Dzienniki. 1931–1938. Tom 5 - Michał Romer - ebook

Dzienniki. 1931–1938. Tom 5 ebook

Michał Romer

4,3

Opis

Świadectwo imponujące – wiele tysięcy stron pokrytych gęstym maczkiem – powstawało codziennie przez 34 lata. A w nim utrwalona wspólna historia Polaków i Litwinów. Autor dzienników, Michał Römer (prawnik, publicysta, działacz społeczny i polityczny, wolnomularz) był postacią znakomitą. Wyprzedzał swój czas, umiał wyjątkowo celnie uchwycić istotę otaczającej go rzeczywistości. Dzięki niemu dziś można zrozumieć polsko-litewskie doświadczenie XX wieku.

6-tomowa edycja dzienników Michała Römera, obejmująca lata 1911–1945, przedstawia – obok spraw największej wagi – także codzienność epoki, sprawy społeczne i obyczajowe. Autor w tomie 5 omawia szczegółowo napięcia w stosunkach polsko-litewskich i ich źródła, opisuje życie Kowna (gdzie mieszka od 1920 roku), swoją działalność prawniczą i akademicką (jako rektora Uniwersytetu), a także z niespotykaną otwartością pisze o swoim życiu osobistym. Notuje także budzenie się nowych prądów w Europie – rodzenie się niemieckiego faszyzmu oraz apogeum sowieckiego komunizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© by Ośrodek KARTA, 2018

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

KOORDYNACJA PROJEKTU Agnieszka Knyt

WERYFIKACJA Z RĘKOPISEM Jan Sienkiewicz

WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU Jan Sienkiewicz

OPRACOWANIE PRZYPISÓW dr Rimantas Miknys, Jan Sienkiewicz

INDEKSY Jan Sienkiewicz

KONSULTACJA NAUKOWA dr Rimantas Miknys, prof. dr hab. Leszek Zasztowt

REDAKTOR NAUKOWY prof. dr hab. Grzegorz Nowik

REDAKCJA Mariusz Mieczakowski

WSPÓŁPRACA Anna Richter

PRZEPISANIE TEKSTU Z RĘKOPISU Jan Sienkiewicz, Mirosława Sienkiewicz

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁAD KOMPUTEROWYTANDEM STUDIO

PRACA NAUKOWA FINANSOWANA W RAMACH PROGRAMU MINISTRA NAUKI I SZKOLNICTWA WYŻSZEGO POD NAZWĄ „NARODOWY PROGRAM ROZWOJU HUMANISTYKI” W LATACH 2014–2018

KIEROWNIK NAUKOWY PROJEKTU

prof. dr hab. Andrzej Friszke,

Instytut Studiów Politycznych PAN

KSIĄŻKA DOFINANSOWANA ZE ŚRODKÓW FUNDACJI PZU

PARTNERZY PROJEKTU

Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk

Instytut Historii Litwy

Biblioteka Litewskiej Akademii Nauk im. Wróblewskich

Biblioteka Uniwersytetu Wileńskiego

Wydanie I

Warszawa 2018

ISBN (tom V) 978-83-65979-37-7

ISBN (komplet) 978-83-64476-79-2

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11

[email protected]

ksiegarnia.karta.org.pl

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

ROK 1931

1 stycznia, rok 1931, czwartek, Kowno

Nowy Rok. Trzydziesty pierwszy rok wieku XX ery chrześcijańskiej, pięćdziesiąty pierwszy wieku jedynego ery osobistej mojego życia własnego. Mój Boże! Jak prędko płyną lata! Jakże to niedawno było, kiedy był rok 1899, 1900, 1901. Jak żywe i wyraźne są w pamięci mojej te lata przejścia od wieku XIX do XX, a oto już 30 lat mnie od tamtych czasów dzieli. 30 lat – to wszak odległość na miarę ludzką bardzo wielka. Odległość, którą gdybym wyciągnął przed siebie w przyszłość, to już z pewnością końca jej bym nie doczekał i życiem własnym już nie wymierzył, bo gdzieś na tej przestrzeni toczących się lat musi leżeć punkt fatalny mojej śmierci, którego już nie przekroczę. I kto wie nawet, czy na tej linii 30 lat, wyciągniętych przed siebie, ów punkt losowy nie leży bliżej punktu wyjścia niż punktu kresowego celu. Trzydzieści lat w wieku lat pięćdziesięciu to już coś, co jest dłuższe od życia, co jest poza życiem.

Trzydzieści lat – wszak to metamorfoza człowieka z chłopca 20-letniego, z prawowieda ze szpadką u boku i w kapeluszu stosownym, na ociężałego, otyłego profesora 50-letniego, człowieka starego z imieniem w społeczeństwie, mającego za sobą i Paryż studencki, i rok 1905, i „Gazetę Wileńską”, i emigrację krakowską, i Litwę1, i lata wileńskie 1909–14 – lata rozproszonej „działalności publicznej”, publicystyki i quasi-adwokatury, a właściwie lata słoneczne dojrzewającego na swobodzie owocu, i Aniń moją złotą, i śmierć Mamy, i Wielką Wojnę całą, i romantykę wyjazdu do Legionów przez Rumunię, i Legiony, i Szczypiorno, i sądy królewsko-polskie, i Litwę Niepodległą, i Wilno, i Trybunał, i szmat profesury, i rektorat, i dom w Bohdaniszkach, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze. Trzydzieści lat.

Życzenia moje dla mnie na rok 1931 są proste i konkretne: 1) sprzedaż domu w Wilnie za 35 tysięcy dolarów, 2) ukończenie i wydanie tomu I mojego kapitalnego dzieła Państwo i jego prawo konstytucyjne2, 3) ustąpienie z Rady Stanu, ale przy jednocześnie jak najmniejszej stracie w dochodach, to znaczy jakiejś kompensacie zarobku ze źródeł innych. Czwartym, ukrytym życzeniem, jest dziekanat Wydziału Prawniczego. [...]

2 stycznia, rok 1931, piątek

[...] Jeszcze o księdzu Birutowiczu i Papie. Papa skarżył Birutowicza biskupowi, za co Birutowicz się obronił i wziąwszy na kieł3 już nie tylko przez patriotyzm litewski, ale zwłaszcza przez zadraśniętą ambicję uporu litewskiego, wręcz oświadczył, że „niedoczekanie pana Römera z Bohdaniszek, żeby kiedy usłyszał z ust moich Ewangelię po polsku”. I istotnie Papa, ilekroć był w kościele w Abelach, ze zgorszeniem słyszał Ewangelię li tylko po litewsku wygłaszaną, natomiast od innych i w szczególności od Macieja i Bronka Römerów antonoskich słyszał, że ks. Birutowicz – owszem – odczytuje Ewangelię i po polsku, i po litewsku. Okazało się, że ks. Birutowicz, wchodząc na ambonę, przede wszystkim rzucał okiem na ławę Römerów i jeżeli stwierdzał obecność Papy, to Ewangelię odczytywał wyłącznie po litewsku, a jeżeli Papy nie było, to wygłaszał ją w dwóch językach. Papa, oburzony, przestał jeździć do kościoła do Abel. Taka to była wojenka lokalna litewsko-polska między ks. Birutowiczem a Papą.

Na starość jednak – przez czas wojny, okupacji niemieckiej i zwłaszcza okupacji bolszewickiej w roku 1919 – wspólni wrogowie, wspólna niedola i krzywda kazały Papie i Birutowiczowi zapomnieć tych żalów wzajemnych i nie tylko zapomnieć, ale jeszcze uznać zacność wzajemną i uszanować się, a nawet polubić. W ostatnich czasach przed śmiercią Papa już się o Birutowiczu wyrażał z wielkim szacunkiem, sympatią i uznaniem, a Birutowicz tak samo o Papie. I ks. Birutowicz pochował zwłoki swego przyjaciela-wroga, Papy, i teraz, gdy chodzi o odprawienie nabożeństwa za duszę Papy, zwracamy się li tylko do sędziwego starca ks. Birutowicza, który znał Papę i który szanuje pamięć jego serdecznie. [...]

8 stycznia, rok 1931, czwartek

W Kownie nic, zdaje się, nowego przez święta nie zaszło.

Koła rządowe dały hasło zaniechania w imię oszczędności kosztownych rautów spotykania Nowego Roku, toteż żadnych uroczystości urzędowych w noc sylwestrową nie było.

Kler wystąpił z propagandą przeciwko zamierzonej metrykacji cywilnej i ślubom cywilnym, których projekt ustawy ja właśnie wespół z referentem Rady Stanu Raczkowskim studiuję. Zdaje się, że episkopat litewski wystosował z tej okazji list pasterski do wiernych, traktujący o sakramencie małżeństwa, oczyszczającym i uświęcającym stosunek, który poza tym jest rzekomo li tylko brudem konkubinatu. Nie wiem, czy nasz episkopat nie zdaje sobie sprawy z tego, że projektowana reforma ustanawia tylko fakultatywną metrykację cywilną i małżeństwo cywilne, nie tykając metrykacji i małżeństwa kościelnych, czy też traktuje on Litwę jako kraj mający być tak dalece oddany władzy Kościoła, że nawet niewierni wolnomyśliciele mają być, jak w średniowieczu, zniewalani do wyboru między poddaniem się rozkazom Kościoła a konkubinatem. [...]

9 stycznia, rok 1931, piątek

O godzinie 8.00 wieczorem odbyło się u Kvieski4 zebranie elementów inteligenckich dla naradzenia się nad sytuacją kraju i nad tym, czy nie należałoby coś przedsięwziąć czynnikom o najwybitniejszej inteligenckiej wartości personalnej. Obecni byli: ludowcy partyjni Kvieska, prof. Lašas i Žigelis5, i bezpartyjni – prof. Krėvė-Mickiewicz, wybitny literat Vaičiunas6, Augustaitis, prof. Žemaitis, dr Gudowicz7 (były poseł do II Dumy Państwowej w Rosji), adwokat Skipitis, prof. Janulaitis, prof. Dubas8, prof. Kazimierz Ślażewicz i ja. Było proszonych więcej, niektórzy jednak nie przyszli, jak profesorowie Michał i Wacław Biržiškowie, prof. Leonas, Ciplijewski... Zebranie bardzo dzielnie i treściwie zagaił i następnie siłą rzeczy mu przewodniczył typowo i klasycznie bezpartyjny prof. Krėvė-Mickiewicz, światła głowa, człowiek taktu, wrażliwy na wszelkie zagadnienia życia, artysta, jeden z największych literatów litewskich, który łączy sztukę twórczą z trzeźwością analityka nawet w polityce. Krėvė-Mickiewicz bardzo trafnie dotknął w zagajeniu swym samej istoty tego, co taka grupa inteligencka miałaby do wykonania, ja zaś te postulaty sprecyzowałem tak, że posłużyły one następnie do uchwał.

Mianowicie Krėvė wskazał na dwa kierunki akcji ewentualnej: jeden to byłoby wydawnictwo czasopisma poważnego, na przykład miesięcznika, w którym byłyby rozważane krytycznie wszystkie zagadnienia aktualne, dotyczące zwłaszcza państwa; drugi co stanowiłoby akcję doraźną ad hoc, wcale nie zwróconą przeciwko rządowi, raczej do współpracy z nim – to zwrócenie uwagi rządu na dwie największe bolączki chwili bieżącej: konkordat z Watykanem, oddający państwo na folwark Kościołowi, i brak najbardziej zasadniczych ustaw wykonawczych do konstytucji z roku 1928, co utrzymuje i przedłuża w nieskończoność prowizorium konstytucyjne poprzewrotowe, oparte nawet nie na tej konstytucji i nawet nie na jakimś jednym jedynym organie państwowym, ale na człowieku, na samym Prezydencie Smetonie ściśle osobiście.

Była jeszcze przez Krėvėgo podnoszona kwestia potrzeby zorganizowania się naszej grupy, ale kwestia ta na mój wniosek została wycofana, bo stronnictwa politycznego nie tworzymy i nie stworzymy, a kwestia organizacyjna wyłoni się dopiero później jako kwestia środków i metod, zależnie od tego, co zaczniemy robić. W dyskusji większość się wypowiedziała, rozdźwięków nie było, szybko i łatwo doszliśmy do uchwał. Wyłoniona została jedna komisja w osobach prof. Krėvė-Mickiewicza, Janulaitisa i mnie dla zredagowania projektu memoriału do rządu za wskazaniem na szkodliwość istniejącego konkordatu i prośbą o odwołanie tegoż i wskazaniem potrzeby, a nawet konieczności organicznych ustaw o ustroju państwa, choćby wykonawczych ściśle do konstytucji 1928 roku. Projekt czy brulion projektu memoriału wypadnie oczywiście zredagować mnie. [...]

11 stycznia, rok 1931, niedziela

Na pozawczorajszym zebraniu u Kvieski nastrój był nie tyle opozycyjny w stosunku do rządów obecnych, ile antyklerykalny. Jest to charakterystyczne dla tak zwanej postępowej inteligencji, nieuszeregowanej partyjnie. Pożądana jest dla tej inteligencji nie tyle pewna określona forma ustroju, mająca stanowić rzecz doskonałą w sobie, bez względu na to, kto z tej formy skorzysta i jaki z niej zrobi użytek, ale znalezienie takiej formy, która będzie odpowiadała układowi czynników rozwojowych kraju i zapewni ewolucję postępową praworządności i samodzielności społecznej. I podczas gdy elementy partyjne opierają się na postulacie restauracji status quo konstytucyjnego z roku 1922 i szeregując się pod tym hasłem, nie chcą się wdawać w dyskusję co do tego, co z tego wyniknie, a przeto są skłonne do kontaktu z Chrześcijańską Demokracją, której opozycja jest najsilniejsza i która domaga się tego samego, to znaczy powrotu do konstytucji z roku 1922, aby dopiero potem zastanowić się nad ewentualną reformą, wykonaną „legalnie”, to inteligencja bezpartyjna postępowa tego się właśnie boi.

Powrót do konstytucji 1922 roku oznaczałby dziś zapanowanie Chrześcijańskiej Demokracji i uwstecznienie rozwoju tak w praworządności, jak w inicjatywie i samorządności społecznej, jak wreszcie w przyszłej „legalnej” reformie konstytucyjnej, której by dokonała metodą „sejmową” Chrześcijańska Demokracja, postarawszy się oczywiście o reformę taką, w której by przewaga rządów klerykalnych była zafiksowana jeżeli nie na zawsze, to na bardzo i bardzo długo. Chrześcijańska Demokracja wie dobrze, dlaczego jej jest potrzebna restauracja konstytucji z roku 1922 (hasła parlamentaryzmu i sejmowładztwa), i wie też o tym dobrze i właśnie dlatego jest temu niechętna i tego się boi bezpartyjna inteligencja postępowa. [...]

13 stycznia, rok 1931, wtorek

Posiedzeń plenarnych Rady Stanu nie mamy już od bardzo dawna. W ogóle praca kolegialna Rady Stanu rozprzęga się. Na mieście Rada Stanu zyskała tytuł „siedmiu braci śpiących” – tytuł zasłużony. Šiling, zdaje się, bierze do serca to przezwisko, ale żeby coś zdołał zarządzić na uzdrowienie drzemiącej instytucji – nie widać. [...]

26 stycznia, rok 1931, poniedziałek

Kartę dzisiejszą dziennika poświęcę akcji tej nowej grupy postępowej inteligencji bezpartyjnej, która się skupiła do pewnego działania za inicjatywą Kvieski. [...] Wspominałem już, że ta grupa inteligencko-postępowa w toku kilku zebrań, odbytych u Kvieski i dr. Gudowicza, ustaliła swoją akcję w dwóch formach: a) w postaci rozpoczęcia wydawnictwa miesięcznika poważnego, przeważnie dyskusyjnego, przeznaczonego nie tylko i może nie tyle do propagandy jakichś haseł czy programu, ile dla wzajemnego zorientowania się inteligencji postępowej w sytuacji i do szukania postulatów dla budowy mocnego gmachu wolnej i postępowej państwowości litewskiej, b) w postaci memoriału do rządu (na imię Prezydenta Rzeczypospolitej), wskazującego na najaktualniejszą na razie potrzebę dwóch najpilniejszych rzeczy: 1) odwołania konkordatu ze Stolicą Apostolską jako szkodliwego państwu, bo normującego stosunek państwa z wyznaniowym związkiem społecznym w kraju metodą układu z doskonale zorganizowaną potęgą obcą, jaką jest Watykan, i odrywającego akcję duchowieństwa katolickiego od podłoża społecznego krajowego, by jej dać podłoże pozakrajowe, a wreszcie tak zredagowanego, że faktycznie udziela niesłychanych gdzie indziej przywilejów na rzecz ingerencji kleru i Watykanu w funkcje społeczne państwa, zwłaszcza w zakresie wychowania młodzieży, i w ogóle oświaty i kultury, 2) uregulowania ustawowego sytuacji konstytucyjnej prowizorycznej, biorąc za podstawę prowizorium konstytucyjne z roku 1928, zwłaszcza w przedmiocie wyborów Prezydenta Rzeczypospolitej9 i w przedmiocie sejmu.

Jakem mówił – ułożenie tekstu projektu memoriału zlecone zostało komisji w osobach prof. Krėvė-Mickiewicza, prof. Janulaitisa i mnie. Komisja mnie ułożenie tego projektu przekazała. [...]

28 stycznia, rok 1931, środa

Ułożony przeze mnie projekt memoriału grupy do Prezydenta Rzeczypospolitej, utrzymany ściśle w tonie nie opozycji, lecz gotowości do współpracy i współdziałania z rządem, odczytałem w piątek na zebrańku komisji memoriałowej i komisji redakcyjnej przyszłego miesięcznika (komisja memoriałowa: Krėvė-Mickiewicz, Janulaitis i ja; komisja redakcyjna: Rondomański, prof. Dubas i Kvieska). Co do formy memoriału, to jeden tylko Kvieska, ludowiec partyjny, zakwestionował ją, zapytując, czy nie jest ona nieco za słodka, zbyt ugodowa i solidaryzująca się z rządem, opartym bądź co bądź na przewrocie antydemokratycznym. Wszakże nie tylko Krėvė-Mickiewicz i Janulaitis, którzy podzielają zasadniczo stanowisko zaufania i współdziałania z rządem w przebudowie konstytucyjnej państwa, ale także Rondomański i Dubas, których mniej pewny byłem, oświadczyli się przeciwko tym zastrzeżeniom Kvieski, choć może dla motywów innych niż moje, Krėvėgo i Janulaitisa. Rondomański kierował się w tym względzie raczej kurtuazją rycerską niż szczerym przekonaniem o stanowisku współpracy z rządem; w jego mniemaniu chodzi tu wyłącznie o formę, by w grzeczny sposób powiedzieć prawdę nieraz gorzką.Tą prawdą, w jego pojęciu dla rządu gorzką, jest stwierdzenie w memoriale, że władza Prezydenta Smetony jest oparta na przewrocie i przeto faktycznie władna jest ustalić jeno prowizorium i zaprojektować urządzenie państwa, nie zaś ostatecznie i kategorycznie urządzić. Natomiast co do mnie – to uważam to nie za prawdę „gorzką” dla rządów Prezydenta Smetony, ale za tezę, po pierwsze, opartą na analizie istotnej stanu rzeczy, a po wtóre, przyjętą przez samegoż Smetonę w akcie konstytucji z roku 1928.

Słowem – memoriał mój został przez obie komisje w głównych zarysach zaaprobowany. Zastrzeżenia poczyniono tylko w stosunku do części pierwszej, dotyczącej oszacowania konkordatu, polecając mi nieco uwydatnić ujemne cechy nie tylko w ogóle systemu konkordatowego, jak to uczyniłem, ale także w szczególności konkordatu litewskiego. Z tymi zastrzeżeniami, stosownie do których poczyniłem parę małych uzupełnień tekstu, memoriał mój wpłynął nazajutrz, w niedzielę, pod obrady plenum grupy. [...]

30 stycznia, rok 1931, piątek

Że nie doszło do podania memoriału do rządu – rad jestem. Nie jestem bowiem pewny, czy branie udziału w akcji memoriałowej, zwracającej się do Prezydenta Rzeczypospolitej ze wskazaniami natury politycznej, daje się pogodzić z moim stanowiskiem członka Rady Stanu, to znaczy członka takiej instytucji, która jest właśnie utworzona do oświecania fachowego i oczywiście poufnego władz rządzących o potrzebach praworządności i reform w państwie. Jeżeli już sami członkowie Rady, nie podnosząc głosu w Radzie, gdzie mogą to uczynić z urzędu jako współpracownicy i doradcy rządu, łączą się z jakimiś prywatnymi grupami obywateli i wraz z nimi w petycjach wysuwają jakieś desiderata do rządu, to może to być uważane co najmniej za niewłaściwe.

Miałem ciągle ten skrupuł, ale nie chciałem się okazać tchórzem i dlatego się nie cofałem. A chociaż Krėvė-Mickiewicz mówi, że taki memoriał, w którym wyrażone jest żądanie zerwania konkordatu, jest w trakcie obecnej walki kleru przeciw rządowi – rządowi na rękę jako atut dla okazania klerowi, że go się rząd nie boi, bo oto znalazłby w społeczeństwie oparcie, gdyby nawet szedł na zerwanie z Watykanem, i że sam Prezydent Smetona pragnąłby takiego memoriału, to jednak nie jestem przekonany, że mój podpis pod memoriałem byłby stosowny. Mógłby on też, ze względu na kierunek antyklerykalny memoriału, zbyt związać moje nazwisko z antyklerykalizmem, rzucając pewien cień stronniczy niepożądany na moje prace w Radzie Stanu takie, jak metrykacja cywilna itd. Memoriał ma zawsze pewne zabarwienie polityczne, ja zaś wolę stać poza polityką czynną, która może mi w moich pracach tylko przeszkadzać.

Nie lubię też być narażony na posądzenie o nietakt, niezrozumienie sytuacji, potem na usprawiedliwianie się i tłumaczenie przed Šilingiem. Wolę iść drogą prostą i lojalną. Dopóki jestem w Radzie Stanu – powinienem ponosić konsekwencje tego. Choć memoriał mojego projektu stanowiłby czynnik pozytywny w orientacji kół inteligencji postępowej bezpartyjnej, zwrot od opozycyjności quand même do zsolidaryzowania się z rządem na gruncie reform szczerych, to jednak dla mnie osobiście ten memoriał nie był na rękę. [...]

14 lutego, rok 1931, sobota

Zwołane było na dziś zebranie organizacyjne grupy Kvieski pod firmą towarzystwa „Nauki i Oświaty” („Mokslo ir Švietimo”)10. Towarzystwo to jest jednym z wielu towarzystw zarejestrowanych, formalnie więc istniejących, ale faktycznie martwych, stanowiących kadry, do których wlać można wszelką inicjatywę. Było ono założone przez naszych klasycznych wolnomyślicieli, w których liczbie był oczywiście dr Jan Šliupas i prof. Augustaitis. Augustaitis też zaproponował naszej grupie Kvieski ramy tego towarzystwa, co też zostało przyjęte. Od razu więc cała grupa Kvieski, powiększona jeszcze o nowych członków, wlała się do tego towarzystwa, na którego zebraniu dzisiejszym chodziło o wybór zarządu i o omówienie sprawy miesięcznika „Vaga”11, zainicjowanego przez grupę Kvieski.

Zebrało się koło 30 osób, w tej liczbie była spora paczka ludowców, z których wybitniejszych byli: sam inicjator całej akcji Kvieska, prof. Lašas, Žigelis, Ralys i garść młodszych. Przewodniczył zebraniu prof. Krėvė-Mickiewicz. Pismo miesięczne „Vaga” ma już przez zadeklarowane z góry udziały zapewniony byt roczny, przeto od 1 marca ma zacząć wychodzić. Tymczasowym redaktorem był dotąd prof. Dubas. Zapewne też nim pozostanie, ale na zebraniu dzisiejszym nic w tej mierze nie uchwalono, zlecając całą sprawę pisma wraz z organizacją jego redakcji nowemu zarządowi.

Dyskusję wywołała kwestia tak zwanej platformy, a raczej oblicza pisma. Uwydatniły się pod tym względem dwa prądy, dwie grupy, które już i dawniej – od samego początku grupy Kvieski – się zarysowywały. Jedna grupa czy też jeden prąd kładł nacisk czy też zgoła się chciał zamknąć w ramach zagadnień tak zwanego światopoglądu, ściślej zaś mówiąc – wolnej myśli, co w istocie jest walką z religią, z dogmatyzmem wyznaniowym, nie tykając albo jak najmniej tykając zagadnień politycznych i społecznych. Na rzecz tego prądu przemawiali zwłaszcza Kairiūkštis12, dr Gudowicz i Augustaitis, poniekąd też prof. Vabalas-Gudaitis13. Przeciwnie – prąd drugi, któremu najjaskrawszy wyraz ja dałem, a który też poparli prof. Krėvė-Mickiewicz i prof. Kazimierz Ślażewicz, wychodził z założeń obywatelskich i kładł nacisk na trybunę zagadnień państwowych, społeczno-politycznych, konstytucyjnych. Dr Šliupas zajął stanowisko pośrednie. [...]

8 marca, rok 1931, niedziela

Numer 1 miesięcznika „Vaga” jeszcze nie wyszedł. Redaktor Dubas zapowiada go za dni kilka. Numer jest obecnie oddany do cenzury wojennej.

Zebranie grupy „Vagi”, które się odbyło wczoraj, zainicjowane było przez Kvieskę, inicjatora samej grupy. Kviesce chodzi o to, aby rozwinąć kontakt postępowych inteligentów bezpartyjnych tej grupy, aby się w tym środowisku nawiązała spójnia ściślejsza i pewien zawiązek opinii tych kół pośrednich. Środkiem do tego byłyby zebrania pogadankowe, poprzedzone pewnym zagajeniem, stanowiącym rodzaj odczytu. Chodziłoby o tematy aktualne – z dziedziny politycznej, społecznej, gospodarczej, ewentualnie – z dziedziny tak zwanej ideologii i „światopoglądu”.

Na pierwszy ogień Kvieska usiłował wysunąć mnie. Chciał, abym się podjął zagajenia na temat wskazań, jaka by być musiała konstytucja Litwy. Zadanie nad siły; trzeba szukać właściwego ustroju, ale trudno kategorycznie twierdzić, że się już znalazło to właśnie, co potrzeba. Zaproponowałem raczej szkicową krytykę konstytucji litewskiej z roku 1922 i konstytucji z roku 1928 z uwzględnieniem typów ustrojowych niemieckiego, angielskiego i francuskiego. Zakrawało to jednak na wykład zbyt akademicki. Toteż poruszyłem jeno sam problem szukania założeń społecznych dla ustroju właściwego i wskazałem na potrzebę liczenia się z typami ustrojowymi istniejącymi gdzie indziej, z których każdy ma pewne zalety i wyraża pewną myśl czy ideę koncepcji społecznej.

Wywiązała się dyskusja dość rozbieżna. Vabalas-Gudaitis nalegał znów na ideologię czy „światopogląd” jako grunt, nie zaś na kwestię konstrukcji prawno-konstytucyjnej, którą uważa za drugorzędną. Rondomański rozwijał tezę legitymizmu, biorąc dlań za punkt oparcia konstytucję roku 1922 (jest to teza klasyczna opozycji partyjnej ludowców i chrześcijańskich demokratów, którą u nas na uniwersytecie rozwija prof. Tumėnas i której też prof. Leonas skłonny jest hołdować). Ostatecznie uchwalono na następne zebranie za dwa tygodnie prosić mnie o zagajenie o typach ustrojowych demokratycznych łącznie z krytyką obu konstytucji litewskich. [...]

10 marca, rok 1931, wtorek

Przychodził do mnie Kvieska, prosząc o użyczenie mu rękopisu mojego projektu niedoszłego memorandum grupy „Vagi” do Prezydenta Rzeczypospolitej. Powiada, że chodzi mu o zadanie kłamu fałszywym pogłoskom, kursującym w kołach młodzieży prawniczej o tym, że rzekomo ja miałem zaaranżować taki memoriał do Prezydenta Smetony, w którym wzywam Prezydenta do obwołania się Prezydentem dożywotnim! Kto to szerzy takie pogłoski – nie wiem; zapewne ktoś z grupy „Vagi”, dla kogo mój projekt memoriału był za mało radykalny, gdzieś się o nim wyraził z pewną szarżą, z czego też powstała pogłoska. Bardzo jej do serca nie biorę. [...]

12 marca, rok 1931, czwartek

Zgłosiły się do mnie dwie panie – profesorowa Janowa Mašiotasowa i pani Pożełłowa – w imieniu organizacji tak zwanej Moterų Taryba14, mającej centralizować cały ruch organizacyjny kobiecy w kraju i nim kierować. Zaprosiły mnie one na niedzielę do udziału w prezydium „sądu” społecznego, czyli sądu opinii publicznej nad rzekomo się szerzącym zjawiskiem rozwodów w społeczeństwie litewskim. Choć nie bardzo lubię tego rodzaju „sądy”, które mi się wydają komedianckie, jednak nie miałem zasady15 do odmowy. Musiałem się przeto zgodzić. Prezydium, czyli sąd właściwy, mają stanowić: ks. Tumas, sędzia okręgowy z Mariampola Jackiewiczówna16 (pierwsza kobieta w Litwie na stanowisku sędziowskim, przed kilku laty mianowana sędzią pokoju w Aleksocie, obecnie sędzia okręgowy w Mariampolu) i ja. W debatach (oskarżeniu i obronie) mają brać udział: prawnik prof. Bielackin, psycholog prof. Vabalas-Gudaitis, psychiatra prof. Blažys17 i inni.

Ciekawa rzecz, że w składzie zaproszonych do sądu nie ma ani jednego mającego ustalone osobiste życie rodzinne, a mianowicie: a) ksiądz katolicki, żyjący z konieczności w celibacie, b) stara panna i c) rozwodnik (ja). [...]

15 marca, rok 1931, niedziela

Wieczorem – od 6.00 do 10.00 – w sali ateitininków miał miejsce zainicjowany przez Radę Kobiet (prezeska pani Mašiotasowa) tak zwany sąd, czyli sąd opinii w sprawie rozwodów. Komplet sądzący składał się ze mnie, ks. Tumasa i sędziego okręgowego Jackiewiczówny. Przewodniczyłem ja. „Ekspertami” byli: psycholog prof. Vabalas-Gudaitis i psychiatra prof. Blažys. Oskarżali: pani profesorowa Šalčiusowa18 i prof. Bielackin, bronił: ludowiec, pomocnik adwokata Ludwik Šmulkštys19. Sala była bardzo zapełniona. Przeważała śmietanka inteligencji, zwłaszcza wszystkie panie, uprawiające działalność społeczno-filantropijną i zabawę towarzyską, wielu też panów, ich mężów, przedstawicieli świata biurokracji wyższej; licznie się też stawili artyści i artystki, głąb zaś sali zajmowali studenci.

Komedia sądu była zorganizowana słabo. Nie było właściwego aktu oskarżenia i właściwie do końca trudno było się zorientować, kto i o co jest oskarżony: czy społeczeństwo o to, że stwarza warunki, podatne do rozprzęgania się więzi rodzinnej, że toleruje rozwody i nie reaguje na nie, czy instytucja prawna rozwodu sama w sobie, czy rodzina, w której budowie muszą być jakieś wady, wywołująca rozwody, czy państwo? Kto jak chciał – tak przemawiał.

Właściwie, mimo pozoru jakiejś głębszej troski społecznej, w której niby to imieniu takie „sądy publiczne” są urządzane, w istocie jest to tylko szopka, która publiczność zabawia, i nic więcej. Publiczności chodzi li tylko o to, by się pośmiać, coś zabawnego usłyszeć, coś z sensacji uchwycić. Najwięcej powodzenia miał oczywiście Bielackin, dowcipny mówca, ekwilibrysta, drapujący się tym razem w togę Katona moralności i surowych obyczajów. Ale to wszystko li tylko dla śmiechu – pour la bonne bouche20 – i dobrego trawienia.

Najciężej będzie zapewne z wyrokiem, bo skład sądu dość niejednolity. Mamy zaprojektować motywy wyroku każdy na własną rękę, za tydzień zaś zebrać się u Tumasa na naradę. [...]

22 marca, rok 1931, niedziela

Zebraliśmy się dziś po obiedzie u ks. Tumasa na kawie – sędzia Helena Jackiewiczówna, ksiądz kanonik Tumas i ja – dla omówienia wyroku „sądu” społecznego w sprawie rozwodów, którego „rozprawy” publiczne odbyły się przed tygodniem. Byliśmy się ułożyli, że każdy z nas zaprojektuje na dziś swoje motywy wyroku, a wtedy je odczytamy wspólnie, przedyskutujemy i spróbujemy dojść do pewnej decyzji wspólnej.

Jackiewiczówna nic nie zaprojektowała. Tumas, który w charakterze księdza nie podejmuje się nic orzekać w sprawie rozwodów, albowiem wiąże go z góry i bezwzględnie stanowisko dogmatyczne Kościoła, zaprojektował jeno krótką opinię o moralnej i społecznej istocie rodziny, potępiającą rozwielmożniający się pogląd na rodzinę i małżeństwo jako na pewną rozrywkę i zabawę, kwestii rozwodów nie dotykając wcale. Mój projekt, w który dużo pracy włożyłem, jest dość wyczerpujący. Udziela on odpowiedzi na oba zarzuty, postawione w oskarżeniu Litewskiej Rady Kobiecej: zarzut rozwiązłości płciowej i zarzut łamania rodziny przez rozwody. Mój projekt jest wyczerpujący i ujmujący zagadnienie głęboko, ale za to bardzo obszerny, stanowiący cały artykuł. W zasadzie mój projekt pozyskał uznanie – nawet Tumasa, ale ze względu na rozważane w nim możliwości rozwodu i na uznanie tej sprawy rozwodowej za należącą do zadań państwa Tumas nie może formalnie, jako ksiądz, do tego należeć. Wobec tego Tumas złożył na moje ręce deklarację usuwającą siebie z sądu.

Wyrok będzie więc przez nas dwoje – mnie i Jackiewiczównę – wydany. Wszakże co do motywów, to w pewnej ich części będą dwa warianty. Ja bowiem potępiam i wyłączam rozwód jako środek złamania rodziny, natomiast dopuszczam rozwód z wyroku sądu państwowego jako środek likwidacji prawnej już złamanego skądinąd i niewątpliwie małżeństwa. Jackiewiczówna, jako prawowierna katoliczka, nie uznaje rozwodu nawet w tym ostatnim wypadku, zastępując go separacją katolicką. Na tym też stanęło, że Jackiewiczówna opracuje swoje warianty votum separatum do moich motywów wyroku.

23 marca, rok 1931, poniedziałek

Dochodzą mnie ze wszystkich stron – i wcale nie tylko od obskurantów – głosy opinii o numerze miesięcznika „Vaga”, wydawanego przez naszą grupę postępową bezpartyjną, skleconą przez Kvieskę. Wszyscy wyrażają się o tym piśmie ze zgorszeniem i wyróżniając w szczególności moje artykuły zamieszczone w tym piśmie (o konkordacie i o metrykacji cywilnej), dziwią się, że je w otoczeniu tak niesmacznych innych artykułów tego pisma dałem. Felieton Rondomańskiego, artykuł redaktora Dubasa i inne – z wyjątkiem ponoć artykułu Kvieski – mają być trywialne, naigrawające się z religii, jakieś sportowo komsomolskie21, nielicujące z jakimkolwiek poważnym oddziaływaniem na opinię kół światłych.

Ano, tego wszak sobie życzyli panowie Augustaitisy, Vabalas-Gudaitisy, Kairiūkštisy i stojący za nimi ludowcy! Jeżeli taki będzie nadal kierunek i smak tego pisma, którego sam jeszcze nie czytałem, ale o którym już dokładnie jestem poinformowany, to wypadnie mi zaniechać współpracy z nim. Walczyć o udowodnienie nieistnienia Boga, czego udowodnić równie niepodobna, jak udowodnić samo Jego istnienie, dogmatyzować ateizm, który od deizmu jest płytszy, zwalczać religię i wyśmiewać zmysł religijny, który ja sam posiadam i który szanuję w człowieku, niechlujnie się babrać w tym, co jest dla innych święte – to zaiste nie jest dążeniem moim. Mnie chodziłoby o podnoszenie swobodne zagadnień państwowych i społecznych, o dyskusyjne ich uwydatnienie, wolne od wszelkiego tabu partyjnego, ale tego właśnie panowie ludowcy nie chcą. [...]

29 marca, rok 1931, niedziela

Zaniosłem dziś do pani Mašiotasowej, jako prezeski Litewskiej Rady Kobiet (Lietuvos Moterų Tarybos), zredagowany przeze mnie wyrok „sądu publicznego” w sprawie rozwodów. [...] Wyrok mój udziela obszernej odpowiedzi w dwóch punktach oskarżenia, które było skierowane do społeczeństwa i zawierało zarzut: a) rozwiązłego życia płciowego i b) łamania rodziny przez rozwody.

W pierwszej kwestii rozróżniam: a) rozwiązłość płciową w przygodnych aktach spółkowania, którą potępiam bezwzględnie jako wypaczenie doboru i uzupełniania się płci, przekabacania pięknego aktu miłości i instynktu gatunku w jakieś narzędzie niezdrowe zabawy czy sportu, społecznie zaś jako jedną z form najbrutalniejszych panowania człowieka nad człowiekiem, którego wyrazem najohydniejszym jest prostytucja; b) konkubinat, który potępiam bezwzględnie, gdy ma postać bigamii, gdy zaś ma postać monogamii, to potępiam o tyle, o ile uchylanie się od zalegalizowania związku jest wyrazem polityki silniejszego członka związku, chcącego tą drogą zachować wolną rękę, aby panować w konkubinacie nad stroną słabszą.

W drugiej kwestii odróżniam: a) rozwód „wolny”, zależny od jednostronnego lub obustronnego oświadczenia stron, będący czynnikiem złamania rodziny; taki rozwód potępiam i stwierdzam, że państwo, które tak jak u nas, rezygnuje w sprawie rozwodu na rzecz stanowienia Kościołów, w systemie wolności wyznania umożliwia każdemu małżonkowi, pragnącemu zburzyć swą rodzinę legalną, uczynić według widzimisię, wybierając sobie ad hoc podług uznania taki Kościół, który najłatwiej udziela rozwodu; frymarka spekulacyjna wolnością wyznania czyni u nas rozwód najzupełniej wolnym, jak się komu podoba; nie społeczeństwo, lecz państwo winne jest temu, społeczeństwo zaś nasze bardzo mało z wolności tej korzysta, skoro na 17 500 małżeństw rocznych ma rozwodów mniej niż 200; b) drugą formą rozwodu jest rozwód sądowy jako likwidacja prawna związku rodzinnego, który już został przez inne czynniki zburzony; tu, po stwierdzeniu przez sąd państwowy, że związek już jest zburzony, rozwód tylko likwiduje sytuację. Ten rozwód, ale tylko taki – likwidacyjny, nie burzący – usprawiedliwiam i uznaję, wiążąc go z sądem państwowym. W tej właśnie kwestii Jackiewiczówna ogłasza [votum separatum]. Proponuje ona tutaj li tylko separację, nie zaś rozwód, który odrzuca bezwzględnie. W rezolucji uniewinnione społeczeństwo z obu zarzutów: pierwszy nieudowodniony, drugi – obwiniać winien nie społeczeństwo, lecz państwo.

Pani Mašiotasowa była zachwycona moim „wyrokiem”. [...]

31 marca, rok 1931, wtorek

Dziś po bardzo długiej przerwie zebraliśmy się na posiedzenie loży „Litwa”. W ostatnich czasach poszczególni bracia wciąż mnie nagabywali o to, dlaczego loża od tak dawna się nie zbiera. Porozumiałem się więc z bratem Michałem Ślażewiczem i zwołałem lożę na dziś w mieszkaniu tegoż brata. Kworum siedmiu się zebrało w osobach braci: mnie, Michała Ślażewicza, Felicji Bortkiewiczowej, Augustyna Janulaitisa, Wincentego Czapińskiego, Jana Vileišisa i Dominika Siemaszki. W szczególności nie przyszli właśnie ci, co żądali zwołania (bracia Sugint, Žemaitis, Toliušis).

Wywiązała się ciekawa dyskusja. Poruszone były dwa prądy, dwie alternatywy dalszego funkcjonowania wolnomularstwa naszego. Jeden prąd – bardziej etyczny, odpowiadający lepiej istocie wolnomularstwa, szukający nie tyle akcji wspólnej, ile wspólnego ideału humanistycznego, którego kapłanami byliby bracia na różnych stanowiskach swojej pracy społecznej i państwowej, zachowujący jeno kontakt w loży. Drugi prąd – prąd akcji wspólnej. Czapiński zaczął debaty od uwydatnienia prądu pierwszego, potępiając branie przez braci udziału w takich związkach i akcjach [o charakterze] pasożytniczym. Vileišis, Janulaitis i potem ja usiłowaliśmy uwydatnić użyteczność także wspólnej linii czynnej w zakresie państwowym i społecznym w chwili obecnej, stanowiącej długie i przewlekłe przesilenie polityczne w kraju. Akcentowaliśmy też przy tym niedopuszczalność, naszym zdaniem, łączenia się w sojusz z klerykałami (chrześcijańskimi demokratami), w czym obecnie grzęzną ludowcy. Ślażewicz bronił pozycji ludowców i taktyki sojuszu z chrześcijańskimi demokratami. Bortkiewiczowa potakiwała Ślażewiczowi, a wreszcie i Czapiński wyraził aprobatę taktyce ludowców. Debaty mają być na posiedzeniu następnym kontynuowane.

Z krytyką tezy ludowców wystąpiłem najwyraźniej ja. Taktykę ludowców uważam za wadliwą i gotującą hegemonię klerykałów; uważam ją też za naiwną i śmieszną; bo jakże można do restauracji stanu prawnego, obalonego przez przewrót, przyjmować bezpośredniego tego zamachu sprawcę! Ale ponieważ Ślażewicz trzyma się mocno swojej linii kompromisu opozycyjnego z klerykałami, a zasady nasze nakazują nam szanowanie każdego przekonania szczerego i niegwałcenie braci, więc nie zostaje nam nic innego, jak pozostać we wspólnocie etyczno-ideologicznej, nie ustalając wspólnej akcji. Podniesiona została przeze mnie kwestia pewnego roszczenia naszego wolnomularstwa wobec elementów społecznych młodszych, bo my już się starzejemy, a młodzi zdołaliby może dźwignąć czyn wolnomularski na jakąś akcję wspólną, której my nie umiemy znaleźć.

5 kwietnia, rok 1931, niedziela, Bohdaniszki

[...] Wybrałem się po obiedzie na krótko do Gaczan. Pojechały tam też siostry moje z Bohdaniszek – Elwira z synem Michasiem22 i Marynia z wnuczką Stenią23. W Gaczanach zabawiłem parę godzin na rozmowie i święconym. Przyjechał tam proboszcz jużyncki, ksiądz zacny, niechciwy i dość światły, w każdym razie uspołeczniony i nieprzesiąknięty stronniczością chrześcijańsko-demokratyczną. Ale za to Litwin to gorący, narodowiec zaciekły, a skądinąd człowieczek naiwny, prostaczkowaty, wierzący w moc argumentów i przekonany szczerze o słuszności przedmiotowej swoich tez, a niegrzeszący taktem umiarkowania. Toteż zaraz wlazł in media zatargu polsko-litewskiego, prowokując dyskusję, drażniąc pokrywane taktem i konwencjonalnym milczeniem żale wzajemne, napadając na Polaków.

W środowisku takich gorących uczuć narodowych polskich, jak pani Rosenowej i moich sióstr, wywołało to repliki i wzajemne oskarżania się, które oczywiście nikogo o niczym nie przekonały, zaprawiły jeno święcone niesmakiem i jakąś niepotrzebną jałową dyskusją, której chciano uniknąć, lecz którą ksiądz póty jątrzył, aż ją rozpalił. Zresztą panie, naplótłszy księdzu tego i owego równie „mądrego”, jak „mądre” były jednostronne i szablonowe oskarżenia księdza, wstały od stołu, zamykając spór próżny. Szarą godziną wróciłem do domu.

[...]

14 kwietnia, rok 1931, wtorek

[...] Kowno jest w tej chwili pod znakiem powodzi, która grozi dolnym dzielnicom miasta. Lód był się już na Niemnie poruszył, ale następnie gdzieś się zatknął i stanął; spiętrzyły się wielkie góry lodowe, a woda zaczęła przybywać, zalewając niższe części miasta przy ulicy Janowskiej, rynku Rybnym, za placem Ratuszowym i przy ulicy Kiejstuta. Woda jeszcze podobno przybywa. Wilia u ujścia stoi jeszcze, ale też mocno podniesiona. Komunikacja sucha z Wiliampolem przerwana. Do mostu wiliampolskiego dojechać można tylko łodzią.

[...] Spostrzegłem dziś w lustrze, że mi już wąsy bardzo mocno bieleją. Siwizna moja bardzo się rozrasta, idąc od dołu. Broda mi już zupełnie biała rośnie, teraz bieleją wąsy, siwe są dolne części baków, a włosy na głowie szpakowate. Czarne zostały tylko brwi. To starość idzie. Oj, tak, niestety, idzie. Czuję to coraz bardziej.

[...]

19 kwietnia, rok 1931, niedziela

Dokuczyły mi już niesłychanie te głupie „sądy publiczne” nad rozmaitymi zjawiskami społecznymi. Szczególnie kobiety i młodzież lubują się w takich zabawach w „sądy”. Kobiety, nie mając nic bardziej produkcyjnego do roboty, a są między nimi społeczniczki, które usiedzieć spokojnie nie mogą, w to właśnie się bawią. Niechby się bawiły, ale muszą one zawsze kogoś z mężczyzn i ludzi poważnych dobierać dla autorytetu! Toteż nieszczęściem się staje zdobycie sobie na tym polu uznania. Widocznie do mnie się to teraz przyczepiło, bo oto raz po raz jestem do tej czynności przewodniczenia w „sądzie” proszony.

Tym razem zaprosiła mnie korporacja studentek ze związku ateitininków, co zresztą świadczy, że mimo iż nazwisko moje jest ściśle związane ze znienawidzoną przez klerykałów metrykacją cywilną i mimo mojego udziału w miesięczniku „Vaga”, nie zostałem jeszcze w opinii chrześcijańsko-demokratycznej ostatecznie zohydzony, skoro mnie koła klerykalne do takich w swym łonie funkcji wzywają. Tym razem chodziło o „sąd” nad „balami”. [...] Publiczności było nie nazbyt dużo, ale cała rozprawa zajęła przeszło trzy godziny. Rezolucję ogłosiliśmy po krótkiej przerwie. Wyrok motywowany będzie zbyteczny. Uniewinniliśmy bale jako naturalne zjawisko obcowania społecznego, niebędące same w sobie ani dobre, ani złe, jeno uprzedziliśmy organizatorów i uczestników balów, aby mieli się na baczności i nie zepsuli tego rodzaju zabawy przez niestaranne jej traktowanie lub niekulturalne zachowanie się. [...]

21 kwietnia, rok 1931, wtorek

[...] Herbaczewski, idąc widocznie śladami Piłsudskiego, przekroczył w odczytach swoich wszelkie granice przyzwoitości słowa. Na ostatnim swoim odczycie publicznym na uniwersytecie w sobotę ubiegłą w sprawie wileńskiej, która się stała obecnie jego konikiem ulubionym dzikiej hecy antypolskiej, Herbaczewski w wycieczce polemicznej przeciwko dziennikarzom użył wyrażeń nie do powtórzenia, mówiąc wprost trywialnie, że dziennikarze mają nad nim tę jedną jedyną przewagę, że ich kutasy są dłuższe. Wywołało to konsternację wśród studentek, które bądź co bądź nie są do takich wyrażeń nawykłe, i oczywiście wielkie zgorszenie ludzi cokolwiek od prelegentów wymagających jako pewnego minimum przyzwoitości. Uniwersytet zareagował na to, wytaczając lektorowi Herbaczewskiemu sprawę dyscyplinarną. [...]

22 kwietnia, rok 1931, środa

W ostatnich czasach czuję się nie bardzo zdrów. Wyraźnej choroby żadnej nie mam, ale są pewne oznaki niepokojące co do ogólnego stanu zdrowia. Senność mnie znowu ogarnia większa, stając się coraz częstsza i głębsza. To moja plaga największa, która mnie też najwięcej przestrasza. Poza tym w ostatnich dniach pogorszył mi się stan serca, być może właśnie z powodu zaniepokojenia o senność, bo niedokładności w funkcjonowaniu serca są u mnie przeważnie natury nerwowej. Skądinąd wszakże osłabienie funkcji serca prowadzi do pogłębienia senności, powodowanej przez niedopływ krwi do mózgu, mogący pochodzić bądź od sklerozy (zwapnienia żył), bądź od słabego funkcjonowania serca. Zacząłem więc dziś brać regularnie konwalarię. W związku z pogorszeniem działalności serca ciążą mi nogi i szczególnie mnie męczy wchodzenie po schodach na Zieloną Górę (ścieżka Dzukų, po której wchodzę na moją ulicę Pruską, ma schody bardzo spadziste). Kolana też zreumatyzmowane moje, z których szczególnie lewe jest zbolałe, leczyć zacząłem drożdżami.

23 kwietnia, rok 1931, czwartek

Wśród studentek prawniczek pierwszego roku, które są słuchaczkami moimi, są aż trzy tancerki zawodowe – baletnice teatru państwowego. Jedną z nich jest panna Tatiana Babuszkinówna, młodziutka Rosjanka, rodem z Kazania, typu wybitnie tatarskiego, jednak obywatelka litewska. Dziś ją miałem właśnie na kolokwium. Co skłoniło ją i jej koleżanki tancerki do wstąpienia na prawo – nie wiem: chyba sława, że na Wydziale Prawniczym, który jest najliczniejszy, najłatwiej o męża. Skądinąd bowiem taniec z prawem niezbyt kwadrują24. Drugą tancerką baletnicą na prawie jest panna Weronika Adamowiczówna, córka sędziego Trybunału. Trzeciej nazwiska nie wiem. [...]

27 kwietnia, rok 1931, poniedziałek

Wczoraj byłem w kinematografie „Tryumf” na dramacie pod tytułem Miasto śpiewające, to znaczy Neapol. W filmie tym, który należy do nowych filmów „mówiących”, występuje słynny solista operowy polski – Kiepura25 w charakterze Włocha, przewodnika po Neapolu. Oczywiście śpiew artysty jest w kinematografie odtwarzany mechanicznie z płyty gramofonowej, jednak daje pojęcie o wartości śpiewaka. Kiepura, którym się Polska tak zachwyca i którego nasi Polacy krajowi wynoszą pod niebiosa, odpowiadając tymi zachwytami na pochwały, udzielane operze litewskiej, o której zazwyczaj nie chcą mówić, istotnie głos ma bardzo silny. Ładny też to jest głos – tenor, ale jednak mnie nasz Piotrowski26 więcej się podoba. Głos Piotrowskiego jest miększy i bardziej pieściwy, podczas gdy w głosie Kiepury jest coś metalowego, jeżeli to tylko nie pochodzi od gramofonu.

Kino jest rzadko praktykowaną rozrywką moją, ale bądź co bądź zacząłem doń zaglądać częściej niż dawniej. [...]

29 kwietnia, rok 1931, środa

W bieżącym roku akademickim wśród studentów na Wydziale Prawniczym znalazł się pewien Olgierd Römer27. Podczas kolokwiów zwróciłem na niego uwagę, poznałem się z nim osobiście, rozpytałem o jego stosunki rodzinne i po przekonaniu się, że pochodzi on z naszej rodziny, w tych dniach zaprosiłem do siebie na herbatę. Wiedzieliśmy w rodzinie naszej, że jest w kraju gałąź Römerów, licznie rozrodzona na niewielkich dobrach w poniewieskim i zubożała. Pochodzi ona od Krzysztofa Römera, który był synem generała Matyasza Römera i bratem rodzonym Mateusza, żonatego z Kierdejówną, będącego naszym przodkiem bezpośrednim w siódmym pokoleniu w górę ode mnie (ten Mateusz, syn Matyasza i brat Krzysztofa, był pradziadem mego pradziada Michała i żył w samym końcu XVII i początku XVIII wieku). Czasem niektórzy członkowie tej zubożałej gałęzi Römerów wchodzili osobiście w bliższe stosunki z naszą linią, jak na przykład Hieronim Römer w wieku XIX, ale na ogół kontakt był słaby. Był też na przykład w początku wieku XX ekonomem w Antuzowie u pani Bogumiły Roppowej Michał Römer spod Poniewieża (Papa obraził się raz na panią Roppową za to, że przysłała do Papy z listem tego Römera, którego, jako ekonoma, Papa wstydził się traktować za krewnego).

Po wojnie było kilku młodych Römerów z tej gałęzi w gimnazjum polskim w Poniewieżu, ale, zdaje się, że na studia akademickie wyemigrowali oni do Wilna czy dalej do Polski. Ci chłopcy Römerowie z gimnazjum poniewieskiego byli narodowcami polskimi. Sądziłem, że to może jednym z nich jest mój uczeń tegoroczny Olgierd Römer. Ciekaw byłem dowiedzieć się, co to za jeden. Poznałem go przez kolokwia. Młody to chłopiec, 19-letni, przystojny, wzrostu bardzo wysokiego i dobrze zbudowany, blondyn. Jest synem Michała Römera, którego zresztą nie znał, bo ojciec umarł, gdy Olgierd miał 2 lata. Bardzo prawdopodobne, że to był ten sam Michał, co był ekonomem w Antuzowie, bo zdaje się, że ojciec Olgierda też miewał posady po majątkach. Rodziny ojca Olgierd Römer nie zna wcale, w ogóle nie zna nikogo z Römerów. Że należy do naszej rodziny, to niewątpliwe, bo pokazał legitymację szlachectwa ojca z Ritterschaftu kurlandzkiego28 w Mitawie. Olgierda Römera wychowała matka. Gimnazjum ukończył litewskie – gimnazjum „Aušry” w Kownie (w którym dyrektorem był prof. Michał Biržiška). Językiem domowym Olgierda jest jednak polski. [...]

2 maja, rok 1931, sobota

[...] Wieczorem z Jadźką, studentem Feliksem Mackusem29, którego nazywamyponaitisem30, i lokajem Kazimierzem byliśmy w cyrku Konrada, zainstalowanym na rynku Rybnym. Cyrk bardzo ładny. Dużo koni, piękne okazy zwierząt, dobrze utrzymane. Są wielbłądy, dromadery, zebry, bawoły, lama, z drapieżników są niedźwiedzie białe i bure, lwy i śliczne tygrysy. Słonie są olbrzymie i zdrowe. Bardzo ładne numery akrobatyczne. Kto wie, czy nie więcej mi się podoba cyrk od teatru. Od kina cyrk wolę stanowczo.

3 maja, rok 1931, niedziela

[...] Miałem na głowie jeszcze dwie uroczystości, od których pragnąłem szczerze się wykręcić. Jedną z tych uroczystości był obchód trzyletniej rocznicy polskiej korporacji akademickiej Lauda31, która dziś też po raz pierwszy wzięła ze swymi sztandarami i wartą honorową w uniformie udział w posiedzeniu uroczystym uniwersytetu na rzecz uczczenia 60. rocznicy urodzin rektora Czapińskiego. Korporacja Lauda była założona za mojego rektoratu – w roku 1928. Miałem wtedy pewne trudności z zalegalizowaniem tej korporacji w senacie, ponieważ prof. Leonas, który udziela senatowi opinii o legalności zakładanych stowarzyszeń studenckich, wypowiedział się formalnie przeciwko legalizacji Laudy jako organizacji rzekomo politycznej. Kwestia była parokrotnie odraczana, bo ja się na decyzję Leonasa nie godziłem, aż wreszcie razu pewnego senat, widząc, że mnie o legalizację tę chodzi, i korzystając z nieobecności Leonasa na posiedzeniu, w dniu 3 maja zalegalizował statut Laudy. Zrządzeniem też losu data zatwierdzenia Laudy, stanowiąca dziś datę jej rocznicy, jest „3 maja” – dzień święta narodowego w Polsce, dzień Konstytucji 3 maja, data, która dla młodzieży narodowej polskiej ma urok szczególny.

Na rocznicę Laudy złożyło się nabożeństwo uroczyste w kościele uniwersyteckim, odprawione osobiście przez prorektora ks. Česnysa, i „czarna kawa” z krupnikiem z udziałem filistrów32 i zaproszonych gości w lokalu przy ulicy Orzeszkowej 12. Poza tym był komers33 niepubliczny z udziałem korporantów i filistrów. Miałem zaproszenie na nabożeństwo i czarną kawę. Na czarną kawę się na krótko wybrałem, usprawiedliwiając rychłe wycofanie się śpieszeniem na kolację jubileuszową Czapińskiego (skłamałem, bom na kolację nie poszedł).

Choć Lauda jest korporacją młodą, ale ma dużo filistrów starych. Przygarnęli się do niej jako filistrowie wszyscy zamieszkali w Litwie byli arkoni34 i weleci35, to znaczy członkowie dwóch przedwojennych korporacji polskich na Politechnice w Rydze i weterani innych polskich stowarzyszeń akademickich przedwojennych. Na czarnej kawie spędziłem czas w towarzystwie filistrów Eugeniusza Römera, Zygmunta Charmańskiego36 i Kazimierza Bystrama. Żadnych mów ani ceregieli nie było. Rozmieszczano się, jak kto chciał. [...]

8 maja, rok 1931, piątek

Ogłoszona w tych dniach ustawa o samorządzie została przez opinię publiczną przyjęta hałaśliwie. Opozycja litewska zareagowała oświadczeniem bojkotu wyborów. Ludowcy, socjalni demokraci i bodajże chrześcijańscy demokraci już się ostatecznie na bojkot zdecydowali. Zresztą będzie to zapewne li tylko bojkot bierny – dla demonstracji i nieangażowania firmy partyjnej, bo grupy narodowe litewskie, nawet opozycyjne, nie pójdą i nie odważą się zapewne na to, aby przez abstynencję wyborców litewskich zdobyły większość elementy narodowości obcych. Co do innych grup narodowych, to we wszystkich – żydowskiej, polskiej, niemieckiej, rosyjskiej – sprawa bojkotu wyborów wypłynęła na porządek dzienny. Wszędzie elementy lewicowe, robotnicze domagają się bojkotu. Zapewne grupy mniejszości narodowych ostatecznie się do wyborów zabiorą i bojkot wielkiego efektu mieć nie będzie, ale bądź co bądź dla oceny tej „reformy” charakterystyczne jest to, że pierwszym odruchowym pytaniem w stosunku do nowej ustawy było wszędzie pytanie: bojkotować czy nie?

Zaiste jest to karykatura samorządu. Ponieważ dozór władzy państwowej jest nieograniczony i ogarnia całą działalność organów samorządu bez żadnego zastrzeżenia, więc nie ma żadnej zgoła sfery, w której te organy mogłyby coś ostatecznie i bezwzględnie zdecydować; wszystkie ich decyzje są prowizoryczne – o ile władza państwowa nie zechce inaczej. Znacznie obcięto prawa wyborcze, w Kownie część członków przedstawicielstwa samorządowego jest mianowana przez rząd, burmistrz i wójci z nominacji.

9 maja, rok 1931, sobota

Ustawa o samorządzie, przyjęta przez opinię publiczną jako akt zwrócony przeciwko społeczeństwu, a przeto wysoce niepopularny – przeszła przez Radę Stanu. Jest to jeszcze jeden motyw, który mnie utwierdza w decyzji o wycofaniu się z Rady Stanu, która pod rządami Šilinga stała się oczywiście li tylko popychadłem rządu faktycznego, usiłującego różnymi kombinacjami i trickami utrzymać władzę, do której się dorwał przygodnie. Gdy runie rząd i wraz z nim skompromitowana przezeń Rada albo przynajmniej personel obecny Rady, w ruinie tej zostanę skompromitowany i ja. Tego sobie nie życzę bynajmniej. Tłumaczenie się wtedy na nic się nie zda. Kompromitacja będzie mechaniczna. [...]

Rozumiałbym i może nawet mógłbym się godzić na sytuację, gdybym dostrzegał u rządu jakąś ideę konstrukcyjną, przeciwstawiającą się idei parlamentaryzmu demokratycznego, szablonowo bronionej przez opozycję, ale gdyby oczywiście ta idea konstrukcyjna coś budowała na jakichś czynnikach organizacyjnych społecznych, a nie na jakimś urojeniu mistycznym o opatrznościowej doskonałości garstki ludzi, tworzących rząd obecny. [...]

20 maja, rok 1931, środa

[...] Teraz roboty mam po szyję. Pracuję forsownie nad tomem I mojego dzieła kapitalnego Valstybė ir jos konstitucinė teisė37, który chcę do jesieni ukończyć zupełnie, mam szereg artykulików przygotować śpiesznie dla encyklopedii litewskiej, muszę się przygotować do zjazdu paryskiego na jubileusz Collège de France w czerwcu, układam nowy program mojego kursu dla egzaminów studenckich i uzupełniam moje zapiski wykładowe nowymi rozdziałami o faszyzmie, rozpocząłem korektę mojej drukującej się pracy zeszłorocznej Konstitucinės ir teismo teisės pasieniuose38 itd.; to są prace główne, ale nie wszystkie z będących na warsztacie. Poza tym praca bieżąca ciągła w Radzie Stanu i na uniwersytecie.

Przed kilku dniami gazety podały wiadomość o śmierci prof. Leona Petrażyckiego39 w Warszawie. Wiadomość ta mnie poruszyła. Petrażycki był niegdyś moim profesorem encyklopedii prawa w Szkole Prawowiedów; było to w roku 1899. Był jeszcze wtedy młody, ale już sławny. Wykłady jego sprawiły na mnie duże wrażenie, które pozostało na całe życie. Niedawno miałem o nim szczegółowe informacje od jednego z jego uczniów młodszych – prof. Jerzego Lande40 w Krakowie i sam do Petrażyckiego list hołdowniczy napisałem i posłałem mu moją książeczkę niemiecką o reformie konstytucyjnej litewskiej z roku 1928. [...]

30 maja, rok 1931, sobota

[...] W Bohdaniszkach teraz u mnie pełna fabryka. Sinica muruje komin w oficynie i część ścian wewnętrznych murowanych oraz murowane szczyty pod dach i żąda jeszcze cegły i pieniędzy. Cieśle też pracują – będą kryli dach i budowali salki oraz część ścian wewnętrznych z drewna. Lubiłbym tam być albo choć spojrzeć, ale zaraz by mnie tak zaczęli doić, że nie dałbym rady. I teraz się już dopominają o pieniądze, które im tam muszę zaraz posyłać.

2 czerwca, rok 1931, wtorek

Grono literatów o tendencjach wybitnie komunistycznych i sympatiach sowieckich wydaje czasopismo literackie zbiorowe „Trečiasis Frontas”41. Przed miesiącem redakcja „Trečiasis Frontas” rozesłała do szeregu osób kwestionariusz, dotyczący poglądu na to czasopismo, oceny jego kierunku, metod itd. Byłem w liczbie tych, co otrzymali kwestionariusz i odpowiedziałem nań. Odpowiedziałem szczerze, co istotnie o tym ruchu literackim sądzę. Dla mnie mianowicie jest on dodatni już choćby dlatego, że wnosi do literatury litewskiej, z natury rzeczy skłonnej do ciemnoty, do małomiasteczkowości, do lokalizmu i partykularyzmu w ludzkości, pewien wielki podmuch zagadnień ogólnoludzkich, prądów społecznych powszechnych – ludzkich, problemów cywilizacji, rewolucji, emancypacji pracy, wyzwolenia człowieka, słowem – tego, co wyrasta daleko poza ramy zagadnień nadniemeńskich. Tę myśl wyraziłem też w mojej odpowiedzi, wyrażając uznanie „Trzeciemu Frontowi”.

Herbaczewski, któremu pisarze „Trzeciego Frontu” zaleli dobrze oliwy za skórę, wścieka się na mnie za to uznanie, wyrażone jego wrogom i pogromcom. „Trzeci Front” wydrukował bowiem otrzymane odpowiedzi i dał do nich komentarze. Herbaczewski jest po prostu nieutulony w żalu i wściekłości. Już to mściwy jest jak nikt, a nienawidzący wszystkich, kto się odważył go zaczepić. Teraz pisuje Herbaczewski do „Lietuvos Aidas” i domaga się ni mniej, ni więcej, jak ustanowienia cenzury i obroży na wolną prasę literacką. [...]

6 czerwca, rok 1931, sobota

Gotuję się do wyjazdu do Paryża na uroczystości 400-lecia Collège de France. Uczę się przemówienia i układam adres42 od imienia naszego Uniwersytetu Litewskiego. Wyjadę zapewne w niedzielę 14 czerwca. Uroczystościom poświęcone będą trzy dni: czwartek, piątek i sobota, 18–20 czerwca.

Z Paryża wrócę jeszcze do Kowna, gdzie przed wakacjami musi być jeszcze rozstrzygnięty w Radzie Stanu los projektu ustawy o organizacji sądów.

Byłem od dawna zdecydowany na podanie się do dymisji z Rady Stanu w czerwcu. I teraz zdecydowany jestem na wycofanie się, ale uczynię to zapewne nie w tym miesiącu, jeno dopiero we wrześniu, bo to mi zaoszczędzi w budżecie parę tysięcy litów, co teraz w związku z budowaniem się w Bohdaniszkach jest dla mnie rzeczą dużej wagi. Na ogół wszakże wycofać się z Rady pragnę. Natomiast doraźnie będę mógł z nią współpracować w charakterze współpracownika, jak Kriščiukaitis, Šniukšta, Pietkiewicz.

7 czerwca, rok 1931, niedziela

Zakończyłem dziś redagowanie projektu adresu, który od imienia naszego uniwersytetu zawiozę i doręczę Collège de France. Adres jest dość banalny, złożony z ogólników i wzniosłych frazesów; za mało wiem o przeszłości i naturze Collège de France, abym mógł coś treściwego i konkretnego o dziele tej instytucji powiedzieć.

Po długich wahaniach zdecydowałem się na zobaczenie się w Paryżu z panią Teodozją Kochanowską, która się kiedyś kochała we mnie, a z którą potem zachowałem na zawsze serdeczny stosunek przyjaźni. Po dziesięcioletniej przerwie od roku 1920 korespondencję naszą w roku zeszłym (1930) wznowiliśmy. Lękałem się tego spotkania, żeby nagły kontakt z rzeczywistością, która się jej ujawni w postaci otyłego dziada 50-letniego, fizycznie zdeformowanego przez podbródki i brzuszek, nie zabił w niej raz na zawsze i śmiertelnie wizję młodzieńca 20- i 30-letniego, które nosi dotąd w jej pamięci i sercu owiane tęsknotą imię Michała Römera dla studenckich czasów paryskich, imię popularne wśród ówczesnej młodzieży polskiej i imię kochane dla niektórych. Zdecydowałem się odważyć i zaryzykować i napisałem do panny Teodozji o moim przyjeździe, nie tając zresztą przed nią moich obaw i wahań! Co prawda i ona już dużo i dobrze przeżyła, i ona liczy lat 50, ale ona jest żywa i ruchliwa, paryżanka, ja zaś – profesor! Zresztą może nam i dobrze będzie. Zaprezentuje mi ona Paryż i może nam serdecznie będzie w atmosferze wspomnień, sentymentów dawnych i Paryża żywego, który kipi wieczną młodością.

8 czerwca, rok 1931, poniedziałek

[...] Siedzimy teraz z Jadźką wieczorami w domu i prawie że się nie widujemy. Ona zapracowana jest po uszy, kończy swój przedostatni rok szkolny w szkole artystycznej robótek kobiecych, wykańczając gorączkowo swe prace na doroczną wystawę szkolną. Rzeczywiście dobrze sobie Jadźka wybrała szkołę. Ma zdolności duże i ogromne zamiłowanie do tej pracy zdobniczej. Jest w niej natura artystyczna z Bożej łaski.

13 czerwca, rok 1931, sobota

Załatwiłem wszystko, co miałem jeszcze do zrobienia przed wyjazdem do Paryża. Mam już bilet, mam pieniądze rozmienione, mam kamizelkę do fraka i smoking, które specjalnie na te uroczystości paryskie obstalowałem – i jutro koło godziny 3.00 wyjeżdżam pociągiem pośpiesznym II klasą. Za moich czasów, gdym jeździł do Paryża jako student, nie było jeszcze komunikacji tak prędkiej, żeby się wyjeżdżało, jak teraz, z Kowna o godzinie 3.00 po południu, a nazajutrz o godzinie 8.00 wieczorem już było w Paryżu. [...]

Nasz rząd obecny – to istotnie zbiorowisko ludzi bardzo ciemnych, którzy w dodatku sami nie bardzo wiedzą, czego chcą, i nie mają ani wiedzy, ani głowy, ani wyraźnych koncepcji. Wprawdzie większość ministrów – to ludzie osobiście uczciwi, ale ich obskurantyzm przechodzi wszelką miarę. Głowę ma wśród nich jeden Aleksa, ale tylko w pewnym kierunku, w pewnej idée fixe. Zresztą Aleksa jest trochę na bakier z całym rządem narodowców i w posiedzeniu wtorkowym udziału nie brał, bo kwestia sądownictwa mało go obchodzi. Minister [oświaty] Šakenis – dobry tłumacz Pana Tadeusza Mickiewicza, ale człowiek ciężko myślący i obojętny na wszystko. Minister Rusteika43 – typ szlagona poczciwego w stylu Piotra Rosena, dobry może kierownik policji kryminalnej, ależ na Boga nie umysł inteligencki współczesny. Minister Żyliński, jeden z najsłabszych prawników w kraju, aczkolwiek dobry kompan do wypitki! Inni – tej samej miary. Sam Tūbelis44 – zacny i poczciwy, człowiek miary bardzo niewielkiej. Lepszych nasi narodowcy nie mają, przynajmniej spośród ludzi starszych.

Co się dziwić, że nasz rozwój polityczny po przewrocie tak się zabagnił! Nie ma ludzi i nie ma zgoła idei. Cała mądrość narodowców do tego się ściąga, żeby wymyślić taką „kombinacyjkę”, która by im zapewniła utrzymanie się u władzy. Ale żeby ta władza realizowała jakiś ustrój, jakąś koncepcję, jakąś zasadę organizacyjną – tego ani śladu. Gdy jeszcze był Voldemaras, to był przynajmniej żywy paradoks i była głowa. Teraz jest pustka, nędza miernoty i braku myśli. Ubóstwo kompletne idei. Wystudiowałem faszyzm, widzę w nim ruch żywy i myśl mocną. W naszym „faszyzmie” nie ma nic prócz obawy przed każdym krokiem i prócz „kombinacyjek”. Jest to doprawdy rząd półinteligentów. Czegóż chcieć i czego czekać po nim! Są to błogosławieni ubodzy duchem, którzy przecież pragną panowania na ziemi, a nie tylko Królestwa Bożego.

14 czerwca, rok 1931, niedziela

Jadźka, która nierada jest z mojej jazdy do Paryża, ma jednak atrakcję, która ją tak pochłania, że o moim wyjeździe prawie zapomina. Nierada jest mojemu wyjazdowi dla dwóch przyczyn: pierwsza – zazdrość pospolita, że się będę bawił bez jej udziału; ta zazdrość tkwi mocno w jej naturze bezpośredniej, której pewne oszlifowanie zatrzeć nie zdołało. Druga przyczyna – to obawa, abym w Paryżu nie zahulał i do innej kobiety się w umizgi lub coś gorszego nie dobrał. Przeczytała ona w mym dzienniku, żem panią Kochanowską o przyjeździe do Paryża zawiadomił i bardzo to wzięła do serca. Na próżno jej tłumaczę, że Kochanowska ma lat 50, że do rachunku już nie staje, że się z nią spotkam li tylko jako z przyjacielem lat dawnych – dla wspomnień serdecznych o przeszłości, a zresztą nigdy z Kochanowską żadnego romansiku nie miałem i nawet jej nie pocałowałem nigdy.

Piorunochronem jednak, który jej uwagę odciąga, jest wystawa szkolna robót jej i koleżanek, którą jest bardzo przejęta. Byłem wczoraj na tej wystawie – rzeczywiście jest ładna, największe i najładniejsze są rzeczy Jadzi. Biedaczka Jadzia! Gdzie bym ja się tego dopuścił, żeby jej tak zacne i oddane uczucie deptać miłostkami starczymi! [...]

16 czerwca, rok 1931, wtorek, Paryż

Mam dwa dni do uroczystości urzędowych, które się rozpoczną we czwartek. Te dwa dni przeto mogę poświęcić wolnej dyspozycji do oglądania Paryża i spędzania czasu tak, jak mi się podoba. Toteż nie krępowałem się wcale i nawet do poselstwa litewskiego dziś pakietu nie odwiozłem. Ale Paryż jest tak wielki i tyle czasu się w nim traci na przenoszenie się z miejsca na miejsce, że w ciągu dnia niedużo się daje zrobić czy obejrzeć. W ogóle tym razem czuję się w Paryżu dobrze. Już mi przeszły te tęsknoty i mdłości, które mi w roku 1923 sprawiał widok miejsc znanych w Quartier Latin. Dziś już jestem ze starością oswojony i nie buntuję się już przeciwko niej. Rano miałem przede wszystkim szereg spraw gospodarskich do załatwienia – ogolić się, kupić koloniki45, których mi zabrakło, zrealizować czek pieniężny w banku. Czek ten miałem na Crédit Lyonnais, ale okazało się, że dla zrealizowania go trzeba do samego centrum instytucji (na wielkich bulwarach) się zgłosić, bo filie lokalne, rozrzucone po całym mieście, tych czeków nie realizują. Chodząc na Bul-Michlu46 spotkałem studenta Litwina naszego uniwersytetu – Baużę, jedynego znajomego, jakiego dziś spotkałem. Obaj poznaliśmy siebie.

Jadłem u Durela i Boulauta, a więc w restauracjach skromnych, o stopień wyższych od studenckich (dla studenta za moich czasów Durel był ideałem gastronomii). Teraz wszakże popularna instytucja Durel podupadła: pozostały na cały Paryż cztery Durele. Jeździłem métro i taxi. Métro – najszybsza komunikacja, ale nic się nie widzi i powietrze ciężkie. Taxi w wielkim ruchu paryskim nie daje się do szybkiej jazdy użytkować. Na wielkich arteriach komunikacji wciąż trzeba stać, by dać kolejkę przejazdu poprzecznym. Ulice (jezdnie) w Paryżu – kto wie jak modernistycznie pokryte. Jest to chyba pancerz z jakiejś masy spreparowany, który się wykraja jak suknię na jezdnię i w punktach połączeń przybija dwoma rzędami olbrzymich gwoździ, których główki niklowe wielkości pomarańczy wystają na powierzchni.

Byłem po południu na wystawie kolonialnej. Odtworzone są wielkie świątynie wschodnie, a pawilony i niezliczona ilość kiosków handlowych odtwarzają gmachy i różne rodzaje zabudowań z wiosek i miast egzotycznych Azji i Afryki. Ale w kioskach handel najzwyklejszy, w ogóle z wystawą połączony jarmark, handel wszelaki, budy jarmarczne zabawy ludowej itd. Więcej się spodziewałem po tej wystawie, niż tu zastałem. Najciekawsze są pawilony angielskie, gdzie wszystko ilustrowane, objaśnione tablicami, uplastycznione. Wieczorem byłem w kinematografie „Les Miracles”. W modzie jest w Paryżu Afryka. [...]

18 czerwca, rok 1931, czwartek

Dziś się rozpoczyna moja „służba”. Program uroczystości Collège de France rozpoczyna się od dziś. Ogłoszony urzędowo i rozesłany poprzednio z Paryża do wszystkich uczestników zjazdu program przewiduje na dziś dwa akty: o godzinie 4.00 przyjęcie (réception) delegatów przez Collège de France i o godzinie 8.00 przyjęcie i obiad na Ratuszu z ramienia miasta Paryża. Miałem być i na jednym, i na drugim. Wpierw nawet sądziłem, że właśnie pierwsze z tych przyjęć będzie połączone z mowami uczestników zjazdu, ale już w Kownie z zapytania, nadesłanego z Collège de France, dowiedziałem się, że delegatom wolno będzie przemawiać tylko na bankiecie (obiedzie) jutrzejszym, że więc przeto dziś mowy są dla nas wyłączone.

Ale powstaje, jak zawsze na tych uroczystościach solennych, kwestia tenue, to znaczy stroju. Że dziś wieczorem na Ratuszu frak – to się samo przez się rozumie, ale jak się rzecz ma z przyjęciem w Collège? Zwyczaje bardzo ścisłe co do strojów męskich, które się w ostatnich latach kilku ustaliły w Kownie, dopuszczają prawie wyłącznie frak z białą kamizelką i we wszystkich innych wypadkach – smoking. W Kownie bez smokinga – ani rusz; przynajmniej jeżeli chcesz prowadzić życie towarzyskie. Żakiet jest jeszcze tolerowany, ale dopiero do godziny 5.00 po południu, smoking zaś – zawsze. Natomiast o tużurku długim zapomniano w Kownie zupełnie. Wobec tego, jadąc do Paryża na uroczystości, zafundowałem sobie zmyślnie smoking i białą kamizelkę do fraka, zaś ani tużurka, ani żakietu, ani marynarki czarnej z Kowna nie zabrałem. Tymczasem w Paryżu, jak mi już wczoraj poseł litewski w Paryżu Klimas objaśnił, przepisy garderoby męskiej różnią się od kowieńskich. Smoking tu nie jest używany. Okazało się, że mam wszystko na odwrót: co potrzeba – tego nie mam, a co mam – tego nie potrzeba. Miła perspektywa! Ano, chcąc dobrze trafić, to trzeba chyba całą garderobę zabrać. Klimas radził wynająć żakiet albo czarną marynarkę na te momenty uroczystości, które są bez fraka. Ale wynajmowanie ubrania – to i koszt, i strata czasu, i na moją figurę się nie bardzo coś stosownego znajdzie.

Udałem się rano do biura informacyjnego w Collège de France. Ano właśnie – akurat: na przyjęciu o godzinie 4.00 żakiet lub czarna marynarka, wieczorem na Ratuszu – frak. Dałem więc za wygraną i na przyjęcie w Collège de France nie poszedłem. Polegało ono, jak mi potem mówiono, na przemówieniu powitalnym prof. Bédiera47 – „administratora” Collège de France (to samo co rektor, prezes), którego lejtmotywem była ta idea, że Collège de France jest dziełem całej ludzkości i że zatem delegaci uczelni i zakładów naukowych państw obcych są takimiż uczestnikami tej instytucji, jak Francja, to znaczy jest to instytucja Nauki Powszechnej, nieznającej podziału na narodowości. Po mowie Bédiera odbył się rodzaj rautu – zapoznawanie się wzajemne, oglądanie gmachu itd. Wieczorem we fraku, ale bez orderu Giedymina (Klimas mi poradził wystąpić bez orderu, bo ordery i nauka – to są dziedziny różne i uczonym pasuje strój akademicki i specjalne stopniowanie stroju w zaszczytach naukowych, ale nie pospolite ordery polityczne), udałem się na Ratusz. W jednej z sal Ratusza gromadzili się profesorowie i uczeni, których nazwiska i tytuły obwieszczał woźny, a witał ich stojący u progu prezes Rady Miejskiej hrabia Castellane z małżonką. Delegatów w zjeździe bierze udział dwustu kilkudziesięciu, reprezentujących 34 państwa. Na przyjęciu było poza tym dużo innych osób – radnych miejskich, działaczy, polityków itd.

Nie widziałem żadnej znajomej twarzy. Sądziłem, że między delegatami polskimi lub łotewskimi kogoś upoluję znajomego, ale się nie zdarzyło. Czytałem wprawdzie w spisie kilka nazwisk znajomych, jak Zdziechowski, Przyłuski48, ale ich nie widziałem czy też nie zdołałem poznać. Każdy z gości otrzymał drukowany spis osób i plan ustawionych stołów do obiadu, ponumerowanych, ze wskazaniem numeru stołu przy nazwisku. Przez defiladę pięknych sal, o ścianach i krużgankach rzeźbionych lub pokrytych wspaniałymi malowidłami ściennymi Puvis de Chavannes i innych mistrzów na tematy scen anegdotycznych przeszłości Paryża i wypadków frywolnych, poprowadzono nas do jadalni. Siedziałem przy stole numer 22 między dyrektorem Konserwatorium Rzemiosł i Sztuk (Conservatoire des Arts et Métiers), Francuzem, a profesorem z Uniwersytetu Wisconsin w Stanach Zjednoczonych (USA).

19 czerwca, rok 1931, piątek

Mój udział osobisty w uroczystościach Collège de France tak zmalał, że mogę dość szczegółowo omówić to, co widziałem. [...]

Dziś – drugi dzień uroczystości. Dwa główne punkty programowe dzisiejsze – to 1) posiedzenie solenne w Wielkim Amfiteatrze Sorbony pod przewodnictwem Prezydenta Rzeczypospolitej Doumera49, który świeżo pełnić zaczął swe obowiązki i 2) obiad ofiarowany uczestnikom zjazdu przez Collège de France. Poza tym, jak wczoraj, tak dziś rano kilku młodych profesorów Collège de France wygłosiło w poszczególnych audytoriach tej uczelni wykłady okolicznościowe, mające na celu głównie przypomnienie albo poinformowanie gości o roli dziejowej Collège de France, o jego zasługach dla nauki itd. Na jeden z tych wykładów poszedłem, ale na drugim nie byłem, bo się spóźniłem; trzeba było zjeść, przebrać się we frak i o godzinie 2.00 śpieszyć do Sorbony na uroczystość.

Na uroczystości tej, stanowiącej punkt środkowy całego Centenaire’a50, miało się odbywać doręczanie adresów, przywiezionych przez delegatów akademii, uniwersytetów, najwyższych zakładów nauki i nauczania świata całego. Z góry było wszystkim tym instytucjom zakomunikowane, że pożądane są nie mowy ustne, lecz te adresy na piśmie, których tekst zostanie następnie opublikowany w księdze Le Livre d’or du Quatrième Centenaire de Collège de France, a również wyrażono wszystkim życzenie, aby delegaci stawili się na tę uroczystość w swoich uroczystych strojach akademickich, z emblematami i insygniami, w togach, barwach, wstęgach, beretach, słowem – w całej dekoracji najwspanialszej. Kto zaś nie ma tego – we frakach. Zebranie się delegatów było wyznaczone na godzinę 2.15 w salonach apartamentu rektora Sorbony. Tam się przebierano w togi, wśród których były rzeczywiście wspaniałe i barwne. Następnie ogół delegatów podzielono na dwie wielkie grupy: składających adres i nieskładających go. Tych ostatnich wyprowadzono zaraz do Wielkiego Amfiteatru i usadowiono. Wtedy uporządkowano listę i szereg delegatów składających adresy – w ten sposób, że wywoływano wszystkie wpierw akademie, a potem uniwersytety wraz z imieniem odpowiedniego delegata podług starszeństwa daty założenia reprezentowanej przez delegata instytucji.

Ciąg dalszy jutro.

20 czerwca, rok 1931, sobota

Ciąg dalszy wczorajszego posiedzenia solennego w Sorbonie.

Delegatów zagranicznych nauki, mających adresy do złożenia, wprowadzono do amfiteatru szeregiem w tym szyku, w jakim będą wywoływani i usadowiono w kilku pierwszych rzędach parteru wprost naprzeciwko prezydium. Ponieważ kolejność była przyjęta podług starszeństwa daty założenia reprezentowanej instytucji, więc ja się znalazłem w samym ogonku, przedostatni i za mną był już tylko delegat Uniwersytetu Żydowskiego w Palestynie – w Jerozolimie, założonego w roku, zdaje się, 1925. W prezydium zasiadał Prezydent Rzeczypospolitej pan Paweł Doumer, obok niego z jednej strony minister oświaty pan Mario Roustan51, z drugiej – „administrator” Collège de France pan Bédier, mówcy mający przemówić i grupa akademików francuskich w charakterystycznych mundurach akademickich szytych w barwie zielonej. Głębokie wnętrze i zbocza Wielkiego Amfiteatru Sorbony, balkony – wypełniał tłum wielotysięczny świata nauki i kultury Francji i zagranicy. Wielka grupa delegacji zagranicznych barwiła się kolorami tog wszelkiego kształtu i barwy.

Na wstępie i w przerwach między mowami chór Konserwatorium Muzycznego, kierowany przez dyrygenta Opery pana Henryka Büssera52, śpiewał stare pieśni z wieku XVI. Pierwszą mowę wygłosił w imieniu uniwersytetów francuskich Magnificencja Rektor Uniwersytetu Paryskiego pan Charléty53, mężczyzna młody i przystojny. Po nim w imieniu wszystkich innych uniwersytetów całego świata przemówił rektor najstarszego uniwersytetu, założonego w wieku XI, mianowicie rektor Uniwersytetu Bolońskiego prof. Alexandre Millerand54 jako prezes Instytutu Francuskiego i delegat Akademii Nauk Moralnych i Politycznych, pan Widor55, sekretarz i delegat Akademii Sztuk Pięknych, pan Alfred Lacroix56, sekretarz i delegat Akademii Nauk Ścisłych, pan Puech57, prezes i delegat Akademii Nadpisów i Literatury, i pan Gabriel Hanotaux58, delegat Akademii Francuskiej. Wszystkie mowy były piękne stylistycznie i treściwe ideowo.

Po mowie Hanotaux nastąpił akt składania adresów powinszowalnych przez delegacje. Wywoływany był uniwersytet i nazwisko odpowiedniego delegata. Delegat wtedy podchodził do prezydenta Duomera, kłaniał mu się, Doumer podawał mu rękę, następnie podawał mu rękę Bédier i delegat składał swój adres na wielkiej tacy obok. Adresów tych urosła cała duża góra. Jakem mówił, szedłem przedostatni. Przy tej okazji miałem z Doumerem taki oto dziwaczny dialog: „Vous venus de Bagdad?” – pyta mnie Doumer. „Non, Monsieur le Président, je suis de Lithuanie”. – „Ah!”59 poprawił się Doumer. I na tym „zaszczycenie” mnie przez prezydenta rozmową zostało zakończone. Dlaczego sobie Doumer wyobraził, że jestem z Bagdadu – nie wiem; może ktoś przede mną był z Bagdadu wywoływany... nie pamiętam. Potem była jeszcze wygłoszona mowa przez pana Bédiera i bardzo efektowna, ślicznie wystylizowana, może najpiękniejsza ze wszystkich – mowa ministra Mario Roustana, który obiecał autonomię Collège de France. [...]

23 czerwca, rok 1931, wtorek

[...] Na sobotę wieczorem byłem wyznaczył rendez-vous pannie Teodozji Kochanowskiej, która po otrzymaniu mego listu z Kowna odezwała się do mnie przez poselstwo litewskie. W sobotę rano, w godzinach, kiedy ona pracuje jako siostra miłosierdzia w szpitalu (jest to szpital amerykański prywatny, gdzie chorzy są bogaci i dobrze opłacają podług taksy wyznaczone im pielęgniarki), pojechałem do Neuilly, gdzie ona mieszka, i tam napisałem do niej kartkę, wyznaczając spotkanie na tarasie Café de la Paix pod Operą.

O godzinie 8.30 stawiła się. Poznaliśmy się oboje od razu i bez wahania. Nie widzieliśmy się 22 lata. Panna Teodozja postarzała już bardzo, jest to już właściwie babulka, o twarzy typowo babskiej, ale poczciwej. W mowie jednak i uśmiechu zachowała swoje cechy charakterystyczne, figurę też względnie zakonserwowała. Spędziliśmy z nią kilka godzin na rozmowie. Wpierw byliśmy w Café de la Paix, potem pojechaliśmy na Montparnasse do znanej mi z lat dawnych Café de la Rotonde, która wraz z grupą kawiarni sąsiednich stanowi teraz jeden z wielkich ośrodków nocnych życia w Paryżu. W rozmowie poruszyłem kwestię stosunku pani Kochanowskiej z dr. Bolesławem Motzem. Wysłuchać musiałem całej długiej i bolesnej spowiedzi jej życia. Fałszem jest, co mi na nią nagadywano o jej stosunku z Motzem.

Panna Teodozja Kochanowska to była jedna z kobiet, które przez całe życie były prawdziwie moimi, choć z nią nie miałem żadnego stosunku miłosnego i jej właściwie w znaczeniu miłości nie kochałem nigdy. Wiedziałem tylko o jej uczuciu wielkim, byłem jej wdzięczny, a skądinąd miałem dla niej i dla jej charakteru wiele sympatii i uznania. [...]

25 czerwca, rok 1931, czwartek

Po powrocie z Paryża do Kowna informowałem się oczywiście o tym, co tu słychać nowego. Otóż powiadają wszyscy, że dwie były ubiegłego tygodnia sensacje w Kownie. Jedną z nich były wybory do rad miejskich w Kownie i szeregu miast krajowych, dokonane na zasadzie nowej ordynacji wyborczej, przewidzianej przez nową ustawę o samorządzie. Drugą – podobno nie mniejszą – sensację w opinii publicznej wywołała wiadomość przedwczesna o moim wystąpieniu z Rady Stanu. Jeszcze się do dymisji nie podałem i zamierzam to dopiero we wrześniu uczynić, ale że się z tym zamiarem nie kryję, więc wiadomość dotarła już do kół dziennikarskich, które pośpieszyły o tym rozgłosić. Pierwsze podało tę wiadomość pismo żydowskie, po nim – wszystkie inne.

Mój udział w Radzie Stanu jest w ogóle bardzo głośny. Opinia publiczna przypisuje mi w Radzie Stanu o wiele większe znaczenie, wpływy i pracę, niż jest w istocie. Ale to tym bardziej zniewala mnie do ustąpienia, albowiem w przeciwnym razie spada na mnie bez żadnej winy odium nie tylko za wszystko to, co Rada Stanu kiepskiego zrobiła, ale i że wszystko to, co rząd lub Šiling zepsuł w projektach i zamiarach Rady. Na przykład ta ustawa o samorządzie, która jest nie tylko kpiną z samorządu, ale także sprzeczna z konstytucją. To bowiem, co ona samorządem nazywa, jest właściwie zaprzeczeniem pojęcia samorządu. Samorząd może być szerszy lub węższy, ale w każdym razie musi być jakiś zakres spraw oddany do samodzielnej zupełnej decyzji in merito ciała samorządnego. W tym zakresie państwo może zachować jedynie władzę kontroli legalności, lecz w żadnym razie nie celowości uchwał samorządu. Tymczasem nowa ustawa litewska udziela rządowi prawa uchylania wszelkiej uchwały samorządu, która się nie podoba rządowi. Samorząd więc jest pozbawiony wszelkiego zakresu decyzji merytorycznej ostatecznej. [...]

28 czerwca, rok 1931, niedziela

[...] W Bohdaniszkach w moim domu i wśród moich drzew czuję się wybornie. W domu coraz jest zasobniej, przybywa z roku na rok mebli i urządzeń. Ogród też dobrze przyrasta, co roku też drzew dekoracyjnych przybywa. Sinica wymurował bardzo ładne schodki betonowe do sklepu, w oficynie ścianę wewnętrzną z cegieł i większą część komina. Cała teraz największa rzecz – to pokrycie dachówką dachu na oficynie. Dachówkę mam, mam i umówionego niby majstra (Vingelisa) do pokrycia dachu; ale majster, który jest dobrym stolarzem, nie zna się na tym. Przede wszystkim belki poprzeczne na murze pod budowę dachu położone zostały złe, zbyt krótkie, uzupełniane przez dotaczanie z klamrami etc.; kazałem je zmienić i kupić nowe, które już są kupione. Dachówkę też majster chce jakoś krajać czy odbijać jej brzegi. Zapewne całe krycie dachu odbiorę Vingelisowi i oddam innemu majstrowi.

Jadzia