Dziennki Sherlocka Holmesa - Arthur Conan Doyle - ebook

Dziennki Sherlocka Holmesa ebook

Arthur Conan Doyle

0,0
5,07 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To miejsce rzeczywiście napawa człowieka przerażeniem. Wartki strumień, wezbrany od nieustannie topniejących śniegów, spada w straszliwą przepaść, z której para wodna wzbija się w górę niczym dym z płonącego domu. Rozpadlina, którą pędzi rzeka, jest nieskończoną otchłanią, po której obu stronach wznoszą się błyszczące, czarne niczym węgiel skały. Dalej koryto zwęża się do bulgoczącego spienionego kotła o nieokreślonej głębokości, z którego woda przelewa się, opadając w dół nad jego postrzępioną krawędzią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 386

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki:

Studio Forme, Radosław Pazdrijowski

Ilustracja na okładce:

Michał Myszkowski

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Anna Krochmal, Robert Kędzierski

Opracowanie redakcyjne:

Studio Wydawnicze Katarzyna Maćkowiak

© Wydawnictwo REA, Warszawa 2016

ISBN 978-83-7993-249-8

Wydawnictwo REA-SJ Sp. z o.o.

Dział Handlowy

ul. Kościuszki 21, 05-510 Konstancin-Jeziorna

tel. 22 631 94 23; fax 22 632 21 15

Fax: (022) 632 21 15

e-mail:[email protected]

www.rea-sj.pl

Skład i łamanie wersji drukowanej: Studio Wydawnicze Katarzyna Maćkowiak

Druk i oprawa: Olsztyńskie Zakłady Graficzne, OZGraf SA

Wszelkie prawa zastrzeżone. Każda reprodukcja, adaptacja całości lub części niniejszej publikacji, kopiowanie do bazy danych, zapis elektroniczny, mechaniczny, fotograficzny, dźwiękowy lub inny wymaga pisemnej zgody Wydawcy i właściciela praw autorskich.

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Rozdział pierwszySREBRNA GWIAZDA

– Obawiam się, Watsonie, że będę musiał wyjechać – rzekł Holmes pewnego ranka, gdy siedzieliśmy razem przy śniadaniu.

– Wyjechać?! Dokąd?

– Do Dartmoor, do King’s Pyland.

Nie byłem tym specjalnie zaskoczony. Tak naprawdę zastanawiałem się nawet, dlaczego do tej pory nie zaangażował się w tę niezwykłą sprawę, o której wszyscy mówili jak Anglia długa i szeroka. Przez cały dzień mój towarzysz chodził po pokoju z opuszczoną głową i ze zmarszczonymi brwiami, wciąż nabijając swoją fajkę bardzo mocnym czarnym tytoniem i całkowicie ignorując jakiekolwiek pytania czy uwagi z mojej strony. Pospiesznie przeglądał najnowsze wydania każdej gazety dostarczonej nam tego ranka do domu i zaraz potem rzucał je w róg pokoju. Pomimo że w ogóle się nie odzywał, doskonale wiedziałem, o czym tak duma. Opinię publiczną zaprzątał tylko jeden problem, który mógłby stanowić wyzwanie dla mocy jego analitycznego umysłu. Było to przedziwne zniknięcie faworytki wyścigu o Puchar Wessex i tragiczna śmierć jej trenera. Gdy więc Holmes nagle ogłosił, że zamierza udać się na miejsce, w którym rozegrał się ten dramat, było to coś, czego się spodziewałem i na co tak naprawdę liczyłem.

– Bardzo bym się ucieszył, gdybym mógł pojechać tam z tobą – powiedziałem. – Oczywiście, o ile nie będę ci przeszkadzał.

– Mój drogi Watsonie, jadąc ze mną, wyświadczyłbyś mi ogromną przysługę. Sądzę, że nie uznasz tego czasu za stracony, ponieważ pewne aspekty tej sprawy świadczą o tym, iż może się ona okazać absolutnie wyjątkowa. Myślę, że zdążymy jeszcze złapać pociąg z Paddington, a podczas podróży jeszcze raz przemyślę tę sprawę. Byłbym ci także bardzo wdzięczny, gdybyś zabrał ze sobą swoją doskonałą lornetkę.

Tym oto sposobem mniej więcej godzinę później siedziałem w kącie przedziału wagonu pierwszej klasy, w pociągu jadącym do Exeter, podczas gdy Sherlock Holmes ze swą skupioną bystrą twarzą, wyglądającą spod podróżnej czapki z nausznikami, pospiesznie przeglądał stos najnowszych gazet kupionych w Paddington. Gdy w końcu cisnął ostatnią z nich pod siedzenie i poczęstował mnie cygarem, Reading było już daleko za nami.

– Szybko jedziemy – powiedział, wyglądając przez okno i zerkając na zegarek. – Obecnie poruszamy się z prędkością pięćdziesięciu trzech i pół mili na godzinę.

– Nie przyglądałem się ćwierćmilowym słupkom.

– Ja również nie, jednak słupy telegraficzne na tej linii stoją co sześćdziesiąt jardów, więc obliczenie tego było proste. Zakładam, że interesowałeś się już sprawą Johna Strakera i zniknięciem Srebrnej Gwiazdy?

– Wiem, co pisano o tym w „Telegraph” i „Chronicle”.

– To jedna z takich spraw, gdzie sztukę logicznego myślenia powinno się raczej wykorzystać do właściwego przesiania znanych już szczegółów zamiast do skupiania się na szukaniu nowych dowodów. Ta tragedia była tak niezwykła, tak znacząca i dotknęła osobiście tak wiele osób, że spowodowała powstanie ogromnej ilości domysłów, przypuszczeń i hipotez. Trudność polega na tym, by oddzielić fakty, absolutnie niezaprzeczalne fakty, od wszelkich ozdobników dodanych przez teoretyków i reporterów. Później, kiedy już ustalimy te podstawowe zdarzenia, naszym obowiązkiem będzie sprawdzenie, co możemy z nich wywnioskować. Musimy też poznać różne aspekty, będące otoczką tej tajemnicy. We wtorek wieczorem dostałem dwa telegramy. Jeden od pułkownika Rossa, właściciela konia, a drugi od inspektora Gregory, który zajmuje się sprawą. Obaj poprosili mnie o współpracę.

– We wtorek wieczorem! – zawołałem. – Ale przecież dziś mamy czwartek rano! Czemu nie pojechałeś tam wczoraj?

– Ponieważ popełniłem błąd, mój drogi Watsonie, co zresztą, jak się obawiam, zdarza się znacznie częściej, niż mógłby pomyśleć ktoś, kto zna mnie tylko z twoich dzienników. Pozostaje faktem, że nie byłem w stanie uwierzyć, iż to możliwe, by najlepszy koń w Anglii mógł tak długo pozostawać w ukryciu, a zwłaszcza w tak słabo zaludnionym miejscu jak północ Dartmoor. Wczoraj jeszcze sądziłem, że koń szybko zostanie odnaleziony i że człowiek, który go uprowadził, okaże się równocześnie zabójcą Johna Strakera. Jednakże gdy nadszedł kolejny ranek, a ja przekonałem się, że oprócz aresztowania młodego Fitzroya Simpsona nic w tej sprawie nie zrobiono, poczułem, że nadszedł czas, bym zaczął działać. W pewnym sensie wydaje mi się jednak, że wczorajszy dzień wcale nie poszedł na marne.

– A więc masz już jakąś teorię?

– Mam już przynajmniej pewne pojęcie o podstawowych faktach związanych z tą sprawą. Pozwól, że ci je wyliczę, bo chyba nie ma lepszego sposobu, aby uzmysłowić sobie całą sprawę, niż opowiedzieć ją komuś innemu. A poza tym jak mógłbym liczyć na twoją współpracę, gdybym nie wyjaśnił ci, w jakim momencie angażujemy się w to wszystko?

Oparłem się wygodnie w fotelu, pykając cygaro, podczas gdy Holmes pochylony do przodu, odhaczając każdy kolejny punkt swoim długim chudym palcem, przedstawił mi zarys wydarzeń, jakie doprowadziły do naszej podróży.

– Srebrna Gwiazda – powiedział – pochodzi od Somomy, a jej osiągnięcia sportowe są tak znaczne jak jej znakomitego przodka. Teraz ma pięć lat i zdobyła po kolei wszystkie możliwe nagrody dla swojego szczęśliwego właściciela, pułkownika Rossa. Aż do czasu tej tragedii była główną faworytką wyścigów o Puchar Wessex, i obstawiano ją trzy do jednego. Jak dotąd zawsze była ulubienicą publiczności i nigdy jeszcze jej nie zawiodła, tak więc nawet przy takich notowaniach stawiano na nią ogromne sumy. Nic więc dziwnego, że było wiele osób, które zrobiłyby dużo, by nie dopuścić, żeby Srebrna Gwiazda była tam w przyszły wtorek, gdy bomba pójdzie w górę.

Oczywiście w King’s Pyland, gdzie znajduje się stajnia treningowa pułkownika, liczono się z tym. Podjęto wszelkie możliwe środki ostrożności, by strzec faworytki. Jej trener John Straker był kiedyś dżokejem, który jeździł pięć lat w barwach stajni pułkownika Rossa, a później, gdy stał się na to za ciężki, przez siedem lat pracował u niego jako trener; okazał się ambitnym i uczciwym pracownikiem. Straker miał trzech podwładnych, stajennych. Więcej ludzi nie było potrzebnych, ponieważ ta mała stadnina posiadała tylko cztery konie. Jeden z chłopaków przez całą noc pozostawał w stajni, podczas gdy inni spali w swoich pokojach na strychu. Wszyscy trzej byli porządnymi, uczciwymi pracownikami. John Straker mieszkał ze swoją żoną w niewielkiej willi, położonej jakieś dwieście metrów od stajni. Nie miał dzieci, był dobrze sytuowany, a dom prowadziła mu gosposia. Okolica jest bardzo słabo zaludniona, jednakże mniej więcej pół mili na północ znajduje się małe skupisko domów zbudowanych przez przedsiębiorcę z Tavistock z myślą o inwalidach i wszystkich tych, którzy chcieliby oddychać czystym powietrzem Dartmoor. Samo Tavistock leży dwie mile dalej na zachód, podczas gdy również w odległości jakichś dwóch mil, na przełaj przez wrzosowisko, znajduje się inna, większa stajnia treningowa Mapleton, należąca do lorda Backwatera i zarządzana przez Silasa Browna. We wszystkich innych kierunkach całe wrzosowisko to jedno wielkie pustkowie, zamieszkiwane wyłącznie przez garstkę wędrownych Cyganów. Taki był ogólny obraz sytuacji w ubiegły poniedziałek wieczorem, gdy doszło do opisywanych wypadków.

Tamtego wieczoru jak zwykle przeprowadzono trening, następnie napojono konie i o dziewiątej zamknięto stajnię. Dwaj stajenni udali się do domu trenera, gdzie w kuchni zjedli kolację, natomiast trzeci, Ned Hunter, pozostał na straży. Kilka minut po dziewiątej pokojówka Edith Baxter zaniosła mu do stajni kolację składającą się z baraniny przyprawionej curry. Nie przyniosła nic do picia, ponieważ w stajni była woda, a obowiązująca zasada zabraniała stajennemu pełniącemu wartę picie innych płynów poza wodą. Dziewczyna oświetlała sobie drogę latarnią, ponieważ było bardzo ciemno, a ścieżka biegła przez wrzosowisko.

Edith Baxter znajdowała się trzydzieści jardów od stajni, gdy nagle z ciemności wyłonił się jakiś mężczyzna i krzyknął do niej, by się zatrzymała. Gdy znalazł się w kręgu żółtego światła rzucanego przez jej latarnię, spostrzegła, że wyglądał na dżentelmena. Ubrany był w szary tweedowy garnitur i czapkę. Miał na sobie getry i nosił ciężką laskę z gałką. Największe wrażenie zrobiły jednak na Edith jego straszliwa bladość i nerwowe zachowanie. Według niej wyglądał na trzydzieści parę lat.

– Może pani mi powiedzieć, gdzie jestem? – spytał. – Już niemal byłem przekonany, że przyjdzie mi spędzić noc na wrzosowisku, gdy ujrzałem światło pani latarni.

– Jest pan w pobliżu stajni treningowych King’s Pyland – odrzekła.

– Och! Doprawdy? Co za szczęście! – zawołał. – Rozumiem, że stajenny śpi tam co noc, sam? I pewnie niesie mu pani właśnie kolację? Jestem przekonany, że nie jest pani zbyt dumna, by nie zgodzić się na łatwy zarobek, prawda?

Wyjął z kieszeni kamizelki arkusik białego złożonego papieru.

– Proszę tylko dopilnować, żeby chłopak to dzisiaj dostał, a będzie pani miała najpiękniejszą suknię na świecie!

Pokojówka była przerażona jego bezczelnością i natarczywością, pobiegła więc prosto do okna, przez które zazwyczaj podawała posiłki. Było już otwarte, a Hunter siedział w środku przy małym stoliku. Zaczęła mu opowiadać o tym, co się wydarzyło, gdy nagle nieznajomy znowu się pojawił.

– Dobry wieczór – powiedział, zaglądając przez okno. – Chciałbym zamienić z tobą słowo.

Dziewczyna przysięgała potem, że kiedy to mówił, z jego dłoni wystawała mała papierowa paczuszka.

– Czego pan tu szuka? – spytał stajenny.

– Czegoś, dzięki czemu możesz zarobić – odparł ten drugi. – Dwa wasze konie startują w Pucharze Wessex – Srebrna Gwiazda i Bayard. Odpowiedz po prostu na moje pytanie, a nie pożałujesz. Czy to prawda, że Bayard mógłby z łatwością wyprzedzić Srebrną Gwiazdę o pięćset jardów na dystansie pięciu furlongów1 i że stajnia postawiła na niego pieniądze?

– A więc jesteś jednym z tych cholernych krętaczy, sprzedających innym swe typy! – zawołał stajenny. – Pokażę ci, jak ich traktujemy tutaj, w King’s Pyland! – Zerwał się i pobiegł pędem przez stajnię, żeby spuścić psa. Dziewczyna zaczęła uciekać w kierunku domu; biegnąc, odwróciła się jednak i zobaczyła, że nieznajomy przechyla się przez okno. Minutę później, gdy Hunter wrócił z psem, przybysz zdążył już zniknąć, i choć stajenny obiegł wszystkie budynki, nie znalazł żadnego śladu jego obecności.

– Chwileczkę – przerwałem. – Czy kiedy stajenny wybiegł z psem, nie zamknął za sobą drzwi stajni?

– Doskonale, Watsonie. Doskonale! – zamruczał z zadowoleniem mój towarzysz. – Kwestia ta wydała mi się tak ważna, że wczoraj wysłałem telegram do Dartmoor, aby to wyjaśnić. Zanim chłopak wyszedł, zamknął drzwi na klucz. Dodam jeszcze, że okno było za małe, aby mógł przecisnąć się przez nie człowiek.

Hunter poczekał na powrót pozostałych stajennych, a następnie wysłał do trenera wiadomość, informując go o tym, co się wydarzyło. Straker był podenerwowany, gdy usłyszał tę relację, wydaje się jednak, że nie zdawał sobie sprawy z jej prawdziwego znaczenia. Musiała jednak zasiać w jego umyśle niepokój, bo gdy pani Straker przebudziła się o pierwszej w nocy, odkryła, że jej mąż się ubiera. Odpowiadając na jej pytania, odparł, że nie może spać, bo niepokoi się o konie, i zamierza przejść się do stajni, aby się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Słysząc, jak deszcz zacina, żona błagała go, żeby został w domu, jednak mimo jej próśb założył długi płaszcz przeciwdeszczowy i wyszedł.

Gdy pani Straker obudziła się o siódmej rano, odkryła, że jej mąż jeszcze nie wrócił. Ubrała się pospiesznie, zawołała pokojówkę i ruszyła do stajni. Drzwi były otwarte; w środku siedział skulony na krześle Hunter w stanie całkowitego otępienia. Boks Srebrnej Gwiazdy był pusty, i nigdzie nie było widać trenera.

Dwóch stajennych spało na strychu na sianie, nad siodlarnią. Szybko ich obudzono. W nocy niczego nie słyszeli, bo obaj mają bardzo mocny sen. Hunter był najwyraźniej pod wpływem jakiegoś silnego narkotyku, i nie dało się nic z niego wydobyć, pozostawiono go więc, aby doszedł do siebie.

Obaj stajenni, pani Straker i pokojówka pobiegli szukać konia i trenera. Nadal jeszcze liczyli na to, że trener z jakiegoś powodu zabrał konia na poranne ćwiczenia, jednak gdy weszli na pagórek w pobliżu domu, z którego widać rozpościerające się wokół wrzosowisk, nie tylko nie ujrzeli śladów zaginionego konia, lecz spostrzegli coś, co mogło świadczyć, że doszło do tragedii.

Jakieś ćwierć mili od stajni, na krzaku kolcolistu, powiewał płaszcz Johna Strakera. Tuż obok było zagłębienie w kształcie niecki, na którego dnie odnaleziono ciało nieszczęsnego trenera. Głowę miał roztrzaskaną potężnym ciosem, zadanym jakimś ciężkim przedmiotem. Miał także ranę na udzie w postaci długiego cięcia, zadanego jakimś bardzo ostrym narzędziem. Było oczywiste, że Straker usilnie bronił się przed napastnikami, ponieważ w prawej ręce trzymał mały nóż, pokryty aż po rękojeść zakrzepłą krwią, w lewej natomiast ściskał czerwono-czarną jedwabną apaszkę. Pokojówka rozpoznała ją jako własność nieznajomego, spotkanego przez nią ubiegłego wieczoru na drodze do stajni. Hunter, gdy już doszedł do siebie, potwierdził, do kogo należała chustka. Był również pewien, że to ten sam nieznajomy – stojąc przy oknie – dodał do jego baraniny jakiegoś narkotyku, pozbawiając w ten sposób stajnię ochrony. Jeśli zaś chodzi o zaginionego konia, w błocie, w zagłębieniu niecki, znaleziono mnóstwo dowodów świadczących o tym, że koń był tam, gdy doszło do walki. Niestety, ślad po koniu zaginął, i choć wyznaczono ogromną nagrodę, a wszyscy Cyganie z Dartmoor też go szukali, nie uzyskano jak dotąd żadnych wieści na jego temat. Przeprowadzona analiza wykazała, że resztki kolacji Huntera zawierały znaczne ilości sproszkowanego opium. Wszystkie inne osoby, które tego samego wieczoru jadły na kolację tę samą baraninę, nie odczuły żadnych negatywnych skutków.

To są najistotniejsze fakty związane ze sprawą. Nie zawierają żadnych przypuszczeń i domysłów, przedstawiłem je w możliwie najjaśniejszy sposób. Teraz podsumuję wszystko, czego do tej pory dokonała policja.

Inspektor Gregory, któremu powierzono tę sprawę, jest niezwykle kompetentnym człowiekiem. Gdyby tylko został obdarzony przez naturę odrobiną wyobraźni, mógłby w swoim zawodzie naprawdę wiele osiągnąć. Natychmiast po przyjeździe odnalazł i aresztował człowieka, na którego w oczywisty sposób padły podejrzenia. Odszukanie go nie stanowiło zresztą trudności, ponieważ mieszka w jednym z tych domów, o których ci wspominałem. Nazywa się Fitzroy Simpson. To wysoko urodzony i wykształcony człowiek, który przepuścił całą swą fortunę na wyścigach. Żył teraz spokojnie i uczciwie, pracując jako bukmacher w klubach sportowych Londynu.

Przeanalizowanie jego dziennika z zakładami wykazało, że odnotował w nim kwotę pięciu tysięcy funtów, jaką postawił przeciwko faworytowi. Gdy Simpson został aresztowany, przyznał z własnej woli, że przybył do Dartmoor w nadziei uzyskania informacji dotyczących koni z King’s Pyland, a także czegoś na temat Desborough, innego faworyta ze stajni Mapleton zarządzanej przez Silasa Browna. Nie próbował zaprzeczać, że ubiegłego wieczoru wybrał się do King’s Pyland, oświadczył jednak, że nie miał żadnych złych zamiarów, a pragnął jedynie uzyskać wiadomości z pierwszej ręki. Gdy pokazano mu jego apaszkę, nagle zbladł i kompletnie nie był w stanie wyjaśnić faktu, dlaczego znaleziono ją w dłoni zamordowanego człowieka. Mokre ubrania Fitzroya Simpsona świadczyły o tym, że ubiegłej nocy był podczas burzy poza domem, a jego obciążona ołowiem laska mogła być narzędziem, którym zadano okropne rany trenerowi. Musiałby przy tym uderzyć go wielokrotnie. Z drugiej strony na jego ciele nie stwierdzono żadnych ran, choć nóż Strakera świadczył o tym, że przynajmniej na jednym z napastników powinny być widoczne ślady walki.

W tych paru słowach przedstawiłem ci całą sprawę, Watsonie, i teraz byłbym ci niezwykle wdzięczny, gdybyś pomógł mi rzucić na nią światło.

Słuchałem z wielkim zainteresowaniem tej relacji, którą Holmes przedstawił mi z tak charakterystyczną dla siebie precyzją. Choć już wcześniej znałem większość tych faktów, nie byłem do końca świadom ich rzeczywistego znaczenia ani zachodzących pomiędzy nimi związków.

– Czy jest możliwe – zasugerowałem – że rana cięta, jaką znaleziono na ciele Strakera, została zadana jego własnym nożem podczas konwulsyjnych drgawek, jakie mogły nastąpić wskutek obrażeń mózgu?

– To więcej niż możliwe, to nawet bardzo prawdopodobne – odparł Holmes. – W tym przypadku znika jeden z głównych dowodów świadczących na korzyść oskarżonego.

– A jednak – powiedziałem – nawet teraz nie rozumiem, jaką hipotezę mogła przyjąć policja.

– Obawiam się, że niezależnie od tego, jaką wysnujemy teorię, będzie się ona wiązała z bardzo poważnymi zastrzeżeniami – odparł mój towarzysz. – Jak zakładam, policja sądzi, że ten Fitzroy Simpson odurzył chłopaka i za pomocą uzyskanego jakimś sposobem duplikatu klucza otworzył drzwi stajni i wyprowadził konia najwyraźniej z zamiarem jego uprowadzenia. Brakuje uzdy; Simpson musiał mu ją założyć, po czym, pozostawiwszy otwarte drzwi, wyprowadził konia na wrzosowisko, a wtedy spotkał go lub dogonił trener. Oczywiście doszło do walki. Simpson roztrzaskał trenerowi czaszkę swoją ciężką laską, przy czym ani razu nie został draśnięty niewielkim nożem użytym przez Strakera w samoobronie. Następnie złodziej zaprowadził konia do jakiejś tajemnej kryjówki. Inna teoria jest taka, że przerażony koń wyrwał się podczas walki i teraz wędruje gdzieś po wrzosowiskach. Tak na tę sprawę zapatruje się policja, i choć historia brzmi dość nieprawdopodobnie, wszelkie inne wyjaśnienia wydają się jeszcze mniej wiarygodne. Zamierzam jednak bardzo szybko to sprawdzić, gdy już będę na miejscu. Nie sądzę bowiem, abyśmy mogli zajść dalej, dysponując tylko tym, co wiemy teraz.

Nim dotarliśmy do Tavistock, małego miasteczka leżącego niczym umbo tarczy w samym środku olbrzymiego kręgu Dartmoor, zapadł już wieczór. Na stacji czekało na nas dwóch dżentelmenów. Jeden z nich był wysokim przystojnym mężczyzną o włosach i brodzie przypominających lwią grzywę oraz przenikliwych, ciekawych jasnoniebieskich oczach. Drugi, sprawiający wrażenie czujnego, był niski, bardzo elegancki i wytworny, odziany we frak i w getry. Miał przystrzyżone bokobrody i monokl. Jak się okazało, tym drugim był pułkownik Ross, znany miłośnik sportu. Pierwszy zaś okazał się inspektorem Gregorym, człowiekiem, który robił błyskotliwą karierę w angielskiej policji.

– Bardzo się cieszę, panie Holmes, że pan przybył – powiedział pułkownik. – Obecny tu inspektor zrobił wszystko co możliwe, mimo to chciałbym zajrzeć pod każdy kamień, żeby pomścić biednego Strakera i odzyskać mojego konia.

– Wydarzyło się coś nowego? – spytał Holmes.

– Z przykrością muszę przyznać, że poczyniliśmy bardzo niewielkie postępy – odrzekł inspektor. – Na zewnątrz czeka na nas powóz, ponieważ bez wątpienia będzie pan chciał obejrzeć miejsce zbrodni, zanim zapadnie zmrok. Możemy porozmawiać o sprawie po drodze.

Po chwili siedzieliśmy w wygodnym powozie toczącym się przez stare urocze miasteczko w Devonshire. Inspektor Gregory świetnie się orientował w całej sprawie i zarzucał nas powodzią swoich uwag; Holmes od czasu do czasu wtrącał jakieś pytanie czy uwagę. Pułkownik Ross siedział oparty, z założonymi rękoma i kapeluszem zsuniętym na oczy, ja zaś z zainteresowaniem przysłuchiwałem się rozmowie detektywa z inspektorem. Gregory przedstawiał swoją teorię, która była niemal dokładnie taka sama, jak opisał to w pociągu mój przyjaciel.

– Wokół Fitzroya Simpsona zaciska się sieć – zauważył – i jestem przekonany, że jest to właśnie poszukiwany przez nas człowiek. Z drugiej strony muszę przyznać, że dowody są czysto poszlakowe i że nowy rozwój wydarzeń może je łatwo obalić.

– Co z nożem Strakera?

– Doszliśmy do wniosku, że musiał zranić się sam podczas upadku.

– Gdy jechaliśmy tutaj, to samo zasugerował mój przyjaciel, doktor Watson. Jeśli rzeczywiście tak było, świadczy to przeciwko Simpsonowi.

– Niewątpliwie. Nie znaleźliśmy u niego żadnego noża, a na jego ciele nie było ani śladu rany. Obciążające go jednak dowody są bez wątpienia bardzo mocne. Zainteresowany był tym, żeby ten koń zniknął. Podejrzewamy go, że dodał do posiłku stajennego narkotyk, z całą pewnością był na zewnątrz podczas burzy, miał przy sobie ciężką laskę, a jego chustkę znaleziono w dłoni zmarłego. Doprawdy sądzę, że mamy wystarczającą ilość dowodów, by udać się z tym do sądu.

Holmes potrząsnął przecząco głową.

– Bystry prawnik rozniesie to na strzępy – powiedział. – Czemu Simpson miałby wyprowadzać konia ze stajni? Skoro chciał go zranić, równie dobrze mógł to zrobić tam. Czy znaleziono u niego duplikat klucza? Która apteka sprzedała mu opium w proszku? A przede wszystkim, gdzie on, człowiek obcy w tej okolicy, mógłby ukryć konia, i to takiego rumaka jak ten? I jak on sam wyjaśnia fakt, że chciał dać stajennemu jakiś papier ?

– Twierdzi, że był to dziesięciofuntowy banknot. Znaleziono taki w jego portfelu. Jednak inne problemy, o których pan wspomniał, nie są tak poważne, jak mogłoby się wydawać. Simpson nie jest całkowicie obcy w tej okolicy. W lecie dwa razy przebywał w Tavistock. Opium prawdopodobnie przywiózł z Londynu. Mógł też wyrzucić klucz, kiedy już otworzył drzwi. A koń może leżeć na dnie jednego z szybów starych kopalni.

– Co mówi na temat chusty?

– Przyznaje, że należała do niego, i twierdzi, że ją zgubił. W sprawie pojawił się jednak nowy element, który może tłumaczyć, dlaczego wyprowadził konia ze stajni.

Holmes nadstawił ucha.

– Znaleźliśmy ślady świadczące o tym, że w poniedziałkową noc grupa Cyganów obozowała niecałą milę od miejsca, w którym doszło do morderstwa. We wtorek Cyganie zniknęli. Tak więc możemy założyć, że Simpson, zanim został odszukany, prowadził konia do nich, i to oni mogą go mieć w tej chwili.

– To z całą pewnością jest możliwe.

– Przeczesujemy wrzosowisko w poszukiwaniu tych Cyganów. Przeszukałem też każdą stajnię i każdy budynek gospodarczy w Tavistock oraz w promieniu dziesięciu mil od miasta.

– Rozumiem, że w pobliżu jest jeszcze jedna stajnia treningowa?

– Tak, i jest to ślad, którego nie możemy zaniedbać. Desborough, koń z tej stajni, był drugi w zakładach, mieli więc swój interes w zniknięciu faworyta. Silas Brown, trener, postawił dużą sumę w tych zawodach i bynajmniej nie był przyjacielem biednego Strakera. Przeszukaliśmy jednak stajnie i nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby go łączyć z tą sprawą.

– I nic, co mogłoby łączyć Simpsona z interesami stajni Mapleton?

– Zupełnie nic.

Holmes rozparł się wygodnie w powozie, i rozmowa ucichła. Kilka minut później nasz woźnica zatrzymał się przy niewielkiej ładnej willi z czerwonej cegły i z szerokimi okapami, stojącej tuż przy drodze. Trochę dalej, za padokiem, znajdował się długi budynek gospodarczy pokryty szarą dachówką. We wszystkich innych kierunkach niskie zarośla wrzosowiska, rdzawe od liści schnących paproci, sięgały aż po horyzont. Odcinały się od nich tylko iglice Tavistock oraz grupka domów stojących dalej na zachód, tam, gdzie mieściły się stajnie Mapleton. Wysiedliśmy wszyscy oprócz Holmesa, który pozostał w powozie, z oczyma utkwionymi w niebo. Wyglądał na całkowicie zatopionego w swoich myślach. Dopiero gdy dotknąłem jego ramienia, wzdrygnął się i wysiadł.

– Przepraszam – powiedział, zwracając się do pułkownika Rossa, który spojrzał na niego zaskoczony. – Zamyśliłem się.

W jego oczach dostrzegłem jednak dobrze mi znany błysk i tłumione podniecenie, które przekonało mnie, że wpadł na jakiś trop, choć nie miałem pojęcia, jak tego dokonał.

– Może chciałby pan od razu przejść na miejsce zbrodni, panie Holmes? – spytał Gregory.

– Wolałbym raczej zostać tutaj przez chwilę i zająć się szczegółowo kilkoma kwestiami. Zakładam, że Strakera przeniesiono tutaj, prawda?

– Tak, leży na górze. Na jutro planowane są oględziny zwłok.

– Od dawna dla pana pracował, pułkowniku?

– Tak. Zawsze uważałem go za wspaniałego pracownika.

– Jak sądzę, sporządził pan, inspektorze, listę przedmiotów, które miał w kieszeniach w chwili śmierci?

– Mamy wszystkie te rzeczy w salonie, jeżeli zechciałby pan rzucić na nie okiem.

– Bardzo chętnie.

Weszliśmy razem do salonu i usiedliśmy przy stojącym pośrodku stole. Inspektor otworzył kwadratowe blaszane pudełko i ułożył przed nami niewielką stertę przedmiotów. Były wśród nich: pudełko zapałek, dwa cale łojowej świecy, fajka z korzenia wrzośca, sakiewka z foczej skóry, jakieś pół uncji ciętego tytoniu Cavendish, srebrny zegarek ze złotym łańcuszkiem i pięć suwerenów w złocie. Oprócz tego aluminiowy futerał na ołówek, kilka papierów oraz nóż z rękojeścią z kości słoniowej z niezwykle delikatnym sztywnym ostrzem, na którym widniał znak Weiss & Co., Londyn.

– To bardzo dziwny nóż – powiedział Holmes, podnosząc go i dokładnie mu się przyglądając. – Sądząc po tych plamach krwi, to właśnie tę broń zaciskał w ręku zmarły. Watsonie, to z pewnością nóż używany przez lekarzy?

– Cóż, to nóż chirurgiczny – odrzekłem.

– Tak właśnie sądziłem. Bardzo delikatne ostrze, zaprojektowane do niezwykle finezyjnej pracy. To jeden z dziwniejszych przedmiotów, jakie mógłby zabrać ze sobą mężczyzna, wychodząc na wrzosowisko, zwłaszcza że nie można go złożyć, by schować do kieszeni.

– Koniec ostrza zabezpieczony był korkowym kółkiem, które znaleźliśmy przy ciele – powiedział inspektor. – Jego żona mówiła nam, że ten nóż leżał na toaletce i że Straker wziął go, wychodząc z pokoju. Kiepska to broń, ale być może najlepsza, jaką był w stanie znaleźć w tamtej chwili.

– Bardzo możliwe. A te papiery?

– Trzy z nich to pokwitowania za siano. Kolejny to list z instrukcjami od pułkownika Rossa. Ten natomiast to rachunek od krawcowej, wystawiony przez madame Lesurier z Bond Street dla Williama Derbyshire. Pani Straker powiedziała nam, że Derbyshire był przyjacielem jej męża i że czasami przychodziły tutaj listy zaadresowane do niego.

– Madame Derbyshire ma dość kosztowne zachcianki – zauważył Holmes, zerkając na rachunek. – Dwadzieścia dwie gwinee za jedną suknię to ogromny wydatek. Odnoszę jednak wrażenie, że niczego więcej już się z tego nie dowiemy. Możemy teraz przejść na miejsce zbrodni.

Gdy wyszliśmy z salonu, kobieta czekająca w korytarzu poderwała się i chwyciła inspektora za rękaw. Jej twarz była chuda, wynędzniała, lecz podniecona, i nosiła ślady ostatnich ciężkich przejść.

– Schwytał ich pan? Znalazł ich pan już? – wyrzuciła z siebie.

– Nie, pani Straker. Ale pan Sherlock Holmes przyjechał tutaj z Londynu, żeby nam w tym pomóc, i zapewniam panią, że zrobimy wszystko co w naszej mocy.

– Jestem niemal pewien, że spotkałem panią jakiś czas temu w Plymouth, na przyjęciu w ogrodzie, prawda, pani Straker? – zapytał Holmes.

– Nie, sir. Myli się pan.

– Coś podobnego! Cóż, mógłbym przysiąc, że tak było. Miała pani na sobie szary jedwabny kostium ze strusimi piórami.

– Nigdy nie miałam takiej sukni, sir – odpowiedziała kobieta.

– Ach, to rozwiązuje sprawę – powiedział Holmes. Przeprosił ją i wyszedł na zewnątrz za inspektorem.

Po krótkim spacerze przez wrzosowisko dotarliśmy do zagłębienia, w którym znaleziono ciało. Przy krawędzi rósł krzak kolcolistu, na którym wisiał płaszcz.

– Jak rozumiem, tamtej nocy nie było silnego wiatru?

– Nie, ale lało jak z cebra.

– W takim przypadku ten płaszcz nie został tam zaniesiony przez wiatr. Ktoś go na tym krzaku powiesił.

– Tak, ktoś musiał to zrobić.

– Bardzo interesujące. Jak widzę, ślady na ziemi zostały już zadeptane. Niewątpliwie od poniedziałkowej nocy musiało się tu kręcić wielu ludzi.

– Położyliśmy z boku matę, i wszyscy stawali tylko na niej.

– Doskonale.

– W tym worku mam jeden z butów, jakie miał na sobie Straker, but Fitzroya Simpsona oraz odlew podkowy Srebrnej Gwiazdy.

– Mój drogi inspektorze, przechodzi pan samego siebie!

Holmes wziął torbę, a schodząc do zagłębienia, przesunął matę bliżej środka. Potem położył się na niej na brzuchu i, podpierając dłońmi podbródek, dokładnie się przyjrzał śladom w błocie tuż przed sobą.

– Hola! – krzyknął nagle. – A to co?

Była to na wpół spalona zapałka, tak oblepiona błotem, że na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykła drzazga.

– Nie wiem, jak mogłem to przeoczyć – powiedział poirytowanym głosem inspektor.

– Nie było jej widać, była całkiem zagrzebana w błocie. Dostrzegłem ją tylko dlatego, że jej szukałem.

– Co takiego? Spodziewał się pan ją znaleźć?

– Sądziłem, że to dość prawdopodobne.

Holmes wyjął buty z torby i porównał odciski każdego z nich ze śladami widocznymi na ziemi. Następnie wspiął się na krawędź zagłębienia i zaczął się czołgać pomiędzy paprociami i krzakami.

– Obawiam się, że nie znajdzie pan już więcej śladów – powiedział inspektor. – Bardzo dokładnie zbadałem grunt w promieniu stu jardów.

– Doprawdy! – odparł Sherlock, wstając. – W takim razie nie powinienem być takim niedowiarkiem, by po tym, co pan powiedział, badać miejsce zdarzenia ponownie. Chciałbym jednak przejść się trochę po wrzosowisku, zanim zapadnie zmierzch, żeby jutro mieć lepszą orientację w terenie… I chyba schowam sobie tę podkowę do kieszeni, na szczęście.

Pułkownik Ross, który wykazywał oznaki zniecierpliwienia, widząc spokojny i systematyczny sposób pracy mojego towarzysza, zerknął na swój zegarek.

– Chciałbym, żeby wrócił pan ze mną, inspektorze – powiedział. – Potrzebuję pańskiej porady w kilku sprawach, a zwłaszcza w tej, czy powinniśmy powiadomić opinię publiczną o usunięciu naszego konia z listy startujących w wyścigu.

– Zdecydowanie nie! – krzyknął kategorycznie Holmes. – Zostawiłbym jego imię na liście.

Pułkownik skłonił się lekko.

– Bardzo się cieszę, mogąc poznać pańską opinię, sir – powiedział. – Po spacerze proszę przyjść do domu biednego Strakera. Udamy się wówczas razem do Tavistock.

Obaj panowie odwrócili się i odeszli, gdy tymczasem Holmes i ja ruszyliśmy wolno przez wrzosowisko. Słońce zaczęło się chować za stajniami Mapleton, a długa pochyła równina rozciągająca się tuż przed nami zabarwiła się złotem wpadającym w głęboki rdzawy brąz tam, gdzie wieczorne światło padało na zwiędłe paprocie i jeżyny. Jednakże mój towarzysz, głęboko pogrążony w myślach, w ogóle nie dostrzegał piękna tego zjawiska.

– Tędy, Watsonie – powiedział wreszcie. – Zapomnijmy na chwilę o tym, kto zabił Johna Strakera, i ograniczmy się do rozwiązania zagadki, co stało się z koniem. Zakładając, że wyrwał się podczas walki bądź tuż po jej zakończeniu, pomyślmy, dokąd mógłby się udać? Koń to bardzo towarzyskie zwierzę. Gdyby pozostawić go samemu sobie, instynkt podpowiedziałby mu, że ma wrócić do King’s Pyland. A może poszedłby do Mapleton? Czemuż miałby sam biegać po wrzosowisku? Do tej pory z pewnością ktoś by go już spostrzegł. I dlaczego mieliby go porwać Cyganie? To prawda, że zawsze znikają, kiedy usłyszą o jakichś kłopotach, bo nie chcą, by niepokoiła ich policja, ale nie mogliby liczyć na to, że uda im się sprzedać takiego konia. Naraziliby się tylko na ogromne ryzyko, nic na tym nie zyskując. To przecież jasne.

– W takim razie gdzie jest?

– Już powiedziałem. Musiał wrócić do King’s Pyland lub pójść do Mapleton. W King’s Pyland go nie ma. A więc jest w Mapleton. Przyjmijmy to za roboczą hipotezę i zobaczmy, dokąd nas to zaprowadzi. Jak zauważył inspektor, w tej części wrzosowiska grunt jest twardy i suchy. Opada jednak w kierunku Mapleton i już stąd widać, że jest tam długie zagłębienie, które musiało być bardzo mokre w poniedziałkową noc. Jeśli nasze założenie jest słuszne, koń musiał przez nie przejść, i tam właśnie powinniśmy szukać jego śladów.

Prowadząc rozmowę, szliśmy żwawym krokiem i po kilku minutach dotarliśmy do wspomnianego zagłębienia. Na prośbę Holmesa szedłem jego prawą, on zaś lewą krawędzią. Nim jednak uszedłem pięćdziesiąt kroków, usłyszałem jego krzyk i zobaczyłem, że macha ręką, zachęcając, abym do niego podszedł. Przed nim w miękkim gruncie widoczny był wyraźny odcisk końskiej podkowy, zaś podkowa, którą wyjął z kieszeni, dokładnie do tego śladu pasowała.

– Oto dlaczego wyobraźnia jest tak cenna – powiedział Holmes. – To jedyna cecha, której brak Gregory’emu. Wyobraziliśmy sobie, co się stało, zadziałaliśmy zgodnie z naszym założeniem i przekonaliśmy się, że mamy rację. Chodźmy dalej.

Przeszliśmy przez bagnisty rów i pokonaliśmy ponad ćwierć mili suchej twardej ziemi. Dalej grunt znowu opadał, a my ponownie natrafiliśmy na ślady. Później zgubiliśmy je na kolejne pół mili, tylko po to, by znów je odnaleźć w pobliżu Mapleton. Holmes spostrzegł tropy pierwszy i zatrzymał się, wskazując na nie ręką z triumfalnym wyrazem twarzy. Obok śladów konia widoczne były ślady człowieka.

– Przedtem koń był sam! – zawołałem.

– Na to wygląda. Przedtem był sam. A to co znowu?

Podwójny trop ostro zakręcał w kierunku King’s Pyland. Holmes zagwizdał pod nosem, i obaj poszliśmy w tamtą stronę. Mój przyjaciel skupił wzrok na śladach, jednak ja przypadkiem spojrzałem w bok i ku swemu zaskoczeniu odkryłem te same ślady biegnące w odwrotnym kierunku.

– Punkt dla ciebie, Watsonie – rzekł Holmes, gdy mu je pokazałem. – Zaoszczędziłeś nam długiego spaceru, który doprowadziłby nas z powrotem do naszych własnych śladów. Chodźmy za tymi drugimi.

Nie musieliśmy daleko iść. Tropy kończyły się przy brukowanej drodze przed bramą stajni Mapleton. Gdy się zbliżyliśmy, do bramy podbiegł stajenny.

– Nie życzymy tu sobie żadnych włóczęgów! – powiedział.

– Chciałem tylko zadać jedno pytanie – rzekł Holmes, wsuwając palce do kieszeni kamizelki. – Czy gdybym zamierzał się spotkać z twoim przełożonym, panem Silasem Brownem, to jutro o godzinie piątej nie byłoby za wcześnie?

– Jeżeli ktoś tu będzie, to z pewnością pan Brown, bo zawsze przychodzi wcześnie. Ale oto i on, sir! Sam będzie mógł odpowiedzieć na pańskie pytania. Nie, sir. Nie. Dziękuję panu, sir. Jeśli zobaczy, że dotykam pańskich pieniędzy, mogę stracić pracę. Może później, jeżeli będzie pan tak dobry.

Sherlock Holmes wsunął pół korony z powrotem do kieszeni. Z bramy wyszedł starszy mężczyzna z gniewnym wyrazem twarzy, wymachując trzymaną w dłoni szpicrutą.

– Co to ma znaczyć, Dawson! – zawołał. – Żadnego plotkowania! Zajmij się swoimi sprawami! A pan czego tu u diabła szuka?

– Chciałbym przez chwilę z panem porozmawiać – powiedział Holmes głosem tak słodkim, jak to tylko możliwe.

– Nie mam czasu gadać z każdym włóczęgą. Nie chcemy tutaj obcych. Odejdź pan, bo inaczej poszczuję pana psami.

Holmes pochylił się naprzód i wyszeptał coś do ucha trenera. Ten wzdrygnął się gwałtownie, a na jego twarzy pojawił się rumieniec.

– To kłamstwo! – wrzasnął. – Wierutne kłamstwo!

– Proszę bardzo! Będziemy się o to sprzeczać tutaj, gdzie wszyscy nas słyszą, czy omówimy to może w pańskim salonie?

– No dobrze. Proszę wejść, skoro pan chce.

Holmes uśmiechnął się.

– To nie potrwa dłużej niż kilka minut, Watsonie – powiedział. – A teraz, panie Brown, jestem do pańskiej dyspozycji.

Minęło dwadzieścia minut. Czerwienie wyblakły i zmieniły się w szarości, zanim Holmes i trener pojawili się ponownie. Nigdy nie widziałem, by człowiek mógł się tak bardzo zmienić jak Silas Brown, i to w tak krótkim czasie. Jego twarz była popielatoszara, na czole połyskiwały kropelki potu, a ręce trzęsły się tak bardzo, że szpicruta, którą trzymał, powiewała niczym gałązka na wietrze. Znikło też jego władcze, butne zachowanie. Szedł teraz skulony u boku mego towarzysza niczym pies przy swoim panu.

– Wykonam pańskie instrukcje. Wszystko będzie zrobione.

– Nie może być mowy o żadnym błędzie – powiedział Holmes, spoglądając na niego.

Brown skrzywił się, widząc groźbę w jego oczach.

– O nie. Żadnej pomyłki. Będzie tam. Mam go od razu zmienić czy nie?

Holmes zastanawiał się przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem.

– Nie, nie – powiedział. – Napiszę panu o tym. A teraz żadnych sztuczek albo…

– Och, naprawdę, może mi pan zaufać.

– Tak, też tak myślę. Cóż, jutro się do pana odezwę.

Odwrócił się na pięcie, lekceważąc drżącą dłoń Browna wyciągniętą do niego, i ruszyliśmy w kierunku King’s Pyland.

– Nigdy nie widziałem doskonalszego połączenia tyrana, tchórza i szui w jednym niż pan Silas Brown – rzekł Holmes, gdy szliśmy razem przez wrzosowisko.

– A więc to on ukrywa konia?

– Próbował mnie zagadać i jakoś się ze sprawy wykręcić, ale tak dokładnie mu opisałem, co robił tego ranka, że teraz jest przekonany, iż go obserwowałem. Na pewno zauważyłeś te dziwne charakterystyczne odciski czubków butów, gdy szliśmy po śladach, oraz to, że jego buty dokładnie im odpowiadały. No i oczywiście fakt, że żaden z jego podwładnych nie ośmieliłby się zrobić czegoś takiego. Opowiedziałem mu, że zgodnie ze swoim zwyczajem pierwszy się tu znalazł i spostrzegł obcego konia włóczącego się po wrzosowisku. Gdy do niego podszedł i ze zdumieniem rozpoznał go po białej strzałce na czole, której faworytka zawdzięcza swoje imię, zrozumiał, że los zesłał mu jedynego konia, który mógłby prześcignąć tego, na którego on postawił pieniądze. A potem zasugerowałem mu, że w pierwszym odruchu chciał odprowadzić konia do King’s Pyland, ale później jakiś diabeł mu podszepnął, że może go ukryć aż do zakończenia wyścigów. Zaprowadził więc konia z powrotem i ukrył w Mapleton. Gdy przedstawiłem mu to ze wszystkimi szczegółami, poddał się; myślał już tylko o ratowaniu własnej skóry.

– Ale przecież jego stajnie przeszukano!

– Och, taki stary koniarz jak on zna wiele sztuczek.

– Nie boisz się teraz zostawiać u niego Srebrnej Gwiazdy? Miałby przecież interes w tym, żeby ją okaleczyć.

– Mój drogi przyjacielu, będzie jej strzegł niczym źrenicy oka. Dobrze wie, że dla niego jedyną nadzieją na łagodne potraktowanie jest bezpieczne doprowadzienie konia do właściciela.

– Pułkownik Ross nie zrobił na mnie wrażenia człowieka, który w takim przypadku okazałby litość.

– Ta sprawa nie zależy od pułkownika Rossa. Stosuję własne metody i mówię tak dużo lub tak mało, jak sam postanowię. Takie są zalety prowadzenia nieoficjalnego śledztwa. Nie wiem, czy to zauważyłeś, Watsonie, ale pułkownik zachowywał się wobec mnie dość protekcjonalnie. Teraz mam ochotę zabawić się trochę jego kosztem. Nic mu nie mów o koniu.

– Na pewno nic mu nie powiem bez twojego pozwolenia.

– Oczywiście wszystko to jest tylko drobnostką w porównaniu z pytaniem, kto zabił Johna Strakera.

– I tym się teraz zamierzasz zająć?

– Wręcz przeciwnie. Nocnym pociągiem obaj wrócimy do Londynu.

Słowa mojego przyjaciela poraziły mnie. Bawiliśmy w Devonshire zaledwie parę godzin, i to, że chciał zaniechać śledztwa, które tak wspaniale rozpoczął, było dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Nie udało mi się jednak wyciągnąć z niego ani słowa przez całą drogę powrotną do domu trenera. Pułkownik i inspektor czekali na nas w salonie.

– Mój przyjaciel i ja wracamy do miasta nocnym ekspresem – oznajmił Holmes. – Odbyliśmy uroczy spacer i pooddychaliśmy trochę cudownym powietrzem Dartmoor.

Inspektor ze zdumienia szeroko otworzył oczy, a na ustach pułkownika pojawił się szyderczy uśmieszek.

– A więc stracił pan nadzieję na odnalezienie mordercy biednego Strakera? – powiedział.

Holmes wzruszył ramionami.

– Z całą pewnością na drodze do rozwiązania tej sprawy piętrzą się poważne trudności – powiedział. – Jestem jednak głeboko przekonany, że pański koń wystartuje we wtorek, i proszę, by trzymał pan w gotowości swojego dżokeja. Czy mogę prosić o fotografię pana Johna Strakera?

Inspektor wyjął zdjęcie z koperty i podał mu.

– Mój drogi panie Gregory, przewiduje pan wszystkie moje życzenia. Czy mógłbym pana prosić, by poczekał pan tutaj przez chwilę? Pragnąłbym zapytać o coś pokojówkę.

– Muszę stwierdzić, że jestem dość rozczarowany naszym londyńskim konsultantem – powiedział bez ogródek pułkownik Ross, gdy mój przyjaciel wyszedł z pokoju. – Nie sądzę, byśmy posunęli się choć o krok naprzód, odkąd przyjechał.

– Przynajmniej ma pan jego zapewnienie, że pański koń pobiegnie w wyścigu – wycedziłem.

– Tak, mam jego zapewnienie – powiedział pułkownik, wzruszając ramionami. – Ale wolałbym mieć konia.

Już miałem coś odpowiedzieć w obronie mojego przyjaciela, kiedy Holmes powrócił do pokoju.

– A teraz, panowie – powiedział – jestem już gotów ruszać do Tavistock.

Gdy wsiadaliśmy do powozu, jeden ze stajennych przytrzymał nam otwarte drzwiczki. Odniosłem wrażenie, że Holmesowi przyszedł nagle do głowy jakiś pomysł, bo gwałtownie się pochylił i złapał chłopaka za rękaw.

– Macie parę owiec na padoku – powiedział. – Kto się nimi zajmuje?

– Ja, sir.

– Czy nie zauważyłeś ostatnio, że coś z nimi jest nie tak?

– Cóż, sir. Co tu dużo mówić. Trzy z nich okulały.

Dostrzegłem, że Holmesa bardzo ucieszyła ta odpowiedź, bo zachichotał i zatarł ręce.

– To był strzał w ciemno, Watsonie. Strzał w ciemno – powiedział, szczypiąc mnie w ramię. – Inspektorze Gregory, pragnę zwrócić pana uwagę na tę przedziwną epidemię wśród owiec. Ruszajmy, woźnico!

Twarz pułkownika Rossa zdradzała, jakie miał kiepskie zdanie na temat zdolności mego towarzysza. Po inspektorze było jednak widać, że ta informacja niezwykle go zainteresowała.

– Uważa pan, że to ważne? – zapytał.

– Niezwykle ważne.

– Czy jest jakiś problem, na który jeszcze pragnąłby pan zwrócić moją uwagę?

– Tak. To ciekawe zdarzenie w nocy z psem.

– Ależ ten pies niczego w nocy nie zrobił!

– Na tym właśnie polega ten ciekawy przypadek – zauważył Sherlock Holmes.

Cztery dni później Holmes i ja znów siedzieliśmy w pociągu, tym razem jadącym do Winchester, aby obejrzeć wyścigi o Puchar Wessex. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami pułkownik Ross spotkał się z nami na stacji, i jego powozem udaliśmy się na tor za miastem. Twarz pułkownika była poważna, a zachowanie niezwykle chłodne.

– Nigdzie nie widzę mojego konia.

– Zakładam, że gdyby go pan zobaczył, to by go pan rozpoznał? – spytał Holmes.

Pułkownik wydawał się bardzo rozgniewany.

– Zajmuję się wyścigami od dwudziestu lat, i nikt wcześniej nie zadał mi takiego pytania – powiedział. – Każde dziecko rozpoznałoby Srebrną Gwiazdę z jej białym czołem i dropiatą przednią nogą.

– Jak stoją zakłady?

– No cóż, to właśnie jest ciekawe. Wczoraj można było uzyskać piętnaście do jednego, ale stawka stopniowo malała, i dzisiaj można dostać ledwie trzy do jednego.

– Hm – powiedział Holmes. – Wygląda na to, że ktoś coś wie.

Gdy podniesiono barierkę w padoku, w pobliżu głównej trybuny, spojrzałem na tablicę, żeby sprawdzić stawki.

Było na niej napisane:

Puchar Wessex Plate 50 suwerenów za udział w biegu, nagroda główna 1000 suwerenów dla cztero- i pięciolatków. Drugie miejsce 300 funtów. Trzecie miejsce 200 funtów.

Dystans: 1mila i 5 furlongów.

Negro pana Heatha Newtona. Czerwona czapka, brązowa kamizelka.

Bokser pułkownika Wardlawa. Różowa czapka, czarno-niebieska kamizelka.

Desborough lorda Backwatera. Żółta czapka, żółte rękawy. Srebrna Gwiazda pułkownika Rossa. Czarna czapka, czerwona kamizelka.

Iris księcia Balmoral. Żółto-czarne paski.

Rasper lorda Singleforda. Fioletowa czapka, czarne rękawy.

– Wycofaliśmy drugiego konia, stawiając wszystko zgodnie z danym przez pana słowem – powiedział pułkownik. – Chwileczkę… A to co?! Srebrna Gwiazda jest faworytem?

– Pięć do czterech przeciwko Srebrnej Gwieździe! – wykrzyczano z trybuny. – Pięć do czterech przeciwko Srebrnej Gwieździe! Pięć do piętnastu przeciwko Desborough! Pięć do czterech najwyższym notowaniem!

– Podali wszystkie konie! – zawołałem. – Startuje cała szóstka!

– Cała szóstka? A więc mój koń biegnie! – krzyknął podekscytowany pułkownik. – Ale nigdzie go nie widzę… Nie widzę moich barw!

– Wyszło tylko pięć. W takim razie to musi być ten.

Gdy wypowiadałem te słowa, przegalopował przed nami potężny gniady koń, niosąc na swym grzbiecie dżokeja w dobrze nam znanych czerwono-czarnych barwach pułkownika.

– To nie mój koń! – zawołał jego właściciel. – To zwierzę nie ma na sobie nawet jednego białego włosa! Co pan narobił, panie Holmes?!

– No cóż, zobaczmy, jak sobie poradzi – rzekł mój przyjaciel z niewzruszonym spokojem.

Przez kilka minut patrzył przez moją lornetkę.

– Niesamowite! Wyśmienity start! – zawołał nagle. – Są tam, wychodzą z zakrętu!

Z naszych miejsc mieliśmy doskonały widok na konie wychodzące na prostą. Cała szóstka była tak blisko siebie, że można by je było przykryć płachtą, jednak w połowie drogi żółte barwy stajni Mapleton wyszły na czoło. Zanim jednak dobiegły do nas, Desborough pozostał z tyłu, a koń pułkownika wyrwał się naprzód i minął metę, wyprzedzając o dobre sześć długości swojego rywala. Iris księcia Balmoral dobiegła jako trzecia, daleko za nimi.

– Tak czy inaczej to mój wyścig – sapnął pułkownik, pocierając ręką czoło. – Muszę jednak przyznać, że nic z tego nie rozumiem. W jaki sposób zachował pan to wszystko tak długo w tajemnicy, panie Holmes?

– Nic dziwnego, pułkowniku. Zaraz się pan wszystkiego dowie. Może podejdźmy tam wszyscy i przyjrzyjmy się tej klaczy. Oto i ona – ciągnął dalej, gdy szliśmy w stronę padoku, do którego dostęp mieli wyłącznie właściciele koni oraz zaproszeni przez nich goście. – Wystarczy, że umyje jej pan spirytusem pysk i nogę, a przekona się, że to ta sama pańska Srebrna Gwiazda.

– Zdumiewa mnie pan, panie Holmes.

– Znalazłem ją w rękach oszusta i pozwoliłem sobie wystawić ją do biegu, gdy tylko została mi odesłana.

– Drogi panie Holmes, dokonał pan cudu! Koń prezentuje się świetnie i jest we wspaniałej formie. W całym swoim życiu nie pobiegł lepiej. Jestem panu winien ogromne przeprosiny za to, że zwątpiłem w pańskie zdolności. Odzyskując mojego konia, wyświadczył mi pan wielką przysługę. Jeszcze większą byłoby doprowadzenie do ujęcia mordercy Johna Strakera.

– Uczyniłem to już – rzekł cicho Holmes.

Pułkownik i ja wpatrywaliśmy się w niego w osłupieniu.

– Ma go pan?! W takim razie gdzie on jest?

– Tutaj.

– Tutaj?! Gdzie?

– W tej chwili jest w naszym towarzystwie.

Pułkownik oblał się gniewnym rumieńcem.

– Muszę przyznać, że czuję się wobec pana zobowiązany, ale to, co przed chwilą pan powiedział, muszę potraktować albo jako zniewagę, albo jako bardzo kiepski dowcip.

Sherlock Holmes roześmiał się na te słowa.

– Zapewniam pana, pułkowniku, że nie łączę pana z tym przestępstwem – powiedział. – Prawdziwy morderca stoi tuż za panem.

Minął pułkownika i położył dłoń na lśniącej szyi klaczy.

– To koń! – zawołaliśmy równocześnie z pułkownikiem.

– Zgadza się. Koń. Na jego usprawiedliwienie mogę jednak powiedzieć, że zrobił to w samoobronie i że John Straker był człowiekiem całkowicie niegodnym pańskiego zaufania. Ale właśnie zadzwonił dzwonek, i ponieważ zamierzam wygrać co nieco w następnym biegu, ze szczegółowymi wyjaśnieniami chciałbym poczekać na bardziej odpowiednią chwilę.

Tego wieczoru wracaliśmy do Londynu, siedząc wygodnie w wagonie pierwszej klasy. Jestem przekonany, że pułkownikowi Rossowi podróż przebiegła równie szybko jak i mnie, gdy słuchaliśmy opowieści mojego przyjaciela o tym, co wydarzyło się w stajniach treningowych w Dartmoor w tamtą poniedziałkową noc, oraz o tym, w jaki sposób udało mu się wyjaśnić całą tę sprawę.

– Muszę wyznać – rzekł Holmes – że wszystkie teorie, które stworzyłem na podstawie artykułów z gazet, całkowicie mijały się z prawdą. A jednak kryły się w nich istotne wskazówki, których wcześniej nie dostrzegałem, ponieważ przysłaniały je inne szczegóły. Udałem się do Devonshire w przekonaniu, że wszystko to było sprawką Fitzroya Simpsona, choć oczywiście byłem świadom faktu, że dowody świadczące o jego winie są niekompletne. To właśnie wtedy, gdy siedziałem w powozie, po tym jak dojechaliśmy do domu trenera, dostrzegłem ogromne znaczenie tego, że stajennemu podano baraninę z curry. Być może przypominacie sobie, panowie, że nagle stałem się rozkojarzony i zostałem w powozie, choć wy wszyscy już wysiedliście. Zastanawiałem się wtedy po prostu, jak mogłem przeoczyć tak oczywistą wskazówkę.

– Przyznaję – rzekł pułkownik – że nawet teraz całkowicie nie rozumiem, w jaki sposób mogło to być dla nas pomocne.

– To było pierwsze ogniwo w łańcuchu mojego rozumowania. Sproszkowane opium bynajmniej nie jest pozbawione smaku. Nie jest on wprawdzie przykry, ale wyraźnie zauważalny. Gdyby dodano go do jakiegoś zwykłego dania, jedząca je osoba wyczułaby to i prawdopodobnie przestała jeść. To właśnie curry było przyprawą, która ukrywała smak opium. Nie istniała taka możliwość, żeby ten obcy człowiek, Fitzroy Simpson, mógł sprawić, aby owego wieczoru rodzina trenera i stajenni jedli na kolację danie z curry. Trudno byłoby też założyć, iż dziwnym zbiegiem okoliczności człowiek ten pojawił się ze swoim sproszkowanym opium dokładnie tego dnia wieczorem, gdy przygotowano danie mogące ukryć jego smak. To nie do pomyślenia. W ten właśnie sposób wyeliminowałem ze sprawy Simpsona i skupiłem całą uwagę na Strakerze i jego małżonce, czyli jedynych dwóch osobach, które mogły zadecydować o tym, że tej nocy na kolację podawano baraninę z curry. Opium dodano tylko do porcji przeznaczonej dla stajennego, ponieważ inni jedli tę samą potrawę i nie odczuli żadnych niekorzystnych skutków. Które z nich miało w takim razie dostęp do jedzenia i dodało do niego proszek w tajemnicy przed służącą?

Zanim jednak odpowiedziałem na to pytanie, zrozumiałem, jak ważne było to, że pies nie szczekał. A jeden właściwy wniosek zawsze prowadzi do kolejnego. Incydent z Simpsonem uświadomił mi, że choć w stajniach trzymano psa, nie szczekał on na tyle głośno, by obudzić dwóch stajennych śpiących na strychu, mimo iż ktoś wkradł się do środka i wyprowadził konia. Najwyraźniej ten nocny gość musiał być kimś, kogo pies doskonale znał.

Byłem już przekonany albo prawie przekonany, że to John Straker udał się w środku nocy do stajni i zabrał Srebrną Gwiazdę. Ale w jakim celu? Byłem pewien, że miał nieuczciwe zamiary, bo w przeciwnym razie po co podawałby narkotyk własnemu stajennemu? A jednak nie wiedziałem, co zamierzał. Już przedtem zdarzały się przypadki, gdy trenerzy zarabiali ogromne sumy pieniędzy, obstawiając za pośrednictwem agentów przegrane własnych koni, a potem nie dopuszczając do tego, by zwyciężyły. Czasami to właśnie dżokej spowalnia konia. Czasem jednak oszustwo jest subtelniejszej natury i daje pewniejsze wyniki. O co chodziło tym razem? Miałem nadzieję, że zawartość kieszeni Strakera pomoże mi dojść do właściwych wniosków.

I tak się właśnie stało. Na pewno pamiętają panowie ten dziwny nóż znaleziony w dłoni zmarłego. Był to nóż, którego żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie wybrałby sobie jako broni. Ponadto, jak powiedział nam doktor Watson, noże takie używane są przy najprecyzyjniejszych operacjach znanych współczesnej chirurgii. I tej nocy do takiej właśnie operacji miał być wykorzystany. Pułkowniku Ross, posiada pan ogromne doświadczenie, jeśli chodzi o wyścigi. Zapewne wie pan o tym, że można wykonać niewielkie nacięcie na ścięgnie w zadzie konia, i zrobić to podskórnie, w taki sposób, by nie pozostał absolutnie żaden ślad. Tak potraktowany koń będzie nieco kulał, co można potem przypisać przetrenowaniu, lekkiemu reumatyzmowi, ale nigdy jakiemuś oszustwu.

– Co za łotr! Łajdak! – zawołał pułkownik.

– Tak więc znaleźliśmy wyjaśnienie, dlaczego John Straker chciał zabrać konia na wrzosowisko. Stworzenie o tak ogromnym temperamencie, czując ukłucie noża, z pewnością zbudziłoby wszystkich, i to z najgłębszego snu. Bezwzględnie musiał to zrobić na zewnątrz, z dala od stajni.

– Byłem ślepy! – krzyknął pułkownik. – Oczywiście! To po to potrzebował świeczki i dlatego zapalił zapałkę.

– Bez wątpienia. Jednakże gdy przeglądałem jego rzeczy, udało mi się nie tylko odkryć, w jaki sposób chciał popełnić przestępstwo, lecz również motywy, jakie nim kierowały. Pułkowniku, jako człowiek obyty w świecie przyzna pan zapewne, że ludzie nie noszą w swoich kieszeniach rachunków innych ludzi. Większości z nas wystarczają własne. Natychmiast doszedłem do wniosku, że Straker prowadził podwójne życie i miał też drugą tożsamość. Znaleziony w jego rzeczach rachunek wskazywał, że w sprawę zamieszana jest jakaś kobieta, i to kobieta o niezwykle kosztownych gustach. Choć tak hojnie płaci pan swoim ludziom, trudno byłoby oczekiwać, że stać ich na to, by kupowali swym damom suknie za dwadzieścia gwinei. Wypytałem panią Straker o tę suknię w taki sposób, żeby nie nabrała najmniejszych podejrzeń, i dowiedziałem się, że nigdy jej nie dostała. Zapamiętałem adres krawcowej i byłem już przekonany, że gdy udam się do niej z fotografią Strakera, z łatwością uda mi się wykluczyć ze sprawy nieistniejącego pana Derbyshire.

Od tej chwili wszystko stało się proste. Straker zaprowadził konia do zagłębienia, z którego jego świeca byłaby niewidoczna. Simpson, uciekając, zgubił swoją chustkę, a Straker ją podniósł – być może zamierzał obwiązać nią nogę Gwiazdy. Gdy znalazł się już w zagłębieniu, stanął za klaczą i zapalił zapałkę. Nagły rozbłysk światła musiał jednak przerazić zwierzę, które – działając pod wpływem instynktu podpowiadającego mu, że człowiek ma wobec niego jakieś złe zamiary – wierzgnęło. Stalowa podkowa uderzyła Strakera prosto w czoło. Mimo że padał deszcz, już wcześniej zdjął płaszcz, aby przystąpić do swojego delikatnego zadania. Kopnięcie było tak silne, że trener upadł, a nóż wbił mu się w udo. Czy wszystko wyjaśniłem?

– Cudownie! – zawołał pułkownik. – Wspaniale! Zupełnie jakby pan tam był.

– Muszę przyznać, że moje trafienie było wyjątkowo szczęśliwe. Byłem przekonany, że człowiek tak przebiegły jak Straker nie przeciąłby koniowi ścięgna, nie nabywając przedtem nieco praktyki. A gdzież mógłby coś takiego poćwiczyć? Przypadkiem spostrzegłem owce i zadałem pytanie, na które odpowiedź, ku mojemu zdumieniu, wykazała, że miałem słuszność.

Kiedy wróciłem do Londynu, udałem się do krawcowej, która rozpoznała Strakera jako swego świetnego klienta o nazwisku Derbyshire, mężczyznę mającego wyjątkowo elegancką żonę, lubującą się w drogich sukniach. Nie miałem już wątpliwości, że ta kobieta wciągnęła go w długi i doprowadziła do tak fatalnego końca.

– Wyjaśnił pan wszystko oprócz jednego – zawołał pułkownik. – Gdzie przez cały ten czas był mój koń?

– Ach, wyrwał się i uciekł. Potem zadbał o niego jeden z pańskich sąsiadów. Myślę, że najlepiej byłoby udzielić mu małej amnestii. Zbliżamy się do stacji Clapham, i jeśli się nie mylę, za niecałe dziesięć minut dotrzemy do Victoria Station. Jeśli ma pan ochotę zapalić z nami cygaro, pułkowniku, z chęcią przedstawię panu wszystkie pozostałe szczegóły, jakie pana interesują.