Dzienniki. 1939–45. Tom 6 - Michał Romer - ebook

Dzienniki. 1939–45. Tom 6 ebook

Michał Romer

5,0

Opis

Świadectwo imponujące – wiele tysięcy stron pokrytych gęstym maczkiem – powstawało codziennie przez 34 lata. A w nim utrwalona wspólna historia Polaków i Litwinów. Autor dzienników, Michał Römer (prawnik, publicysta, działacz społeczny i polityczny, wolnomularz) był postacią znakomitą. Wyprzedzał swój czas, umiał wyjątkowo celnie uchwycić istotę otaczającej go rzeczywistości. Dzięki niemu dziś można zrozumieć polsko-litewskie doświadczenie XX wieku.

6-tomowa edycja dzienników Michała Römera, obejmująca lata 1911–1945, przedstawia – obok spraw największej wagi – także codzienność epoki, sprawy społeczne i obyczajowe. Autor w tomie 6 opisuje II wojnę światową z perspektywy Wilna: wejście Litwinów do miasta w 1940 roku, następnie okupację sowiecką, niemiecką i ponowne zajęcie Litwy przez Sowietów. Pokazuje też zniszczenie warstwy ziemiańskiej i utratę swojego dziedzictwa - ukochanych Bohdaniszek. Tom 6 zawiera także zdjęcia z archiwum rodzinnego.

 

Ja sam miałem zupełnie szczere sympatie sowieckie, dopóki Sowietów nie poznałem […]. Wszystko tam oparte na kłamstwie i obłudzie, wszystko jest inne w praktyce i inne w teorii, wszystko jest okrutne i dzikie, a w istocie nie ma żadnej rewolucji, nie ma żadnego aktywizmu mas, jeno jest dyktatura kliki, zorganizowanej i działającej metodami wyrafinowanymi, w stosunku do tłumu niewolników, których się pozbawia wszel­kiego tchnienia i oblicza ludzkiego. - Michał Römer, 5 lipca, rok 1941, sobota

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© by Ośrodek KARTA, 2018

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

KOORDYNACJA PROJEKTU Agnieszka Knyt

WERYFIKACJA Z RĘKOPISEM Jan Sienkiewicz

WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU Jan Sienkiewicz

OPRACOWANIE PRZYPISÓW dr Rimantas Miknys, Jan Sienkiewicz

KONSULTACJA NAUKOWA dr Rimantas Miknys, prof. dr hab. Leszek Zasztowt

REDAKTOR NAUKOWY prof. dr hab. Grzegorz Nowik

REDAKCJA Anna Richter

PRZEPISANIE TEKSTU Z RĘKOPISU Jan Sienkiewicz, Mirosława Sienkiewicz

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁAD KOMPUTEROWYTANDEM STUDIO

PRACA NAUKOWA FINANSOWANA W RAMACH PROGRAMU MINISTRA NAUKI I SZKOLNICTWA WYŻSZEGO POD NAZWĄ „NARODOWY PROGRAM ROZWOJU HUMANISTYKI” W LATACH 2014–2018

KIEROWNIK NAUKOWY PROJEKTU

prof. dr hab. Andrzej Friszke,

Instytut Studiów Politycznych PAN

KSIĄŻKA DOFINANSOWANA ZE ŚRODKÓW FUNDACJI PZU

PARTNERZY PROJEKTU

Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk

Instytut Historii Litwy

Biblioteka Litewskiej Akademii Nauk im. Wróblewskich

Biblioteka Uniwersytetu Wileńskiego

Wydanie I

Warszawa 2018

ISBN (tom VI) 978-83-65979-41-4

ISBN (komplet) 978-83-64476-79-2

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11

[email protected]

ksiegarnia.karta.org.pl

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

ROK 1939

3 stycznia, rok 1939, wtorek

Chrzciny naszej Kotusieńki, która dziś skończyła osiem tygodni życia. Na uroczystość złożyły się dwa akty: a) obrzęd kościelny chrztu i b) obiad z okazji chrzcin. W pierwszym akcie ja z Jadzią, jako rodzice, udziału nie braliśmy. Dziecko zawieźli do kościoła parafialnego do karmelitów rodzice chrzestni – kumowie Julek Komorowski i Kotuńka Pruszanowska, w towarzystwie babuni dziecka, poczciwej Urszuli Čepasowej1. Chrzest był wyznaczony na południe. Przed kościołem czekał na nich sługa kościelny, który zaprowadził ich do zakrystii ogrzewanej, gdzie już był ksiądz profesor Česnys. Česnys chrzcił, Kotuńka z Julkiem trzymali do chrztu.

Jadzia wciąż chciała, żeby córce naszej było dane drugie imię Michalina dla uczczenia imienia mojego w córze. Nie byłem temu przeciwny, bo imię to dosyć lubię, ale gdy się dowiedziałem, że i Kotuńka Pruszanowska ma drugie imię Michalina, to zdecydowałem się ostatecznie na oba te imiona. Toteż mała ochrzczona została: Konstancja Michalina. Niech się hoduje zdrowo. Kotuńka prosiła Česnysa, żeby do metryki wpisał datę narodzenia dziecka – 2 stycznia 1939. Będzie to małe skrócenie jej wieku o niespełna dwa miesiące, ale dla dziewczynki brzmieć to będzie zawsze lepiej, bo o rok cały mniej, gdy się będzie nazywało, że się urodziła w roku 1939, a nie w 1938.

Na obiad zebrali się wszyscy goście zaproszeni równo o godzinie 2.00. […] Tło było litewskie, bo większość gości stanowili Litwini i język litewski dominował, ale równolegle rozlegał się w rozmowie i język polski członków mojej rodziny czy ich sąsiadów i nie raziło to nikogo. Wszyscy goście byli przyjaciółmi mymi. Obiad był obfity i smaczny: przekąski, ryba, zupa, paszteciki, pieczyste, galareta, torty, owoce, wódki na wiśniach i porzeczkach czarnych oraz doskonała żubrówka na świeżej aromatycznej trawce żubrówce, którą Kotuńka z Nowogródczyzny przywiozła; dobre też były wina francuskie i wino węgierskie, a do kawy krupnik przyrządzony przez Jadzię i koniak francuski.

O chrzcinach dzisiejszych Kotusieńki dopowiem jeszcze jutro.

4 stycznia, rok 1939, środa

Jeszcze o chrzcinach wczorajszych Kotusieńki. Wesoła biesiada u stołu trwała ze trzy godziny, jeżeli nie więcej. Przyjęcie było dobre, rozmowy – ożywione, usposobienie – serdeczne. Czułem życzliwość serdeczną gości, przeważnie przyjaciół moich, którzy podzielali radość moją ze stworzenia wreszcie gniazda rodzinnego, którego mi dotąd brakło, i z dzieciątka, które mi starość rozjaśniać będzie. Vileišisowie zafundowali nam piękny tort na chrzciny, Tamošaitis – wazon pięknych kwiatów, wszyscy – przynieśli serca życzliwe i szczere. W toku obiadu przemówili krótko, wznosząc toasty: prorektor Jodelė, który w tonie żartobliwym, przyjmując na siebie w zastępstwie powagę rektora, podniósł tę okoliczność, że oto rząd Rzeczypospolitej pragnie, aby się ludność Litwy rozrastała, i ja, rektor, wierny syn Litwy, spełniając ten obowiązek obywatelski, daję krajowi córeczkę, która z pewnością nie będzie ostatnia. Wzniósł więc toast za zdrowie i pomyślność moją i rodziny mojej – Jadzi, Kotusieńki. W kilku słowach podziękowałem gościom, przyjaciołom i kolegom, a po polsku kumom i rodzinie – i wzniosłem zdrowie wszystkich. Jan Vileišis wzniósł zdrowie kumów.

W toku obiadu na żądanie gości Jadzia wniosła do izby biesiadnej Kotusieńkę i obniosła ją dokoła stołu. Wszyscy ją oglądali, twierdząc, że jest podobna do mnie. Zresztą chyba to jeszcze trudno stwierdzić. Kotusieńka, zwłaszcza po tym pokazie, była bardzo niespokojna i, dozorowana w pokoju sąsiednim przez swoją babunię Čepasową, darła się i wrzeszczała tak, że aż prawie spazmów dostawała i że aż Gudowicza poprosiliśmy o jej obejrzenie. Stara Čepasowa zaniepokoiła się i płakała, a gniewała się na Jadzię, że ją do gości zaniosła i nastraszyła, a może wzrokiem czyimś zaszkodziła. U małego stołu kwitło wesele i flirt młodzieży męskiej z miłą i dzielną Gudowiczówną. Stefan Römer i Pauža podochocili się, a Stefan to już pijany był zupełnie i zaczął ujawniać skłonność do awantury, tak że trzeba się go było strzec. Do Žemaitisa przyczepił się z wyznaniem sympatii, Kazimierza wyłajał, czepiał się do mnie, złościł się, wpadł w zwykły u niego atak czy szał mania grandiosa2, że oto on, Römer, a przez to samo, jako Römer – wielki człowiek, wyższy ponad innych pospolitych. Biedna Marysia Stefkowa była zakłopotana i ledwie go wyprowadziła. Stefan staje się zupełnie niemożliwy; w towarzystwie jest już nieznośny, w ogóle coraz bardziej głupieje i chyli się do upadku psychicznego. A jak tylko trochę wypije, to zachowuje się jak wariat.

Po obiedzie goście zaczęli się wynosić. Panie posiedziały jeszcze troszkę w gabineciku i wkrótce też się rozeszły. Pozostała dłużej tylko młodzież rozbawiona, która się potem też wyniosła, ale jeszcze używała uciechy przez cały wieczór do drugiej w nocy: Mackus, Andrzej, Pauža i Danutė Gudowiczówna. Byli oni w kawiarni, potem jeździli sankami po mieście, na herbacie byli u Gudowiczów, a potem w restauracji „Wersal” na dancingu. Tak się wesoło i serdecznie odbyły chrzciny Kotusieńki.

5 stycznia, rok 1939, czwartek

Dziś wieczorem podczas herbaty przyniesiono depeszę. Była to depesza z Hagi od prezesa Trybunału Międzynarodowego pana Guerrero, wzywająca mnie do Hagi na pierwsze posiedzenie w sprawie litewsko-estońskiej3 na 19 stycznia. Spodziewałem się tego wezwania, ale się jednak trochę zmartwiłem. Ciężko mi odjechać, zostawiając Jadzię i naszą małą Kotusieńkę, która zacznie się rozwijać i do której się już przywiązałem. Mam wrażenie, że rozprawa i debaty nad wyrokiem pociągną się długo. Nie spodziewam się, by to potrwało krócej niż miesiąc. Raczej sądzę, że potrwa znacznie dłużej.

Lubię Hagę i pobyt tam jest mi ciekawy i miły, ale tylko na krótko. Po pewnym czasie uprzykrza się, a ciężka też jest samotność daleko od domu i swoich. Boję się też zawsze o zdrowie, gdy jestem daleko. Mam skłonność do zapadania na różne wrzody i inne dolegliwości skórne, których się lękam i z którymi nie umiem dać rady bez Jadzi. Wreszcie ciężkie i męczące nerwowo są same rozprawy w Trybunale. Jedyna pociecha, której tam doznaję, to listy Jadzi i dobry zarobek, który znakomicie zasila moje finanse. Największą zaś pociechą i uwieńczeniem radosnym ciężkiej pracy byłoby wygranie sprawy i wyrok na rzecz Litwy, ale, niestety, w Hadze nigdy się tego nie jest pewnym z góry, bo to tak jak gra losowa. Obawiam się raczej przegranej. Jadzia zmartwiła się wielce tą wiadomością. Ha, co robić!

[…]

6 stycznia, rok 1939, piątek

[…] Mój odjazd do Hagi na sam początek semestru wiosennego może być dla spraw uniwersyteckich niedobry. Semestr ubiegły zakończył się burzliwie; na razie młodzież się rozjechała i jest cicho, ale kto wie, czy z początkiem semestru komplikacje się nie rozwiną. Akcja opozycyjna, która inspiruje ruch młodzieży, nie wyczerpała się, bo jej ognisko w Kłajpedzie funkcjonuje swobodnie, mimo że tu grono wodzów tejże (Bistras, Dielininkaitis4 i Karvelis) zostało poskromione. Skądinąd pozostał w stanie kiełkowania ferment burzenia się przeciwko prorektorowi Blažysowi, niedokończone zostały wybory przedstawicielstwa studenckiego, które w tych warunkach mogą być nowym źródłem fermentu. Wreszcie w samym środowisku młodzieży zarysowała się ostra rozbieżność prądu opozycji politycznej i prądu prorządowego. Zalążków więc nowych zajść i zaburzeń jest dużo i kto wie, jak się wypadki rozwiną na uniwersytecie po powrocie młodzieży akademickiej z ferii świątecznych.

7 stycznia, rok 1939, sobota

Zaprowadziłem dziś Kotuńkę Pruszanowską z Jadzią i Andrzejem Mieczkowskim na Dzwony kornewilskie5. Chciałem rozerwać Kotuńkę i zaprezentować jej nasz teatr kowieński, którego się wstydzić przed gośćmi nie potrzebujemy. Dla przyjezdnych z Wileńszczyzny jest on sensacją jako świadectwo rozwoju kulturalnego tej Litwy, o której przed laty 20, gdy się państwo litewskie formowało, wilnianie i spolonizowane sfery Litwy, a także ziemiaństwo krajowe twierdzili, że to kraj „chłopski” bez kultury, który się ani ostać, ani rozwinąć, ani rządzić samodzielnie nie zdoła. Dziś całe Kowno z teatrem, muzeami, urządzeniami, cała Litwa ze swą gospodarką umiejętną i postępową, z rozwiniętym eksportem kooperacyjnym, siecią dróg, walutą złotą etc. – to jeden łańcuch rewelacji. Dla nas, którzy tu żyjemy i w tym sami udział czynny bierzemy, postęp ten nie jest tak widoczny, bo w nim tkwimy z dnia na dzień, ale dla przyjezdnych zza kordonu – to są wszystko rzeczy wprawiające w podziw.

Kotuńka mało tu widzieć mogła, bo mało się rusza, ale bądź co bądź zetknęła się trochę z ludźmi, otarła się o atmosferę litewską, a teatr też sprawił na niej wrażenie. Operetka Dzwony kornewilskie jest wesoła i ładna, gra – zwłaszcza sił męskich – doskonała, dobry balet, ładne dekoracje, orkiestra… Dziwiła się, że mała Litwa może to utrzymać. Mnie zaś mniej chodziło w teatrze o własną zabawę niż o to wrażenie Kotuńki, to znaczy o prezentację pokazową Litwy, która jest lepszą propagandą niż agitacja słowna.

8 stycznia, rok 1939, niedziela

[…] Kto wie, czy zobaczę się jeszcze kiedykolwiek z Kotuńką. Sądzę, że tak, bo choć fizycznie postarzała bardzo, jednak psychicznie i duchowo jest jeszcze w pełni życia. A zresztą mam być z Jadzią w roku przyszłym na dzień zaduszny po stronie polskiej w Trokach u grobu Mamy i wtedy zapewne odwiedzimy Wsielub, gdzie zobaczę jeszcze Kotuńkę i Karola O’Rourke’a. Ale czy tu przyjedzie jeszcze kiedy jeszcze Kotuńka Pruszanowska – w to już wątpię.

Fizycznie jest ona niedołężna, porusza się z wielkim trudem. Chodzi tak, że raczej należałoby powiedzieć, że pełznie – zgięta w połowie, nachylona, uczepiona długimi rękami do tych, co jej towarzyszą. Dopiero gdy siedzi – odżywa. Nie tyle siada, ile klapnie na krzesło lub fotel. Mając długie kończyny i krótki stan, jak wszyscy w rodzinie naszej, i będąc w dodatku zgarbiona, w pozycji siedzącej jest maleńka i wydaje się niziutka; ledwie głowa wystaje nad stołem, ale głowa duża i wyprostowana, nawet jakby zadarta, i ogromnie długie ręce gestykulujące, jak u małpy, z długimi palcami, którymi wciąż porusza w rozmowie. Miła jest i ożywiona w rozmowie, umysł ma jasny, gadatliwa bardzo, lubiąca opowiadać, doskonałą ma pamięć, zna tysiące wydarzeń, anegdot prawdziwych z długiego życia i przepisów bez liku na wszystko. Zachowała psychologię i zwyczaje wielkiej damy, a nade wszystko przejęta jest pobożnością i gorliwością nawracania i kierowania innych do Boga i Kościoła. W tym kierunku usiłowała urabiać Jadzię, aby przez nią i mnie do Kościoła skłonić.

Święta, pobyt Kotuńki Pruszanowskiej, chrzciny Kotusieńki oderwały mnie od wszelkich spraw publicznych i towarzyskich w Kownie. A teraz oderwie mnie od środowiska Litwy jeszcze bardziej – Haga. […]

10 stycznia, rok 1939, wtorek

Poszedłem dziś wieczorem na herbatkę żurfiksową do pani Urbšysowej. Już zaraz po wakacjach letnich pani Urbšysowa zarządziła u siebie na całą zimę żurfiksy wtorkowe i rozesłała o tym zawiadomienie w postaci zaproszeń standardowych do wszystkich, kogo zakwalifikowała do liczby ewentualnych gości swoich. Oczywiście i ja takie zaproszenie otrzymałem. Jako rektor i prezes Towarzystwa Litewsko-Francuskiego, którego wiceprezeską i działaczką najczynniejszą jest pani Urbšysowa, miałem do tego tytuły. Nigdy wszakże dotąd na te żurfiksy nie poszedłem. Wybierałem się jednak i wreszcie dziś poszedłem, bo zresztą interesik też miałem. Odkąd Urbšys został ministrem spraw zagranicznych, żurfiksy pani Urbšysowej są uczęszczane nade wszystko i z największą gorliwością przez dyplomatów zagranicznych. Oni oraz urzędnicy Ministerium Spraw Zagranicznych stanowią gros gości. Jest też trochę innych cudzoziemców, pań, które się lubią obracać w kołach dyplomatycznych, i innych gości. Urbšys na tych żurfiksach nie bywa.

Interesik, dla którego udałem się dziś na żurfiks, dotyczy projektu odezwy uniwersyteckiej w sprawie zamknięcia Litewskiego Towarzystwa Naukowego w Wilnie. O projekcie tej odezwy pisałem w swoim czasie w dzienniku6. Senat akademicki zaaprobował ten projekt, ale sprawa na tym utknęła, bo rząd (premier Mironas7 i Ministerium Spraw Zagranicznych) nie bardzo chciał tego i zwlekał, bojąc się obrazić Polskę i nie chcąc komplikować toczących się rokowań i układów oraz konieczności liczenia się z Polską jako czynnikiem politycznym w różnych ewentualnościach trudnej sytuacji międzynarodowej. Skądinąd wszakże Janulaitis, który niełatwo daje sobie wyperswadować to, na co się uwziął, nie ustawał w staraniach i zabiegach dźwignięcia tej odezwy z martwego punktu. Ostatnio też wskórał tyle, że minister Urbšys wyraził zgodę na taką odezwę pod warunkiem, że tekst jej ulegnie rewizji i zostanie w pewnych zwrotach złagodzony, i następnie pod tym warunkiem drugim, że zostanie ona przesłana tylko rektorom uniwersytetów polskich i Polskiej Akademii Umiejętności, ale nie będzie nigdzie poza tym ogłaszana publicznie lub przesyłana, jak początkowo sfery uniwersyteckie chciały. Janulaitisowi chodzi o tę odezwę choćby już tylko w tej ograniczonej postaci, toteż nalegał wciąż na mnie, abym się porozumiał z Urbšysem co do rewizji tekstu. Trudno to zrobić z samym Urbšysem, który zresztą czasu nie ma na deliberowanie nad szczegółami tekstu odezwy.

Toteż udałem się do pośrednictwa pani Urbšysowej, która zresztą ma żyłkę literacką. Prosiłem ją, żeby sama tekst projektu przejrzała, porozumiała się z mężem i zaprojektowała zmiany pożądane ze stanowiska dyplomacji, a następnie skieruję już Janulaitisa wprost do niej. Sam już wyjeżdżam i sprawa ta tak czy inaczej zakończy się w mojej nieobecności. W ogóle nie wiem, czy coś z tego jeszcze będzie i czy ewentualnie nie byłaby to łyżka po obiedzie, ponieważ sprawa zamknięcia Litewskiego Towarzystwa Naukowego w Wilnie już się przez czynniki polskie łagodzi i reformuje. Toczą się już tam i dobijają końca rokowania z Litwinami miejscowymi w Wilnie o zreformowanie statutu i poniekąd nazwy Towarzystwa, po czym zreformowanemu Towarzystwu mają być zwrócone zbiory i majątek zamkniętego Towarzystwa. Zdaje mi się, że byłoby dość dziwaczne występowanie z odezwą protestacyjną uniwersytetu wtedy, kiedy się już ubija kompromis, podczas gdy się milczało poprzednio przez cały niemal rok od czasu zamknięcia Towarzystwa i sekwestracji jego majątku i zbiorów, gdy sprawa była w stadium najostrzejszym. […]

11 stycznia, rok 1939, środa

Byłem w Rotary Clubie na obiedzie. Referacik o Sowietach ze swoich wrażeń i spostrzeżeń bezpośrednich wygłosił Tallat-Kiełpsz8, dyrektor wielkiego krajowego kombinatu eksportowego mięsnego Maistas, który co roku koło Bożego Narodzenia jeździ do Moskwy w sprawach eksportu. W referacie swoim usiłował on uwydatnić wielką dysproporcję między ogromnym, na olbrzymią skalę rozmachem instalacji i inwestycji w Sowietach a więcej niż skromnym rozwojem potrzeb, do których te instalacje służyć mają, oraz skalą zaspokajania potrzeb elementarnych w zakresie spożycia (pokarmu, odzieży itd.). Nie bardzo mu się to jednak udawało, choć mówił dowcipnie i obrazowo. Zakres spożycia nie przedstawia się w jego relacji bynajmniej tak nędznie, jak go lubią przedstawiać krytycy Sowietów, a że inwestycje przerastają skalę potrzeb aktualnych – to ostatecznie nic w tym bardzo dziwnego nie ma, bo w racjonalizacji rozwoju społecznego, jaką wykonują Sowiety, muszą one w instalacjach obliczać zawczasu skalę wielkiego przyrostu potrzeb zracjonalizowanych w miarę postępowego owocowania racjonalizacji. […]

Słówko o Kłajpedzie i opozycji. Kłajpeda stała się dziś już faktycznie republiką odrębną, luźnie jeno z Litwą związaną. Ewolucja od autonomii do Freistadtu jest ogromna. Zlikwidowana już została policja bezpieczeństwa państwowego w Kłajpedzie, skasowano przysięgę na wierność państwową członków sejmiku, odwołano rozmaite zarządzenia dawniejsze, które się nie podobały Niemcom, lub ogłoszono nowe, których się Neumann domagał. Państwo stało się w Kłajpedzie bezsilne i korzysta tylko z portu, ceł, poczty i kolei żelaznych. Opozycja litewska, złożona z voldemarasowców, chrześcijańskich demokratów, fragmentowych ludowców, organizuje się tam, jak chce, i stamtąd prowadzi swoją propagandę. Wódz voldemarasowców Sliesoraitis9 funkcjonuje jak Führer litewski, ogłasza rozkazy, mianuje swoich funkcjonariuszy (dr. Pajaujisa). Opozycja ta wydaje pisemko, które się nazywa obecnie „Bendras Žygis”10, w którym krytykuje i napada na rząd, domaga się władzy, trąbi o konsolidacji i jedności zorganizowanego ruchu, obejmującego wszystkie obozy. Cokolwiek by jednak ci panowie mówili – faktem jest, że działają pod osłoną czynników niemieckich Neumanna, pod skrzydełkiem najistotniejszego wroga państwowości litewskiej i korzysta z ruchu, który faktycznie i formalnie odrywa Kłajpedę od Litwy.

Gdyby nawet intencje opozycji były najlepsze, w co nie wątpię (przynajmniej w stosunku do większości jej działaczy), i gdyby nawet zalecane przez nią metody „konsolidacyjne” były same w sobie dodatnie, co jednak wymagałoby wielu zastrzeżeń – to i w takim razie kto wie, czy nie większa byłaby szkoda, jaką ruch ten wyrządza Litwie, gnieżdżąc się i samym swoim istnieniem pogłębiając rozdział Kłajpedy od Litwy i spekulując na czynniku anarchii i chaosu państwowego, celowo wytwarzanego przez neumannowców dla oderwania Kłajpedy i bynajmniej nie dla „wolności”. Śmieszne jest zdanie, które dziś usłyszałem od pani Felicji Bortkiewiczowej, że Kłajpeda jest dziś „jedynym wolnym zakątkiem Litwy”. Wolność z rąk Hitlera? Dziękuję za nią i nikomu, a zwłaszcza Litwie, jej nie winszuję. […]

15 stycznia, rok 1939, niedziela

Z ciężkim sercem wyjeżdżam do Hagi. Gdyby nie na tak długo, rad bym był tej jeździe, bo na ogół mam wielki sentyment do Hagi, do Holandii, nawet do hotelu Vieux Doelen i – pomimo ciężkiej i nerwującej pracy w areopagu Sprawiedliwości Międzynarodowej – lubię ostatecznie to poważne i dzielne środowisko mądrych sędziów i z przyjemnością je wspominam, a miły mi jest także własny gabinet do pracy w pięknym Pałacu Pokoju. Gdyby mi Jadzia towarzyszyć mogła albo chociaż dojeżdżać miała, to nic by mi już nie brakowało. Ale odjechać na tak długo – na miesiąc, może na dwa – zostawić Jadzię, dom, Kotusieńkę naszą i być skazanym na samotność, ewentualnie mieć jakieś dolegliwości na zdrowiu bez opieki i pomocy domowej – to ciężko już w moim wieku. […]

19 stycznia, rok 1939, czwartek

Dziś w Trybunale Międzynarodowym rozpoczęcie rozprawy głównej w sprawie estońsko-litewskiej o kolejkę Panevėžys–Saldutiškis11. Na godzinę 10.30 wyznaczone krótkie inauguracyjne posiedzenie porządkowe, na godzinę 11.00 – początek rozprawy na posiedzeniu publicznym. Godzina 10.30 rano. Zbieramy się w sali numer 3 na dole. La cour12 w komplecie, prócz tych trzech sędziów, którzy z góry nieobecność zastrzegli i w sprawie tej udziału już nie wezmą. Są to sędziowie: Anzilotti, którego matka umarła, Urrutia, który zachorował w Paryżu na grypę, i de Bustamante, który bawi w Hawanie i też się na chorobę powołał. Reszta – wszyscy. Po raz pierwszy poznaję sędziego Hudsona ze Stanów Zjednoczonych, który doskonale mówi po francusku i sprawia wrażenie przyjemne, i nowego sędziego Ericha13 z Finlandii, który debiutuje na stanowisku sędziego. Jest to sprzed wojny i po wojnie do roku 1927 profesor prawa międzynarodowego i konstytucyjnego na uniwersytecie w Helsinkach, autor rozpraw, w których bronił praw państwowych Finlandii przeciwko Rosji przed wojną, od roku 1927 aż do wyboru na sędziego w Hadze – dyplomata fiński; był posłem u Ligi Narodów w Genewie, potem w Sztokholmie, wreszcie w Rzymie u Kwirynału. Człowiek grzeczny, uważny; powiadają, że pedant i drobiazgowy. On będzie moim bezpośrednim sąsiadem na posiedzeniach publicznych i sędziowskich. Reszta wszyscy znajomi: prezes Guerrero, wiceprezes sir Cecil Hurst, hrabia Michał Rostworowski, Fromageot, który znacznie lepiej wygląda niż latem, Altamira, Negulesco, van Eysinga, Nagaoke, Chang, de Visscher, estoński sędzia narodowy ad hoc Strandman, greffier López Oliván14. […]

Wieczorem w Hadze była dwugodzinna próba obrony biernej przeciwko napaści powietrznej wroga. Były pogaszone na ulicach i po domach światła, przynajmniej tyle, żeby najmniejszy promyk światła nie przedostawał się przez żadną szczelinę na zewnątrz. W moim pokoju w hotelu okna były zadrapowane ciężkimi sztorami i mówiono, że będzie można mieć lampy zapalone. Ale okazało się, że sztory nie zasłaniały dostatecznie światła. Musiałem więc pogasić wszystkie światła w pokoju i tylko w łazience mogłem ze światła korzystać. Na dole w salach gościnnych goście mogli ze światła korzystać, okna były szczelnie zadrapowane, ale ja tam nie szedłem, bo byłem już na poły rozebrany. Toteż nie zostawało mi nic innego, jak o 9.00 wleźć do łóżka i spać bez żadnego czytania. Tym lepiej.

26 stycznia, rok 1939, czwartek

[…] W świecie międzynarodowym wciąż są czasy kryzysowe. Na razie jakby wypadki na Wschodzie odeszły na drugi plan wobec nowych przesileń na Zachodzie. Tragedia wojny domowej hiszpańskiej zdaje się dobiegać końca; niestety – na rzecz zwycięstwa generała Franco15. Ofensywa katalońska nacjonalistów Franco złamała opór rządowców na odcinku Katalonii. Barcelona upada. Jest to bodaj moment przełomowy. To, co będzie dalej, to już będzie chyba tylko likwidacja tej wojny domowej, trwającej już trzeci rok. Na czoło wypływają roszczenia włoskie przeciwko Francji, domagania się terytorialne i zagadnienia Morza Śródziemnego.

Gazet litewskich tu nie mam i nie czytam. W gazetach francuskich z Paryża, które czytam, o Litwie nie ma żadnej wzmianki. To mi wystarcza, bo gdyby było coś złego, toby pisano. Czy na uniwersytecie u nas spokojnie – nie wiem. […]

28 stycznia, rok 1939, sobota

Odwiedziłem dziś w hotelu Wittebrug cierpiącego wciąż na krwotoki z nosa sędziego narodowego estońskiego Strandmana. Na ogół, choć w sprawie jesteśmy naturalnie rzecznikami dwóch tez przeciwnych (to się wie naturalnie z góry, choć się obrady sędziów jeszcze nie rozpoczęły i choć ze Strandmanem o sprawie nie rozmawiamy), Strandman dosyć mi się podoba: jest umiarkowany, zachowuje rezerwę, jest gentlemanem. Nie jest, zdaje się, orłem i uzdolnienia prawnicze ma nie nazbyt świetne. Ale nie narzuca się, jest grzeczny i na miejscu.

Skarżył mi się na to samo, co ja od dawna już doświadczyłem i co mnie w roku 1932 w sprawie kłajpedzkiej jeszcze raziło, a z czym się już oswoiłem obecnie. Mianowicie na atmosferę izolacji i – powiedziałbym – pewnego zastrzeżenia nieufnego, która otacza sędziego narodowego ad hoc w Trybunale, zwłaszcza w początkowym okresie rozprawy, kiedy się sędziowie nie zaczęli jeszcze wypowiadać. Z sędzią narodowym nikt z kolegów, sędziów stałych, nie rozmawia jeszcze wtedy o sprawie. Nie tylko nie rozmawia, ale unika rozmowy. Nie można nic sędziom stałym zarzucić: są grzeczni, uprzejmi, ale w rozmowę na temat sprawy się nie wdają. Rozmawiają chętnie o pogodzie, o zdrowiu, o jakichś wydarzeniach, o tym lub innym kraju, ale tylko nie o tym, co ma być przedmiotem ich współpracy. Sędzia narodowy odczuwa zawsze tę nieufność i nie jest mu z tym przyjemnie. Strandman powiada, że gdyby sędziowie sami między sobą o tym w ogóle nie rozmawiali, to nie byłoby mu to tak przykre. Ale widzi, że rozmawiają, że dzielą się wrażeniami, ale jak tylko się zbliża sędzia narodowy, milkną. Tak jest. To prawda.

Przykre to jest, ale nietrudno zrozumieć psychologię sędziów stałych. Sędzia narodowy jest dla nich zawsze intruzem i w dodatku pomawianym o stronniczość, wyłączającą przedmiotowość (obiektywizm) sędziowską. I w tym poczuciu sędziowie mają rację, toteż się strzegą. Nic dziwnego. Nie mniej ciężkiego uczucia doznaje sędzia narodowy i później, gdy w toku debat sędziowskich zabiera głos i argumentuje. Jego argumenty, choćby najmocniejsze, są zawsze przyjmowane z rezerwą, bo są splamione poszlaką stronniczości. Ma się wtedy nieraz wrażenie, że się mówi w próżnię i że argumenty są grochem o ścianę. Właściwie sędzia narodowy jest raczej obserwatorem, czasem – informatorem, ale najmniej sędzią. Sędzią jest tylko w głosowaniu. Tej wagi głosowej nie mogą mu odebrać, ale wagę argumentowania sędziowskiego mu faktycznie odbierają. Mówić dają, ale jego argumentów nikt potem ani nie zwalcza, ani się nimi nie posługuje; tak jak gdyby przemówienia tego nie było. Znam to dobrze od roku 1932 i wiem, jak nieraz przykre jest to stanowisko sędziego narodowego ad hoc. Właściwie instytucja tych sędziów narodowych jest chybiona.

[…]

3 lutego, rok 1939, piątek

Dziś nowecoup d’état. Jest to charakterystyczne dla czynności Trybunału Haskiego i dobrze to pamiętam z roku 1932, że jest się przez cały czas obrad sędziowskich tak, jak na jakimś ostrzu noża albo jak akrobata na linie, gdzie wciąż trzeba utrzymywać ekwilibrystykę i zimną krew, nigdy się zbytnio nie poddając optymizmowi i pozorów chwilowej sytuacji nie biorąc zawczasu za pewnik zwycięstwa, a znów z drugiej strony – nie poddając się pesymizmowi i nie wróżąc z góry porażki na skutek niekorzystnej na razie konstelacji. Byłem zapomniał o tej nauce zimnej krwi i sceptycyzmu z roku 1932, toteż wczoraj raz się przedwcześnie poddałem nadmiarowi optymizmu, gdy po przemówieniach Fromageota, Rostworowskiego i sir Cecila Hursta byłem przejęty świtającym zwycięstwem, a potem po przemówieniu poobiednim Guerrery wpadłem w przygnębienie i zwątpienie zupełne. Jest jednak pewna logika, która powoli przez te obrady toruje sobie drogę i dąży konsekwentnie jakimś torem pośrednim między kategoriami jaskrawymi. Tylko że w toku epizodów trudno ją dobrze dostrzec i uchwycić.

Są wśród sędziów kombinatorzy, którzy konsekwentnie po cichu pewnej linii drogę torują. Takim pono kombinatorem jest jeden z najzdolniejszych młodych sędziów Visscher. Gdy się nie widzi i nie łowi tej logiki, torującej kombinacjami drogę, a liczy się tylko z epizodami, to istotnie doznaje się wrażeń dziwnych i zwłaszcza na sędziego narodowego działających bardzo nerwująco. Oto już zdaje się, że powoli z pierwotnego chaosu różnych zdań zaczyna się wyłaniać i krystalizować jakiś porządek, jakaś wytyczna poglądów większości. I nagle w pewnej chwili po jakimś jednym przemówieniu i krótkiej wymianie zdań znowu się wszystko załamuje, porządek się rozprzęga i znów się wraca do chaosu, w którym nic statecznego nie ma i nic obliczyć ani przewidzieć niepodobna. I wtedy żal tego, co się straciło i co już zdawało się, że świta. I znowu wszystko na karcie. Tak było wczoraj. Dziś się znowu obróciło inaczej i w każdym razie ku lepszemu, choć może nie tak radykalnie, jak się wczoraj przed południem zdawało.

[…]

9 lutego, rok 1939, czwartek

[…] Przed kilku dniami umarł w Paryżu nagle w métro kat Deibler16. Kat dziedziczny – monsieur de Paris – który był katem w czwartym pokoleniu. Katem był jego ojciec, katem – dziad i katem – pradziad. Ród mistrzów gilotyny. Deibler z ojca na syna gilotynował we Francji skazanych na śmierć. Tragiczna postać. Podobno był dobrym ojcem rodziny, gentlemanem, bardzo poprawnym i pędzącym życie zrównoważone i ciche. Ale jego zawód piętnował go i był on przeto od wszelkiego życia towarzyskiego wyłączony. Wiedział to dobrze i traktował jako fatalizm zawodu, narzuconego mu przez dziedzictwo, albowiem syn kata miał przed sobą wszystkie drzwi, zawody i stanowiska a priori zamknięte za wyjątkiem drzwi do tego zawodu kata, który przeto przyjąć fatalnie musiał i z rezygnacją przyjął.

Śmierć Deiblera i szczegóły o tym człowieku tragicznym, o którym zresztą wiedziałem, bo ten, kto mieszkał we Francji i o Deiblerze nie słyszał, zrobiły na mnie w tych dniach duże wrażenie. Jak się kojarzy kara śmierci jako rzecz legalna i społecznie sankcjonowana, uważana nawet za instytucję użyteczną (skłonny nawet jestem myśleć, że w pewnych warunkach w stosunku do zbrodniarzy, jeno nie politycznych, jest może użyteczna i usprawiedliwiona istotnie), jak się ona kojarzy z powinnością moralną tego, który ją wykonuje i którego zawód – zawód legalnego tracenia jest napiętnowany strasznym imieniem kata. Dziwne kontrasty społeczne, paradoksy tragiczne. Kat – niech pan Bóg broni od tego imienia i zawodu. Ale jakże w takim razie z karą śmierci, która bez kata nie byłaby wykonana? Odpowiedzi nie ma. […]

12 lutego, rok 1939, niedziela

[…] Sędzia estoński Strandman jest, zdaje się, trochę przygnębiony porażką. Nie jest to wszakże jeszcze porażka kapitalna, bo odesłanie Estonii do lokalnych sądów litewskich nic nie przesądza w gruncie, ale bądź co bądź jest to w stadium obecnym porażka, która sytuację Estonii w tym sporze wielce utrudnia. Tym bardziej, że i perspektywy ostateczne nie są dla Estonii bynajmniej pewne, gdyby wróciła z czasem przed forum Trybunału. Porażka jest dla Strandmana może tym większa, że, zdaje się, był on po decyzji czerwcowej Trybunału usposobiony bardzo różowo i zbyt pewny dobrego skutku.

Szkoda mi go trochę. Człowiek to niezły, a w interesach Estonii, zdaje się, wielce zainteresowany. Chce on liczyć na to, że Litwa zdecyduje się jednak na pewien kompromis i że nie zechce wymagać, aby Estonia istotnie wyczerpała poprzednio drogi sądownictwa litewskiego, które chyba perspektyw na wygranie procesu nie dają, a kosztowne są bardzo. Wciąż on mnie nagabuje o to, abym wpłynął na rząd litewski, aby tę sprawę ubił jakoś kompromisowo, nie zmuszając Estonii do procesu i do ryzykowania problematycznego nowej skargi w Trybunale. Zaraz po zakończeniu sprawy ma on jechać do Tallina, aby zdać tam relację i porozumieć się z czynnikami miarodajnymi co do dalszej akcji i co do wniosków kompromisowych. […]

17 lutego, rok 1939, piątek

[…] Wrócił już do Hagi z Paryża agent litewski Mandelsztam. Naturalnie, że się bardzo interesuje losem sprawy. Eskontuje17 „zwycięstwo”, bo to dla niego wielki atut zawodowy, wzmacniający jego tytuły i kwalifikacje i dający mu zasługi w Litwie. Dla szerokiej publiczności profanów sprawę „wygrał” on. Dla tych, którzy nie znają strony zakulisowej i biorą formę za treść, a pozory – za czystą monetę. W istocie – jego w tym zasługa najmniejsza. Mam wrażenie, że Mandelsztam umysłowo już bardzo się starzeje. Właściwie bardzo słabo się on orientuje w argumentach tej sprawy, a subtelności rozumowania na jedną lub drugą stronę nie jest zgoła w stanie uchwycić. Całą obroną litewską kierował w istocie nie on, jeno zespół prawników litewskich z Tadeuszem Pietkiewiczem na czele. Jeżeli jest zasługa obrony, to tamtych ludzi, nie Mandelsztama. Rola Mandelsztama sprowadzała się do pewnej stylizacji tekstu formalnego aktów obrony i do odczytywania głośnego (zresztą dosyć kiepskiego) przemówień obrony na posiedzeniach publicznych, nawet nie kapując zbytnio i subtelnie tego, co odczytywał. Ale palmy i zasługi formalne zwycięstwa będzie zbierał on. Pojedzie do Kowna smakować słodycz zasługi. Ale niech mu tam. […]

19 lutego, rok 1939, niedziela

[…] Pracuję sobie trochę, odrabiam prace, które sobie z Kowna zabrałem; niedużo mam tego: piszę listy, czytam książki moje i dzienniki paryskie. Jedną z sensacji – poza sprawą hiszpańską, której perspektywy likwidacyjne są bardzo interesujące – jest obecnie rychły wybór nowego papieża. Konklawe ma się rozpocząć przed 1 marca. Kardynałowie kończą się zjeżdżać do Rzymu. Ciekawe jest, choć chyba mało prawdopodobne jednak, że nie są wykluczone możliwości wyboru papieża… Polaka. Już przeszło cztery wieki, jak na Stolicy Piotrowej nie zasiadł papież nie-Włoch. I teraz w kolegium kardynałów większość bezwzględną mają Włosi. Wśród kardynałów Włochów są też niewątpliwie najwięksi i najpoważniejsi kardynałowie papabile18. W ich liczbie też jest najświetniejszy kardynał Pacelli19, najjaskrawszy z kardynałów, najbliższy współpracownik zmarłego Piusa XI20, najbardziej kojarzony z demokracją i humanizmem, najwyrazistszy przeciwnik teorii pogańskich rasizmu. Ale może właśnie przez swą jaskrawość i przez to, że jest najbardziej związany z polityką ostatnią Watykanu – ma on szans najmniej. Nie jest w tradycjach Kościoła wybierać na papieża ostatniego sekretarza stanu i utrzymywać ciągłość organiczną linii politycznej papieskiej, co by mogło poniekąd przeczyć zasadzie władzy personalnej papieża.

Jest zresztą szereg innych wybitnych kandydatów papabile wśród kardynałów Włochów. Ale wobec głosów półrządowych prasy faszystowskiej włoskiej, protestujących przeciw wyborowi papieża-polityka, zorientowanego przeciwko idei faszyzmu i zasadom państwa totalitarnego, a zbliżonego do demokracji, i żądających wyboru papieża neutralnego i apolitycznego, który by był istotnym pastor evangelicus21, jakim ma być obecny papież podług przepowiedni Zachariasza, zaznaczył się pewien prąd w opinii czy też pewna sugestia prasowa w opinii (ale kto wie, czy opinii kardynałów) na rzecz wyboru papieża nie-Włocha. I oto w takim razie, gdyby taki prąd był istotny i gdyby zdołał przełamać tradycję przeszło czterech wieków, która wszakże przepisu formalnego nie stanowi – to prasa paryska zaznacza, że spośród kardynałów nie-Włochów najbardziej papabile byłby bodaj kardynał Polak, prymas polski Hlond22 albo na drugim miejscu kardynał prymas węgierski23. Spośród nie-Włochów nie byłby to ani Francuz, ani Amerykanin, ani Hiszpan lub Anglik. Kardynał Polak lub Węgier byłby bardziej neutralny i pośredni między Włochem i nie-Włochem i stanowiłby ten czynnik połowiczny, stojący pośrodku między demokracją a totalizmem. Wątpię, co prawda, żeby do tego doszło, ale notuję ten ciekawy epizod horoskopów ewentualnych. Wybór papieża – to zawsze wielka sensacja loteryjna, budząca namiętność hazardu. […]

23 lutego, rok 1939, czwartek

[…] Więcej już posiedzeń sędziów w naszej sprawie nie będziemy mieli. Trybunał od poniedziałku rozpoczyna rozpoznanie nowej sprawy – między Belgią a Bułgarią w przedmiocie przedwojennej koncesji pewnego towarzystwa belgijskiego na oświetlenie elektryczne Sofii. W naszej sprawie odbędzie się tylko we wtorek posiedzenie publiczne na rzecz ogłoszenia wyroku. Wobec tego po zakończeniu dziś posiedzenia sędziowskiego prezes Guerrero wygłosił kilka banalnych słów pożegnania do Strandmana i do mnie, dziękując nam za współpracę i podkreślając, że zwłaszcza użyteczna była ta współpraca w przedmiocie informowania przez nas Trybunału o różnych szczegółach stanu faktycznego, w których Trybunałowi samemu bez pomocy sędziów narodowych trudno nieraz się zorientować, i co, zdaniem prezesa, stanowi główne uzasadnienie użyteczności sędziów ad hoc.

Nie powiem, żeby mi się bardzo podobało to ciągłe podkreślanie, zwłaszcza przez Guerrero, tej jedynej, że tak powiem, faktoznawczej wartości i użyteczności nieszczęsnych trefnych sędziów narodowych ad hoc, Kopciuszków Trybunału, ponieważ jest to równe wytykaniu, że oto waszych kwalifikacji prawniczych i waszej pomocy fachowej jurydycznej my, Trybunał, nie potrzebujemy i że pod tym względem wy jesteście zbędną quantité négligeable. Mogą sobie sędziowie stali tak myśleć, ale nie jest koniecznie potrzebne to ciągle expressis verbis wytykać.

[…]

25 lutego, rok 1939, sobota

[…] Mandelsztam namawia mnie do zgłoszenia mojej kandydatury do Instytutu Prawa Międzynarodowego24, w którym Litwa nie jest reprezentowana. Jest to organizacja, która ma wielką powagę i wpływy. Być członkiem tego Instytutu – to jest patent na imię w świecie międzynarodowo-prawniczym naukowym i także dyplomatycznym. Instytut odbywa też co roku zjazdy, które odbywają się w różnych krajach i częściach świata. Te zjazdy to jednocześnie parties de plaisir25. Koszta podróży na zjazd i pobytu są wypłacane członkom Instytutu przez Fundację Carnegie. Mandelsztam, który sam jest członkiem tego Instytutu, pomówi o zgłoszeniu mojej kandydatury z Visscherem, który był długie lata sekretarzem Instytutu. Mandelsztam jest pewien, że rzecz pójdzie gładko i że Visscher mnie poprze. W tym celu napisałem dla Mandelsztama po francusku moje curriculum vitae. Mandelsztam podnosi też konieczność zgłoszenia przez Litwę w porozumieniu z innymi krajami bałtyckimi (Łotwą i Estonią) listy litewskiej kandydatów do Trybunału Międzynarodowego i wpisania do tej listy mojej kandydatury jako mającej względnie najwięcej szans wyboru, gdyby w ogóle zechciano udzielić miejsca krajom bałtyckim. Kadencja obecnego kompletu sędziów Trybunału kończy się w tym roku. Tej jesieni odbędą się w Lidze Narodów nowe wybory ogólne sędziów na kadencję dziewięcioletnią następną. Mandelsztam chce poruszyć i forsować w Kownie w Ministerium Spraw Zagranicznych sprawę zgłoszenia litewskiej listy kandydatów. Stara się mnie tym skaptować i skusić. Sam nie wiem.

W roku 1932 po sprawie kłajpedzkiej marzyłem o stanowisku sędziego w Hadze i przez kilka lat się do tego paliłem. Teraz mam mniej zapału i ochoty do tego. Nie tylko dlatego, że świetność idei regularnego sądu międzynarodowego bardzo podupadła w związku z metodami państw totalistycznych, operujących faktami bądź siły, bądź dyplomacji, a przez to i zakres działania Trybunału, który wpierw ogarniał wielkie problemy polityczne, rewidowane w sferze prawa, teraz bardzo zmalał i zredukował się do drobnych spraw raczej prywatno-prawnych między państwami, najczęściej dotyczących pewnych reklamacji cudzoziemców. Także dlatego, że w ogóle nie bardzo mi się chce ekspatriować się, osiadać częściowo w Hadze i brać się do tej pracy bądź co bądź trudnej, kiedy mi w Litwie dobrze, bo mam tam i pracę ciekawą, i warunki bytu niezłe, i kocham kraj. A zresztą nie mam też wrażenia, aby były jakiekolwiek szanse wyboru, a bodaj zwłaszcza teraz, kiedy byłem w tej sprawie sędzią przeciwko Estonii, która przeto wątpię, aby zechciała moją kandydaturę w perspektywie bałtyckiej popierać.

Ale kwestia mojego wyboru – to co innego. Niezależnie od niej uważam, że Litwa zawsze i wszędzie, gdzie tylko jest okazja w świecie stosunków międzynarodowych – powinna być obecna. Kto jest nieobecny i sam się zaniedbuje, o tym też inni zapominają. Czy szanse wyboru sędziego Litwina są, czy ich nie ma – lista litewska być musi. Jest to kwestia bynajmniej nie tylko kandydatury mojej. […]

28 lutego, rok 1939, wtorek

O godzinie 3.30 po południu na posiedzeniu uroczystym Trybunału ogłoszony został publicznie wyrok w naszej sprawie między Estonią a Litwą, figurujący w repertoriach Trybunału Haskiego pod nazwą Affaire du Chemin de fer Panevėżys–Saldutiškis. Znowu więc, jak podczas debat stron, wszyscy sędziowie w liczbie 14, wraz z piętnastym greffierem López Olivánem, zebraliśmy się w sali numer 3, gdzie woźni ubrali nas w togi i żaboty, po czym punkt o wskazanej godzinie poprzedzona okrzykiem woźnego „La cour!” – procesja sędziów ruszyła uroczyście gęsiego do sali posiedzeń, gdzie sędziowie jedni po drugich zajęli swoje miejsca. Prezes Guerrero odczytał wyrok in extenso w tekście francuskim. Odpisy wyroku doręczone zostały agentom stron – baronowi Nolde26 i Mandelsztamowi. Po jednym odpisie dostał też każdy z sędziów. Wszakże odpisy stronom są właściwie egzemplarzami autentycznymi, zaopatrzonymi w podpisy oryginalne prezesa i greffiera. Na tym się posiedzenie skończyło. Było ono krótkie.

Wychodząc, ja i Strandman pożegnaliśmy się serdecznie z każdym z sędziów. Każdy z sędziów znalazł miłe słówko na pożegnanie. […]

1 marca, rok 1939, środa

Wyjazd. Równo półtora miesiąca mija od dnia, kiedym wyjechał z Kowna do Hagi. Faktycznie pół stycznia i cały luty! Lubię Hagę, lubię mój Vieux Doelen, lubię pracę w Trybunale Międzynarodowym, która, choć jest trudna, nieraz męcząca i bardzo nerwująca, jednak jest przez swój hazard ciekawa i przez siłę logicznego rozumowania prawniczego radosna i moralnie podniosła w służeniu sprawiedliwości, zwłaszcza we wspomnieniach post factum, gdy już finis coronat opus27 i gdy tofinis jest udane. Przykrzy mi się ta „niewola babilońska”, tęsknię już bardzo do domu, do rodziny, do Kowna, do swoich ludzi, do kraju, do uniwersytetu.

[…]

2 marca, rok 1939, czwartek

A więc oto wczoraj jeszcze byłem w Hadze i pisałem dziennik we Vieux Doelen, a dziś jestem w domu. […] Paulinka, Stenia, Renia, nowa młoda niańka – same kobiety. Ja jeden mężczyzna w domu. Nawet Kotusieńka – i ta płci żeńskiej. Rozdaję gałganki, prezenciki. Radość ogólna. Kotusieńka wygląda dobrze, urosła, ma już niespełna cztery miesiące, jest zdrowa. Jest niebrzydka, ma bardzo wyraziste oczy, piękne rzęsy, brwi ładne i zdaje się – ładne usta.

3 marca, rok 1939, piątek

[…] Po powrocie z Hagi czuję się na razie w atmosferze kowieńskiej oszołomiony. Trochę jak pijany, a w każdym razie dépaysé28. Tam żyłem przez półtora miesiąca w atmosferze sprawy estońsko-litewskiej w Trybunale, zapatrzony w nią i jej subtelności, które wyrastały dla mnie do poziomów wielkiej aktualności i wagi, odcięty od świata innych zagadnień i jakby zamknięty w klatce. Ze środowiskiem nie byłem wiązany ani przez ludzi, ani przez gazety. Nikogo z Litwy nie widziałem i przez cały luty ani razu i ani słowa z nikim po litewsku nie zamieniłem. Jeżeli korespondowałem z przyjaciółmi z Litwy, to w listach pisałem tylko o Trybunale i o Hadze. Byłem jak zaczarowany. Od 15 stycznia nie miałem w ręku gazety litewskiej, a informacje z Litwy dostawałem tylko w listach od korespondentów. Były to tylko strzępy drobne. Toteż teraz czuję się tak, jakbym spadł z księżyca na ziemię. Toteż naturalnie czuję się zdezorientowany, nim się oswoję. A to wrażenie dezorientacji jest tym większe, że nie miałem wcale czasu przejściowego na stopniowe przystosowanie się do środowiska i wpadłem od razu w sam tok obowiązków i czynności rektorskich w atmosferze dosyć ruchliwej. Natomiast to, czym ja tam od miesiąca przeszło żyłem, jest tu dla ludzi, z którymi się stykam, obce. Cieszą się wszyscy ze zwycięstwa litewskiego w Hadze, które się im tu wydaje nawet większe, niż było w moim przekonaniu, szczerze mi winszują owocnej pracy, zapytują o to i owo, ale tych subtelności, w których mój umysł się ćwiczył i obracał, nie rozumieją i nie bardzo się nimi interesują.

[…]

Komplikacje też są ze studentami na uniwersytecie, są różne sprawy uniwersyteckie do załatwienia i rozwiązania, także sytuacja ogólna w kraju jest dosyć skomplikowana. […] Rząd nie jest panem sytuacji, sprawy poniekąd, zwłaszcza kłajpedzka, idą takim trybem, jak Bóg dał. Nie ma ręki kierowniczej. Kłajpeda się wymyka, Niemcy (Berlin) nie wykazują wcale pochopności do prowadzenia rozmów z Litwą, Sowiety Litwę lekceważą i od dłuższego czasu nie wyznaczają posła, którego wciąż zastępuje sekretarz poselstwa Pozdniakow, co niektórzy tłumaczą tym, że Sowiety w ten sposób dają do zrozumienia, że Litwa nie wykazuje, aby była w stanie swą Niepodległość realnie wykonywać, a z Watykanem rząd litewski wciąż nie może się ułożyć. Opozycja tak zwanych aktywistów (eksvoldemarasowców) w kontakcie z chrześcijańskimi demokratami i ludowcami trwa i gniazdo swe w Kłajpedzie utrzymuje, choć niektórzy mówią, że chrześcijańscy demokraci już się z tego zespołu wycofują i podobno rząd Mironasa wciąż, acz bezskutecznie, toczy rokowania z przywódcami opozycji o wcielenie ich do rządu… Co gorsza, zdaje się, z każdą zmianą gabinetu poprzedni premier tworzy mały rozłamik w kołach rządowych, bo oto po voldemarasowcach rodzi się coś w rodzaju „tubelisowców”, frondujących przeciwko obecnemu premierowi Mironasowi.

W ostatnich zaś czasach zaognił się chaos antysemickich wichrzeń degrengolady, o których jutro powiem i które w sferach studenckich także się zaznaczać zaczynają.

4 marca, rok 1939, sobota

[…] Z tego, co słyszałem z różnych urywków rozmów z rozmaitymi ludźmi w ciągu tych paru dni, odnoszę wrażenie, że panuje w kraju pewien rozgardiasz i że rząd nie jest zupełnym panem sytuacji i przeto sytuacja polityczna wewnętrzna nie jest solidna. Są różne zawichrzenia i autorytetu nie ma. Przed niedawnym czasem organizacja „Verslas”29, mająca na celu niby litwinizację handlu i miast, ale nie poważna wcale, krzykliwa i demagogiczna, uderzająca stale w ton antysemicki, rozpętała w swym pisemku taką hecę demagogiczno-antysemicką, że Żydzi, sterroryzowani już eksterminacją Żydów w Niemczech i falą antysemicką, zalewającą całą Europę Wschodnią, przestraszyli się nie na żarty, co wpłynęło nawet na zachwianie gwałtowne kursu lita. Nieuchwytna „czarna giełda”, spekulująca na handlu pieniędzmi, dopędziła do tego, że za dolara dawano po 11–12 litów (zamiast 6). Żydzi kupowali dolary i funty, złoto i wszystko inne na zapas. Rząd wprawdzie zahamował tę akcję „Verslasu”, ale różne czynniki nieodpowiedzialne i może prowokacyjne albo nawet wprost będące na żołdzie niemieckim szerzą antysemityzm dalej. Elementom chuligańskim też w to graj.

Zaczęły się mnożyć wypadki, w których różne podchmielone osobniki udawały się do kawiarni Monika, gdzie się zbierają zwłaszcza Żydzi, i tam prowokowały zajścia z Żydami, kończące się czasem nawet bójkami. Zdarzało się, że i sprowokowani Żydzi odpowiadali pięścią. Stąd nowy tumult i pretekst dla hecy antysemickiej, że oto rzekomo Żydzi dopuszczają się gwałtu na Litwinach. Ciemne elementy, młodzież szkolna, chuligani dają się podniecać rosnącymi stąd pogłoskami. Pogłoski są fantastyczne. Oto umarł w szpitalu wojskowym jakiś oficer alkoholik; rozeszła się pogłoska, że był pobity przez Żydów i umarł od tego. Stąd blisko już do hasła: „Bij Żydów!”.

Ciemne elementy, spekulujące na antysemityzmie, usiłują też sprowokować młodzież akademicką do akcji przeciwko Żydom. Wczoraj był alarm z tego powodu na uniwersytecie. Ukazały się jakieś ulotki, pisane ręką czerwonym ołówkiem, wzywające studentów do wyrażenia protestu przeciwko „krwawemu gwałtowi Żydów”. Zwoływały na wczoraj studentów do Muzeum Wojennego, skąd miano iść do pierwszego gmachu uniwersyteckiego, gdzie w sali miała się odbyć gedulinga sueiga (schadzka żałobna). Chociaż żadna organizacja studencka nie przyznawała się do tej ulotki, jednak zawsze mogło coś zajść mimo niepoważnego początku. Gapiów zawsze i wszędzie jest dosyć. Łatwo zawsze o studentów, którzy mogli pośpieszyć na zapowiedziany wiec po prostu przez ciekawość sensacji, jak na widowisko. A gdy już jest tłum czy masa, to ktoś z organizatorów odczytuje quasi-rezolucję, kilku jego przyjaciół zakrzyczy hałaśliwie potakująco, widzowie milczą i oto „rezolucja” „młodzieży akademickiej” przyjęta. Potem tłum na ulicy, utarczki sprowokowane z policją i już jest nowy obiekt konfliktu i ruchawki.

[…]

5 marca, rok 1939, niedziela

[…] Jadzia jest wciąż w siódmym niebie z powodu mego powrotu. Jej miłość do mnie jest wciąż gorąca i naiwna, niewychodząca nigdy z tej fazy zakochania, która jest znana pod nazwą miesięcy miodowych. W jej osobie Bóg mi dał wielki i niezwykły skarb miłości. Kocha też ona niezmiernie córeczkę – naszą Kotusieńkę małą, z którą grucha wzruszająco. Doskonała jest mała nianieczka Kotusieńki. Jest to dziewczynka kilkunastoletnia, świeżutka, naiwna, prościutka, posłuszna, bardzo przywiązana do dziecka, łagodna, ale zarazem pełna inicjatywy w bawieniu dziecka, bardzo ładnie mu wciąż nucąca i śpiewająca. Jest to dziewczynka rodem spod Kiejdan (z wioski między Kiejdanami i Datnowem), która już była za niańkę w Kiejdanach i za służącą w Kownie. Pochodzi z ludu spolonizowanego, jej językiem domowym był polski i matka jej nie umie mówić inaczej jak po polsku, ale ona sama nauczyła się po litewsku w szkole i mówi po litewsku wcale dobrze. Język polski tej ludności spolonizowanej spod Kiejdan, Bobt itd. jest gwarą szkaradną, toteż Jadzia zabroniła niani przemawiać do Kotusieńki po polsku. Po polsku Kotusieńka nauczy się od nas, a od służby niech się uczy języka litewskiego, z pewnością piękniejszego od tej gwary ludowej polskiej pożal się Boże.

Jest to zupełnie tak samo, jak było ze mną w dzieciństwie. Mojej niańce moi Rodzice też byli zabronili mówić do mnie „po polsku”, przez co wpierw się nauczyłem mówić po litewsku niż po polsku. Zresztą Kotusieńka jest już z krwi nawet bardziej Litwinką niż ja. Jeżeli ja jestem Litwino-Polakiem z uczuć i przywiązania do kraju i ludu krajowego, będąc całkowitym Litwinem politycznie, to w Kotusieńce element litewski jest jeszcze spotęgowany krwią po matce.

[…]

8 marca, rok 1939, środa

[…] Nie nadmieniłem wczoraj w dzienniku o przedstawieniu filmu polskiego historycznego Barbara Radziwiłłówna30 w kinie „Forum”. O godzinie 3.00 miało miejsce przedstawienie pokazowe tego filmu za zaproszeniami. Potem tegoż wieczora rozpoczęto produkowanie publiczne tego filmu przy masowym napływie publiczności. Ja z Jadzią byłem na przedstawieniu pokazowym. Obecny był nawet prezydent Smetona, co stanowi gest bardzo sympatyczny na rzecz normalizacji dobrych, życzliwych stosunków sąsiedzkich między Litwą a Polską.

Nie sądziłem, żeby Smetona się zdecydował na ten gest. W naszych stosunkach pierwszy film polski w Kownie – to ewenement i wielka sensacja. W ciągu 20 lat byłoby to nie do pomyślenia. Język polski z ekranu – to u nas równałoby się prawie świętokradztwu. Na pierwszą próbę Polska wydelegowała film historyczny, dotyczący epizodu ładnego i romantycznego w historii współżycia dwojga narodów, który potrąca o uczucia sympatyczne dla Litwy. Z tego jednak, co słyszałem poprzednio, wnosiłem, że w tym filmie będzie głębiej uwydatniony rozdźwięk między Polską i Litwą na tle epizodu małżeństwa Zygmunta Augusta z Radziwiłłówną Litwinką, rozdźwięk z sympatią na rzecz Litwy. Tego momentu politycznego, który by był sympatyczny dla Litwinów, prawie że nie ma, ale film niewątpliwie jest bardzo ładny i wzruszający.

[…]

10 marca, rok 1939, piątek

Pod wieczór otrzymałem z Wilna depeszę o śmierci śp. Ludwika Abramowicza. Byłem z nim przez wiele lat bardzo ściśle i wielu względami związany. Właściwie pozostaliśmy sobie bliscy do ostatka. Był to publicysta talentu niepospolitego, pióro miał świetne i cięte. Do końca – usque ad finem – pozostał wierny tak zwanemu stanowisku krajowemu, opartemu o państwowość litewską Litwy wielkiej, jednoczącej w swym łonie ziemie Litwy etnograficznej i Rusi Litewskiej ze stolicą w Wilnie. Miał odwagę stawiać czoło nacjonalizmowi polskiemu i państwowości polskiej na ziemiach litewskich historycznych. Było mu to tym trudniejsze, że sam był osobiście Polakiem, ale był przede wszystkim wilnianinem i synem Litwy, nie Polski właściwej. Ale Ludwik Abramowicz miał temperament i odosobnienie jego stanowiska ideowego, niepopularność jego wskazań politycznych w opinii polskiej nie tylko go nie zastraszały i nie skłaniały do rezygnacji, ale raczej podniecały i rozbudzały jego opór. Szedł jak zapatrzony w gwiazdę swojej idei. Był przekorny z natury. Ale przed wojną i nawet do roku 1920 nie był tak niezłomny w swoich drogach działania i przekonania, jak w ostatnim dwudziestoleciu swego życia. Przeciwnie – dawniej przerzucał się nieraz i szedł na różne kompromisy i ugody, miewał różne załamania; prócz jednego wszakże: nigdy się nie naginał do endecji.

Poznaliśmy się z Ludwikiem w roku 1905 czy na początku 1906, kiedy zakładałem swoją „Gazetę Wileńską”. Zgłosił się do mnie jako kandydat na współpracownika w redakcji. Miał dwóch braci, znanych działaczy PPS-owych: Mariana i adwokata Witolda; sam nie był PPS-owcem. Gazetę zakładałem pod hasłami krajowości litewskiej, demokracji radykalnej i stanowiska rewolucyjnego wobec państwowości zaborczej rosyjskiej, ale także odrzucenia przynależności kraju litewskiego do Polski. Ludwik był w zasadzie tych samych poglądów, może tylko bardziej umiarkowany społecznie. Ludwik okazał się dobrym dziennikarzem, był jedną z wybitnych sił w piśmie. Zwłaszcza cięte były jego felietony, które pisał pod pseudonimem Licza. Gdy resursy gazety się zachwiały i wydawnictwo zostało zawieszone, a koła sympatyków wszczęły akcję ratunkową na rzecz wznowienia wydawnictwa, Ludwik, czując może nietrwałość wznowionego i falę radykalniejszą wkraczającą do pisma, porzucił je i przerzucił się do konserwatywnego „Kuriera Litewskiego”, redagowanego przez Czesława Jankowskiego i Wojciecha Baranowskiego. Uważałem to za dezercję i miałem mu to za złe. Polemizował też czasem w „Kurierze” z naszą „Gazetą Wileńską”. Ale pewne stanowisko krajowe utrzymał.

Po moim powrocie do Wilna w lat kilka, w roku 1911, Ludwik Abramowicz objął redakcję tygodnika postępowego „Przegląd Wileński”, założonego wtedy przez naszą grupę demokratyczną, do której i ja należałem (Bronisław Krzyżanowski, Witold Abramowicz, Zygmunt Nagrodzki, ja…). Nie miałem do Ludwika zaufania i nie bardzo rad byłem z zaangażowania go na redaktora, ale na razie współpraca szła nieźle. Wszakże po pewnym czasie Ludwik zaczął zbaczać w kierunku nacjonalizmu i zwalczać dzienniczek demokratyczno-krajowy, wydawany przez grupę białoruską Łuckiewiczów z udziałem moim, Zasztowta, Sumoroka i redagowany, dość nieudolnie zresztą, przez Mańkowskiego. Dochodziło do scysji między mną i grupą przeglądową. Wreszcie ja z Zasztowtem wycofaliśmy się z „Przeglądu”. Ludwik zwąchał się w tym czasie – było to już w roku 1913 – z ruchem strzelecko-powstańczym w Polsce i zaczął w „Przeglądzie” traktować Litwę ze stanowiska państwowego polskiego. Potem przeniósł się już do Warszawy, gdzie objął redagowanie jakiegoś pisemka. Spotkałem się z nim znowu w roku 1916 w Warszawie w czasie Wielkiej Wojny, gdym był w Legionach i przez czas jakiś mieszkał w Warszawie, wycofany z Legionów. Ludwik mieszkał wtedy w Warszawie z Helą Ochenkowską, z którą się kochał. Byliśmy w dobrej komitywie. Ludwik był już w opozycji do Piłsudskiego, był jednym z działaczy austrofilskiej Ligi Państwowości Polskiej (zdaje się, że tak się to stronnictwo nazywało). Po wojnie wrócił do Wilna.

Gdy Litwini byli w Wilnie, zaczął redagować „Gazetę Krajową”, która na razie zajęła stanowisko państwowe litewskie, ale rychło zaczęła ewoluować w kierunku opozycji do Litwy i tęsknot do Polski. Ludwik wziął udział czynny w założonym w Wilnie Komitecie Polskim i entuzjastycznie wraz z tym komitetem witał zajęcie Wilna przez Żeligowskiego i założenie Litwy Środkowej. Ale niebawem zaczął znów ewolucjonować do państwowości litewskiej, przekonawszy się, że skutek całej imprezy Żeligowskiego streszcza się do aneksji Wileńszczyzny do Polski. W tym czasie Ludwik zbliżył się i niebawem zaprzyjaźnił się i zsolidaryzował najzupełniej z Tadeuszem Wróblewskim, który zajmował stanowisko państwowo-litewskie bardzo kategoryczne. Przyjaźń ta trwała do śmierci Wróblewskiego w roku 1925. Koło roku 1922 Ludwik wznowił wydawnictwo „Przeglądu Wileńskiego”, który wydawał i redagował osobiście do roku 1938, walcząc w nim konsekwentnie ze wszelką akcją antylitewską Polski, z zachłannością przyjezdnych elementów polskich i z przekształcaniem Wilna w prowincję kresową państwa polskiego.

Przed paru laty Ludwik został sparaliżowany. Wprawdzie odzyskał mowę i władzę ciała, ale nie doszedł do siebie całkowicie. Osłabła pamięć, pozostały defekty mowy, obniżyła się zdolność do pracy i sprężystość intelektualna. I oto umarł.

13 marca, rok 1939, poniedziałek

[…] Kotusieńka nasza dobrze się hoduje. Zmiana jest w niej wielka od czasu, gdym w styczniu wyjeżdżał do Hagi. Była ona wtedy dwumiesięczna; teraz jest czteromiesięczna. Zmiana jest nie tylko fizyczna – wyrosła bardzo, w ogóle jest bardzo długa – ale także psychiczna. Dawniej, o ile nie spała lub nie jadła lub o ile ją na ręce nie brano, krzyczała ciągle. W nocy i nad ranem, gdy się budziła, to krzyczała i płakała jednym ciągiem po kilka godzin. Teraz nie krzyczy prawie nigdy, jeżeli popłacze, to krótko, bawi się w swoim wózku lub koszyku, bryka się, rzuca rączkami, rusza się, śmieje się albo szczebiocze coś i wykrzykuje wesoło, obserwuje wszystko uważnie i cieszy się. Krzyczy tylko wtedy, gdy ją spowijają i ubierają do wywożenia na spacer, bo nie lubi unieruchomienia w paltocikach i szatkach ciężkich, w których się czuje jak mumia. Nade wszystko lubi leżeć swobodnie, najlepiej goła i móc się poruszać i brykać dowolnie. Rozkoszna bywa. Ma zresztą swoje kaprysiki i zdaje się, że będzie stanowcza i nieuległa. Zapowiada się na dziewczynę z charakterem. Ładna jest, gdy leży. Ma bardzo piękne rzęsy, brwi dobrze zaznaczone, usta ładne.

Kto wie, czy będzie ona u nas jedyna, czy tylko najstarsza z serii. Materialnie – są szanse na ciąg dalszy potomstwa, tylko Jadzia się broni jeszcze, bo nie chce zbyt rychłej ciąży. Ale choć się broni, temperament zmysłowy ma wielki. Bo też jest w kwiecie wieku.

[…]

15 marca, rok 1939, środa

Nowy wielki coup d’état. Czechosłowacja znikła z mapy Europy31. Po wrześniowym oskubaniu Czechosłowacji przez Niemcy, Polskę i Węgry, Słowacja i Ruś Podkarpacka wyemancypowały się w łonie pozostałej Czechosłowacji w kraje autonomiczne, a nawet na poły państwowe, przyczepione rodzajem unii do Czechosłowacji. W ostatnich czasach Słowacja, działając w porozumieniu z Niemcami, zaczęła coraz kategoryczniej ewolucjonować w kierunku niepodległości i gotować się do odpadnięcia od Czechosłowacji. Rząd centralny praski spostrzegł się i spróbował zareagować. Zarządzeniami arbitralnymi prezydenta Hachy32 część ministrów słowackich z premierem separatystą Tiso33 została usunięta, utworzony nowy lojalniejszy rząd słowacki. Ale Tiso drapnął do Berlina, odwołał się do Hitlera i stamtąd wysłał rozkaz rządowi słowackiemu zwołania na jeden z dni obecnie ubiegłych sejmu słowackiego, o którym wiedziano, że zamierza obwołać niepodległość Słowacji. Sejm został zwołany i niepodległość Słowacji proklamowana. A już poprzednio Niemcy miejscowi w Czechach zachowaniem się prowokacyjnym wywołali cały szereg zajść i odruchów Czechów w stosunku do Niemców, co znowuż w Niemczech wywołało nową kampanię prasową antyczeską.

Wszystko szło jak z nut. Praga, osaczona przez akcję niemiecką, zaskoczona proklamowaną niepodległością Słowacji, czując atak kampanii niemieckiej, którego odeprzeć nie zdołała, zdobyła się na akt rozpaczy czy zdrady. Prezydent Hácha z ministrem spraw zagranicznych Chvalkovskim34 udali się do Berlina, dokąd przyjechali w nocy, zostali przyjęci natychmiast przez Hitlera w obecności ministra spraw zagranicznych Rzeszy von Ribbentropa i na tej „naradzie” podpisali akt, którego mocą oddali Czechy do dyspozycji Hitlera, składając w jego ręce losy narodu czeskiego. Dokonany został nowy Anschluss – tym razem Czech. Wojska niemieckie wkroczyły natychmiast do Czech i Moraw, zajęły je, Hitler osobiście udał się do Pragi.

Czechy weszły w skład Rzeszy Niemieckiej, Słowacja jest niby niepodległa, stanowiąc oczywiście państwo operetkowe, igraszkę w ręku niemieckim, Ruś Podkarpacką zajmują wojska węgierskie. Wrażenie oszałamiające. Przychodzi kolej chyba już na Węgry. Przyjdzie i na innych. Imperium Niemieckie w Europie Środkowej rozrasta się. Czesi zachowali się w całej historii ich upadku w sposób godny pogardy. Inne narody, nie mając państwowości i wojska, walczyły, bywało, i robiły powstania. Czechosłowacja była państwem dobrze zorganizowanym, kwitnącym, miała technicznie mocną armię, ale czoła nie stawiała agresji i dała się rozebrać, zlikwidować bez oporu. Rzadki przykład w historii. Gdzie była armia czeska, gdzie Sokoli czescy, gdzie ten naród, który rozkładał Austrię, a gdy ją rozłożył i zdobył niepodległość, nie umiał i nie próbował jej utrzymać. Ale jeżeli nawet pogardzać można Czechami, to cieszyć się z tego ich losu niepodobna. Bo Niemcy konsekwentnie rozwijać będą swą potęgę dalej. Cała Europa Wschodnia i Środkowa jest pod ich sugestią, zahipnotyzowana. […]

17 marca, rok 1939, piątek

[…] Przechodzę teraz do alarmów wczorajszych, które zresztą dotąd nie są jeszcze zupełnie wyeliminowane. Przeżywamy w tych dniach rocznicę zeszłorocznego bolesnego dla Litwy ultimatum marcowego polskiego, zakończonego kapitulacją Litwy w przedmiocie nawiązania stosunków z Polską. Samo przez się ani to nawiązanie stosunków, ani konsekwencje tegoż nie są dla Litwy ujemne, przeciwnie – raczej są dodatnie, ale upokorzenie doznane co do formy tego podyktowanego nawiązania jest zawsze we wspomnieniach przykre. Moim zdaniem, normalizacja stosunków z Polską jest w obecnych warunkach rosnącej dyktatury Niemiec w Europie Środkowo-Wschodniej wprost błogosławiona, bo gdyby jej nie było, Litwa byłaby dziś bądź na łasce Niemiec, bądź pogwałcona przez Polskę, co i jedno, i drugie byłoby fatalne, podczas gdy teraz może ona lawirować między Niemcami a Polską i może nawet wygrywać Polskę przeciwko dyktaturze Niemiec, gdyż korytarz pomorski polski kryje Litwę i sprawia, że jej pochłonięcie przez Niemcy zależy nie od bezpośredniego stosunku sił między nią i Niemcami, lecz od ewentualnego zdławienia Polski przez Niemcy, a to jest jeszcze rzeczą dalszą i trudniejszą. Może wykluczoną nawet, bo jeszcze dużo może zajść wypadków i dużo się zmienić wreszcie na niekorzyść Niemiec, nim rzeczy w ich rozwoju logicznym dojdą do obrachunku niemiecko-polskiego, który – gdyby został przez Niemcy wygrany – stanowiłby bodaj katastrofę dla Litwy.

Ale nie o to chodzi. Stosunki z Polską zaczynają się powoli układać na ogół nieźle. Jest co prawda dużo jeszcze ze strony litewskiej uprzedzeń, jest nieufność, są niechęci, są bolączki wileńskie różne. Ale po trochu idzie ku lepszemu i coś się wciąż ku dobremu robi i postępuje. Są jednak elementy, którym to jest solą w oku. Przede wszystkim – elementy niemieckie, także elementy jaskrawo i skrajnie voldemarasowskie w społeczeństwie litewskim, których zaczyn jest żywy wśród młodzieży akademickiej, zwłaszcza odkąd były usiłowania utrwalenia bloku voldemarasowców („aktywistów”) i chrześcijańskich demokratów oraz ludowców. Inne też elementy niewyraźne, antypolskie zaciekłe, wychowane na nienawiści do Polski przez lat dwadzieścia, sekundują tymże voldemarasowcom i Niemcom w wytwarzaniu fermentu polonofobskiego. Różni epigoni rozwiązanego Związku Wyzwolenia Wilna, także pewne koła šaulysów, sporo urzędników, inteligentów – hołdują jeszcze ślepej niechęci i nieufności do wszystkiego, co choć cokolwiek tchnie polskością, uważając to wszystko za hańbę i wstyd zaśmiecające Litwę. Te elementy i te ich nastroje, skądinąd (choć nie u wszystkich) nawet czyste i nie zawsze czy nie wyłącznie spekulacyjne, idą na rękę Niemcom i służą im za młyn na ich wodę. I oto zbiegły się akurat dwa momenty – rocznica bolesnej kapitulacji Litwy wobec ultimatum polskiego i groźna likwidacja Czechosłowacji, która jak memento mori zawisła nad wszystkimi krajami Europy Środkowej i Wschodniej, napełniając serca niepokojem i grozą wobec tragicznych wypadków dalszych. Nikt nie wie, gdzie z kolei Niemcy swoją intrygą agresji uderzyć zechcą i kto jest z brzegu na Anschluss niemiecki.

Małe państwa i ich rządy są w tej pierwszej chwili natchnięte jedyną elementarną mądrością słabych: siedzieć na razie cicho jak mysz pod miotłą, zwracać na siebie jak najmniej uwagi, nie drażnić, broń Boże, nikogo (Litwie zaś – zwłaszcza Niemiec i Polski), starać się, aby ich nie spostrzeżono, a raczej zapomniano na razie. Nie jest to dla nich pora do obrachunków, do obrażania się i do wszczynania reklamacji i pretensji jakichkolwiek. Tymczasem elementy niemieckie – może nawet nie czynniki państwa niemieckiego, ale wprost czynniki niemieckie społeczne miejscowe i kłajpedzkie na własną rękę – chciałyby właśnie prowokować jakieś zajścia i fermenty, bo dla nich dobry jest wszelki zamęt, z którego ryby będzie łapać polityka niemiecka na rzecz nowych Anschlussów. Chcą fermentu antypolskiego te wszystkie czynniki tchnące nienawiścią do Polski, a również te litewskie, które chciałyby przeciwko własnemu rządowi mieć swojego Führera choćby z ramienia Niemców.

18 marca, rok 1939, sobota

Dziś była jedna z wielkich i osobliwych nowin dla Jadzi. Dotąd, jako żona moja, zakosztowała ona ledwo pierwszych nieśmiałych kroków lansowania w wielki świat towarzyski. Oprócz ukazywania się ze mną publicznie w kawiarniach i na paru uroczystościach publicznych, jak otwarcie wystawy obrazów, obchód szwedzkiego święta Łucji w Karininkų Ramovė, wreszcie, co już było znacznym krokiem naprzód, na pokazie filmu propagandowego w poselstwie sowieckim, połączonym z przekąską à la fourchette wśród zebranych gości, Jadziuńka moja wchodziła w kontakt towarzyski z ludźmi sfer inteligenckich litewskich li tylko w kilku obiadkach proszonych u nas i na chrzcinach Kotusieńki. Ale nigdy dotąd nie była ona ze mną nigdzie w gościnie na zaproszeniu formalnym.

I oto dziś zdarzyło się to jej po raz pierwszy – na śniadaniu proszonym u posła francuskiego pana Dulonga. Było tam zaproszone grono profesorów Wydziału Humanistycznego w związku z tworzonym na tym wydziale Instytutem Francuskim. Zaproszony byłem też ja „z żoną” jako rektor. Ponieważ Jadzia poznała już panią Dulong na otwarciu wystawy obrazów w jesieni i ponieważ pani Dulong zawsze przy spotkaniu dopytuje się mnie o Jadzię i o córeczkę naszą, postanowiłem przyjąć zaproszenie z Jadzią. Była to dla Jadzi nowinka bardzo ciekawa i nawet sensacyjna. Ciekawa była widzieć, jak wygląda takie przyjęcie „u innych”, jak się ubierają panie, jak i co się podaje do stołu itd. Gości proszonych zebrało się kilkunastu: ja z Jadzią, dziekan wydziału Michał Biržiška z żoną, prof. Prioult35 z żoną, prof. Jonynas, prof. Mykolaitis-Putinas, prof. Karsawin36 z żoną, członkowie poselstwa francuskiego, lektor francuski z Instytutu Pedagogicznego czy Komercyjnego w Kłajpedzie…

Jadzia po francusku nie mówi ani słowa, na ogół też jest w towarzystwie bardzo milcząca, bo jest nieśmiała i dzika, ale za to lubi i umie obserwować. Zresztą otoczono ją tam sympatią i względami, bo to małżeństwo nasze i dzieciątko, które mamy w moim późnym wieku, budzi pewne zaciekawienie i przyjazne nastawienie. Usiłowano rozmawiać z Jadzią półsłówkami litewskimi, pani Dulong i pani Prioult były dla niej bardzo miłe, rozmawiały z nią też i pani Biržiškowa, i pani Karsawinowa, jedna po litewsku, druga po rosyjsku. Stosunek się nawiązał miły, a przy śniadaniu Jadzia, jako żona rektora, a więc pierwszego z gości, zajmowała najszczytniejsze miejsce. Zabawiła się doskonale obserwacją jak w teatrze i zjadła oraz wypiła smacznie. Lubi ona obserwowanie, z którego czerpie potem materiał do marzeń, w których przeżywa i przetrawia powtórnie to, co zaobserwowała. Bo Jadziuńka moja, samotniczka z natury, rozmiłowana jest w marzeniu i głębokim przeżywaniu wrażeń doznanych, które przeżywa w reminiscencjach.

19 marca, rok 1939, niedziela

[…] Zdaje się, że przebrnęliśmy w uniwersytecie szczęśliwie dni rocznicy ultimatum polskiego z marca roku 1938. We czwartek i potem w piątek były rozrzucane wśród studentów na uniwersytecie odezwy anonimowe protestujące przeciwko filmom polskim w Kownie (czymże, ciekaw jestem, zwłaszcza w obecnych czasach, są lepsze filmy niemieckie? Protestuje się bowiem przeciwko publicznemu produkowaniu się w Kownie mowy polskiej, a mowa niemiecka?). Odezwy atakują rząd, który doprowadził do kapitulacji wobec Polski, gorszą się orłem polskim, manifestowanym w tych filmach, którego się nazywa obraźliwie kurą polską, chłoszczą rozpanoszoną arystokrację i burżuazję litewską, która uczęszcza na te filmy, niepomne na wstyd narodu, przejaskrawiają rzekomą zachłanność polską, zapominając, że Litwa dziś nie ma innej drogi, jak wygrywać Polskę przeciwko Niemcom, inaczej bowiem będzie przez Niemcy pochłonięta. Słowem – jeżdżą na koniku zadawnionych uprzedzeń do Polski i wzywają studentów do wiecu protestacyjnego. Odezwy te były anonimowe, podpisane „Jūsų sąžinės balsas” („Głos sumienia waszego”).

Żadna z poważnych organizacji akademickich litewskich nie przyznawała się do tych odezw, żadne czynniki odpowiedzialne młodzieży nie popierają tej nagonki i ruchawki. Ateitininki i varpininki w ogóle są za kontaktem z Polską, narodowcy firmowi są zbyt związani z rządem, aby się decydowali na tę akcję, pozostają tak zwani aktywiści voldemarasowcy, a może wprost czynniki prowokacji niemieckiej, którym chodzi o zamęt w Litwie. Czynniki rządowe były bardzo zaniepokojone tymi odezwami i nawoływaniem do ruchawki, bo chwila jest tak poważna po Anschlussie Czechosłowacji i w konsternacji, jaka zapanowała w Europie na skutek ciągłych i gwałtownych postępów agresji niemieckiej, że to już nie przelewki. Małe państwa, a w szczególności Litwa, mogą dziś mieć jedną tylko mądrość – siedzieć cichutko jak mysz pod miotłą, nie zwracać na siebie uwagi, wystrzegać się wszelkich wyskoków, nie drażnić nikogo i wyczekać, co nastąpi dalej. Wcześniej czy później musi wreszcie nastąpić chyba reakcja i bodajże się nawet gotuje w demokratycznych krajach Zachodu i w zaniepokojonych już nie na żarty państwach bałkańskich, Polsce i Sowietach.

Ale tymczasem pierwsza mądrość nasza – siedzieć do czasu cicho a orientować się trzeźwo i uważnie. Policja twierdzi, że odezwy, które były rozrzucane wśród studentów, pochodzą z Kłajpedy i tam były drukowane. Gotów jestem też przypuszczać, że to prowokacja niemiecko-kłajpedzka. Charakterystyczne, że tu szerzono pogłoski, iż się rozpoczęły jakieś zajścia w Kłajpedzie, zaś w Kłajpedzie szerzono pogłoski o rozruchach w Kownie. Jest w tym ręka niemiecka – to pewne. Metoda znana.

20 marca, rok 1939, poniedziałek

W ubiegły czwartek nastrój w naszych kołach zwierzchności akademickiej był dosyć nerwowy. Przez czynniki nieodpowiedzialne i anonimowe zapowiedziany był przez odezwy jakiś wiec studencki, mający w sobie cały splot elementów nieładu: i demonstracja przeciw rządowi, i protest przeciwko filmom polskim, i w ogóle agitacja antypolska, i potępienie inteligencji oraz burżuazji litewskiej za jej nieodporność na wpływy polskie. Słowem – wszystko na Polskę, a na Niemcy nic! I to właśnie w chwili, kiedy agresja Niemiec, wyrażona w zaborze Czech i Słowacji, dobiegła zenitu i kiedy sama Litwa doświadcza jej jaskrawie na Kłajpedzie, która już tylko nominalnie pozostaje w kadrach państwowości litewskiej, będąc już właściwie zupełną ekspozyturą Niemiec, związaną tylko quasi-unią z Litwą, ale wcale nie będącą już prowincją autonomiczną państwa litewskiego, kiedy Polska jest jedyną najbliższą ostoją oporu przeciwko postępom dalszym tej agresji i czynnikiem nowego, zdającego się przecież wreszcie organizować bloku rezystencji. Niebezpieczne są nie te czynniki wichrzenia same przez się, jeno elementy bierne gapiów w społeczeństwie akademicko-studenckim, które mogą zawsze posłużyć za masę dla tych wichrzeń, za materiał, pozorujący siłę popularną tych zaburzeń nieodpowiedzialnych czy prowokacyjnych.

Wiec, zapowiedziany w odezwach, nie odbył się; nie doszło nawet do prób żadnych w godzinach zapowiedzianych. Ale była obawa, że tegoż dnia we czwartek wieczorem mogą zajść jakieś ekscesy z okazji innego skupienia, zwołanego dla innej zgoła akcji. Miał bowiem wieczorem miejsce wieczór literacki, zarządzony przez jedno ze stowarzyszeń studenckich kierunku „Varpasa” (ludowców). Varpasowcy są środowiskiem niemającym nic wspólnego z tymi wichrzeniami antypolskimi, inspirowanymi przez germanofilów i Niemców, ale wieczór sam przez się wytwarza skupienie, stanowiące zawsze tło pożądane dla wszelkich wyskoków warcholskich. Akurat w tym czasie odbywało się posiedzenie senatu akademickiego. Przychodziły wieści o wielkim napływie studentów na ten wieczór literacki; telefonowano z Ministerium Spraw Wewnętrznych i Ministerium Spraw Zagranicznych. Prorektora do spraw studenckich Blažysa, przeciwko któremu zwrócona jest niechęć studentów, w takich razach używać do przeciwdziałania ekscesom nie możemy, bo samo jego ukazanie się wobec zgromadzenia studenckiego może jeno drażnić studentów. Wydelegowaliśmy prorektora Jodelė, który udał się niezwłocznie na ten wieczór literacki.

Niebawem jednak wpadł do uniwersytetu poszukujący mnie urzędnik dyżurny Ministerstwa Spraw Zagranicznych Staneika, aby przestrzec przed niebezpieczeństwem ekscesów zgromadzonego na tym wieczorze tłumu studentów, które rząd uważa za niedopuszczalne i w obecnych warunkach fatalne, a prowokowane przez czynniki niemiecko-kłajpedzkie. Sam pośpieszyłem do pierwszego gmachu, gdzie się odbywał wieczór. Skończyło się jednak, dzięki Bogu, tylko na strachu. Żadnych zajść ani ekscesów nie było.

21 marca, rok 1939, wtorek

Haniebny dzień. Dzień wstydu. Są wieści, że Litwa oddaje Niemcom Kłajpedę. Minister spraw zagranicznych litewski Urbšys, który jeździł do Rzymu na koronację papieską Piusa XII, w drodze powrotnej zatrzymał się w Berlinie i był przyjęty przez ministra spraw zagranicznych Rzeszy Ribbentropa. Urbšys już od dawna starał się o to, aby mógł się udać do Berlina i układać z Niemcami o losy Kłajpedy. Zdawało się, że chodzi o porozumienie się co do interpretacji statutu autonomicznego Kłajpedy, którego wykonywanie od listopada roku 1938 weszło w stadium samowoli zupełnej czynników niemieckich w Kłajpedzie, kierowanych przez Führera lokalnego Neumanna, faktycznie podporządkowanego władzom Rzeszy, przy zupełnej bierności władz litewskich, dotkniętych jakby paraliżem. Wniosek o podróży Urbšysa, zgłoszony Niemcom jeszcze przed kilku miesiącami, był przez Berlin ignorowany. Berlin czekał na chwilę stosowną, kiedy wprost podyktuje rządowi litewskiemu swą wolę. Po aneksji Czech i Słowacji Berlin uznał oczywiście chwilę za stosowną. Urbšys przywiózł podobno ultimatum z Berlina. Ultimatum żąda podobno ni mniej, ni więcej, jak ustąpienia Kłajpedy Niemcom.

Szczegółów dokładnych nie wiem. Co do szczegółów pogłoski się różnią, ale wieść, że się na coś w najbliższych dniach zanosi i że to „coś” dotyczy właśnie oddania Kłajpedy, i że to jest w bezpośrednim związku z wizytą Urbšysa u Ribbentropa, jest bodaj pewna. Ludzie, zbliżeni bezpośrednio do szczytów rządu i do Ministerium Spraw Zagranicznych (raczej nawet do ministra samego), zaznaczają, że to nie pogłoski, lecz wieści prawdziwe. Rada Ministrów obraduje. Że się nie zdobędzie na nic innego, jak na ustępstwo wobec dyktowanych przez Niemcy żądań – to pewne. Rząd, który cały czas szedł wobec Kłajpedy drogą bezwładu, na nic innego się nie zdobędzie. A zresztą, najtrudniejsze jest pierwsze upokorzenie.

Gdy ktoś raz ścierpiał jedno upokorzenie (rok zeszły – ultimatum polskie), to już drugi raz ścierpi je jeszcze łatwiej, a z czasem tak przywyknie do upokorzeń, że będzie je znosił jako rzecz zwyczajną i konieczną. Nie przyjdzie mu nawet na myśl, że mógłby się opierać. Ale rok temu – upokorzenie było głupstwem wobec tego, czym jest ono obecnie. Tam chodziło o proste nawiązanie stosunków dyplomatycznych, o rzecz zwykłą i normalną; przykra i bolesna była forma, było też bolesne zadraśnięcie dumy, raczej uporu, tradycyjnie utrzymywanego przez lat 18, nałogu, którego złamanie było dotkliwe uczuciowo, ale tu – chodzi o terytorium państwowe, o honor państwa niepodległego, o nietykalność granic złamaną za zgodą własną, o port jedyny wreszcie, a więc o coś więcej nawet niż skrawek ziemi zaludniony przez mieszkańców, psychicznie obcych i podmiotowo od państwa już oderwanych – chodzi o niezawisłość gospodarczą…

Wszakże ze wszystkiego najstraszniejsza jest ta psychologia defetyzmu, która jak rak toczyć zaczyna państwo i toczy dziś już nie jedną Litwę, lecz jeden kraj po drugim, począwszy od Austrii i przez Czechosłowację (Czechy, potem Słowację) dziś Litwę. Jakaś niesłychana w dziejach psychoza defetyzmu słabych i zdobywczości Niemiec bez krwi rozlewu, bez oporu! I te wizyty ofiar do paszczy zaborcy: Schuschnigg, Hácha i Chvalkovský, Urbšys… Fe!