48,00 zł
„Dziennik z Morza Corteza” to niezwykła relacja z wyprawy Johna Steinbecka i biologa morskiego Eda Rickettsa, jaką odbyli w 1940 roku po wodach Zatoki Kalifornijskiej, nazywanej też Morzem Corteza. Jednak nie jest to tylko zapis podróży, ale przede wszystkim głęboka medytacja nad naturą, życiem i ludzką egzystencją. Steinbeck łączy obserwacje przyrody z filozoficzną refleksją i zadumą nad niezwykłością świata. „Dziennik z Morza Corteza” to także zapis pięknej przyjaźni, zachwytu barwnością życia i poszukiwania sensu poza zgiełkiem cywilizacji. To opowieść o podróży w nieznane – odbywanej nie tylko w przestrzeni, ale również w głąb samego siebie.
John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla 1962 za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to „Grona gniewu”, „Myszy i ludzie” i „Na wschód od Edenu”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 424
Tytuł oryginału
THE LOG FROM THE SEA OF CORTEZ
Sea of Cortez
Copyright © John Steinbeck
and Edward F. Ricketts, 1941
Copyright renewed © John Steinbeck
and Edward F. Ricketts, Jr., 1969
The Log from the Sea of Cortez
Copyright © John Steinbeck, 1951
Copyright renewed © Elaine Steinbeck,
John Steinbeck IV and Thom Steinbeck, 1979
All rights reserved
Projekt graficzny serii
Michał Poniedzielski
Projekt graficzny okładki
Michał Poniedzielski
Ilustracje na okładce
© Aom W./Rawxpixel
Redaktor prowadzący
Adrian Markowski
Redakcja
Hanna Śmierzyńska
Korekta
Hanna Śmierzyńska,
Aneta Kanabrodzka,
Patrycjusz Pilawski
ISBN 978-83-8391-495-4
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Projekt książki to model rzeczywistości kontrolowanej i kształtowanej przez umysł pisarza. Jest to oczywiste, gdy chodzi o poezję lub fabułę, nie zawsze jednak zdajemy sobie z tego sprawę, gdy mamy do czynienia z literaturą faktu. A jednak ten sam impuls, który jednego człowieka popycha ku poezji, drugiemu każe brodzić po basenach pływowych i opowiadać, co tam znalazł. Po co podejmuje się wyprawy do Tybetu i penetruje dno morza? Dlaczego ludzie siedzący przy mikroskopie dokładnie oglądają zwapniałe płytki ogórków morskich i znalazłszy nieznany dotychczas wzór, wpadają w uniesienie, opisują nowy gatunek i wymyślają mu nazwę, aby go zawłaszczyć? Może warto spróbować zrozumieć ten impuls bez zawracania głowy frazesami o „służbie dla nauki” i bez zapuszczania się w drobne labirynty, w które wplątujemy nasze umysły, aby nie wiedziały, co właściwie robimy.
Zamierzamy napisać książkę o Zatoce Kalifornijskiej. Mogliśmy zaplanować ją na różne sposoby. Postanowiliśmy jednak, że jej forma zrodzi się sama; miejsce akcji wyznaczy kuter i morze; czas trwania to sześć tygodni umowy czarterowej, a tematem będzie wszystko, co zobaczymy, przemyślimy, a nawet wyobrazimy sobie; zakres ustalimy sami, bez ograniczeń.
Odbyliśmy podróż do Zatoki, czasem szumnie nazywaną przez nas wyprawą. Kiedyś te wody nosiły miano Morza Corteza, co brzmi lepiej, a nawet fascynująco. Rzucaliśmy kotwicę w wielu małych portach i w pobliżu jałowych wybrzeży, gdzie zbieraliśmy i konserwowaliśmy morskie bezkręgowce żyjące w strefie przybrzeżnej. Jednym z powodów, dla których wyruszyliśmy w tę podróż – a mówiąc o nim, używaliśmy właśnie słowa „wyprawa” – było poznanie życia tych zwierząt: chcieliśmy sprawdzić, gdzie które z nich występują i ile ich jest, dowiedzieć się, jak ze sobą współżyją, co jedzą i jak się rozmnażają. Plan był prosty, jasny i stanowił tylko część prawdy. Wobec siebie tej prawdy nie ukrywaliśmy. Byliśmy ciekawi. Nasza ciekawość nie miała granic, była rozległa i bezkresna jak u Darwina, Agassiza, Linneusza i Pliniusza. Chcieliśmy zobaczyć wszystko, przemyśleć, ile tylko się da, a z tego, co obejrzymy i przemyślimy, chcieliśmy zbudować coś w rodzaju modelu imitującego oglądaną przez nas rzeczywistość. Wiedzieliśmy, że to, co spostrzeżemy, zarejestrujemy i sformułujemy, będzie wypaczone tak jak wszystkie przekazy poznawcze, po pierwsze, z racji wpływu, jaki ma na nas społeczeństwo, a także presji epoki i rasy, a po drugie, na skutek oddziaływania osobowości uczestników wyprawy. Mając jednak tę świadomość, mogliśmy się ustrzec wielu pułapek, utrzymać pewną równowagę między deformacjami naszego postrzegania i odrębną od niego rzeczywistością zewnętrzną – dopiero razem stworzą jedność. Meksykańska sierra na przykład ma w płetwie grzbietowej „XVII-15-IX” kolców. Można to łatwo policzyć. Ale kiedy ta sama sierra wściekle szarpie linkę, zdzierając nam skórę z rąk, zapada się w wodę, usiłuje – niemal z powodzeniem – uciec, a w końcu pojawia się nad burtą, pulsując kolorami i bijąc ogonem w powietrzu, rodzi się całkiem nowa relacyjna zewnętrzność – coś więcej niż tylko suma ryby i rybaka. Jedyny sposób, by policzyć kolce sierry bez ryzykowania kontaktu z tą relacyjną rzeczywistością, to usiąść w laboratorium, otworzyć straszliwie cuchnący słoiczek, wyjąć sztywną i pozbawioną barwy rybę z roztworu formaliny, policzyć kolce i napisać prawdę: „D. XVII-15-IX”. W ten sposób człowiek rejestruje rzeczywistość, której nie da się podważyć – zapewne najmniej ważne z ustaleń dotyczących i ryby, i jego samego.
Zawsze warto wiedzieć, co się robi. Człowiek, patrząc na zamarynowaną rybę, ustala jedną prawdę, ale jednocześnie rejestruje wiele kłamstw. W rzeczywistości ryba przecież ma inny kolor, inną konsystencję, nie jest martwa i inaczej pachnie.
Takie to sprawy rozważaliśmy całymi miesiącami, szykując się do wyprawy. Byliśmy zdecydowani nie dopuścić, by nasze zamiłowanie do niepodważalnych małych prawd ograniczyło nam horyzonty i przesłoniło niebo. Wiedzieliśmy, że to, co wydaje nam się prawdą, może okazać się względne. Nie ma innego sposobu obserwacji. Człowiek, siedząc nad zakonserwowaną rybą, wyrzeka się czegoś ważniejszego – obserwacji własnych zachowań, obserwacji ryby i powstającej na ich styku refleksji o rybie i sobie.
Takie było chyba założenie naszej wyprawy: bądźmy otwarci. Patrzmy na to, co będziemy mieli przed oczami, zapisujmy to, co znajdziemy, i nie dajmy się zwieść ograniczeniom oficjalnej wiedzy naukowej. Nie możemy całkiem obiektywnie obserwować Morza Corteza, gdyż w chwili gdy wpłyniemy do odludnej Zatoki, zmienimy się my sami i nasz statek. Wpływając tam, wniesiemy nowy czynnik. Musimy to brać pod uwagę i nie dać się omamić mitowi o niezmiennej, obiektywnej rzeczywistości. Jeśli taka w ogóle istnieje, to dociera do nas tylko w zakonserwowanych strzępach albo w zniekształconych przebłyskach. Płyńmy na Morze Corteza, pamiętając, że zawsze stanowimy jego część; że nasze gumiaki brnące przez zarośniętą trawą morską równinę i kamienie, które odwracamy po spłynięciu fali odpływu, sprawią, że staniemy się faktycznie i na zawsze elementem systemu ekologicznego tego obszaru. Powinniśmy coś stamtąd wynieść, ale też coś tam zostawić. I choć w tym wielkim systemie nasz udział jest maleńki, to jednak odgrywa on pewną rolę. W małym wodnym światku zdejmujemy ze skały niewielką kolonię miękkich korali. Dla basenu pływowego nie ma to wielkiego znaczenia. Pięćdziesiąt mil dalej japońskie kutry, łowiąc krewetki, orzą dno wielkimi czerpakami i wyciągają tony skorupiaków, błyskawicznie i być może bezpowrotnie niszcząc gatunek, a razem z nim ekologiczną równowagę całego regionu. Dla reszty świata nie jest to szczególnie ważne. Tysiące mil stąd spadają wielkie bomby – i gwiazd to nie porusza. Nic z tych rzeczy nie jest ważne albo też wszystko ma znaczenie.
Postanowiliśmy więc na wszystko być otwarci, żebyśmy na końcu, jeśli zechcemy, mogli opisać sierrę symbolami: „D.XVII-15-IX; A.II-15-IX”, ale też zobaczyć, jak pływa, czuć, jak szarpie linkę, jak walczy wciągana przez burtę, a nawet w końcu ją zjeść. I nie ma powodu, dla którego jedno albo drugie podejście miałoby okazać się niewłaściwe. Opis z liczeniem kolców na tym nie ucierpi, bo korzystamy z obu metod. Pomyśleliśmy, że być może obie dadzą obraz pełniejszy, a nawet dokładniejszy niż każda z nich z osobna. No i wyruszyliśmy.
Jak się organizuje wyprawę? Jaki sprzęt zabrać, co przeczytać; gdzie kryją się drobne niebezpieczeństwa, a gdzie wielkie? Nikt nigdy tego nie opisał. Nie ma takich informacji. Plan jest prosty, tak jak plan dobrze skomponowanej książki. Fizyczne granice podróży wyznaczą start, kierunek, porty na trasie i powrót. To można przewidzieć z pewną dokładnością, a w lepiej poznanych rejonach świata da się nawet określić, jaka będzie pogoda, jak wysokie są przypływy i odpływy i o której godzinie się zaczynają. Wiadomo też mniej więcej – a zależy to oczywiście od wielu okoliczności – jaki statek byłby najlepszy, a także ile jedzenia i jakie lekarstwa trzeba zabrać dla załogi na czas podróży.
Przeczytaliśmy o Zatoce wszystko, co udało się znaleźć, a były to rzeczy nieliczne i często wprowadzające w błąd. Locji od lat nikt nie uaktualniał. Niewielu wyspecjalizowanych przyrodników odwiedziło te wody, a i oni nie widzieli nic ponad to, co chcieli zobaczyć. Osiemnastowieczny jezuita Clavigero dostrzegł najwięcej ze wszystkich i opisał to dokładniej niż pozostali. Zdarzały się też romantyczne relacje młodych autorów, którzy wybrali się do Zatoki w poszukiwaniu przygód i oczywiście je tam znaleźli. Z takim samym romantycznym zapałem mogliby jednak wybrać się do zagrody dla bydła, a z pewnością nie spotkałoby ich rozczarowanie. Z dostępnych źródeł udało się wydłubać parę faktów. Morze Corteza – czy też Zatoka Kalifornijska – to wydłużony, wąski i bardzo niebezpieczny obszar wodny. Występują tam nagłe i gwałtowne sztormy o wielkiej sile. W marcu i kwietniu bywa jednak na ogół spokojnie, a jak się później okazało, pływy w tych dwóch miesiącach 1940 roku szczególnie sprzyjały pracy w pasie przybrzeżnym.
Mapy tego regionu dość pewnie i zdecydowanie kreśliły przylądki i linię brzegową, opisywały głębokości, ale na skraju wybrzeża przepraszająco i nieśmiało oznaczały laguny kropkowanymi liniami, zakładając, że tak być może przebiegają ich granice. Locja natomiast jak zwykle autorytatywnie opowiadała o fatamorganach i pułapkach, jakie zastawia światło. Przeszliśmy od tej lektury do Clavigera i tam, w opisach rozbitych na kawałki statków, wraków, zmiennych prądów, pięćdziesięciu mil morza straszliwszego niż jakiekolwiek inne, znaleźliśmy znacznie więcej sugestywnych ostrzeżeń. Z jednej strony mieliśmy więc Locję, ostrożną i powściągliwą jak podstarzały naukowiec; z drugiej – starego mnicha spisującego zaginione statki, potopionych ludzi i historie o przymieraniu głodem na niegościnnych brzegach.
W czasach pokoju, w nowoczesnym świecie, człowiek myślący i rozważny ma większe szanse postradać życie na ulicach wielkich miast niż w najdalszych rejonach globu, ale atawistyczny pęd do ryzyka pozostał, a jego zaspokajanie nazywane jest przygodą. Poszukiwacz przygód nie zadowoli się jednak pokonaniem pod prąd Market Street w San Francisco. Zafunduje sobie natomiast masę kłopotów i wydatków, żeby dać się zabić na morzach południowych. Wypuści się w canoe na burzliwe wody, wedrze się na pustynię bez wystarczających zapasów żywności i narazi swój nieuodporniony organizm na dziwne wirusy. To właśnie jest przygoda. Możliwe, że jego przodek, znudzony monotonnymi atakami tygrysa szablastozębnego, tęsknił za dobrymi, starymi czasami pterodaktyli i triceratopsów.
Nie mieliśmy w sobie awanturniczej żyłki. Zamierzaliśmy zbierać morskie stworzenia w odległych stronach, w określone dni i o określonych porach, oznaczonych na tabelach pływów. Żeby osiągnąć cel, trzeba było tylko w miarę możności unikać przygód. Zakładaliśmy przyzwoitą rezerwę czasu i zabranie trochę większych zapasów sprzętu i prowiantu. Żaden z nas nigdy nie ulegał temu osobliwemu znudzeniu, z którego rodzą się poszukiwacze przygód lub brydżyści.
Najpierw trzeba było wynająć statek. Musiał być solidny i na tyle duży, by można nim wypłynąć na pełne morze, na tyle wygodny, by dało się na nim mieszkać przez sześć tygodni, przestronny, by można było pracować, ale płytko zanurzony, by wchodził do małych zatoczek. Sejnery z Monterey wydawały się idealne do tego celu. To niezawodne kutry z wygodnymi kajutami i obszerną ładownią. Ponadto w marcu i kwietniu jest już po sezonie na sardynki, statki stoją więc na cumach. Sądziliśmy, że łatwo będzie znaleźć coś odpowiedniego, jako że blisko setka jednostek czekała na kotwicy za falochronem. Poszliśmy na przystań i rozpuściliśmy wieści, że szukamy kutra do wynajęcia. Wiadomość się rozeszła, i owszem, ale nie nastąpił masowy napływ ofert. Szczerze mówiąc, nie było ani jednej. Dopiero później stopniowo odkrywaliśmy sposób myślenia właścicieli łodzi. Nasze plany ich zaniepokoiły. Włosi, Słowianie, paru Japończyków – to byli przede wszystkim rybacy łowiący sardynki. Nie akceptowali tych, którzy łowili co innego. Nie mieli też zaufania do zajęć na lądzie – budowania dróg, produkcji czy murarki. Wynikało to w ich przypadku raczej z zaangażowania niż niewiedzy. Wszystkie myśli i uczucia, do jakich zdolny jest człowiek, skupili na łowieniu sardynek; na nic innego nie pozostało miejsca. Przykład tego mieliśmy później, już na morzu. Hitler najechał Danię i posuwał się w kierunku Norwegii; w każdej chwili mogła się zacząć inwazja na Anglię; nasze radio sparaliżowały zakłócenia, a świat zmierzał w stronę piekła. Wreszcie przez trzaski i szumy na falach krótkich ktoś z naszej załogi nawiązał kontakt z innym kutrem. Potoczyła się rozmowa:
– Tu „Western Flyer”. To ty, Johnny?
– Taa; to ty, Sparky?
– Aha, tu Sparky. Ile złowiliście?
– Dopiero piętnaście ton; zgubiliśmy dziś ławicę. Ile macie?
– Nie łowimy.
– Dlaczego?
– Ech, płyniemy do Zatoki zbierać rozgwiazdy, robaki i inne takie.
– Co ty? Dobra, OK, Sparky, kończę.
– Zaczekaj, Johnny. Mówisz, że macie tylko piętnaście ton?
– Tak jest. Jak będziesz gadał z moim kuzynem, powiedz mu to, dobra?
– Dobra, Johnny, powiem. Na „Western Flyerze” wszystko w porządku.
Hitler wkroczył do Danii i Norwegii, Francja upadła, Linia Maginota była stracona, ale nie wiedzieliśmy o tym, znaliśmy natomiast wielkość codziennego połowu każdego kutra w promieniu czterystu mil. Na to po prostu człowiek był tu nastawiony. To samo dotyczyło wynajmowania statku. Właściciele nie okazywali nam nieufności, nawet nas nie słuchali, bo nie do końca mogli uwierzyć, że istniejemy. Byliśmy po prostu śmieszni.
Czasu robiło się coraz mniej, zaczynaliśmy się niepokoić. W końcu któryś z właścicieli łodzi zaproponował nam swój kuter za rozsądne pieniądze i byliśmy już gotowi przyjąć ofertę, kiedy nagle wywindował cenę do niebywałej wysokości i zniknął. Przeraził się własnej decyzji. Podniósł cenę nie po to, żeby nas naciągnąć, ale by wycofać się ze sprawy.
Problem stawał się coraz poważniejszy i wtedy do zatoki Monterey wpłynął Anthony Berry na „Western Flyerze”. Nasz pomysł wcale go nie zdziwił; Tony czarterował już swój statek na rządową akcję znakowania łososi na Alasce i przywykł do różnych niedorzeczności. Był przy tym człowiekiem inteligentnym i tolerancyjnym. Wiedział, że ma swoje dziwactwa i że miewają je też niektórzy z jego przyjaciół. Był skłonny pozwolić na wszelkie szaleństwa, jakie nam przyjdą do głowy, pod warunkiem że: (1) zapłacimy przyzwoicie, (2) powiemy mu, dokąd ma płynąć, (3) nie będziemy go zmuszać, by narażał kuter na niebezpieczeństwo, (4) wrócimy w ustalonym terminie i (5) nie będziemy go wciągać w nasze głupoty. Statek czekał, a Tony szykował się do drogi. Był to spokojny i bardzo poważny młody człowiek, przy tym dobry szyper. Znał się trochę na nawigacji – rzecz rzadka we flocie rybackiej – i wykazywał naturalną rozwagę, za którą go podziwialiśmy. Kuter był nowy, wygodny i czysty, a silniki w dobrym stanie. Wynajęliśmy go.
Miał siedemdziesiąt sześć stóp długości i dwadzieścia pięć szerokości, silnik nawrotny Diesla o mocy stu sześćdziesięciu pięciu koni wyciągał do dziesięciu węzłów. W pokładówce mieściły się sterownia, kabina kapitana, w której stał nadajnik radiowy, wspólna bardzo wygodna kajuta z kojami, a z tyłu kambuz. Za kambuzem było zejście do ładowni na ryby, a jeszcze dalej wielkie urządzenie do wyciągania sieci. Kuter miał dwie lekkie łodzie wiosłowe – dwudziesto- i dziesięciostopową. Na silnik aż przyjemnie było popatrzeć – nieskazitelnie czysty, z ruchomymi częściami lśniącymi od oleju i obudową świeżo pomalowaną na zielono. Podłoga w maszynowni była uprzątnięta; wypucowane narzędzia wisiały na swoich miejscach. Jeden rzut oka na maszynę wystarczał, by nabrać zaufania do szypra. Widzieliśmy wiele silników na statkach rybackich, ale perfekcja, jaką zastaliśmy na „Western Flyerze”, wcale nie była rzeczą powszechnie spotykaną.
Do załogi zgodziliśmy mechanika Teksa Travisa i dwóch marynarzy: Sparky’ego Eneę i Tiny’ego Colletto. Żaden z tej trójki nie palił się zbytnio do podróży, ponieważ cała rzecz pachniała szaleństwem. Nikt z nas nie był wcześniej w tamtych stronach, tylko Tony dotarł kiedyś do przylądka San Lucas, a Zatoka ma, niestety, kiepską opinię. Zachowali się naprawdę ładnie, godząc się z nami popłynąć.
Nie wiadomo jak i kiedy, ale nastawienie do nas zmieniło się, i to bardzo szybko. Może dlatego, że Tony Berry znany był jako człowiek rozważny, który nie pozwoliłby sobie na żadne głupoty, a może po prostu wszyscy odetchnęli z ulgą, że sprawa została załatwiona. Nagle i niespodziewanie sypnęły się oferty pomocy. Jedni chcieli wyruszyć z nami za darmo. Sparky’emu zaproponowano za jego miejsce odstępne wyższe od wynagrodzenia, jakie miał dostać od nas. Mógł odsprzedać swoją robotę, zostać w Monterey i wydawać pieniądze. Ale odmówił. Udział w naszym przedsięwzięciu stał się zaszczytem. Chętnych do pomocy było więcej, niż potrzebowaliśmy, a rad, jakich nam udzielono, wystarczyłoby do uruchomienia wszystkich flot świata.
Nie wiedzieliśmy, co o wyprawie myśli załoga, ale później, podczas rejsu, wszyscy się sprawdzili, także przy zbieraniu – czasem dawali się nieco ponieść emocjom, jak Tiny, który oburzył się, że został uszczypnięty kleszczami, i wypowiedział wojnę na śmierć i życie całemu gatunkowi czerwonych krabów Sally Lightfoot, ale generalnie dowiedli, że mają dryg i potrafią pracować szybko.
Umowa czarterowa została podpisana z godnością i należytą powagą. Nie można takiego aktu potraktować lekko i niefrasobliwie, gdyż prawo przy tej okazji przewiduje albo przypomina najbardziej ponure i wymyślne siły wyższe, które, jak napisano, nie tylko mogą, ale wręcz nieuchronnie nas dopadną. Tak więc wiadomo, kto i co na statku powinien robić w razie katastrofy, napotkania podwodnych skał, śmierci na morzu w jej najstraszniejszych i najbardziej zdumiewających wydaniach, uszkodzenia poszycia i stępki, braku wody albo buntu na pokładzie. Po intercyzie małżeńskiej i wyroku śmierci umowa na wyczarterowanie kutra jest najbardziej złowieszczym dokumentem, jaki kiedykolwiek napisano. Karami są zresztą zagrożone obie strony i jeśli któregoś ranka wschód słońca zastanie twój statek na środku pustyni Mojave, wystarczy, że zajrzysz do umowy, a dowiesz się, kto jest winien i jakiej karze podlega. Trzeba było kilku godzin, byśmy otrząsnęli się z uroczystego nastroju, jaki nam ten akt narzucił. Postanowiliśmy zmienić nasze życie na lepsze i pospłacać długi, a co najmniej jeden z nas przez pełną świętej grozy chwilę rozważał złożenie ślubów czystości.
Czarter został więc podpisany i na „Western Flyera” zaczęły napływać zapasy prowiantu. To zdumiewające, ile jedzenia potrzebuje siedmiu ludzi, żeby przeżyć sześć tygodni. Pudła spaghetti, niezliczone skrzynki brzoskwiń, ananasów, pomidorów, sery Romano, puszki mleka pakowane po kilka razem, mąka zwykła i kukurydziana, galony oliwy z oliwek, przecier pomidorowy, krakersy, puszki z masłem i z dżemem, ketchup i ryż, fasola i bekon, konserwy mięsne, jarzyny i zupy w puszkach – całe ciężarówki jedzenia. Wszystko to załoga z wielką radością ładowała na statek. Zapasy znikały w szafkach i pod małymi klapami w podłodze kambuza, część skrzynek trafiła pod pokład.
Zbieranie okazów zwierząt nie było dla nas nowością, ale do tej pory pracowaliśmy głównie w strefie umiarkowanej. Ekwipunek potrzebny do prac na stanowiskach, a potem do konserwowania i przechowywania zbiorów dobieraliśmy, mając już doświadczenia zdobyte na innych wodach i przewidując trudności, jakie wynikną w gorącym, wilgotnym klimacie. W niektórych przypadkach mieliśmy rację, w innych mocno się pomyliliśmy.
Na małym kutrze biblioteka powinna być łatwo dostępna i zajmować niewiele miejsca. Zbudowaliśmy więc solidną, wzmocnioną stalą skrzynię z opuszczanym frontem tworzącym biurko. Mieści ona około dwudziestu dużych tomów i ma dwa pojemniki na papiery: jeden na odbitki artykułów naukowych, drugi na listy; jest też małe metalowe pudełko na pióra, ołówki, gumki, spinacze, taśmę mierniczą, nożyczki, etykietki, szpilki, gumki recepturki i podobne rzeczy. W innej przegródce jest miejsce na zbiór kart w formacie trzy na pięć cali. Są schowki na koperty, na duże i małe dokumenty, na papier maszynowy, kalkę, pudełko na tusz i klej. Na odkładanym blacie mieści się walizkowa maszyna do pisania, deska kreślarska i przykładnica. Jest też długa, wąska przegródka na zwinięte tabele i mapy. Po zamknięciu cały ten mebel mierzy czterdzieści cztery cale długości na osiemnaście szerokości i tyleż wysokości; zapełniony waży od trzystu do czterystu funtów. Zaprojektowano go tak, by stał na niskim stole albo nieużywanej koi. Zajmuje niewiele miejsca, zawiera wszystko, co trzeba, i łatwo w nim znaleźć każdą rzecz. Zabraliśmy go na „Western Flyera”. Okazało się jednak, że nie ma stołu, na którym mógłby stanąć. Nie pasował też do koi. Nie mógł zostać na pokładzie ze względu na wilgoć. W końcu przymocowaliśmy go do barierki na dachu pokładówki, przykryliśmy kilkoma warstwami brezentu i obwiązaliśmy liną. Z racji kołysania statku musiał być cały czas umocowany. Trzeba było dziesięciu minut, by zdjąć plandeki, rozwiązać liny, otworzyć pokrywę, przecisnąć się pomiędzy dwiema skrzynkami pomarańczy, odczytać do góry nogami tytuł szukanej książki, wyjąć ją, zamknąć skrzynię, przykryć i obwiązać z powrotem. Gdybyśmy mieli niski stół albo większą koję, byłoby to jednak doskonałe rozwiązanie.
Dzięki wielu podobnym drobnym błędom doszliśmy do wniosku, że wyprawy w mało znane strony powinno się odbywać dwa razy – raz, by te błędy zrobić, i drugi raz, by je poprawić. Kłopot w tym, że ci, którzy pracowali w tym rejonie przed nami, nigdy nie pisali o sprzęcie, jakiego używali, ani o tym, co w nim się sprawdziło, a co nie. Postanowiliśmy, że w naszej relacji będzie inaczej.
Biblioteka na „Western Flyerze” zawierała wszystkie dostępne w tym czasie nadbitki tekstów na temat fauny Ameryki Środkowej i Zatoki. Prócz tego podstawowe prace takich autorów jak Johnson i Snook, Ricketts i Calvin, Russell i Yonge, Flattely i Walton. Mieliśmy Muszle Zachodniego Wybrzeża Keepa, trzytomową monografię Fishera o rozgwiazdach, monografię Rathbuna Marine Decapod Crustacea of California (Morskie skorupiaki dziesięcionogi Kalifornii) Schmitta, Hydroids (Stułbiopławy) Frasera, Ryby morskie południowej Kalifornii Barnharta, Locję dla wybrzeża Pacyfiku i mapy całego regionu, w większej i mniejszej skali.
Sprzętu filmowego mieliśmy aż nadto, ponieważ ani razu go nie użyliśmy. Była tam znakomita niemiecka lustrzanka i ośmiomilimetrowa kamera filmowa z trójnożnym statywem, światłomierzami i całą resztą. Zabrakło tylko operatora. Podczas odpływów pracowaliśmy na stanowiskach; nikt wówczas nie miał czasu, by wycierać ręce i sięgać po aparat. Później ważne było usypianie, zabijanie, konserwowanie i opatrywanie etykietami poszczególnych okazów; nadal więc nikt nie robił zdjęć. Był to błąd w kompletowaniu zespołu. Należało zabrać operatora, który zajmowałby się wyłącznie zdjęciami.
Sprzęt służący do zbierania był dobry. Zabraliśmy łopaty, drągi i szerokie noże do zdejmowania uchowców, sieci, kasarki z długimi trzonkami, przynęty na ryby i siedmioogniwowe latarki do pracy nocą. Skrzynie i pojemniki wędrowały do ładowni „Western Flyera” bez końca. Drewniane pudełka z przynętą; dwadzieścia baryłek z twardej jodły z ocynkowanymi obręczami, o pojemności piętnastu i trzydziestu galonów; skrzynki galonowych słojów, zakręcane słoiki o pojemności kwarty, pinty, ośmiu uncji, pięciu i dwóch uncji; kilkaset zamykanych korkami fiolek w czterech podstawowych wielkościach: 100 × 33 mm, sześcio-, cztero- i dwudramowych. I do tego jeszcze osiem zakręcanych słoi o pojemności dwóch i pół galona. A mimo to zabrakło nam pojemników i pod koniec wyprawy musieliśmy szukać miejsca w tych, które już były pełne. Szkoda, bo wiele delikatnych organizmów powinno się konserwować oddzielnie, żeby ich nie uszkodzić.
Jeśli chodzi o chemikalia, to załadowaliśmy na statek pięćdziesięciogalonową beczkę formaldehydu i baryłkę z piętnastoma galonami denaturatu. Z góry było wiadomo, że to nie wystarczy. Trzeba było uzupełnić zapasy w Guaymas, gdzie kupiliśmy dziesięć galonów czystego alkoholu z cukru. Do usypiania zabraliśmy dwa galony soli gorzkiej rodzimej, której zresztą też nam zabrakło, i też musieliśmy dokupić jej w Guaymas. Mentol, kwas chromowy i nowokaina, środki zwiotczające dla zwierząt, wchodziły w skład zestawu chemicznego. Do preparowania mieliśmy płytki szklane i strunę, stosy gumowych rękawic, menzurki, kleszcze i skalpele. Dwuokularowy mikroskop firmy Bausch & Lomb A.K.W. zaopatrzony był w dwunastowoltową żarówkę, ale na rozkołysanym statku tak trudno było ustabilizować oświetlenie, że zwykle używaliśmy latarki punktowej. Do utwardzania i konserwowania zabraliśmy piętnasto- i dwudziestogalonowe ocynkowane pojemniki. Na koniec emaliowane i szklane kuwety do układania okazów i małe akwarium do prowadzenia badań.
Skład apteczki został bardzo starannie przemyślany. Był w niej nembutal, pikrynian butambenu na oparzenia słoneczne, tysiąc dwugranowych kapsułek chininy, maść z dwuprocentowym tlenkiem rtęci na skaleczenia skorupiakami, środki przeczyszczające, woda amoniakalna, merkurochrom, jodyna, alkaroid, i na koniec trochę whisky do celów medycznych. Ta ostatnia wprawdzie nie dotrwała do wyjścia z portu, ale ponieważ w całej podróży nikt nie zachorował, chyba dobrze spełniła swoje zadanie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
Wstęp
1
Okładka
