Dziesiąta sprawa - Joseph Teller - ebook

Dziesiąta sprawa ebook

Joseph Teller

3,3

Opis

Specjalizujący się w sprawach karnych obrońca Harrison J.Walker, znany jako Jaywalker, zostaje zawieszony w prawach wykonywania zawodu. Mimo ciążących na nim zarzutów naginania prawa oraz przyjęcia korzyści majątkowej od klientki oskarżonej o prostytucję, przekonuje sędziego, by pozwolił mu dokończyć dziesięć spraw. Ostatnia z nich staje się prawdziwym sprawdzianem jego zawodowych umiejętności. Jaywalker ma świadomość, że tym razem szanse na wyrok uniewinniający są naprawdę znikome.Młoda, drobna i piekielnie seksowna Samara Moss wbiła mężowi nóż prosto w serce. Na to w każdym razie wskazują okoliczności. Jako była prostytutka, która mając osiemnaście lat poślubiła leciwego miliardera,  idealnie pasuje do stereotypu łowczyni fortun. Jedynie Jaywalker zdaje się rozumieć, że pozory niezwykle często mylą. Czy jest możliwe, by ktoś wrobił Samarę w tę zbrodnię? Tylko kto?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (24 oceny)
4
7
7
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JOSEPH TELLER

DZIESIĄTA SPRAWA

Tłumaczenie: Monika

ROZDZIAŁ PIERWSZY

SPONTANICZNY WYBUCH WDZIĘCZNOŚCI

– Przystępujemy do ustalenia, jaka będzie adekwatna kara za pańskie liczne przewiny – oznajmił siedzący pośrodku siwowłosy sędzia, którego nazwiska Jaywalker nigdy nie pamiętał. – Patrząc na skalę uprawianego przez pana procederu, najchętniej dożywotnio odebralibyśmy panu prawo wykonywania zawodu, na co bez wątpienia pan zasłużył. Mając jednak na uwadze pańską wieloletnią praktykę, ogromne zaangażowanie w obronę klientów oraz wysokie kwalifikacje, których dowodem jest imponujący ciąg wyroków uniewinniających... Powiedział pan, że ile ich było? Dziesięć z rzędu?

– Dokładnie jedenaście, Wysoki Sądzie.

– Jedenaście. Cóż, to zaiste imponujący wynik. Wracając jednak do kwestii kary, uznaliśmy za stosowne czasowo zawiesić pana w prawach wykonywania zawodu. Pragnę zaznaczyć, że w tym przypadku będzie to okres znaczący. Pańskie wykroczenia są bowiem zbyt liczne i zbyt poważne, by potraktować je pobłażliwie. Na dowód wymienię tylko niektóre z nich. A oto czego się pan dopuścił: wprowadził pan do sali sądowej osobę łudząco podobną do podsądnego, co miało zdezorientować świadka oskarżenia. Włamał się pan do magazynu dowodów rzeczowych, by wykraść próbki narkotyków, które następnie dał pan do analizy współpracującemu z panem chemikowi. Nazwał pan sędziego – tu pozwolę sobie na eufemizm – „małą porcją ekskrementów”. I wreszcie wyjątkowo drastyczny przypadek pogwałcenia kodeksu zawodowego: otóż pozwolił pan, by klientka świadczyła mu „usługi seksualne” w budynku sądu, a konkretnie na klatce schodowej.

– To wcale nie była usługa seksualna, Wysoki Sądzie.

– Proszę mi nie przerywać.

– Przepraszam.

– Może pan utrzymywać, że ten żenujący incydent nigdy nie miał miejsca, jednak wraz z kolegami byliśmy zmuszeni kilkakrotnie obejrzeć zapis z kamer monitoringu. Przyjrzeliśmy się więc tej gorszącej scenie aż nadto dobrze. Widzieliśmy wszystko, nawet pana jęki. Nie wiem, jak pan nazwie to zajście, ale...

– Wysoki Sądzie, nazwałbym je spontanicznym aktem wdzięczności ze strony zadowolonej klientki, która dzięki mnie została oczyszczona z zarzutu uprawiania prostytucji. Gdyby zapis z kamery miał dźwięk, Wysoki Sąd wiedziałby, że wcale nie jęczałem, tylko powtarzałem: Nie! Nie! Nie!

Było to częściowo zgodne z prawdą.

– Panie Jaywalker, czy jest pan żonaty?

– Jestem wdowcem. Jeśli mam być szczery, nie mogę dojść do siebie po stracie żony.

– Rozumiem. – Sędzia na chwilę umilkł. – Kiedy zmarła pańska małżonka?

– W czwartek. Dziewiątego czerwca, jeśli się nie mylę.

– Tego roku?

– No... nie, Wysoki Sądzie.

– Ubiegłego roku?

– Nie.

Zapadła wymowna cisza.

– A chociaż w tym tysiącleciu?

– Nie, Wysoki Sądzie.

– Uhm... – mruknął sędzia.

Sternbridge, takie miał nazwisko. Teoretycznie łatwe do zapamiętania.

– Niniejszym – ciągnął tymczasem Sternbridge – sąd zawieszana pana w prawach wykonywania zawodu na okres trzech lat, po którym to czasie musi pan stanąć przed specjalną komisją kwalifikacyjną, która zadecyduje o pańskim ewentualnym powrocie do wykonywania zawodu. – Mówiąc to, uniósł do góry młotek. Jednak Jaywalker, który wraz ze swą świętej pamięci małżonką uczestniczył w paru aukcjach, zdołał odezwać się, nim narzędzie stuknęło o sędziowski stół.

– Jeśli Wysoki Sąd zadowoli?

Sternbridge zerknął na niego zza okularów, rozbrojony tym nietypowym dla Jaywalkera lapsusem językowym. Jaywalker potraktował to jak przyzwolenie.

– Mimo iż w pełni zdawałem sobie sprawę, że dzień, w którym zostanę rozliczony, jest bliski, podjąłem się prowadzenia kilku spraw będących obecnie w toku. Sytuacja wielu moich klientów jest wyjątkowo trudna i niepewna. Pragnę zaznaczyć, że ludzie ci złożyli życie w moje ręce. Gotów jestem z pokorą poddać się karze wyznaczonej przez Wysoki Sąd, proszę jednak, by Wysoki Sąd pozwolił mi dokończyć, co zacząłem. Ośmielam się prosić, by ze wszech miar słuszny gniew Wysokiego Sądu nie obrócił się przeciw bezradnym ludziom, którzy mi zaufali. Jeśli trzeba, niech Wysoki Sąd zawiesi mnie na dłużej, na przykład o jeszcze jeden rok, a nawet dwa lata, lecz niech w zamian pozwoli mi pomóc moim klientom.

Sędziowie odbyli krótką naradę szeptem, po czym wstali i wyszli. Gdy chwilę później wrócili, głos zabrała sędzia Ellerbee.

– Sąd wyraża zgodę na dokończenie pięciu spraw – oznajmiła. – Ma pan czas do jutra na dostarczenie listy tych, które pan poprowadzi. Proszę napisać, kiedy sprawa będzie na wokandzie lub podać numer aktu oskarżenia, a także nazwisko sędziego oraz datę najbliższej rozprawy. Dla pozostałych pańskich klientów sąd wyznaczy obrońców. Jeśli zaś chodzi o sprawy, które doprowadzi pan do końca, sąd będzie monitorował ich przebieg. Dlatego zobowiązujemy pana do stawiania się w sądzie w każdy pierwszy piątek miesiąca w celu przedstawienia szczegółowego sprawozdania z pańskich wysiłków, których celem ma być jak najszybsze pozbycie się klientów.

Pozbycie się? Czy ona naprawdę nie pojmuje, że tu nie chodzi o brudne pampersy, papier toaletowy czy jednorazową maszynkę do golenia? Przecież to są ludzie.

– Zrozumiano? – zapytała surowo.

– Zrozumiano – odparł. – I...

– Co znowu?

– Dziękuję, Wysoki Sądzie.

Tego wieczoru Jaywalker długo siedział w swej ciasnej, kiepsko oświetlonej kancelarii, biedząc się nad listą klientów do odstrzału. Szło mu opornie, bo też czuł się tak, jakby wyznaczał, kogo wypchnąć z szalupy. Jak na przykład miałby wykreślić czternastoletniego chłopaka, który zaufał mu do tego stopnia, iż pod jego wpływem zgodził się na roczną terapię w zamkniętym ośrodku dla narkomanów?

Albo jak ma zostawić na pastwę losu nielegalnego imigranta z Sudanu, któremu grozi deportacja, gdyż dopuścił się ciężkiego przestępstwa i bez ważnego pozwolenia sprzedawał na ulicy damskie torebki? Albo jak pozostawić samą sobie bezdomną walczącą o prawo do widywania się z dwojgiem maleńkich dzieci umieszczonych w sierocińcu?

I dalej: jak ma oznajmić byłemu członkowi gangu, który po dwóch latach zaczął się wreszcie przed nim otwierać, że dostanie nowego obrońcę, wybranego na chybił trafił z komputerowej listy? Jak ma zakomunikować niewinnie skazanemu więźniowi odsiadującemu długi wyrok w Sing Sing, że począwszy od pierwszej soboty miesiąca przestaje go odwiedzać?

Jak powiedzieć opóźnionemu w rozwoju pomocnikowi dozorcy, że następny obrońca może się nie zgodzić, by w czasie rozprawy trzymał go za rękę, bo tylko wtedy nie trzęsie się ze strachu i nie moczy spodni na oczach rozbawionej gawiedzi?

Wreszcie, po długich zmaganiach, sporządził listę siedemnastu spraw, które chciał doprowadzić do końca. Następnego dnia przedłożył ją sądowi razem z nieco przydługim wyjaśnieniem, iż jest mu przykro, ale bardziej skrócić już jej nie mógł. Zakończył gorącą prośbą o zrozumienie.

Tydzień później otrzymał listowną odpowiedź. Sędziowie poinformowali go, że na własną rękę dokonali cięć i pozostawili mu dziesięć spraw.

Jednocześnie ostrzegali, by dla własnego dobra żadnej z nich nie przeciągał.

ROZDZIAŁ DRUGI

JAYWALKER

Oczywiście wcale nie nazywał się Jaywalker. Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało: Harrison J. Walker. Imienia Harrison szczerze nie znosił, gdyż raziło go pretensjonalnością i jednoznacznie kojarzyło mu się z białymi anglosaskimi protestantami, zwanymi potocznie WASP. Jeszcze bardziej nienawidził zdrobnienia Harry, gdyż coś w jego brzmieniu nasuwało mu wizję łysego, zaniedbanego faceta z obwisłym brzuchem i ogarkiem cygara w zębach.

Tak więc przed laty zaczął przedstawiać się jako Jay Walker, a ktoś przez pomyłkę połączył dwa człony w jeden i tak powstał Jaywalker.

Nie miał nic przeciwko temu, prawda była bowiem taka, że nigdy nie miał dość cierpliwości, by spokojnie czekać, aż zapali się zielone światło dla pieszych. Wolał rozejrzeć się i sam zdecydować, czy można bezpiecznie przejść. Nie miał też dość samodyscypliny, by maszerować przez pół ulicy do najbliższego skrzyżowania tylko po to, by przejść na drugą stronę, po czym zawrócić i po pokonaniu tego samego dystansu znaleźć się dokładnie naprzeciwko punktu, z którego wyruszył. Kiedy odbierał telefon w kancelarii, w odpowiedzi na: „Pan Jaywalker” bez zastanowienia rzucał do słuchawki: Jaywalker. A gdy wypełniał dokumenty czy formularze, w rubrykach: imię i nazwisko dwukrotnie wpisywał to samo. W efekcie zdarzało mu się dostawać listy zaadresowane: Szanowny Pan Jaywalker Jaywalker.

Jego kancelaria w istocie wcale kancelarią nie była. Mieściła się w zaledwie jednym pokoju pośród innych pomieszczeń biurowych ciągnących się po obu stronach korytarza, który zależnie od potrzeb pełnił funkcję sali konferencyjnej, czytelni albo stołówki. Identyczny układ pomieszczeń powtarzał się w całym budynku oraz innych, licznych w tej dzielnicy tanich biurowcach, dzięki którym właściciele jednoosobowych firm mogli za niewielkie pieniądze prowadzić swoją działalność.

Za pięćset dolarów płatnych do pierwszego każdego miesiąca Jaywalker miał gdzie postawić biurko, dwa krzesła, używaną sofę, wieszak oraz parę kartonowych pudeł, które z powodzeniem pełniły rolę przenośnej kartoteki. Na biurku trzymał telefon, automatyczną sekretarkę, komputer, stosy papierów oraz wyblakłe zdjęcia świętej pamięci małżonki oraz córki, z którą prawie nie utrzymywał kontaktów. W ramach czynszu mógł korzystać nie tylko ze wspomnianej sali konferencyjnej i stołówki w jednym, lecz także ze skromnej poczekalni dla klientów, pomocy recepcjonistki, kopiarki oraz faksu. Urządzenia biurowe zostały wyprodukowane w 1995 roku; oczywiście nie dotyczyło to recepcjonistki, która była znacznie starsza.

W biurowcu nie było łazienki z prawdziwego zdarzenia, jedynie damska i męska ubikacja na końcu korytarza. Kiedy Jaywalker siedział w kancelarii tak długo, że nie opłacało mu się wracać i kładł się spać na sofie – co biorąc pod uwagę fakt, że w domu nikt na niego nie czekał, zdarzało mu się nader często – w męskiej ubikacji mył zęby, twarz i się golił. Brak prysznica był jedynym powodem, który zmuszał go, by od czasu do czasu zajrzał jednak do domu.

Jego sąsiadami w biurowcu byli głównie prawnicy i radcy prawni. Między innymi dwaj adwokaci, spece od obrażeń cielesnych, zwani żartobliwie tropicielami karetek; następnie specjalista od prawa imigracyjnego nazwiskiem Herman Greenberg, który w przypływie marketingowego geniuszu wymyślił sobie wizytówki wyglądające jak zielona karta, przez co zyskał ksywkę Herman Greencard; poza nim był jeszcze prawnik od postępowania upadłościowego, czyli bankructw, którego wszyscy nazywali „Pieprzyć kredytodawców” Feinblattem; prócz niego starszy facet specjalizujący się w sprawach dotyczących nieruchomości, który palił jak komin i całymi dniami czytał gazetę prawną; i wreszcie jedyna w tym gronie kobieta, która od piętnastu lat czekała, aż wpadnie jej następna „duża sprawa”.

Jaywalker jako jedyny w tym gronie zajmował się prawem karnym. Z jakiegoś powodu obrońcy w sprawach kryminalnych z reguły prowadzili indywidualną praktykę. Ci zaś, którzy próbowali łączyć ich w grupy lub zespoły, czy bodaj zebrać pod jednym dachem, szybko wycofywali się z tego przedsięwzięcia, bo przypominało ono próbę ustawienia węży pod przysłowiowy sznurek.

Jaywalkerowi bardzo odpowiadało, że sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Przez dwa lata, które przepracował na etacie w Stowarzyszeniu Radców Prawnych, nawiązał tyle koleżeńskich relacji i poznał tak wiele seksualnych partnerek, iż uznał, że wystarczy mu do końca życia. Tam też nauczył się, jak prowadzić sprawę – a mówiąc ściśle, jak tego nie robić.

Kiedy w końcu przeciął pępowinę i zaczął działać na własne konto, powoli oduczył się złych nawyków. Przez kolejne dwadzieścia lat konsekwentnie pracował na opinię największego odszczepieńca w branży. Zupełnie jakby postawił sobie za punkt honoru nadać nowe znaczenie słowu „niekonwencjonalny”. Z premedytacją złamał wszystkie zasady, podważył podstawowe reguły dotyczące prowadzenia przewodu sądowego, doprowadzając przy tym do furii imponującą liczbę zaprawionych w bojach prokuratorów oraz z reguły niewzruszonych sędziów. Przy okazji ustanowił rekord na miarę Hollywood lub telewizji.

W biznesie, gdzie prokuratury okręgowe uzyskują od sześćdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu pięciu procent skazań, on mógł poszczycić się chlubnym wynikiem aż dziewięćdziesięciu procent wyroków uniewinniających.

Jak mu się to udało?

Gdyby ktoś zapytał go o to wprost, pewnie niełatwo byłoby mu odpowiedzieć. Jednak ci, którzy widzieli go w akcji – a tych było niemało – zgodnie zwracali uwagę na jeden fenomen. Otóż w chwili, gdy po wysłuchaniu obu stron skład sędziowski udawał się na naradę, jego członkowie byli święcie przekonani, iż ich zadaniem wcale nie jest rozstrzygnięcie, czy oskarżony naprawdę popełnił zarzucany mu czyn. Rozumieli, iż mają raczej zdecydować, czy w świetle materiału dowodowego przedstawionego w sali sądowej, lub jego braku, oskarżycielom udało się dowieść ponad uzasadnioną wątpliwość, że oskarżony popełnił przestępstwo.

Ta różnica miała kolosalne znaczenie.

Gdy więc Jaywalker stawał przed sądem, który miał mu wymierzyć karę, był już żywą legendą Centre Street numer sto. Jednak jego spektakularny sukces miał swoją cenę. Choćby tę, że dosłownie zarzynał się, stawiając sobie coraz to wyższe wymagania. Nie chodziło mu już tylko o to, by przygotować się do rozprawy lepiej niż strona przeciwna. On chciał być dziesięć razy lepiej przygotowany, pięćdziesiąt razy lepiej. W konsekwencji prawie nie spał, zwłaszcza między kolejnymi rozprawami. A jeśli już udało mu się zdrzemnąć, zawsze miał pod ręką papier i długopis. Po ciemku zapisywał luźne myśli, które rankiem ledwie potrafił odczytać. Przygotowywał niezliczone plany awaryjne, niezmordowanie rozpracowywał każdy szczegół i organizował wszystko z fanatyczną precyzją człowieka dotkniętego nerwicą natręctw. Wychodząc z sali sądowej po kolejnym umorzeniu sprawy, z wdzięcznością spoglądał ku niebu i wznosił dziękczynne modły do Boga, w którego w ogóle nie wierzył, prosząc go jednocześnie, by już nigdy więcej nie kazał mu przechodzić przez taką katorgę.

I tak do następnego razu.

Takie dokonania budziły podziw i szacunek jego kolegów po fachu, stając się jednocześnie źródłem ich problemów i zgryzot, podobnie jak stał się nim wcześniejszy o całą dekadę przypadek uniewinnienia byłego gwiazdora futbolu amerykańskiego i lokalnego celebryty. „Skoro on jest w stanie każdego wybronić – mawiali klienci – to pan chyba też?”. Nic zatem dziwnego, że niejeden z licznie przybyłych na proces prawników, mimo szczerego podziwu i osobistej sympatii, jakimi darzył Jaywalkera, odczuwał skrywaną radość i ulgę, że wreszcie się go pozbędzie, choćby tylko na jakiś czas.

Jednak nawet ci, którym ulżyło najbardziej, przyznawali, że zawieszenie aż na trzy lata jest wyjątkowo surową karą za obejście paru przepisów i zastosowanie chwytów, które po głębszym zastanowieniu wcale nie wydały im się czymś dziwnym.

Wspomniane zdarzenia miały miejsce we wrześniu.

Jaywalker potrzebował aż dziewięciu miesięcy, by wykonać zalecenie sądu. Dopiero podczas dziewiątego z rzędu „pierwszego piątku miesiąca” mógł poinformować sędziowską trójcę, że wreszcie „pozbył się” klientów.

Czternastoletni dzieciak uzależniony od narkotyków przetrwał odwyk; miał już piętnaście lat, nie ćpał i uczestniczył w spotkaniach grupy wsparcia. Pochodzący z Sudanu uliczny sprzedawca torebek dzięki niewielkiej pomocy Hermana Greencarda uzyskał pozwolenie na stały pobyt. Bezdomna zamieszkała we własnym mieszkaniu, znalazła pracę i nie straciła praw rodzicielskich. Były członek gangu powrócił na złą drogę, zwiał po wyjściu za kaucją i zaszył się gdzieś w południowej Kalifornii, skąd przysyłał widokówki ze skąpo odzianymi (lub całkiem roznegliżowanymi) plażowiczkami. Wniosek o apelację w sprawie niewinnie osadzonego w Sing Sing został przyjęty i wkrótce miał zapaść nowy wyrok. Akt oskarżenia przeciwko moczącemu się nieszczęśnikowi został oddalony. Pijany kierowca został skazany za prowadzenie samochodu na podwójnym gazie. Drobny diler narkotyków przyznał się do winy i dostał wyrok w zawieszeniu. Oszust naciągający ludzi w grze w trzy karty został uniewinniony, bo Jaywalker zdołał przekonać sędziów, iż oskarżony tak mocno angażował się w swój występ, że z emocji zapominał wygłosić wymaganą przez prawo formułkę o zasadach uczestnictwa w „grze losowej”.

Dziewięć miesięcy, dziewięć spraw, dziewięciu klientów, dziewięć zadowalających wyroków.

Została mu więc jeszcze jedna.

Sprawa Samary Moss.

ROZDZIAŁ TRZECI

SAMARA

Nazywała się Samara Moss, ale żądne sensacji tabloidy zgodnie ochrzciły ją mianem łowczyni fortun. Ta łatka przylgnęła do niej niemal od chwili, gdy pierwszy raz ujrzała Barringtona Tannenbauma, a stało się to przed dziewięcioma laty. Jej wybranek liczył sobie wtedy sześćdziesiąt jeden wiosen i należał do finansowej elity. Dorobił się majątku na dzierżawie ropo- i gazonośnych działek, fortunę pomnożył zaś, inwestując w spedycję. Wśród licznych towarów, które przewoziły jego firmy, były kamizelki kuloodporne, amunicja i myśliwce. Wprawdzie lista jego klientów nie imponowała długością, za to ci, których obsługiwał, mieli przed nazwiskiem tytuł „sułtan” lub „ekscelencja”. Jego majątek oszacowano kiedyś na dziesięć do dwudziestu miliardów dolarów.

Majątek, którym w dniu ślubu dysponowała Samara, wynosił jakieś dziesięć-dwadzieścia dolarów.

Wychowała się na podrzędnym kempingu dla przyczep, gdzieś w Indianie. Właśnie tam przestała reagować na określenie „biała hołota”, w czym była podobna do mieszkańców wielkomiejskich gett, którzy uodparniają się na określenie „czarnuch”. Wychowywała ją samotna matka, która na zmianę bywała kelnerką, barmanką lub erotyczną tancerką. Kiedy musiała pracować w nocy, zostawiała małą Sam – bo odkąd Samara sięgała pamięcią, właśnie tak ją nazywano – pod opieką swych licznych partnerów.

Niektórzy „wujkowie” zupełnie ignorowali dziewczynkę; inni dla odmiany uczyli ją pić piwo, kląć i robić jointy. Nim skończyła dziesięć lat, potrafiła zwinąć perfekcyjnego skręta z bibułki z klejem lub bez. Jako dwunastolatka paliła już blanty, które własnoręcznie zrobiła. Twierdziła, że niektórzy narzeczeni mamy wykorzystywali ją seksualnie, ale nie potrafiła precyzyjnie określić, którzy i jak często. Dwa fakty z jej dzieciństwa pozostawały wszakże bezsprzeczne: Samara była na tyle ładna, by jako dwunastoletnia uczennica dostać się do szkolnego zespołu cheerleaderek, i na tyle krnąbrna, by po zaledwie dwóch miesiącach wylecieć z niego z hukiem.

Uciekła z domu dzień po swoich czternastych urodzinach. Najpierw zatrzymała się w Ely, w stanie Nevada, potem przeniosła się do Reno, by ostatecznie wylądować w Las Vegas. Marzyła, żeby zostać tancerką w nocnym klubie, a potem zrobić oszałamiającą karierę w Hollywood. Ostatecznie skończyła jako hostessa i, dorywczo, prostytutka, choć akurat do tego za nic nie chciała się przyznać. Upierała się, że sypiała wyłącznie z facetami, którzy jej się podobali. Chyba musiałaby być głupia, by się obrażać, gdy od czasu do czasu któryś z licznych adoratorów okazał uwielbienie, wręczając jej prezenty, również w postaci gotówki?

Właśnie w Las Vegas wypatrzył ją Barrington Tannenbaum, gdy w niedzielę o trzeciej nad ranem roznosiła drinki w Caesars Palace. Barry był wtedy świeżo upieczonym wdowcem, który w dodatku miał na koncie trzy miłosne porażki. Mimo swego nieprawdopodobnego bogactwa, czuł się samotny i znudzony. Potrzebował nowych podniet równie desperacko, jak Samara zamożnego sponsora.

Barry Tannenbaum miał jedną charakterystyczną cechę – na którą zgodnie zwracali uwagę zarówno jego biznesowi partnerzy, jak śmiertelni wrogowie, przy czym wielu należało do obu grup – kiedy się w coś angażował, wkładał w to całe serce. W chwili, gdy ujrzał Samarę, poczuł, że musi ją ocalić. Dążył do tego z taką samą determinacją, z jaką ona starała się go usidlić. Dlatego nawet jeśli ich związek nie był doskonały, opatrzność na pewno maczała palce w tym, by się spotkali.

Podobno jesteśmy skazani na powielanie tych samych błędów; przypadek Barry’ego był tego najlepszym przykładem. Barry należał bowiem do gatunku mężczyzn, którzy od razu muszą się ożenić. Dorastał w czasach, gdy powszechnie uważano, że jeśli facet kocha dziewczynę, koniecznie musi pójść z nią do ołtarza, spłodzić dzieci, a potem żyć długo i szczęśliwie, nawet jeśli „długo” w tym przypadku było pojęciem względnym. Nic więc dziwnego, iż Barry, niezrażony przykrymi doświadczeniami, czuł się w obowiązku sprowadzić Sam na dobrą drogę i uczynić z niej kobietę porządną, w najbardziej staroświeckim znaczeniu tego słowa.

Po ośmiu miesiącach, licząc od dnia, gdy ujrzał ją w łunie neonów Caesars Palace, pojął ją za żonę.

Miał wtedy sześćdziesiąt dwa lata.

Samara nie skończyła jeszcze dziewiętnastu.

Tabloidy miały niezłe używanie; w niewybrednych artykułach naśmiewały się z dzielącej nowożeńców różnicy czterdziestu dwóch lat i piętnastu miliardów dolarów. Zresztą nie tylko brukowce drwiły z kontrowersyjnego związku. Łowczynie fortun niemal we wszystkich budzą mieszane uczucia.

Wprawdzie słynna prostytutka o złotym sercu, w którą wcieliła się Julia Roberts w filmie „Pretty Woman”, zdobyła szczerą sympatię widzów, ale pomógł jej w tym scenariusz, który jednoznacznie pokazywał, iż w ogóle nie zależało jej na pieniądzach bogacza granego przez Richarda Gere’a.

Ann Nicole Smith, dziewczyna roku „Playboya” i samozwańcza blond seksbomba, nie wzbudziła już tak ciepłych uczuć, gdy mając dwadzieścia sześć lat wydała się za osiemdziesięciodziewięcioletniego miliardera z Teksasu. A jednak gdy parę lat później pasierb, który z racji wieku mógłby być jej dziadkiem, próbował pozbawić ją prawa do spadku po swym zmarłym ojcu, otrzymała spore społeczne wsparcie. Z różnych stron rozległo się głośne i wyraźne: „Nie daj się, dziewczyno!”. Sondaż przeprowadzony w chwili, gdy przed Sądem Najwyższym ruszał proces o podział majątku, pokazał, że niemal czterdzieści procent Amerykanów uważało, iż Nicole należy się cała lub prawie cała bajońska suma czterystu siedemdziesięciu czterech milionów dolarów, których się domagała jako wdowa po zmarłym niespełna rok po ślubie miliarderze.

Gdyby Samara znalazła się w podobnej sytuacji, mało kto stanąłby po jej stronie. Po pierwsze dlatego, że w ciągu trwającego osiem lat małżeństwa mieszkała z Tannenbaumem zaledwie przez rok. Szybko przeniosła się do domu przy Park Avenue, który kupił jej, ulegając prośbom popartym argumentem, iż nigdy nie miała własnego kąta. Nieruchomość kosztowała, bagatela, cztery i pół miliona dolarów. Prezent drobny. Tyle że trochę niestosowny.

Po drugie, miała na swym koncie liczne romanse. Czasem bywała dyskretna, innym zaś razem szła na całość i nawet nie próbowała się kryć, a wręcz afiszowała się ze swą niewiernością. Nie było wydania plotkarskiego „National Enquirer”, które nie krzyczałoby tytułem: „NAJNOWSZA ZDOBYCZ SAM”, zwykle opatrzonym zdjęciem skąpo odzianej, wiarołomnej małżonki opuszczającej jakiś modny klub w objęciach kolejnego kochanka.

I wreszcie trzeci, drobny, aczkolwiek trudny do przeoczenia fakt, iż pewnego dnia chwyciła za nóż do steków i wbiła go w pierś małżonka, „uszkadzając lewą komorę serca, co stało się bezpośrednią przyczyną zgonu”, jak ujęła to w akcie oskarżenia prokuratura okręgowa okręgu Nowy Jork.

Wtedy na scenę wkroczył Jaywalker.

ROZDZIAŁ CZWARTY

DROBNY BŁĄD W OCENIE SYTUACJI

Samara Moss bynajmniej nie była mu całkiem obca. Poznali się sześć lat wcześniej, kiedy to trafiła do jego kancelarii, przywieziona przez swego szofera. A raczej szofera Barry’ego Tannenbauma, gwoli ścisłości.

Problem polegał na tym, iż w owym czasie w ogóle nie mogła siadać za kierownicą. Dwa tygodnie wcześniej pożyczyła jedną z ulubionych zabawek męża, warte czterysta tysięcy dolarów lamborghini. „Pożyczyła” jest określeniem nieco naciąganym, gdyż suche fakty są takie, że znalazła kluczyki, zeszła do garażu na dwanaście samochodów znajdującego się pod rezydencją Barry’ego w Scarsdale i nie pytając nikogo o pozwolenie, ruszyła w stronę Manhattanu. Była na skrzyżowaniu Park Avenue i 66 Ulicy, gdy zorientowała się, że pojechała ciut za daleko i postanowiła zawrócić.

Każdy inny kierowca wykonałby ten manewr na najbliższym skrzyżowaniu, ona jednak postanowiła sforsować otoczony niskim murkiem długi klomb rozdzielający północną i południową jezdnię. I tu popełniła drobny błąd w ocenie swoich możliwości. W rezultacie doszło do wypadku z udziałem jednego wartego czterysta tysięcy dolarów pojazdu oraz zatrzymania sprawcy, któremu postawiono zarzuty jazdy pod wpływem alkoholu, wprowadzenia zagrożenia w ruchu drogowym, odmowy poddania się badaniu krwi na obecność alkoholu, braku prawa jazdy oraz złamania mało znanego i rzadko wymienianego paragrafu mówiącego o „nieustąpieniu pierwszeństwa stałemu obiektowi drogowemu”.

Barry Tannenbaum był, delikatnie mówiąc, lekko wkurwiony. Wprawdzie wpłacił za Samarę kaucję, ale nakazał szoferowi, by wynalazł dla niej adwokata, który będzie wystarczająco sprytny, żeby wybronić ją od najgorszego, lecz nie na tyle cwany, by ten wybryk uszedł jej całkiem na sucho. Szofer potrzebował paru dni, by się dobrze rozpytać. Najczęściej padało nazwisko Jaywalkera.

Podczas pierwszego spotkania rozmawiali przez półtorej godziny. I przez cały ten czas Jaywalker nie był w stanie oderwać od niej oczu. Był już wdowcem, a w ciągu całego życia spotkał co najmniej tuzin piękniejszych kobiet; z połową z nich spał (co oczywiście nie znaczyło, że pozostałym odpuścił i nie próbował zaciągnąć ich łóżka). Jednak Samara miała w sobie coś zniewalającego, coś – jak stwierdził później – frapującego. Była drobna, zarówno pod względem wzrostu i budowy ciała, jak i rysów twarzy. Włosy miała ciemne i proste, nie wiadomo, naturalnie czy dzięki jakimś zabiegom. Dolna warga miała typową wielkość, przez co wydawała się zbyt duża w stosunku do reszty twarzy, co powodowało, że Samara wyglądała na wiecznie nadąsaną. Jednak zdecydowanie największe wrażenie zrobiły na nim jej oczy. Tak ciemne, że aż czarne. I wilgotne, jakby zbyt długo nosiła szkła kontaktowe albo miała się za chwilę rozpłakać. Bystre, lecz o nieodgadnionym wyrazie, przez co nie dało się z nich absolutnie niczego wyczytać.

Wszystko, co od niej usłyszał, brzmiało dość bezsensownie. Wzięła samochód, bo naszła ją taka chęć. Wypiła dużą szklankę szkockiej, bo denerwowała się, że sobie nie poradzi z ręczną skrzynią biegów lamborghini. Chciała się zatrzymać przy 72 Ulicy, ale niechcący ją minęła. Próbowała zredukować bieg i skręcić w lewo, gdy niespodziewanie wyrósł przed nią murek, więc uderzyła w niego czołowo. Żałowała, że tak się stało, ale nie miała z tego powodu przesadnych wyrzutów sumienia.

– Barry ma dużo samochodów – skwitowała.

Jaywalker zapewnił ją, iż biorąc pod uwagę fakt, że nigdy dotąd nie była karana, na pewno uniknie więzienia. Nie wspomniał tylko, że żaden sędzia, który nie jest ślepy, nigdy w życiu nie posłałby jej do Rikers Island. Miał na myśli mężczyzn, rzecz jasna. Na koniec lojalnie ją uprzedził, że koszty sprawy mogą być znaczące.

– Barry ma mnóstwo forsy – odparła nonszalancko. – Weźmie pan moją sprawę? – zapytała.

– Tak.

Wstała, gotowa do wyjścia. Nie miała nawet metra sześćdziesięciu wzrostu, i to w butach na wysokim obcasie.

– Musimy jeszcze porozmawiać o moim wynagrodzeniu.

– Niech pan to załatwi z Robertem – rzuciła, skinąwszy niedbale w stronę poczekalni. – Nie wolno mi omawiać kwestii finansowych.

Szofer został więc zawezwany do środka. Miał na sobie prawdziwą liberię i szoferską czapkę. Jaywalker od razu pomyślał o kierowcach limuzyn, których widywał na lotniskach, gdzie czekali na pasażerów, trzymając kartki z wykaligrafowanymi nazwiskami. Z zainteresowaniem patrzył, jak Robert wyjmuje z kieszeni czek i siada na miejscu zwolnionym przez Samarę. Zauważył, że czek został wystawiony in blanco. Tymczasem szofer sięgnął po jeden z licznych długopisów walających się po biurku, i spojrzał na niego wyczekująco.

– Zwyczajowo przed przystąpieniem do pracy pobieram zaliczkę...

Robert uniósł do góry dłoń.

– Żaden problem – oznajmił. – Pan Tannenbaum woli z góry zapłacić całą sumę.

Jaywalker ze zdumienia wzruszył ramionami. W tym biznesie, gdzie klientelę stanowią kryminaliści, zawsze starał się wyrwać na początek połowę lub przynajmniej jedną trzecią całej sumy, wiedząc, że odzyskanie reszty będzie procesem długim i bolesnym jak rwanie zęba. Zazwyczaj, jeśli dopisało mu szczęście, dostawał z góry jakieś dwadzieścia procent. Ale żeby ktoś od razu zapłacił sto procent, nie zdarzyło mu się jeszcze nigdy.

Podrapał się w brodę, udając głęboki namysł. W rzeczywistości starał się otrząsnąć z szoku i naprędce wymyślić sensowną kwotę.

– Jeśli nie dojdzie do procesu... – zaczął, aby zyskać na czasie.

– Żadnych „jeśli” – wtrącił szybko Robert. – Proszę przejść do konkretów. Chcę to załatwić od razu i mieć to z głowy.

– Rozumiem – odparł Jaywalker, po czym wrócił do skrobania się po brodzie.

Zwykle za prowadzenie sprawy o jazdę po pijanemu brał od delikwenta dwa i pół tysiąca dolarów. Stawka się podwajała, jeśli klient nie chciał przyznać się do winy i dobrowolnie poddać karze, bo to oznaczało proces. Parę razy zdarzyło mu się wziąć więcej, bo pojawiły się jakieś dodatkowe komplikacje. Na przykład okazywało się, że klient był już kiedyś karany za jazdę w stanie nietrzeźwym albo sprawa miała toczyć się w innym mieście, więc musiał dojeżdżać na rozprawy.

W tym przypadku istotnym czynnikiem było lamborghini, szofer w liberii oraz rzucona od niechcenia uwaga, które wciąż brzmiała mu w uszach: „Barry ma mnóstwo forsy”.

Pieprzę, a co mi szkodzi spróbować? – stwierdził w końcu.

– Całkowity koszt – odezwał się najbardziej opanowanym głosem, na jaki mógł się zdobyć – wyniesie dziesięć tysięcy dolarów.

– Nie ma mowy! – rzucił Robert bez namysłu.

– Słucham? – odparł Jaywalker, udając zdziwienie, choć od razu wiedział, że przedobrzył. Chytry dwa razy traci.

– Pan Tannenbaum w życiu się na to nie zgodzi – usłyszał. – Nie ma takiej opcji. Jeśli zapłaci mniej niż trzydzieści pięć kawałków, uzna, że usługa nie była pierwszej jakości – wyjaśnił szofer, po czym pochylił się nad czekiem i szybko wpisał sumę.

Jeszcze dwie godziny po ich wyjściu Jaywalker co chwila wyciągał z kieszeni czek, dokładnie mu się przyglądał i liczył zera, by upewnić się, że naprawdę jest ich aż tyle.

Trzydzieści pięć tysięcy dolarów.

Tyle nie dostawał nawet za sprawę o morderstwo.

Otrzymywał o wiele mniej.

Ostatecznie sprawa Samary zakończyła się w sposób, jaki Jaywalker przyjął z mieszanymi uczuciami.

Samara przyznała się do jazdy po pijanemu i prowadzenia samochodu bez prawa jazdy. Zrobiła to dopiero podczas trzeciej wyznaczonej przez sąd rozprawy, bo Jaywalker zdołał załatwić dwa odroczenia. Zrobił to, bo bał się, że jak wyjdzie na jaw, że zażądał stawki oscylującej w granicach siedemnastu i pół tysiąca dolarów za godzinę, zostanie raz na zawsze wykreślony z rejestru prawników.

Bo sam przyznawał, że taka stawka byłaby rozbojem w biały dzień.

Samara wpłaciła – a konkretnie zrobił to w jej imieniu Robert – grzywnę w wysokości trzystu pięćdziesięciu dolarów plus dodatkowo sto dolarów na pokrycie kosztów sądowych. W ramach kary musiała zgłosić się na jednodniowy kurs bezpiecznej jazdy (bez wątpienia wybrała do tego zadania lamborghini navigation 101) oraz wysłuchać trzygodzinnego wykładu o zgubnych skutkach stosowania używek. Ponadto przez półtora roku nie mogła ubiegać się o wydanie warunkowego prawa jazdy.

Tyle jeśli chodzi o dobre wieści.

Co do złych, przynajmniej z punktu widzenia Jaywalkera, to sprowadzały się one do tego, że jego fascynacja Samarą nie wyszła poza etap wodzenia za nią wzrokiem. Podczas spotkań w pobliżu zawsze kręcił się Robert. Zresztą, co Jaywalker przyznawał w chwilach smutnej refleksji, nawet gdyby go nie było, sytuacja nie zmieniłaby się ani na jotę. Samara ani razu nie dała mu odczuć, że widzi w nim kogoś więcej niż tylko prawnika reprezentującego ją przed sądem. Po ogłoszeniu wyroku objął ją (jak wszystkich swoich klientów, kobiety i mężczyzn, morderców i gwałcicieli, bez wyjątku), a ona w ostatniej chwili odwróciła głowę, więc jego niezdarny pocałunek wylądował na jej policzku.

– Nie pakuj się w żadne kłopoty – poprosił.

– Postaram się – obiecała.

ROZDZIAŁ PIĄTY

RIKERS ISLAND

Obietnice mają to do siebie, że nie zawsze udaje się je spełnić.

Sześć lat później Jaywalker przeglądał miejski dodatek „New York Timesa”, gdy nagle wpadła mu w oczy zajawka umieszczona na samym dole strony. Widocznie redakcja uznała, że wiadomość nadaje się do druku, ale ma znaczenie trzeciorzędne.

ŻONA ZATRZYMANA POD ZARZUTEM ZABICIA BOGATEGO FINANSISTY – głosił tytuł, który raczej nie zachęcił go do dalszej lektury. Głównie dlatego, że nie miał zbyt wiele sympatii dla finansistów, zwłaszcza tych bogatych. Już nawet zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem sformułowanie „bogaty finansista” nie jest masłem maślanym, gdy jego wzrok wyłowił z tekstu słowa: Samara Moss Tannenbaum.

I na nich się zatrzymał. Samo imię i nazwisko wystarczyło, by przed oczami znów pojawił mu się jej obraz. Znów ją widział, siedzącą po przeciwnej stronie biurka. Nie mógł wtedy oderwać od niej oczu, tak jak teraz nie potrafił oderwać ich od jej nazwiska.

Dopiero po chwili udało mu się mrugnąć, raz, potem drugi. Wreszcie oderwał wzrok od drobnych literek. Osunął się w fotelu – tym samym, na którym siedział przed sześcioma laty przy tym samym biurku – i złożywszy gazetę na pół, zaczął czytać.

„Dziś we wczesnych godzinach rannych policja zatrzymała dwudziestosześcioletnią kobietę celem wyjaśnienia jej związku ze śmiercią męża, znanego finansisty, którego majątek został oszacowany przez magazyn „Forbes” na dziesięć miliardów dolarów.

Jak dowiadujemy się ze źródła zbliżonego do prowadzących śledztwo, a proszącego o zachowanie anonimowości w związku z brakiem uprawnień do udzielania oficjalnych informacji, Samara Moss Tannenbaum została oskarżona o zabicie męża, Barringtona Tannenbauma (lat 70). Jak podaje nasz informator, bezpośrednią przyczyną śmierci finansisty była głęboka rana kłuta zadana nożem, który oskarżona miała wbić mu prosto w serce (ciąg dalszy na str. 36)”.

Jaywalker rozłożył gazetę i zaczął ją niecierpliwie kartkować. Chciał jak najszybciej zapoznać się z treścią artykułu. Nim jednak to zrobił, upłynęły godziny. Niespodziewanie przeszkodziły mu w tym zdjęcia, typowe, czarno-białe gazetowe fotki dołączone do tekstu. Zdjęcie po lewej przedstawiało lekko łysiejącego mężczyznę w garniturze i krawacie; Jaywalker domyślił się, że to właśnie on padł ofiarą zbrodni. Jednak aby się upewnić, przeczytał podpis pod zdjęciem. Dopiero druga fotografia bez reszty pochłonęła jego uwagę. Z gazetowego portretu Samara Tannenbaum patrzyła wprost na niego swymi blisko osadzonymi, czarnymi jak węgiel oczami. Usta jak zwykle ułożyła w mimowolny, albo całkiem świadomy, dąs. Wpatrywał się w nią godzinami i nie mógł przestać. Jak wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz.

Przez dwa dni nie myślał o nikim ani o niczym innym. Samara towarzyszyła mu wszędzie. Miał ją przed oczami, gdy nocą leżał w łóżku. A kiedy wreszcie zasnął, nawiedzała go w snach. Jako pierwsza pojawiała się w myślach tuż po przebudzeniu. Nic dziwnego, że całkiem odebrała mu spokój. Musiał ubłagać sędziego o odroczenie jednej z rozpraw. Nałgał, że ma ostre zapalenie spojówek, choć jego prawdziwym problemem był absolutny brak koncentracji. Nie jadł, nie spał, nie wiadomo kiedy stracił trzy kilogramy.

Trzeciego dnia, tuż przed drugą po południu, wybierał się do sądu, gdzie miał zapaść wyrok w sprawie o posiadanie marihuany. Już miał wychodzić, gdy zadzwonił telefon. Nie zamierzał go odbierać, jednak w ostatniej chwili sięgnął po słuchawkę.

– Jaywalker.

– Samara – odezwał się zarejestrowany na taśmie damski głos – zadzwoni z zakładu karnego na koszt abonenta – kontynuował głos męski. – Jeśli zgadzasz się zapłacić za rozmowę, naciśnij jeden.

Nie wahał się ani chwili.

Spotkał się z nią następnego dnia w budynku aresztu śledczego dla kobiet na wyspie Rikers. „Spotkał się” to może za dużo powiedziane, wziąwszy pod uwagę, że rozmowa toczyła się przez niewielki otwór wycięty w kuloodpornej szybie z pancernego szkła.

– Okropnie wyglądasz – powiedział jej na wstępie.

– Dzięki za dobre słowo.

Mówił prawdę. Natalie Wood albo młoda Elizabeth Taylor po czterech dniach w areszcie też nie wyglądałyby lepiej. Samara miała potargane włosy i podpuchnięte przekrwione oczy. Jej skóra przybrała nienaturalny fluoroscencyjny odcień. Pomarańczowy kombinezon, w który ją ubrano, był o trzy rozmiary za duży. Mimo to Jaywalker wpatrywał się w nią jak urzeczony.

– Ja tego nie zrobiłam.

Skinął głową. Z samego rana zadzwonił do obrońcy z urzędu, którego jej wyznaczono na czas pierwszej rozprawy. W ciągu dziesięciominutowej rozmowy dowiedział się, że postawiono jej zarzut popełnienia morderstwa, że śledczy przeszukali jej dom, gdzie zabezpieczyli mnóstwo dowodów, między innymi nóż ubrudzony czymś, co wyglądało na zaschniętą krew. I wreszcie że Samara nie przyznaje się do winy.

Nie dziwiło go to. Wielu klientów na początku utrzymuje, że są niewinni. Dopiero po pewnym czasie, gdy już lepiej go poznali i obdarzyli zaufaniem, decydowali się na wyznanie prawdy. Rozumiał ich opory i miał świadomość, że jego praca polega między innymi na zdobywaniu zaufania, co jest procesem długim i niełatwym. I nie zawsze kończy się sukcesem. Jeśli nie udało mu się dotrzeć do oskarżonego i sprowokować go do szczerości, uważał, że to on zawiódł, a nie jego klient.

Czuł, że w przypadku Samary ma szansę na szczerość i zaufanie. Oczywiście nie tu i nie teraz. Nie w sytuacji, gdy dzieli ich szyba pancerna, parę metrów dalej siedzi strażnik, a gdzieś w pobliżu na pewno ukryty jest mikrofon. Dlatego ilekroć Samara zaczynała opowiadać swoją wersję zdarzeń, dyskretnie zmieniał temat, przekonując ją, że będzie miała mnóstwo czasu, by mu o tym opowiedzieć.

Prawda była bowiem taka, że nie przyszedł tu, by wygrać sprawę, ale by ją w ogóle dostać. Rozumiał, że tak postępując, stawia się na równi ze swoimi sąsiadami z biurowca, specami od obrażeń cielesnych, wyśmiewanymi tropicielami karetek. Oni też dzwonili do szpitali i nachodzili ludzi w domach, byle nie dać się wyprzedzić konkurencji. W tej chwili robił dokładnie to samo. Z tą różnicą, że nie siedział przy szpitalnym łóżku, a jego klientka nie została przywieziona karetką, tylko więziennym furgonem.

– Weźmiesz moją sprawę?

To samo pytanie zadała mu sześć lat temu. Szmat czasu, a jemu nie udało się o niej zapomnieć.

– Tak – odpowiedział jej jak wtedy.

Uśmiechnęła się.

– Ustalmy stawkę – zasugerował.

Nie znosił o tym rozmawiać. Ostatecznie jednak żył z tego, co robi, musiał płacić rachunki. Na dodatek krążyło nad nim widmo sądu dyscyplinarnego. Mógł słusznie się obawiać, że zostanie zawieszony, i to na długo. Wcześniej niejednokrotnie zdarzało mu się pracować pro publico bono. Jednak realna perspektywa bezrobocia sprawiała, że nie był skory do wręczania firmowych prezentów. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi sprawa o morderstwo, a podejrzana nie przyznaje się do winy, co oznacza długi proces.

– Będę bilionerką – odezwała się – jak tylko majątek Barry’ego zostanie podzielony.

Darował sobie uwagę, że słowo „bilionerka” nie istnieje. Poza tym z doświadczenia wiedział, że upłyną miesiące, jeśli nie lata, nim dojdzie do realnego podziału schedy po Barrym Tannenbaumie. W dodatku jeśli sąd uzna ją winną popełnienia zbrodni, nie dostanie ani centa. Oczywiście o tym jej nie poinformował. Zapytał tylko:

– A co będzie do tego czasu?

Wzruszyła ramionami jak mała dziewczynka.

– Mam się skontaktować z Robertem? – indagował.

– Robert już nie pracuje. Barry zorientował się, że go okrada.

– Jest jakiś nowy Robert?

– Jest nowy szofer, ale... – zawiesiła głos – ale mam przecież własne konto – ożywiła się. – W pewnym sensie.

Sformułowanie „w pewnym sensie” wydało mu się nieco dziwne, ale przynajmniej nastąpił jakiś postęp. Sześć lat temu miał do czynienia z dwudziestolatką, która nie miała prawa podejmować żadnych finansowych decyzji.

– A ile masz na tym koncie?

Kolejne wzruszenie ramion.

– Nie wiem. Trzysta, czterysta... w każdym razie kilkaset.

– Tylko tyle?

– Tysięcy.

– Aha. Dobrze, w takim razie podaj mi nazwę banku. Muszę się dowiedzieć, jakie dokumenty będziesz musiała podpisać, żeby mnie upoważnić do podjęcia pewnej kwoty na poczet zaliczki – wyjaśnił. – W ciągu tygodnia lub dwóch odbędzie się przesłuchanie wstępne. Niemal na pewno zostaniesz oskarżona. Masz prawo zeznawać przed ławą przysięgłych, ale radziłbym tego nie robić.

– Niby dlaczego?

– Dlatego, że na obecnym etapie prokuratura ma nad nami przewagę, gdyż zna więcej faktów dotyczących śledztwa niż my – tłumaczył. – Zeznawanie przed przysięgłymi w niczym ci nie pomoże, bo i tak postawią ci zarzuty. A podczas procesu wszystko, co im powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie. – Zauważył, że jest lekko zbita z tropu. – Zaufaj mi.

– Okej.

Był jej za to niezmiernie wdzięczny. Na razie nie chciał jej wprowadzać w szczegóły swojej taktyki. Nie wspomniał więc, że gdyby podczas wstępnego przesłuchania zeznała, że nie ma nic wspólnego ze śmiercią męża, nieświadomie wykonałaby krecią robotę. Potem, już w czasie rozprawy głównej, byłoby mu trudno przekonać sędziów, że działała w obronie własnej, chwilowo straciła poczytalność albo zabiła męża w afekcie. Wszystko to były typowe elementy linii obrony, a ponieważ zamierzał je wykorzystać, choćby tylko częściowo, nie chciał, żeby je spaliła.

Na koniec poinformował ją o najważniejszym.

– Trzymaj język za zębami. Tu się aż roi od kapusiów. Twoją historię opisały już wszystkie gazety, a to oznacza, że aresztantki wiedzą, za co cię wsadzili. Wszystko, co od ciebie usłyszą, może stać się kartą przetargową w ich własnej sprawie. Mówiąc brutalnie, będą próbowały ubić interes twoim kosztem i w zamian za donos załatwić sobie zwolnienie za kaucją. Jasne?

– Jasne.

– Obiecujesz zatem, że będziesz trzymała buzię na kłódkę?

– Obiecuję – odparła, wykonując dłonią taki ruch, jakby zasuwała usta na suwak.

– Cieszę się.

Już za bramą aresztu, w drodze na przystanek autobusu, który miał go zawieźć z powrotem na Manhattan, uświadomił sobie, że jeśli chodzi dotrzymywanie obietnic, Samara przegrywa zero do jednego.

Wrócił zbyt późno, by pójść do banku, w którym miała konto. Oczywiście mógł zadzwonić do działu prawnego i dowiedzieć się, jakie dokumenty są potrzebne, ale z doświadczenia wiedział, że takie sprawy lepiej załatwiać osobiście. Tyle razy słyszał, że dobrze mu z oczu patrzy i ma w sobie coś rozbrajającego, że w końcu sam w to uwierzył. Przysięgli mu wierzyli; sędziowie ufali; nawet znani ze sztywniactwa prokuratorzy odsłaniali przy nim ludzkie oblicze. Nie miał złudzeń, iż w swoim fachu jest podobny do hochsztaplera.

– Pokażcie mi dobrego obrońcę w sprawach kryminalnych – mawiał do przyjaciół – a ja wam pokażę mistrza manipulacji.

Zaraz potem zaczynał się bronić, podkreślając, iż stara się wzbudzić zaufanie i pokazać, że jest wiarygodny, nie tylko po to, by budować własną markę.

– Bez tego – mawiał – nie mógłbym skutecznie bronić niewinnie oskarżonych.

O kryminalistach, którzy dzięki jego sztuczkom uniknęli słusznej kary, wspominał znacznie rzadziej, aczkolwiek nie mógł powiedzieć, by takie przypadki spędzały mu sen z powiek. Całym sercem wierzył w system, który każdemu oskarżonemu – każdemu bez względu na to, jak odrażającym byłby indywiduum, jak ohydną popełniłby zbrodnię i jak niezbite byłyby dowody jego winy – pozwala mieć tę jedną jedyną osobę, która stoi z nim w jednym szeregu i walczy o niego z taką zaciętością, z jaką on walczyłby o samego siebie.

Po drugiej stronie barykady stała potężna armia wymiaru sprawiedliwości, złożona z trzydziestu tysięcy nowojorskich policjantów, dwóch tysięcy prokuratorów, pięciuset sędziów (z których połowa wywodziła się spośród byłych prokuratorów lub polityków głoszących program zera tolerancji wobec przestępców). I to właśnie rolą tej armii było sprawić, by taki przestępca został raz na zawsze odizolowany od reszty społeczeństwa.

Jaywalker uważał, że przy tak wielkiej dysproporcji sił nie musi odczuwać wyrzutów sumienia, że mu się udaje, a z reguły tak było, przechytrzyć przeciwnika. Dawno temu pojął, że wszystko jest kwestią prostego wyboru. Albo walczysz jak lew i robisz wszystko, co w twojej mocy, żeby wygrać, albo traktujesz to jak każdą inną robotę i spokojnie płyniesz z prądem. Znał wielu prawników, którzy tak właśnie podchodzili do swoich zadań. Kiedy przegrywali sprawę (zdarzało im się to równie często, jak jemu wygrywać), obojętnie wzruszali ramionami, mówiąc: „I dobrze, skurwiel i tak był winny” albo „Debil sam się pogrążył swoimi zeznaniami”, albo „Sprawiedliwości stało się zadość”. Jaywalker miał na takich obrońców specjalne określenie. Mówił o nich „dziwki”.

Cnota tolerancji była mu raczej obca.

Zamiast do banku, zadzwonił do Toma Burke’a z prokuratury okręgowej, który prowadził sprawę Samary Tannenbaum. Wiedział, że właśnie do niego musi uderzać, bo jego nazwisko padało w artykule w „Timesie”. Dla pewności zasięgnął informacji u adwokata, który miał towarzyszyć Samarze podczas pierwszego pojawienia się w sądzie.

– Burke – odezwał się głęboki głos.

– Czemu nie zmierzysz się z równym sobie? – zapytał.

– Kto mówi?

– Co jest? Stary żałuje wam na aparaty z identyfikacją dzwoniącego?

– To ma być jakiś żart?

– Ja nigdy nie żartuję.

– Jaywalker?

– Brawo.

Lubił Toma. Parę razy zdarzyło im się spotkać w sali sądowej, ale żadna ze spraw nie zakończyła się procesem. Tom Burke nie był geniuszem prawa, ale był pracowity, prawdomówny i miał wyczucie.

– Jak ci tam, kurwa, leci?

– Powolutku, ale do przodu.

– Czekaj, niech zgadnę... Samara Tannenbaum?

– Bingo.

– Dlaczego nie czuję się zaskoczony? – A po chwili: – Ty już raz byłeś jej obrońcą. Jak jechała po pijaku.

– Widzę, że odrobiłeś pracę domową.

– Przydzielili ci jej sprawę?

– Nie. Jakiś czas temu odstawiłem się raz na zawsze od państwowego cycka. Ale z sentymentem wspominam tamte stawki. – Nie kłamał. Zaraz po tym, jak rzucił posadę w Biurze Radców Prawnych, brał wszystkie sprawy, które mu przydzielono jako obrońcy z urzędu. Nawet takie, przy których dostawał dwadzieścia pięć dolarów za godzinę pracy poza sądem i czterdzieści za godzinę pracy w sądzie. Pomagał wtedy córce, która studiowała prawo, więc liczył się dla niego każdy grosz. Dopiero kiedy córka skończyła studia i poszła do pracy, stał się bardziej wybredny.

Czasem godził się wziąć sprawę w ramach przysługi dla sędziego. Bronił z urzędu również wtedy, gdy stan Nowy Jork na krótko przywrócił karę śmierci. Wprawdzie pod naciskiem palestry stawki obrońców wzrosły do siedemdziesięciu pięciu dolarów za godzinę, ale on i tak się nie skusił. Miał już dość klientów, by na siebie zarobić, a dodatkowych pieniędzy nie potrzebował. Bogactwo nigdy nie zajmowało czołowego miejsca na liście jego priorytetów.

– Chyba nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zapytam, kto cię wynajął? – wtrącił Burke.

– Samara. Jesteśmy po wstępnej rozmowie.

– Obawiam się, stary, że nic z tego nie będzie.

– Bo?

– Mam nakaz zamrożenia wszystkich aktywów Tannenbauma. Łącznie z kontem Samary.

– Cholera jasna!

Tom Burke po prostu zrobił swoje. Dokładnie przestudiował wszystkie operacje na rachunku bankowym Samary i przedstawił sędziom wnioski. Otóż okazało się, że każdy dolar – a było ich na koncie prawie dwieście tysięcy – został wpłacony przez Barry’ego Tannenbauma. Gdyby więc została uznana za winną popełnienia zbrodni, automatycznie straciłaby prawo do jego pieniędzy oraz reszty majątku. Następnie Burke poinformował sędziów, że przedstawił sprawę ławie przysięgłych, ci zaś przyjęli do rozpatrzenia akt oskarżenia. Jednym słowem Samara została oficjalnie oskarżona o zabicie męża. W tej sytuacji sędzia, rozsądna kobieta nazwiskiem Carolyn Berman, nie miała innego wyjścia jak zablokować wszystkie aktywa ofiary, łącznie z kontem bankowym oskarżonej.

Burke i Berman zrobili to, co w tej sytuacji zrobić należało; dla Jaywalkera oznaczało to jednak spory ból głowy. Po stronie plusów mógł zapisać, że nie musi już iść do banku. Była to jednak marna pociecha wobec faktu, że musi poświęcić co najmniej dwa dni na grzebanie w papierach po to, by razem z Burkiem stanąć przed sędzią i spierać się o zasadność wydania nakazu zablokowania konta.

Zrobili to w piątek, w sali numer trzydzieści na jedenastym piętrze gmachu sądu karnego przy 100 Centre Street. Jaywalker uważał to miejsce za swój matecznik, niemal drugi dom.

– Konstytucja gwarantuje oskarżonej prawo do wyboru obrońcy – przekonywał.

– Zgoda – odparł Burke – tyle że istnieją tu pewne ograniczenia. Jeśli ktoś jest ubogi i nie stać go na wynajęcie adwokata, dostaje obrońcę z urzędu. Nie przysługuje mu jednak prawo do jego wyboru.

– Moja klientka nie jest uboga i stać ją na adwokata – zauważył Jaywalker. – W każdym razie było ją stać, dopóki nie zdecydowaliście, że nie zapłaci za obronę z własnej kieszeni, tylko zrobią to za nią podatnicy.

Wiedział, że taka zagrywka jest nieczysta, ale uznał, że cel uświęca środki. W pierwszym rzędzie siedziało paru reporterów i skrupulatnie notowało każde słowo. Dobrze wiedział, że żaden sędzia nie chciałby przeczytać w porannej prasie nagłówków w rodzaju: SĄD ZDECYDOWAŁ, ŻE MILIONERKA DOSTANIE OBROŃCĘ NA KOSZT PODATNIKA.

Ostatecznie sędzia Berman wystukała młotkiem wyrok kompromisowy.

Zgodziła się na częściowe odblokowanie rachunku, tak by zgromadzone na nim środki mogły zostać użyte do pokrycia kosztów oraz wszelkich należności związanych z procesem sądowym. Jednocześnie ustaliła stawkę Jaywalkera na siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę. Czyli dokładnie taką, jaką dostałby adwokat broniący Samary z urzędu.

Super, pomyślał sarkastycznie. Dostałem trzydzieści pięć kawałków za jazdę na bańce, a za morderstwo dadzą mi marne grosze.

– Dziękuję. – Tak brzmiały słowa, którymi zakończył swoje wystąpienie. Następnie poszedł do sądowej kancelarii, podpisał stosowne dokumenty oraz oświadczenie, iż jest nowym adwokatem Samary Moss Tannenbaum. W nagrodę otrzymał od Toma Burke’a spore kartonowe pudło, w którym znajdowały się kopie materiałów dowodowych przeciwko jego klientce.

Nie ma to jak ciekawa lektura na weekend.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

LEKTURA NA WEEKEND

Lektura ta okazała się dreszczowcem.

Jaywalker przystąpił do niej jeszcze tego samego wieczoru, leżąc w łóżku. W pudle, które dostał od Burke’a, znalazł policyjne protokoły, szkice ułożenia ciała, zdjęcia sytuacyjne z miejsca zbrodni, nakaz przeszukania domu Samary, listę zabezpieczonych przedmiotów, sporządzony na maszynie do pisania stenogram pierwszego przesłuchania Samary, prośbę o wykonanie badań laboratoryjnych materiału biologicznego pobranego na miejscu zbrodni oraz wiele innych dokumentów.

W sumie było tego znacznie więcej, niż prokuratura ma obowiązek przekazać obronie w początkowym etapie dochodzenia. Wielu prokuratorów piętrzyłoby przeszkody, domagając się pisemnej prośby o udostępnienie materiału dochodzeniowego. Potem papiery musiałaby odbyć obowiązkową drogę od biurka do biurka, by wreszcie na końcu sędzia łaskawie wydał obronie zgodę na wgląd w akta sprawy. Tom Burke nie uprawiał takich gier, za co Jaywalker był mu głęboko wdzięczny.

Przynajmniej dopóki nie zaczął czytać.

Z policyjnego raportu dowiedział się, że gdy pewnego ranka Barry Tannenbaum nie pojawił się w biurze, sekretarka próbowała się z nim skontaktować, dzwoniąc najpierw do rezydencji w Scarsdale, a potem do luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze wieżowca przy Central Park South. Ponieważ żaden z telefonów nie odpowiadał, zawiadomiła policję.

Funkcjonariusze z komendy w Scarsdale wyważyli drzwi i przeszukali rezydencję, ale nie zauważyli niczego niepokojącego. Policja miasta Nowy Jork miała więcej szczęścia, o ile w tym przypadku w ogóle można użyć słowa szczęście. Policjanci wpuszczeni do apartamentu przez administratora budynku znaleźli ciało Barry’ego na podłodze w kuchni, gdzie według opisu technika dochodzeniowego leżało „w kałuży zaschniętej krwi”. Sprawa była oczywista.

W apartamencie nie znaleziono narzędzia zbrodni ani żadnej innej broni. Nie było jej również w nieopróżnionym koszu na śmieci, na dachu ani nigdzie w pobliżu budynku. Funkcjonariusze ofiarnie przeszukali kontenery na śmieci i studzienki kanalizacyjne, lecz, jak się mawia w policyjnym żargonie, ich wysiłki przyniosły „wynik negatywny”.

W mieszkaniu nie było też śladów włamania. Agencja pilnująca apartamentu nie odnotowała żadnego zgłoszenia, że włączył się alarm. Technicy pobrali odciski palców oraz wszelkie inne ślady niewidoczne gołym okiem. Zabezpieczyli też próbki krwi, włosów oraz tkanek.

Następnie na miejsce przybył lekarz medycyny sądowej w osobie samego szefa wydziału. W trakcie ogólnych oględzin zwłok znalazł na klatce piersiowej ofiary pojedynczą ranę kłutą w okolicy serca. Poza tym nie zauważył żadnych innych ran ani obrażeń świadczących o tym, że ofiara walczyła z napastnikiem. Następnie zmierzył temperaturę ciała, by na podstawie stopnia jego wychłodzenia i zesztywnienia oraz charakterystyki plam opadowych wstępnie określić czas zgonu, który według niego nastąpił poprzedniego wieczoru między godziną osiemnastą a północą.

W tym czasie ekipa dochodzeniowa przesłuchała mieszkańców budynku, próbując ustalić, czy coś słyszeli lub widzieli. Tylko jedna osoba odpowiedziała twierdząco. Była to starsza kobieta mieszkająca samotnie w sąsiednim apartamencie. Zeznała, że słyszała głośną kłótnię. Właśnie skończył się teleturniej „Koło fortuny”. Kłócili się kobieta i mężczyzna. Rozpoznała oba głosy. Męski należał do Barry’ego Tannenbauma, którego dobrze znała. A kobiecy, była tego pewna, do jego żony, niejakiej Sam.

Na podstawie programu telewizyjnego ustalono, że tamtego dnia teleturniej był nadawany o dziewiętnastej trzydzieści czasu lokalnego, a skończył się o dwudziestej.

Śledczy przesłuchali również portiera, który pracował na popołudniowej zmianie. Mężczyzna dokładnie pamiętał, że poprzedniego wieczoru pan Tannenbaum miał gościa. Zanotował jego nazwisko w specjalnej książce, do której wpisuje się dane oraz godzinę przyjścia i wyjścia wszystkich osób nie będących mieszkańcami budynku. W tym przypadku jednak nie poprosił odwiedzającej osoby, by się wpisała. Nie zrobił tego, gdyż ją znał.

Nazywała się Samara Tannenbaum.

Po rozmowie z portierem dwaj detektywi pojechali do domu Samary. Przez dobry kwadrans dzwonili domofonem oraz na jej zastrzeżony prywatny numer. W końcu uchyliła drzwi zamknięte na łańcuch.

– Chcielibyśmy zadać pani parę pytań – powiedzieli.

– W sprawie?

– Pani męża.

– Dlaczego sami go nie zapytacie?

Detektywi wymienili spojrzenia.

– Bardzo panią prosimy. Zajmiemy pani tylko parę minut.

W tym momencie Samara otworzyła drzwi z łańcucha i „świadomie oraz dobrowolnie zapewniła dostęp do swojego lokalu”. Czytając powyższy fragment, Jaywalker ze smutkiem skonstatował, że zabierze do grobu nurtujące go od lat pytanie, dlaczego policjanci tak okrutnie kaleczą język. Zupełnie jakby w zamian za prawo do noszenia broni i odznaki dożywotnio wyrzekali się znajomości reguł gramatyki i ortografii oraz umiejętności pisemnego formułowania prostych zdań.

Samara była zdenerwowana, napisali później w raporcie. Włosy „miała w nieładzie”, strój „niestaranny”. Poza tym „zapalała, zaciągała się i gasiła” papierosa za papierosem.

– Kiedy ostatni raz widziała pani męża? – zapytali.

– Tydzień temu.

– Jest pani pewna?

– Że tydzień temu go widziałam?

– Nie. Że właśnie wtedy widzieliście się ostatni raz?

– A co? – zapytała. Jaywalker widział oczyma wyobraźni, jak nerwowo zapala, zaciąga się, wydmuchuje dym i gasi papierosa. – O co wam chodzi?

– To rutynowe pytania. Zaraz kończymy – uspokoili ją.

– Skoro nie chcecie mi powiedzieć, co jest grane, możecie się już wyrutynować za drzwi.

Detektywi ponownie wymienili spojrzenia.

– Mamy zeznania osób, które twierdzą, że wczoraj wieczorem była pani w apartamencie męża.

– I co z tego?

– To, że chcielibyśmy od pani usłyszeć, czy to prawda.

– A jak wam powiem, że tak?

– Tak?

Chwilę się zastanawiała.

– No dobra. Zjedliśmy razem kolację.

– W restauracji czy u męża?

– U niego.

– Sam gotował?

– Barry? I gotowanie? – Roześmiała się. – Ten facet nie potrafi zagotować wody na herbatę. Mówił mi, że jak kupił mieszkanie, kazał wywalić kuchenkę, żeby mu się zmieścił większy stół.

– Co jedliście?

– Chińczyka.

Jako detektywi nie musieli pytać, co ma na myśli. Poza tym chłopcy z grupy dochodzeniowej znaleźli w kuchni i w koszu na śmieci pudełka po chińskich daniach na wynos.

– Zadowoleni? Czy mam wam jeszcze powiedzieć, ile zjadłam pierożków?

– Kłóciliście się?

– Nie.

– Sąsiedzi twierdzą, że słyszeli awanturę.

– I co z tego? Też mi afera. Ciągle się kłócimy.

– Kto uderzył pierwszy?

– Nikt nikogo nie uderzył.

Jaywalkerowi przebiegło przez myśl, że z Samary byłby całkiem niezły glina.

– Więc co to była za kłótnia?

– Sprzeczka. Zdaje się, że tak na to mówią.

– O co poszło?

– A kto to, kurwa, pamięta? Jak zawsze o jakieś pierdoły. On zaczął.

– I co było dalej?

– Nie mam pojęcia. Powiedziałam, żeby się pierdolił, i wyszłam. Dowiem się wreszcie, o co ten cały cyrk?

– Proszę bardzo. Pani mąż został zamordowany.

– Barry? Zamordowany? Robicie sobie ze mnie jaja.

– Nic podobnego, proszę pani.

– Chwila – powiedziała w przypływie nagłego olśnienia. – Uważacie, że zabiłam Barry’ego?

Nie odpowiedzieli.

– Chcę adwokata.

Te magiczne słowa natychmiast zakończyły przesłuchanie. Tyle że detektywi mieli jeszcze coś do załatwienia.

– Nie będzie pani miała nic przeciwko temu, jak się trochę rozejrzymy?

– Macie nakaz?

– Możemy go załatwić – odparli – ale mamy nadzieję, że oszczędzi nam pani czasu i kłopotu.

Spojrzała im prosto w oczy.

– Niedoczekanie wasze. Nie będziecie sobie moim kosztem życia ułatwiać.

Wobec takiego postawienia sprawy „zakuli ją w kajdanki, wyprowadzili z lokalu i dostarczyli na posterunek celem pobrania odcisków palców, poddania dalszym czynnościom śledczym oraz zrobienia zdjęć do kartoteki”.

Panie Boże zapłać.

Nie bacząc na czas i wysiłek, których tak bardzo chcieli oszczędzić, jeszcze tego samego popołudnia załatwili nakaz rewizji w domu Samary. Uzasadnili swoją prośbę chęcią zabezpieczenia „broni lub innych narzędzi oraz wszelkich śladów i dowodów związanych bezpośrednio lub pośrednio z zamordowaniem Barringtona Tannenbauma”.

Najwyraźniej od tego momentu trud pisania raportu wziął na siebie Tom Burke.

Rewizja została przeprowadzona tego samego wieczoru. Na liście zabezpieczonych przedmiotów znalazły się dwadzieścia cztery pozycje. Jaywalker jeszcze nie potrafił ocenić ich rzeczywistego znaczenia dla sprawy, jednak umieszczenie na liście trzech przedmiotów nie budziło żadnych wątpliwości.

6. Nóż do steków ze srebrną rączką i stalowym ostrzem, o długości całkowitej dwadzieścia dwa centymetry, ostro zakończony, z ostrzem długości dwanaście i pół centymetra oraz grubym na trzy milimetry, poplamiony zaschniętą, ciemnoczerwoną substancją.

9. Niebieski ręcznik z nieregularną ciemnoczerwoną plamą wielkości dwa i pół na osiem centymetrów.

17. Bluzka damska rozmiar S, pochlapana na przodzie ciemnoczerwoną substancją.

Po przeczytaniu opisu przedmiotów Jaywalker mocno się zaniepokoił, ale gdy dotarł do fragmentu, w którym podano, gdzie zostały znalezione, po prostu się załamał. Odkryto je bowiem w łazience na piętrze, zwinięte razem i wetknięte za rezerwuar.

Stamtąd trafiły wraz z przedmiotami zabranymi z miejsca zbrodni do laboratorium kryminalistycznego, które miało pobrać próbki DNA. Śledczy czekali na wyniki badań daktyloskopijnych, serologicznych, toksykologicznych oraz na wyniki sekcji zwłok.

W obliczu tych faktów widoki Samary były raczej marne, a Jaywalker wiedział, że z biegiem czasu staną się jeszcze gorsze.

Zgasił światło i leżał na plecach w ciemnościach. Nagle w nogach łóżka zamajaczyła twarz Samary o oczach ciemniejszych niż noc i wydętych ustach.

– Nie zrobiłam tego – szepnęła.

Jasne.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

DZIEŃ 180.80

Poniedziałek był dla Samary tak zwanym „dniem sto osiemdziesiąt osiemdziesiąt”. Ta zagadkowa nazwa wzięła się od artykułu sto osiemdziesiątego paragraf osiemdziesiąty kodeksu postępowania karnego, który nakazuje zwolnienie oskarżonego, o ile prokuratura nie przygotuje do tego czasu aktu oskarżenia lub nie jest gotowa do wstępnego przesłuchania.

Wielu oskarżonym udaje się dzięki temu wyjść na wolność, bo okazuje się, że albo świadkowie wnoszący oskarżenie gdzieś się zawieruszyli, albo policjanci schrzanili robotę, albo prokuratorzy są tak zawaleni pracą, że muszą wybierać sprawy priorytetowe. Niektórzy szczęściarze trafiali po prostu na lukę w systemie, przez który rocznie przechodzi tysiące spraw.

Ponieważ Barry Tannenbaum przepadł w sposób dosłowny i ostateczny, stroną skarżącą stali się obywatele stanu Nowy Jork, a ci przecież nie mogą tak po prostu zniknąć. Według aktualnej wiedzy Jaywalkera policjanci tym razem się przyłożyli i wykonali robotę jak należy, oczywiście nie licząc błędów ortograficznych i językowych. Tom Burke uważał sprawę za priorytetową, jeśli nie wręcz kluczową dla swej kariery. W tych okolicznościach szanse, iż Samara trafi na jakąś lukę i będzie musiała zostać zwolniona z aresztu, były równe zeru.

Jaywalker uświadomił jej to podczas pięciominutowej rozmowy w specjalnym pokoju, gdzie oskarżeni czekali na rozprawę.

– Po rozprawie usiądziemy w sali przeznaczonej do rozmów z adwokatem i spokojnie o wszystkim porozmawiamy, dobrze?

Kiwnęła głową. Ponieważ wyglądała na wystraszoną, uspokoił ją, że dzisiejsza rozprawa nie ma praktycznie żadnego znaczenia. Akt oskarżenia i tak już został sformułowany, więc jedyne, co w tej sytuacji mogą zrobić, to starać się o odroczenie rozprawy.

– Możesz wystąpić o zwolnienie za kaucją? – zapytała.

Domyślił się, że nasłuchała się dobrych rad od współwięźniarek; akurat tego towaru było w Rikers Island aż nadto. Aresztantki chętnie karmią jedna drugą zasłyszanymi mądrościami, lecz żadnej nie przyszło do głowy, że więzienni doradcy mają jedną wspólną cechę: tę mianowicie, że wszyscy bez wyjątku nadal siedzą w pudle.

– Oczywiście mogę złożyć taką prośbę, ale zostanie oddalona. Musisz zaczekać, aż twoją sprawą zajmie się sąd najwyższy.

– Słyszałam, że to może potrwać wieki.

– Nie mówię o tym Sądzie Najwyższym – wyjaśnił, choć sam nie pojmował, dlaczego paru geniuszy zdecydowało, by w Nowym Jorku mieście sąd karny najniższej instancji nazywać sądem najwyższym.

– Na tym etapie sprawy prośba o zwolnienie za kaucją nie tylko nie ma sensu, ale może wręcz przekreślić twoje szanse na wyjście z aresztu – dodał.

Nie powiedział jej, że w przypadku oskarżenia o morderstwo sąd rzadko godzi się na zwolnienie oskarżonego za kaucją. A jeśli już w wyjątkowych przypadkach to robi, ustala niebotyczną sumę, co ma zapobiec próbom ucieczki. Zresztą nawet gdyby sąd przychylił się do jej prośby, to z zablokowanym kontem i zerowym stanem posiadania nie miałaby skąd wziąć pieniędzy. Nie wykluczał wprawdzie, że w którymś momencie manewr z kaucją będzie możliwy i zasadny, jednak ten czas jeszcze nie nadszedł.

– Uprzedzam cię, że na sali rozpraw będą dziennikarze – ostrzegł ją na koniec.

Naród amerykański, pozbawiony przez ojców założycieli przyjemności posiadania monarchii, z braku arystokracji krwi zadowalał się podpatrywaniem arystokracji pieniądza. Czym innym bowiem wytłumaczyć istnienie takich bohaterów masowej wyobraźni jak Bill Gates, Jack Welch czy Paris Hilton? Barry Tannenbaum też był bogaty, może nie jak Bill Gates, ale co najmniej jak Donald Trump. Poślubił nawróconą prostytutkę (niektórzy komentatorzy, lubujący się w ferowaniu wyroków, woleli określenie „byłą prostytutkę”), młodszą od siebie o czterdzieści dwa lata. A ona po paru latach małżeństwa zadźgała go kuchennym nożem.

Żaden szanujący się dziennikarz nie przepuści takiej gratki.

– Pańskie dane, panie adwokacie – poprosił woźny, który wywołał ich sprawę.

Jak zwykle miał ochotę odpowiedzieć: „Metr osiemdziesiąt, siedemdziesiąt siedem kilo, siwiejące włosy...”. Opanował się jednak i spokojnie podał protokolantce nazwisko oraz adres kancelarii.

Zgodnie z procedurą Tom Burke ogłosił, że wnosi akt oskarżenia przeciwko Samarze. Sędzia wyznaczył datę stawienia się obu stron przed sądem najwyższym.

I na tym się skończyło.

Każdy, kto wyobraża sobie, że ulokowana na dwunastym piętrze sala do rozmów z obrońcą przypomina jednoosobową prywatną salę w szpitalu, jest skazany na gorzkie rozczarowanie. Jaywalker był tu tysiące razy, więc wiedział, czego się spodziewać. Pomieszczenie wyglądało bowiem jak więzienna cela, lecz przy maksimum dobrej woli można było uznać je za miejsce gwarantujące minimum prywatności.

Strażnik przeprowadził go przez troje okratowanych drzwi i wpuścił do części przeznaczonej dla obrońców. Jedno obok drugiego stały w niej przykute do podłogi krzesła. Przy każdym stanowisku, oddzielonym od sąsiedniego drewnianą ścianką, znajdował się pulpit do pisania. Ponad pulpitem było okno zasłonięte ekranem z drobnej metalowej siatki. Wystarczyło jednak zmrużyć oczy i można było dostrzec, że druga strona jest lustrzanym odbiciem pierwszej.

Więźniowie byli wprowadzani do przeznaczonej dla nich części innymi drzwiami, osobno kobiety, osobno mężczyźni. W ten prosty sposób oddzielono od siebie trzy grupy – adwokatów, więźniów i więźniarki. Widocznie ktoś doszedł do wniosku, że adwokaci obu płci mogą się ze sobą zetknąć w jednym pomieszczeniu i nie będzie z tego żadnego nieszczęścia.

Takie zagospodarowanie przestrzeni okazało się rozwiązaniem dość niefortunnym, bowiem obrońca i klient, jeśli nie rozmawiali ze sobą szeptem albo na migi, mogli z łatwością zostać podsłuchani przez siedzących po sąsiedzku prawników z jednej, a więźniów z drugiej strony. Jednak mimo tych niedoskonałości kontakt i tak był o niebo lepszy niż wtedy, kiedy trzeba było rozmawiać przez trzeszczącą słuchawkę albo otwór w szybie pancernej. Więc Jaywalker nie narzekał.

Trzeba się dostosować do warunków na polu walki.

Przez niemal dwadzieścia minut przeglądał akta sprawy, których uzbierało się już tyle, że plik dokumentów miał pięć centymetrów grubości. Z doświadczenia wiedział, że chwilę potrwa, zanim strażnicy przyprowadzą Samarę.

Gdy wreszcie usiadła naprzeciw niego, uderzyło go, jak bardzo jest krucha i bezbronna. Pół godziny wcześniej stał obok niej w sali rozpraw, lecz koncentrował się wtedy na czymś innym – na sędzi, prokuratorze, protokolantce, a nawet dziennikarzach. Dopiero teraz mógł pozwolić sobie na luksus patrzenia wyłącznie na nią – i ujrzał młodą kobietę bliską łez. Zastanawiał się, czy wcześniej nie zwrócił na to uwagi, bo był zbyt pochłonięty rozprawą.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Nie – odparła, wycierając oczy wierzchem dłoni.

– Przepraszam. – Rzeczywiście było mu przykro, że widzi ją w takim stanie i że przez jego durne pytanie niepotrzebnie się rozkleiła.

Tymczasem ona odetchnęła głęboko, próbując się pozbierać.

– Słuchaj, musisz mnie stąd wyciągnąć.

– Zrobię, co się da – obiecał.

Był szczery, aczkolwiek nie do końca. Naprawdę zamierzał zrobić wszystko, co się da, nie dodał jednak, że jego najlepsze chęci mogą nie wystarczyć. Wiedział, że jeszcze nie jest gotowa, by to usłyszeć.

– Musimy porozmawiać o tym, co się stało – dodał – i wymyślić, co zrobić, żebyś jak najszybciej wyszła.

Jego od dawna nieżyjący ojciec, lekarz z powołania starej daty, nigdy nie mówił swym pacjentom, że zżera ich rak, którego nie da się zoperować, więc powinni zacząć się zbierać na tamten świat. Wolał mówić, że wyniki badań wykazały obecność podejrzanych komórek, więc na wszelki wypadek wysyła ich na chemio- i radioterapię. Jaywalker zorientował się, że w tej chwili postępuje z Samarą tak samo jak on.