowo ożyły, a twarz przybrała dziwny, przebiegły wyraz. Pogrzebała w kieszeni, wyciągnęła paczkę papierosów z mentolowymi kapsułkami, przypaliła jednego zapalniczką, aż jego koniuszek zaskwierczał, zgniotła kapsułkę kciukiem i palcem wskazującym – i ciepło i radośnie, jak wydało się Romanowi, uśmiechnęła się do tych pstryknięć. Wypuściła dym, poczęstowała papierosem Romana. Odmówił. Zapachniało tytoniem i miętą. Polka zmierzyła chłopaka długim, przenikliwym spojrzeniem, potem krzywo rzuciła okiem w stronę Ołenki. Ołena z zimna przytupywała już w miejscu, raz po raz uderzając nogami w ogromny plecak oparty o ścianę domu.

– Jestem Agnieszka – Wyciągnęła do niego w końcu rękę, wypuszczając gęstą chmurę dymu i pary.

– A ja Roman.

– Aha, Roman... Piękne imię.

– W moim obecnym położeniu być mną – niepięknie.

– Tak więc, Romanie... – Agnieszka zignorowała jego komentarz i niespodziewanie, bez zbędnych ceregieli, przeszła na ty. – Mogę ci pomóc, przynajmniej spróbuję. Mam puste mieszkanie. Możecie się tam na kilka dni zatrzymać. A potem zobaczycie. Co ty na to?

– Jasne, że się zgadzam. Niespecjalnie mam wybór. Ale skąd taka dobroć? – zapytał.

– No jak to, dzisiaj Boże Narodzenie, czas cudów, bajek i takich tam. Poza tym mam z Bogiem skomplikowane stosunki i dużo w tym roku nagrzeszyłam. Może kiedyś taki uczynek zostanie mi policzony w niebie. A może i nie. Przyjmij, że po prostu chcę ci pomóc, z dobrego serca.

– Bardzo dziękuję! Jasne, że się zgadzam! A to daleko?

– Nie, to Praga. Jestem samochodem, za jakiś kwadrans będziemy na miejscu.

– Co?! Praga? – Roman nie uwierzył własnym uszom.

– Tak, to taka dzielnica Warszawy, za Wisłą. Nazywa się Praga. A o co chodzi? – zapytała Agnieszka.

– Właśnie mieliśmy dziś jechać stąd do Pragi. Tyle że czeskiej.

– A, co za różnica... – Ze zmęczeniem machnęła ręką Polka. – Przed losem nie uciekniesz, Romanie. Pisana wam była dzisiaj Praga i najwyraźniej nikt ani nic temu nie przeszkodzi.

Roman nie był nastawiony tak filozoficznie i refleksyjnie, ale słowa Agnieszki miały pewien sens. Tak czy siak, przyjął jej propozycję ze stoickim spokojem, z jakimś dystansem. Zapewne z powodu emocjonalnego szoku po wydarzeniach tego dnia. Czuł się zmarznięty i zdruzgotany, oboje z Ołenką zdążyli porządnie skostnieć przez ostatnie kilka godzin i nie jedli od rana. Nic więc dziwnego, że chęć dostania się do jakiegoś ciepłego mieszkania, gdzie może nawet znajdzie się coś do jedzenia, bardzo szybko rozbiła w proch resztki zdrowego rozsądku i typowej dla pewnej kategorii mężczyzn nieumiejętności pogodzenia się z sytuacją, w której to kobieta rozwiązuje wszystkie problemy. Wszystkie podejrzenia zbladły, miłość własna została powściągnięta i osiadła w ciszy jak muł w zmąconej rzecznej wodzie. Pozostała tylko wdzięczność.

– Dobrze, Agnieszko. Bardzo ci dziękuję. Niech ten uczynek zostanie policzony w rachunku grzechów. Zaraz pójdę, wszystko opowiem Ołence i przyjdziemy do samochodu. Gdzie stoisz?

– Nie, zrobimy inaczej. Samochód mam tu niedaleko, lepiej sama do was zaraz podjadę. A przyjaciółce lepiej nic teraz nie mów. Po pierwsze to byłby duży szok, po drugie jeszcze nie będzie chciała nigdzie pojechać, wyłącznie z powodu babskiego uporu. A ona musi się ogrzać i przespać, nawet stąd widzę, że jest cała sina z zimna. Masz tu termos z herbatą, daj jej trochę, a ja zaraz po was wrócę, zawiozę do tego mieszkania, a potem już się zobaczy.

– Przecież ona się zorientuje, że dojechaliśmy do jakiegoś mieszkania, a nie na dworzec!

– Nie zorientuje się, uwierz mi.

Agnieszka podała mu termos i nie czekając na odpowiedź, ruszyła ulicą w stronę całego rzędu zaparkowanych na placu samochodów. Roman wrócił do Ołenki i dotknął jej ramienia.

– Hej, mała. To ja. Trzymaj, przyniosłem ci herbatę. Bardzo zmarzłaś?

Ołena natychmiast obróciła się na dźwięk znanego głosu, a na jej twarzy zabłysnął uśmiech, trochę wprawdzie zaniepokojony i zmęczony. Wyciągnęła do Romana rękę, dotknęła jego kurtki i momentalnie się uspokoiła. Z uśmiechu zniknęły odcienie zdenerwowania. Skoro Roman jest obok, to znaczy, że wszystko w porządku.

– Gdzie tak długo byłeś, Romczyku? Zmarzłam wprost niewyobrażalnie. Nie spóźnimy się?

– Po taksówkę długo dzwoniłem, ci Polacy z ich świętami... ledwie się dodzwoniłem, i jeszcze zanim mnie tam zrozumieli... Ołenko, napij się herbaty, przyniosłem ci, żebyś się trochę rozgrzała.

– Tak, daj, bardzo dziękuję. Dobrze, że postanowiliśmy jechać bez rzeczy, prawda? Teraz byś musiał jeszcze i walizy ciągnąć, mój biedaku, nie tylko mnie.

– Ołenko, przestań, proszę.

– No dobrze, już dobrze, nie burcz.

Niewidoma dziewczyna otuliła dłońmi kubeczek od termosu i westchnęła z ulgą i zadowoleniem:

– Boże, Romku, jak mi dobrze... jeszcze nawet nie spróbowałam tej herbaty, a już mi od niej tak cieplutko!

A potem wypiła kilka małych łyczków, sprawdzając smak gorącego napoju. Z kubeczka unosiła się para. Do Romana doleciał zapach cytryny. „Pewnie Agnieszka bardzo lubi taką herbatę, skoro ciąga ją ze sobą w termosie po mieście. To przecież niewygodne” – przeszło mu przez myśl.

Warszawa świętowała Boże Narodzenie, wszystko wokół wirowało i drżało, nad miastem przelatywały ptaki i lampiony, śnieg mokro uginał się pod nogami, jego Ołenka piła herbatę. „Scena jak z jakiegoś pięknego filmu” – pomyślał Roman i jak zawsze w takich sytuacjach czuł gorycz, że ona tego wszystkiego nie widzi i pewnie nigdy nie zobaczy. A Ołena od razu poweselała, siorbiąc herbatę Agnieszki. Kiedy obejmował ją w pasie, czuł lekkie dreszcze, jak gdyby strząsała z siebie mroźne powietrze, a na jej jeszcze przed chwilą opanowanej przez zimno skórze rozkwitały ciepłe, wonne kwiaty. Od takich myśli robiło mu się całkiem dobrze i nawet fakt, że zamierza przemilczeć coś bardzo ważnego, w zasadzie go nie martwił. Ołenka piła herbatę dużymi już łykami, zachłannie, chyba parząc sobie gardło i język, chociaż na mrozie płyn trochę ostygł, więc wszystko mogło być w porządku.

Koło nich zatrzymał się samochód. Jasny stary opel, wyglądał zupełnie nieźle. Za kierownicą siedziała Agnieszka. Konspiracyjnie kiwnęła głową do Romana.

– O, czy to nasza taksówka? Chwała Bogu, bo już się zaczynałam martwić – zawołała Ołena w stronę samochodu i zrobiła kilka niepewnych kroków w jego stronę.

Ale Roman szybko chwycił ją pod rękę i poprowadził dalej. Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi, wsadził Ołenkę na tylne siedzenie, a sam obiegł samochód z drugiej strony i usiadł obok niej. Agnieszka od razu ruszyła, a Roman odwrócił się do swojej dziewczyny i ze zdziwieniem zauważył, że zdążyła już przysnąć z odrzuconą do tyłu głową. „Nieźle małą zmorzyło. Agnieszka miała rację” – pomyślał tylko.

Samochód minął bramę, a potem wyskoczył z wąskiej uliczki na świątecznie przystrojony plac przed zamkiem, gdzie kilka godzin wcześniej Roman i Ołenka robili sobie wspólne zdjęcia na pożegnanie Warszawy, kilka razy skręcił i wreszcie wyjechał na most przez Wisłę.

Roman, odkąd sięgał pamięcią, zawsze lubił mosty. Zachwycał go nie tylko aspekt czysto estetyczny – zgrabność i siła tych konstrukcji, wypromieniowywana przez nie pewność, możliwość zanurzenia się na chwilę w złudzeniu lotu nad taflą wody – ale też most jako odwieczny symbol jedności i zgody. Najpotężniejszy most, który dotychczas widział, łączył brzegi Dniepru – więcej nawet, niż łączył: spinał je niczym stalowa szekla, wbity głęboko w ziemię, nie dając dwóm częściom Ukrainy rozejść się w różne strony i jako tako utrzymując je razem. Rzecz jasna, chodziło nie o jeden jedyny most, raczej o cały system mostów, ściągających starą jak sam świat, niezagojoną ranę na ciele jego kraju grubymi chirurgicznymi nićmi, od granic Białorusi aż do samego Krymu, który też już ledwie trzymał się całości, dyndając jak wahadło na cienkiej nitce Przesmyku Perekopskiego. Ukraina ostatnio wywierała przygnębiające wrażenie i gdyby nie było tych mostów, które wyraźnie dawały do zrozumienia, że chwilowo wszystko pozostaje mniej więcej w normie, to można by pomyśleć, że w pół roku uciekliby stamtąd wszyscy normalni ludzie.

Most, przez który wiozła ich Agnieszka, nie budził w Romanie takich emocji. Wcale nie był pewien, czy Polacy mają taki sam kompleks rozdwojenia. Czyli Wisła raczej nie jest dla nich tym ostatnim, niezaprzeczalnym świadectwem braterstwa, a równocześnie wszechobecnym przekleństwem przepołowienia. „Oni nie muszą udawać wzajemnego podobieństwa, chociaż są różni. Nie muszą grać różnych, będąc jednej krwi. Może dlatego wszystko przychodzi im trochę łatwiej – bo nie tracą tyle co my czasu na szukanie porozumienia. Ale, niech to diabli! Nawet litra dnieprowej wody nie wymieniłbym na całą Wisłę!” – myślał.

Niespodziewana rozpacz rozstania z Ukrainą ukłuła go mocno i celnie. Roman poczuł, jak mięśnie jego twarzy same z siebie ściągają się w bolesnym grymasie i przez jakieś pół minuty nawet nie mógł nic zrobić z tym mimicznym skurczem. Ból skamieniał, wczepił się w jego skórę, ale wkrótce odpuścił. Roman znów spokojnie wpatrywał się w czerń za oknem samochodu.

A pod nimi rzeczywiście panowała czerń. Most był długi i dobrze oświetlony, ale zimowa, wieczorna Wisła wypromieniowywała taki magiczny mrok, że dobiegające z góry światło rozpuszczało się w nim i na powierzchni wody widać było tylko ledwie dostrzegalny, rozmyty blask. Na drugim brzegu, do którego szybko się zbliżali, niespodziewanie wyrosły gotyckie kontury kościoła, podświetlone reflektorami, i teraz mknęli ku nim, zostawiając je wprawdzie nieco z prawej strony.

Roman spojrzał na Ołenkę – najwyraźniej mocno spała, ciężko oparta o jego ramię. Musnął palcami jej policzek. Policzek był ciepły – dziewczyna już się rozgrzała i teraz przelewała w ten sen nie zimno, tylko zmęczenie ostatnich dni spędzonych w drodze. Roman uśmiechnął się. Zawsze się wzruszał, kiedy patrzył, jak Ołenka śpi. I nawet obecność w samochodzie obcej kobiety, która od czasu do czasu spoglądała na nich w lusterku wstecznym i choć milczała, to przecież widziała wszystko, nie przeszkodziła Romanowi pochylić się nieco i leciutko pocałować Ołenki w nos.

Most się skończył, Agnieszka skręciła w prawo i przejeżdżając koło kościoła, który teraz wydawał się tak wysoki, że aż drapał ostrymi wieżami czarne niebo, cicho rzuciła w stronę tylnego siedzenia:

– To już Praga.

– Ładnie tu – powiedział Roman, spoglądając przez okno.

Polka nic nie odpowiedziała, tylko dodała gazu, a szmer kół jej opla na asfalcie wyrównał się i podniósł o kilka tonów. Od tego monotonnego dźwięku Romanowi też zachciało się spać. Po tłumach ludzi w centrum Warszawy ulice Pragi zdawały się całkowicie bezludne, jakby wymarłe. Tylko gdzieniegdzie widać było nieliczne grupki, ale nawet one wyraźnie miały zamiar jak najszybciej zniknąć z ulicy i spędzić wieczór w cichym gronie rodzinnym.

Przez okna samochodu widać było, że znów zaczął padać śnieg. Agnieszka włączyła wycieraczki, ale w zasadzie zaraz potem niespodziewanie zatrzymała samochód i wyciągnęła kluczyk ze stacyjki, gasząc silnik.

– Koniec, jesteśmy na miejscu – poinformowała.

Roman wysiadł z samochodu i rozejrzał się dookoła. Stali przed kilkupiętrowym domem na dość czystej i ruchliwej ulicy. Agnieszka otworzyła mu drzwiczki, Roman wyciągnął Ołenkę i wziął ją na ręce.

– Chodźmy – zawołała go Polka, zatrzaskując drzwiczki i znikając w prostokątnym wejściu w podwórze.

Roman posłusznie poszedł za nią, lekko niosąc na rękach Ołenkę, i uśmiechnął się do siebie na mimowolne wspomnienie zdania „Miłość nie ciąży”. Agnieszka przytrzymała mu drzwi do klatki schodowej, po czym weszli na trzecie piętro. Polka zatrzymała się na korytarzu, pogrzebała w torebce i już po chwili wydobyła stamtąd podzwaniający lekko klucz na dużym kółku. Trzy razy obróciła go w zamku (Roman uznał, że to dziwne – aż trzy obroty?), zawiasy zaśpiewały ochryple i wreszcie mogli wejść.

W przedpokoju światła nie było – włącznik pstryknął bez efektu, pozostawiając gości w ciemnościach, które po dobrze oświetlonych ulicach, w dodatku zasypanych śniegiem, wydały się gęste i niespodziewane. Agnieszka mruknęła pod nosem i pewnym krokiem ruszyła w głąb mieszkania, po drodze zgrabnie odsuwając coś z przejścia. Po kilku sekundach pstryknął inny włącznik i do przedpokoju wlało się żółte światło z pokoju po lewej.

– Romanie, wejdź tutaj – zawołała.

Roman ostrożnie wniósł Ołenę do pokoju i położył ją na kanapie, którą Agnieszka właśnie przykryła kocem. Dziewczyna natychmiast obróciła się we śnie na bok, twarzą do ściany, i spała dalej. Polka otworzyła drzwiczki stojącej obok szafy, wyjęła jeszcze jeden koc i starannie Ołenę przykryła. Potem dała Romanowi znak, by szedł za nią, zgasiła światło w pokoju, przymknęła drzwi i już po kilku sekundach siedzieli przy małym starym stole w kuchni. Agnieszka otworzyła szufladę, pewnie szukając herbaty i cukru, a Roman oglądał pomieszczenie. Ta kuchnia budziła w nim jakieś dziwne uczucia – mimo że stara i bardzo zaniedbana, widać było, że to właśnie ten fragment mieszkania miał dla jego właścicielki największą wartość sentymentalną. Malutki stolik, przy którym można siedzieć tylko we dwoje, bo dla trojga byłby już przymały, całe rzędy najróżniejszych filiżanek, kubeczków, kufli i kieliszków w starej szafce za szkłem, kilka pustych butelek po winie za kuchenką gazową, w szufladzie zapasy herbaty i kawy, lodówka obklejona magnesami, na parapecie kilka miseczek z cukierkami i stosy książek. Przytulny kącik.

– Podoba ci się – z uśmiechem stwierdziła Agnieszka, przechwyciwszy jego wzrok.

– Tak, podoba. Przytulnie tutaj – odpowiedział Roman. – Słuchaj, może ci w czymś pomóc?

– Nie trzeba, sama zaparzę, siedź.

Agnieszka zgrabnie krzątała się koło kuchenki. Nalała wody do małego starego czajniczka, dodała cukier i herbaciane liście, wyciągnęła z torebki cytrynę, szybko odkroiła połowę i ją też dorzuciła do czajniczka. Jej ruchy były płynne i zwinne, zdawało się, że tańczy, przygotowując tę herbatę, a Roman nie mógł oderwać od niej wzroku. To znaczy dopiero teraz zrozumiał, że nie mógł, bo oczu nie spuszczał z niej właściwie już od chwili, gdy zatrzymała samochód przed domem. Przyglądał się jej fryzurze, patrzył na jej ręce, usiłował dojrzeć rysy twarzy, ale do tej pory najczęściej stała odwrócona do niego tyłem, więc głównie świdrował wzrokiem jej plecy i ramiona. Polka robiła przyjemne wrażenie.

Wreszcie woda zagotowała się i Agnieszka usiadła przy stole, dokładnie naprzeciwko Romana. Nalała gorącego napoju do filiżanek, nie wstając z krzesła, zanurzyła rękę w misce z cukierkami, wzięła ich pełną garść i położyła na stole.

– Częstuj się – skinęła do Romana.

– Dziękuję. – Wziął jeden cukierek i rozwinął go z szelestem. – Nie warto było się przejmować parzeniem, pewnie i bez nas masz dziś co robić. A jeśli chciałaś mnie poczęstować, to można było zwyczajnie napić się herbaty z termosu przecież jest prawie pełen. Ołence bardzo smakowała, swoją drogą.

– Nie, nie można było – zaprzeczyła Agnieszka. – Tam jest środek nasenny.

– Co?! – Roman zakrztusił się herbatą.

Jego krzesło z łoskotem poleciało w bok, a cień wyciągnął się prostopadle do całej wyłożonej kafelkami podłogi. Roman już prawie skoczył w stronę pokoju, w którym spała Ołenka, ale Agnieszka uspokajająco podniosła rękę.

– Romanie, usiądź. Musimy porozmawiać.

– Idź do diabła z twoją rozmową, nafaszerowałaś Ołenę środkiem nasennym!

– Jeszcze raz cię proszę, nie przeklinaj. To moje leki, nic się twojej Ołence nie stanie.

– A dlaczego miałbym ci zaufać? – zapytał Roman.

– A choćby dlatego, że w tej chwili jesteś ode mnie całkowicie zależny. To wielkie szczęście – ufać temu, od kogo się jest zależnym. Więc lepiej ufaj.

– Dobrze, przyjmijmy, że tak. Co dalej?

– Na początek usiądź.

Roman, wbrew swojemu gniewowi, usłuchał i przysiadł na brzeżku porzuconego przed chwilą krzesła. Patrzył wilkiem na Agnieszkę, czując się jak zwierzę zapędzone w róg. „Jakby co, biorę Ołenę i jedziemy do szpitala. Jeśli ta idiotka spróbuje mi przeszkodzić, trzeba będzie użyć siły” – rozstrzygnął. Chłopak złym spojrzeniem przeszukiwał kuchnię, wbijając silne złością dłonie w kant stołu. Polka przechwyciła jego wzrok, oceniła sytuację, wstała ze swojego miejsca i stanęła między Romanem a małą szafką, na której leżały noże i widelce. Pokojowym gestem uniosła dłonie i mówiła dalej:

– Proszę, posłuchaj mnie. Środek w herbacie jest silny, ale na pewno nie zaszkodzi. Ołena będzie się czuła wyspana i wypoczęta. Jeśli wypiła cały kubeczek, to pewnie pośpi aż do rana. Więc zamiast dramatycznie wymachiwać rękami lepiej byś mi podziękował, że zorganizowałam ci aż tyle czasu, żebyś mógł wymyślić, jak Ołenie wyjaśnić wszystko, co się z wami dzisiaj stało.

– Ona i tak mnie zrozumie.

– To dobrze.

Agnieszka milczała jeszcze przez chwilę. Roman w napięciu badał ją wzrokiem, patrzył, jak leciutko drży jej dolna warga, jak palce to splatają się, to wygładzają sweter, to nerwowo łapią zapalniczkę, którą już parę minut temu wyjęła z torebki, chociaż zapomniała wyciągnąć papierosy. Wyraźnie chciała coś powiedzieć, ale nie miała odwagi. Roman czuł się jak w pułapce.

– Po co nosisz przy sobie środek nasenny? – zapytał. – I to jeszcze w herbacie – dodał po kilku sekundach.

– Nie w herbacie. Po prostu wrzuciłam do niej kilka tabletek. Mam problemy z zasypianiem, zażywam leki. Nigdy nie wiem, gdzie będę nocować, więc zawsze mam je przy sobie. A dziś dodatkowo ulubioną, gorącą herbatę w termosie, bo zimno. A poza tym to bardzo pomaga, jeśli ktoś na jakiejś imprezie czy gdzieś usiłuje mnie poderwać wbrew mojej woli. Proponuje się takiemu drinka, głupek z uprzejmości się zgadza i parę minut później śpi jak dziecko, bo w jego szklance wylądowała tabletka. Wieczór uratowany.

– Aha, jasne.

Roman nie wiedział, co teraz powiedzieć. Zamarł i ucichł, wprawdzie ta cisza była ostra, nawet groźna. Czuł, że byłby zdolny do wszystkiego, dosłownie do wszystkiego, gdyby trzeba było wyrwać się razem z Ołenką z tej pułapki.

– Dobrze. Widzę, że się uspokoiłeś. – Podniosła na niego wzrok i teraz patrzyła na jego rozciętą wargę. – Co sądzisz o literaturze?

– Zależy. Dobrą lubię, złej nie – odpowiedział ze zdziwieniem, cokolwiek zaskoczony pytaniem. – Tak w ogóle to nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem w rękach jakąś książkę.

– A to dlaczego?

– No – zaczął tłumaczyć – zajmowanie się Ołeną wymaga bardzo dużo czasu i energii. Mogę sobie pozwolić tylko na krótkie czytanie, a nawet i na to krótkie brakuje sił. W mojej sytuacji łatwiej i przyjemniej jest słuchać muzyki. To kosztuje znacznie mniej wysiłku. A po co w ogóle pytasz? – zjeżył się.

– Aha, rozumiem. No a co sądzisz o pisarzach? – ciągnęła dalej Agnieszka, ignorując jego pytanie.

– Nie znam osobiście żadnego pisarza.

– Ja jestem pisarką – poinformowała z ironicznym uśmiechem.

– Ty?

– Ja.

– Wydaje mi się, że pisarze są dość podstępni i podli.

Agnieszka opadła na podłogę i wybuchnęła śmiechem, oparta o ścianę koło szafki z nożami. Roman natychmiast złapał się na tym, że to, co widzi i słyszy przed sobą – a widzi i słyszy miłą i młodą kobietę o pięknych rękach, troskliwą i dobrą, ze ślicznym łagodnym śmiechem – w żaden sposób nie łączy się w jego wyobraźni z osobą, która wzięła i tak po prostu, bez zastanowienia i chwili wahania, napoiła jego ukochaną jakąś chemią.

– Z czego się śmiejesz? – spytał naburmuszony Roman.

– Ja nie jestem podła. Ołena naprawdę potrzebowała solidnego snu, a ty czasu na solidne przemyślenie sytuacji.

– O czym tu myśleć?

– No właśnie. Chcę teraz z tobą bardzo poważnie porozmawiać.

– Jaka znowu poważna rozmowa? Nawet godzina nie minęła, odkąd się poznaliśmy – spytał z kompletnie nieskrywanym sarkazmem.

– Co nie zmienia faktu, że siedzisz już u mnie w domu, tak? I w dodatku pijesz herbatę w mojej kuchni.

Roman, nie znajdując odpowiedzi, wzruszył ramionami.

– Większość tematów do poważnych rozmów pojawia się między ludźmi nawet nie w pierwszej godzinie, tylko w pierwszych pięciu minutach znajomości. Wszystko, co potem się między nimi zdarza, to skutek pierwszego wrażenia.

– Dobrze, załóżmy, że to prawda. I o czym to zapragnęłaś ze mną poważnie porozmawiać?

– No, nie do końca porozmawiać, raczej coś zaproponować. Ale może najpierw zadasz mi kilka pytań, żeby się przekonać, czy można mi zaufać. Myślę, że masz o co pytać.

Roman zamyślił się, w końcu znów normalnie usiadł na swoim krześle, wypił z filiżanki kilka łyków i podsumował:

– Hm, nie wiem nawet. No, załóżmy, że uwierzę, że Ołenie nic od tej herbaty nie będzie... w takim razie chwilowo najbardziej interesują mnie tylko dwie sprawy.

– Jakie?

– Po pierwsze, czy