Dziennik panny służącej - Octave Mirbeau - ebook + książka

Dziennik panny służącej ebook

Octave Mirbeau

3,6

Opis

Celestyna, służąca z Paryża, przyjeżdża na służbę na prowincję. Podczas pobytu u państwa Lanlaire’ów prowadzi pamiętnik, w którym wspomina pracę w innych domach. Opisuje swoje romanse, dawnych kochanków, śmieszne i tragiczne historie, ekscentrycznych pracodawców. Pojawia się modny pisarz, obłudny mieszczuch, działacz dobroczynny, zubożały hrabia ożeniony z bogatą parweniuszką, stary fetyszysta czy zblazowany młodzieniec. Celestyna ma niezwykle ostre pióro i znakomity dar obserwacji. I nie zna litości w zdradzaniu tajemnic swoich chlebodawczyń oraz przywar swoich panów zafascynowanych jej urodą.

U Lanlaire’ów Celestyna poznaje Józefa – służącego, tyrana, stręczyciela i sadystę. Boi się go, ale jest także nim zafascynowana. Pewnego dnia w lesie zostaje znaleziona zgwałcona i zamordowana dziewczyna – Klarcia. Celestyna domyśla się, kto to mógł zrobić… Tylko czy jej to przeszkadza?

 

„Dziś powiedzielibyśmy, że ta powieść dozwolona jest od lat osiemnastu – nie żeby była szczególnie gorsząca, ale dlatego, że wcześniej trudno uchwycić jej głębsze intencje i docenić ten zgryźliwy humor”.

Joanna Żurowska

 

 

Octave Mirbeau (1848–1917) – francuski pisarz, dramaturg, krytyk sztuki i dziennikarz, członek Akademii Goncourtów. Urodził się w rodzinie średnio zamożnych mieszczan. Porzuciwszy studia prawnicze, rozpoczął pracę jako dziennikarz. Był gorącym zwolennikiem impresjonizmu, poświęcił szereg artykułów Monetowi i Pissarro, jako jeden z pierwszych docenił Vincenta van Gogha. Pomógł wylansować Auguste’a Rodina. Opublikował między innymi: Księdza Juliusza, Sebastiana, Ogród udręczeń czy Kartki z notatnika nerwowca. Za życia Octave Mirbeau był jedną z barwniejszych i lepiej znanych postaci świata dziennikarskiego i artystycznego we Francji. Miał niezwykle rozpoznawalny styl i ostre pióro polemisty, którym chłostał przywary swoich rodaków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (22 oceny)
3
10
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: LE JOURNAL D’UNE FEMME DE CHAMBRE
Przekład: MARIA ZENOWICZ
Redaktor prowadzący: ADAM PLUSZKA
Korekta: JAN JAROSZUK
Adaptacja plakatu, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Łamanie: | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na pierwszej stronie okładki: © Carole Béthuel / Le Cercle Noir
Copyright © for the Polish editionby Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2015
Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych materiałów opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku ich nie odnaleziono, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania materiałów aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.
Warszawa 2015 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-64700-63-7
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. (+48) 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Do pana Jules’a Hureta

Mój drogi przyjacielu,

z dwóch bardzo ważnych i ściśle określonych powodów zapragnąłem umieścić na pierwszej karcie tej książki Pana nazwisko. Przede wszystkim, by się Pan dowiedział, jak bardzo jest mi ono drogie. Po wtóre – mówię to z cichą dumą – bo ta książka się Panu spodoba. A spodoba się Panu, mimo jej błędów, dlatego że jest książką pozbawioną obłudy, że mówi o życiu takim, jak my je pojmujemy, Pan i ja. Mam zawsze w pamięci, drogi Huret, liczne postacie, tak zdumiewająco ludzkie, które suną jedna za drugą w długim szeregu Pańskich studiów społecznych i literackich. Postaci te stale mnie nawiedzają. Gdyż nikt lepiej od Pana i głębiej od Pana nie odczuł, w zetknięciu z ludzkimi maskami, jak smutno i śmiesznie jest być człowiekiem. Ów smutek, co budzi śmiech, i ową śmieszność, co skłania do płaczu, być może i tu Pan odnajdzie.

Octave Mirbeau

Ta książka, którą ogłaszam drukiem, nadając jej tytuł Dziennik panny służącej, naprawdę została napisana przez pannę Celestynę R., pokojówkę. Gdy po raz pierwszy poprosiła mnie o przejrzenie rękopisu, poprawienie i przerobienie niektórych stron – odmówiłem. Twierdziłem, nie bez słuszności, że ten dziennik właśnie taki, jaki jest, niestaranny i nieprzyzwoity, ma swą oryginalność i szczególny smak i że ja mógłbym go uczynić banalnym, „dodając coś od siebie”. Ale panna Celestyna R. była taka ładna... i tak nalegała. Więc w końcu ustąpiłem, gdyż bądź co bądź jestem mężczyzną...

Wyznaję, że popełniłem błąd. Obawiam się, czy wykonując tę pracę, o jaką mnie prosiła, to znaczy, wygładzając stylistycznie tu i ówdzie tę książkę, nie naruszyłem z lekka jej niszczycielskiego powabu, czy nie umniejszyłem bolesnej siły, a przede wszystkim – czy nie zamieniłem w zwyczajną literaturę tego, co na tych kartkach było prawdziwym wzruszeniem i życiem.

Piszę to, by zawczasu odpowiedzieć na zarzuty, których nie poskąpią pewni krytycy, poważni, uczeni... i ach, jakże szlachetni!...

O.M.

I

14 września

Dziś, 14 września, o godzinie trzeciej po południu, przy ciepłej, chmurnej i deszczowej pogodzie przyjechałam do pracy na nowym miejscu. To już dwunaste w ciągu ostatnich dwu lat. Oczywiście nie licząc tych, gdzie służyłam jeszcze dawniej. Wszystkich nie umiałabym porachować. Z pewnością mogłabym się nawet przechwalać, ile to poznałam mieszkań, twarzy i wszelakiego duchowego plugastwa, a przecież to jeszcze nie koniec. Bo jeśli sądzić tylko po tym, jak bez przerwy krążyłam od domów do biur pośrednictwa pracy i od biur pośrednictwa pracy znowu do innych domów, to tu, to tam, w kółko, aż do zawrotu głowy – od Lasku Bulońskiego do Bastylii, z Obserwatorium na Montmartre, z Montmartre do Ternes i Gobelins, gdzie tylko się dało, nie mogąc nigdzie zaczepić się na dłużej – to można sobie łatwo wyobrazić, jak wymagający są teraz nasi chlebodawcy. Po prostu nie do wiary.

Na to miejsce trafiłam z ogłoszenia w „Figaro” i mojej pani w ogóle nie oglądałam na oczy. Pisałyśmy tylko do siebie listy, to wszystko: ryzykowny sposób, bo naraża obie strony na niespodzianki. Moja pani umie pisać piękne listy, nie da się zaprzeczyć. Ale wyziera z nich małoduszność i drobiazgowość. Och, ilu żądała wyjaśnień, ilu szczegółów – a dlaczego to, a dlaczego tamto... Nie wiem, czy jest skąpa, w każdym razie na papier listowy się nie wykosztowała. Był kupiony w tanim sklepie. To ja, choć nie jestem bogata, mam na tym punkcie więcej próżności. Pisałam do niej na papierze spryskanym perfumami – Hiszpańska Skóra. Te śliczne arkusiki, różowe i bladoniebieskie, uciułałam sobie u mych poprzednich pań. Na niektórych kartkach była nawet wygrawerowana korona książęca. Musiało ją zatkać ze zdumienia.

Jednym słowem, jestem w Normandii, w Mesnil-Roy. Posiadłość pani leży blisko moich rodzinnych stron i nazywa się Opatówka. To prawie wszystko, co wiem o tym miejscu, w którym przyjdzie mi odtąd żyć.

Tak więc ugodziłam się na niewidzianego. Przyjechałam z pewnym niepokojem i smutkiem, by zaszyć się w tym kącie, na zapadłej wsi. To, co zastałam, z lekka mnie przeraziło i teraz zastanawiam się, co mi tu z kolei się przydarzy.

Z pewnością nic dobrego, tylko, jak zwykle, same kłopoty. Kłopoty to dla nas, służby, chleb powszedni. Na jedną, której się powiedzie – to znaczy, która się wyda za uczciwego chłopca lub żyje na wiarę z jakimś starcem – ileż przypada innych dziewcząt, które prześladuje pech i wciąga wir nędzy. A zresztą nie miałam wyboru. Lepsze to niż nic.

Nie po raz pierwszy najęłam się na wieś. Przed czterema laty także pracowałam z dala od Paryża. Co prawda niedługo... i w rzeczywiście wyjątkowych okolicznościach. Mam tę przygodę w pamięci tak wyraźnie, jakby mi się przydarzyła wczoraj. Chcę ją tu opowiedzieć, mimo że jej szczegóły są plugawe i sprośne, ba, nawet potworne. A ostrzegam osoby, co będą mnie czytać, że, na Boga, nie zamierzam w tym dzienniku niczego przemilczać i nikogo oszczędzać, ani siebie, ani innych. Przeciwnie, chcę w nim dać wyraz szczerości, na jaką mnie stać, a gdy będzie trzeba, to i przedstawię całą brutalność życia. Nie moja to przecie wina, że dusze ludzkie, gdy je obnażyć, gdy zedrzeć z nich zasłony, zioną silnym odorem zgnilizny.

Sprawa wyglądała następująco:

W biurze pośrednictwa zaczepiła mnie jakaś gruba gospodyni i zaproponowała miejsce pokojówki u niejakiego pana Raboura w Turenii. Po uzgodnieniu warunków ustaliłyśmy, że przyjadę tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie, na taką a taką stację, co też się stało, zgodnie z planem.

Jak tylko oddałam mój bilet przy wyjściu, natknęłam się na jakiegoś mężczyznę, z wyglądu stangreta. Ten gbur, czerwony na twarzy, zagadał do mnie:

– Panna jest tą nową pokojówką, najętą do pana Raboura?

– Tak, to ja.

– A ma panna jakiś kuferek?

– Tak, mam kuferek.

– To dawajcie kwit bagażowy i zaczekajcie tu na mnie.

Wyszedł na peron. Kolejarze bardzo się koło niego uwijali. Nazywali go „panem Ludwikiem” i zwracali się do niego przyjacielskim choć niepozbawionym szacunku tonem. Ludwik odszukał w stosie przesyłek mój kuferek i zaniósł go do dwukółki, co stała przy szlabanie.

– No więc jak, wsiada panna?

Usiadłam przy nim na ławeczce i ruszyliśmy.

Stangret przyglądał mi się spod oka, ja też patrzyłam na niego uważnie. Od razu spostrzegłam, że mam do czynienia z prostakiem, zwykłym, nieokrzesanym chłopem, ze służącym bez krzty obycia, który nigdy nie pracował w dużych domach. Zmartwiłam się. Lubię piękną liberię. I nic nie wprawia mnie w taki zachwyt, jak białe irchowe spodnie, które tak wspaniale uwydatniają kształt jędrnych ud. Ten Ludwik nie miał żadnego szyku. Powoził bez rękawiczek, za luźna liberia z szaroniebieskiej lichej tkaniny wisiała na nim jak na kołku, a na głowie miał płaski kaszkiet z błyszczącej skóry, ozdobiony podwójnym złotym galonem. No, proszę! Ależ są zacofani w tej dziurze! A jeszcze do tego ta ponura i chamska mina, choć może nie taki straszny z niego diabeł. Znałam już podobne typy. Przez pierwsze dni odnoszą się do nowych służących nieufnie, ale potem wszystko się jakoś układa. Czasem nawet lepiej, niżby się chciało.

Jechaliśmy długo, nie odzywając się słowem. Udawał ważnego stangreta, wysoko trzymał lejce, zamaszyście wywijał batem... Co tu gadać – bardzo był śmieszny. A ja siedziałam godnie wyprostowana i wpatrywałam się w krajobraz, choć prawdę mówiąc, nie było na co patrzeć. Pola, drzewa i domy, jak wszędzie. Przed jakimś wzniesieniem puścił cugle i spytał z drwiącym, uśmiechem:

– A przywiozła panna chociaż odpowiedni zapas trzewików?

– Oczywiście – powiedziałam zaskoczona tym pytaniem ni z gruszki, ni z pietruszki, a jeszcze bardziej tonem, którym je zadał. – Dlaczego o to pytacie? Przecież to głupie, sami się zastanówcie, ojczulku.

Kuksnął mnie łokciem i rzuciwszy dziwne spojrzenie – nie mogłam odgadnąć, czemu było w nim tyle bezczelnej drwiny i, dalibóg, obleśnego rozbawienia – powiedział, śmiejąc się szyderczo:

– Nie, coś podobnego! Udaje taką, co to nic nie rozumie. Oj, filutka, przeklęta filutka!

Potem cmoknął wargami i koń znowu puścił się galopem.

Zaintrygował mnie. Co to wszystko miało znaczyć? Chyba nic... Pomyślałam, że ten poczciwina to pewno jakiś głupiec, co w ogóle nie wie, jak się ma zwracać do kobiet, i chce tym sposobem podtrzymać rozmowę, którą zresztą natychmiast uznałam za stosowne przerwać.

Posiadłość pana Raboura była dość ładna i spora. Śliczny dom, pomalowany na jasnozielony kolor, otaczał rozległy trawnik, na którym rosły kwiaty i cały lasek pachnących żywicą pinii. Uwielbiam wieś, ale – rzecz szczególna – napełnia mnie ona smutkiem i nudzi.

Byłam całkiem otumaniona, kiedy weszłam do sieni, gdzie już czekała na mnie ta sama gospodyni, która najęła mnie w Paryżu, w biurze pośrednictwa pracy, po Bóg wie ilu wścibskich pytaniach o moje czysto osobiste sprawy i upodobania, co już powinno było wzbudzić we mnie podejrzenia... Ale człowiek, chociaż tyle widział i przeżył tyle ciężkich doświadczeń, niczego się z nich nie nauczył. Gospodyni nie przypadła mi do gustu już tam, w biurze pośrednictwa, a tutaj natychmiast poczułam do niej odrazę i uznałam, że wygląda na wstrętną rajfurę. Była gruba, gruba i niska, niska i nalana sadłem. Kosmyki siwiejących włosów przylepiały się jej płasko do czaszki, miała ogromny, przelewający się biust i miękkie, wilgotne dłonie, przezroczyste jak galareta. W szarych oczach kryła się złośliwość, zimna, wyrachowana i przebiegła. Patrzyła na mnie w taki sposób, takim wzrokiem grzebała w duszy i ciele, że poczułam, jak się rumienię.

Wprowadziła mnie do saloniku i zaraz wyszła, mówiąc, że idzie uprzedzić pana o moim przyjeździe. Pan chciał mnie obejrzeć, zanim rozpocznę pracę.

– Pan przecież jeszcze nie widział panienki. Ja pannę zgodziłam, to prawda, ale panna musi się także i panu spodobać.

Rozejrzałam się po pokoju. Panował w nim wyjątkowy porządek i czystość. Mosiężne klamki, meble, posadzki, framugi okien i drzwi były gruntownie wypolerowane, wywoskowane, polakierowane i lśniły jak lustro. Żadnych ozdóbek, ciężkich tkanin, żadnych haftów, które tak często widuje się w paryskich mieszkaniach. To wnętrze było wizerunkiem solidnego, pełnego powagi dobrobytu, dostatniego, unormowanego i spokojnego życia na prowincji. Ale jak człowiek musi się tu nudzić! O, do licha!

Wszedł pan. Ach, cóż to za śmieszny jegomość, jakżeż mnie jego widok rozbawił! Wyobraźcie sobie niewielkiego staruszka, wystrojonego, gładko ogolonego, różowiutkiego jak lalka. Wyprostowany, bardzo ruchliwy, bardzo wypielęgnowany i – daję słowo – chodząc, podskakiwał jak konik polny na łące. Przywitał mnie z wielką uprzejmością.

– Jak ci na imię, moje dziecko?

– Celestyna, proszę pana.

– Celestyna – mruknął – Celestyna. Do czarta! Piękne imię, nie ma co. Ale za długie, o wiele za długie. Będę cię nazywać Mary... jeśli pozwolisz. Brzmi tak samo ładnie, a jest krótkie. A poza tym każdą z moich poprzednich pokojówek nazywałem Mary. Taki już mam nawyk i bardzo byłoby mi przykro, gdybym miał z niego zrezygnować. Raczej wolałbym zrezygnować z osoby.

Oni wszyscy mają tę dziwną manię zmieniania naszych imion. Więc nie bardzo się zdziwiłam, zwłaszcza że mnie samej zdążyli nadać imiona wszystkich świętych z całego chyba kalendarza.

– Więc nie zrobi ci przykrości, jeśli cię będę nazywał Mary? Zgoda? – nalegał.

– Ależ oczywiście, proszę pana.

– Ładna dziewczyna, dobry charakter... Pięknie, pięknie!

Mówił to wszystko żartobliwym tonem, z przesadnym szacunkiem, a przy tym nie wpatrywał się we mnie i nie szperał w moim staniku i spódnicy wzrokiem, który rozbiera, jak to zwykli robić inni mężczyźni. Ledwie rzucił na mnie okiem. Od razu jak tylko wszedł do saloniku, z maniackim uporem utkwił wzrok w moich trzewikach.

– Masz jeszcze inne? – spytał po krótkim milczeniu i zdawało mi się, że przez tych parę chwil wzrok dziwnie mu się rozjarzył.

– Inne imiona, proszę pana?

– Nie, moje dziecko, inne trzewiki.

I zaczął szybko przesuwać po wargach spiczastym językiem jak kot.

Nie od razu odpowiedziałam. Słowo „trzewiki” przypomniało mi łobuzerskie żarty stangreta i wprawiło w osłupienie. A więc coś się w tym kryło? Przynaglona powtórnym pytaniem odrzekłam wreszcie, głosem nieco ochrypłym i drżącym, jakby wyznając grzech rozpusty:

– Tak, proszę pana, mam jeszcze inne.

– Lakierowane?

– Tak, proszę pana.

– Bardzo, bardzo błyszczące?

– Ależ tak, proszę pana.

– Dobrze, dobrze... A żółte, skórzane?

– Nie, takich nie mam, proszę pana.

– To musisz mieć i takie. Dam ci w prezencie.

– Dziękuję, proszę pana.

– Dobrze... dobrze. Nic już nie mów.

Przestraszyłam się, bo w jego oczach zamigotały niespokojne błyski i powlekła je czerwona mgła... jak w spazmie... Krople potu spływały mu po czole. Myślałam, że zaraz zemdleje, i już miałam krzyknąć, wołać pomocy, ale atak mijał powoli i po paru minutach pan odezwał się znowu zwyczajnym głosem, choć w kącikach warg zostało mu jeszcze trochę śliny.

– To nic... już minęło. Zrozum mnie, dziecko... Mam swoje dziwactwa... W moim wieku to dopuszczalne, prawda? Na przykład, zapamiętaj to sobie, nie uważam za stosowne, by jakakolwiek kobieta czyściła swoje trzewiki, a cóż dopiero moje. Bardzo poważam kobiety i nie zniósłbym tego. Ja będę czyścił twoje trzewiki, twoje trzewiki, twoje trzewiczki, twoje drogie, małe trzewiczki. Słuchaj uważnie... Każdego wieczoru, nim pójdziesz spać, przyniesiesz swoje trzewiczki do mojej sypialni... postawisz je przy łóżku... na stoliczku... a z rana, gdy wejdziesz otworzyć okna, zabierzesz je z powrotem.

Ponieważ okazałam niezwykłe zdumienie, dodał:

– No i cóż w tym wielkiego? Przecież nie domagam się żadnych strasznych rzeczy... to rzecz całkiem zwykła... A jeśli będziesz grzeczna...

Szybko wyciągnął z kieszeni dwie monety i wręczył mi je.

– Jeśli będziesz bardzo grzeczna, bardzo posłuszna, często będę ci dawał prezenciki. Gospodyni będzie ci płaciła co miesiąc pensję... Ale ja, ja sam, Mario, będę ci często dawał różne prezenciki. A czegóż to ja się od ciebie domagam? No, proszę, przecież w gruncie rzeczy to nic nadzwyczajnego?... Mój Boże, czy to doprawdy jest takie dziwne?

Pan zaczął się znowu podniecać. W miarę jak mówił, jego powieki trzepotały, trzepotały... niczym liście na wietrze.

– Dlaczego nic nie mówisz, Mario? Powiedz coś... Dlaczego stoisz w miejscu? Zrób parę kroków, żebym je zobaczył w ruchu... żeby nabrały życia... te twoje trzewiczki.

Uklęknął, całował moje trzewiki, macał je i pieścił, gorączkowo rozsznurowywał. Całując je tak, macając i pieszcząc mówił błagalnym głosem, płaczliwym głosem dziecka:

– Och, Mario, Mario, te twoje trzewiki... Daj mi je zaraz, zaraz, zaraz. Chcę je mieć zaraz... daj mi.

Opadłam z sił. Byłam jak sparaliżowana, osłupiała. Już sama nie wiedziałam, czy żyję na jawie, czy śnię? Pana oczy zamieniły się w dwie białe kulki, pocięte czerwonymi żyłkami. Usta miał umazane pieniącą się jak mydło śliną.

W końcu zabrał moje trzewiki i zamknął się z nimi w swoim pokoju na całe dwie godziny.

– Bardzo się panu spodobałaś – powiedziała gospodyni oprowadzając mnie po domu. – Staraj się, żeby tak było nadal. To dobre miejsce.

A w cztery dni później, kiedy rano o zwykłej godzinie poszłam otworzyć okna w pana sypialni – omal nie zemdlałam ze zgrozy. Pan nie żył. Leżał na wznak pośrodku łóżka, prawie nagi, nieruchomy, trupio sztywny. Nie rzucał się przed śmiercią, pościel była w zupełnym, porządku. Na powleczeniach – najmniejszych śladów walki, agonalnych drgawek czy skurczu dłoni, którymi chciałby zdławić śmierć. Można by sądzić, że śpi, gdyby nie jego posiniała, przerażająco fioletowa twarz koloru bakłażanów. Ale bardziej niż jego twarz przejęło mnie zgrozą co innego. Pan trzymał w zaciśniętych zębach jeden z moich trzewików; ściskał go tak mocno, że chcąc go wyrwać, musiałam, po wielu daremnych i potwornych wysiłkach, przeciąć skórę brzytwą.

Żadna ze mnie święta. Dobrze znam mężczyzn i z doświadczenia wiem, do jakich wariactw i do jakich świństw są zdolni. Ale taki wytworny mężczyzna? Nie do wiary! I czy to nie śmieszne, że w ogóle są na świecie takie typy? I skąd im się biorą te pomysły – przecież kochać się jest tak łatwo, tak prosto i przyjemnie, gdy się to robi jak normalni ludzie.

Myślę, że w tym domu nie przydarzy mi się nic podobnego. Od razu widać, że tu panuje całkiem inny styl. Ale czy lepszy? A może gorszy? Nie wiem.

Dręczy mnie jedno. Czy nie powinnam skończyć raz na zawsze z tą paskudną pracą po domach i śmiało zacząć sprzedawać się za pieniądze, jak to zrobiło tyle znajomych dziewcząt, które miały, nie chwaląc się, mniej „korzystne warunki” niż ja. Nie jestem z tak zwanych ładnych, ale mam coś więcej niż urodę. Mam szyk, mam „wabia”, mówię to bez żadnych przechwałek, i wiem, że mi tego zazdrości wiele kobiet z towarzystwa i wiele kokot. Jestem może trochę za wysoka, ale gibka i szczupła, ładnie zbudowana... Mam przepiękne blond włosy, ciemnoniebieskie oczy, zalotne i filuterne, wyzywające usta... no i poza tym jestem bardzo obyta, sprytna i obrotna, a przy tym potulna, co podoba się mężczyznom. Mogłoby mi się poszczęścić. Ale pomijając już to, że z własnej winy przegapiłam parę świetnych okazji, które się już pewnie nie powtórzą, po prostu mam pietra. Mam pietra, bo nigdy nie wiadomo, dokąd ta droga zaprowadzi. Otarłam się o tyle nędzy w tym fachu... Wysłuchałam tylu rozdzierających zwierzeń. I te tragiczne wędrówki – prawdziwa Golgota – z aresztu do szpitala, skąd nie zawsze da się uciec. No, a w perspektywie zawsze jeden i ten sam widok – Szpital Świętego Łazarza, gdzie leczą choroby weneryczne. To każe się namyśleć i przejmuje dreszczem. Poza tym kto mi zagwarantuje, że jako panienka lekkich obyczajów będę miała takie samo powodzenie, które mam teraz jako panna służąca? Bo nawet gdybyśmy były najpiękniejsze na świecie, nie samym sobie zawdzięczamy ten szczególny czar, który przyciąga mężczyzn. Ten czar uzależniony jest w wielkiej mierze – dobrze sobie z tego zdaję sprawę – od otoczenia, w którym żyjemy, od zbytku, od tej atmosfery frywolnych grzeszków i wreszcie – od naszych pań... to one budzą pożądanie. Mężczyźni darzą nas łaskami, bo jesteśmy dla nich poniekąd cząstką tamtych dam, kochają w nas ich tajemnice.

Poza tym chodzi jeszcze o inną sprawę. Na przekór mej rozpustnej egzystencji, szczęśliwie zachowałam na dnie serca głębokie uczucia religijne, które chronią mnie od ostatecznego upadku i nie pozwalają się stoczyć w najgłębszą otchłań. Gdyby nie religia, modlitwy w kościele, okresy postów, kiedy to ubolewam nad swym upadkiem moralnym, gdyby nie Święta Panienka i święty Antoni Padewski, i cała reszta, człowiek czułby się jeszcze bardziej nieszczęśliwy, to pewne. A kim by się stał, do czego by doszedł – jeden diabeł wie!

Na koniec – i to jest najważniejsze – jestem całkiem bezbronna wobec mężczyzn. Padałabym stale ofiarą własnej bezinteresowności i ich żądzy. Jestem taka kochliwa, tak lubię zadawać się z mężczyznami, że nie umiem ciągnąć z nich żadnych korzyści. To jest silniejsze ode mnie, nie mogę żądać pieniędzy od kogoś, kto daje mi szczęście, otwiera przede mną promienne wrota ekstazy. Niech no tylko któryś z tych potworów zagada do mnie, niech tylko poczuję na karku kłująca brodę i gorący oddech – już po mnie. Mięknę jak wosk, i to oni, a nie ja, mają wszystko, czego chcą.

Siedzę więc w tej Opatówce i czekam, aż coś się zdarzy. Ale co, dalibóg nie wiem. Najmądrzej byłoby nie marzyć o niczym i zdać się na los szczęścia. Może wtedy sprawy toczą się najlepiej. Byleby tylko jutro pani z punktu mnie nie odprawiła, bylebym nie musiała znowu, ścigana przez nielitościwy pech, który i tak wszędzie mnie dosięgnie, zmykać i z tej budy. To by mnie złamało. Od pewnego czasu bolą mnie krzyże i brzuch, czuję zmęczenie w całym ciele... mój żołądek jest w opłakanym stanie... pamięć słabnie... Staję się coraz bardziej nerwowa i rozdrażniona. Spojrzawszy przed chwilą w lustro, zobaczyłam w nim strasznie zmęczoną twarz, szarą jak popiół, a przecież kiedyś tak byłam dumna z mej złocistej cery. Czyżbym się już starzała? Nie chcę się jeszcze starzeć. W Paryżu trudno dbać o siebie. Nie mam na to czasu. Prowadzi się zbyt gorączkowe, zbyt ruchliwe życie – bez przerwy tyle ludzi, tyle spraw, tyle rozrywek, tyle niespodzianek. I trzeba w tym wszystkim pracować. A tu jest spokój. I jaka cisza. Powietrze też chyba jest dobre i zdrowe. Och, gdybym tu mogła, nawet za cenę nudy, trochę wypocząć!

Zawsze na początku jestem nieufna. Chociaż pani jest dla mnie właściwie dość uprzejma. Pochwaliła mój sposób zachowania i zachwyciły ją moje referencje. Ciekawe, jaką by minę zrobiła, gdyby się dowiedziała, że prawie wszystkie są fałszywe lub, w najlepszym razie, wystawione z łaski. Ale najbardziej zdumiała ją moja elegancja. Zresztą rzadko się zdarza, żeby któraś z tych bab od pierwszego dnia była niegrzeczna. Co nowe, to dobre. Znana śpiewka. A już nazajutrz wszystko się zmieni – to tez znana śpiewka. Zwłaszcza że pani ma bardzo zimne, bardzo surowe oczy, co nie budzi zaufania – oczy skąpca, drapieżne, podejrzliwe, śledzące jak policja. Nie podobają mi się także jej wąskie, wyschnięte wargi, powleczone jakby białą błonką, ani jej krótki, urywany sposób mówienia, który nawet miłe słowa zamienia w obelgę lub upokorzenie. Gdy rozpytując mnie o to i owo, o moje kwalifikacje lub przeszłość, wpatrywała się we mnie, pewna siebie, podejrzliwa jak celnik, powiedziałam sobie: „Ani chybi jeszcze jedna z tych, co to muszą wszystko mieć pod kluczem, a wieczorem liczą każdą kostkę cukru, każde winogrono i znaczą poziom wina w butelkach”. No i proszę. Niby coś się zmienia, a w kółko to samo.

Zresztą zobaczymy, co będzie dalej, nie trzeba przesądzać sprawy pod wpływem pierwszego wrażenia. Tyle jadaczek już mnie obszczekało, tyle spojrzeń zazierało mi do duszy – więc może wreszcie natrafię pewnego dnia na życzliwe słowa i współczujące spojrzenie? Nadzieja nic nie kosztuje.

Ledwo przyjechałam, oszołomiona czterogodzinną jazdą pociągiem w trzeciej klasie – nawet nie przyszło im do głowy, żeby mi dać coś przegryźć – a pani już zdążyła przegonić mnie po całym domu, od piwnic aż po strych, żebym się od razu wciągnęła w „tryb pracy”. O, nie straciłyśmy, ani ona, ani ja chwili. Ależ ogromny jest ten dom! Ile w nim rzeczy, ile zakamarków!

Ładna historia... Żeby to wszystko utrzymać w należytym porządku, i czterech służących byłoby mało. Poza bardzo obszernym parterem – łączą się z nim w jedną całość dwie małe przybudówki, tworząc na górze taras – dom posiada jeszcze dwa piętra, po których trzeba będzie biegać tam i z powrotem, zważywszy, że pani, stale przesiadująca w saloniku obok jadalni, wpadła na genialny pomysł, żeby umieścić szwalnię, gdzie mam pracować, na samym poddaszu, obok pokoi dla służby. A te szafy w ścianach, te szuflady, a schowki, a sterty różnych różności! Czego tam nie ma... Wszystko, czego dusza zapragnie... Nigdy się w tym chyba nie połapię.

Pani co chwila wskazywała mi jakiś przedmiot i mówiła:

– Na to trzeba bardzo uważać, córeczko. To jest wyjątkowo piękne, córeczko. To wyjątkowa rzadkość, córeczko. To bardzo kosztowne, córeczko.

Czy nie może się zwracać do mnie po imieniu zamiast mówić ciągle: „Moja córeczko to, moja córeczko tamto”, obraźliwie wyniosłym tonem, paraliżującym od razu nawet najlepszą wolę i stwarzającym dystans, nienawiść i niechęć między służbą a państwem? Czyż ja ją nazywam „mamusią”? Inne słowo, które nie schodzi z ust mojej pani, to „bardzo kosztowne”. Ależ to drażni! Wszystko, co do niej należy, nawet drobne przedmiociki za trzy grosze, jest „bardzo kosztowne”. Człowiek nie ma pojęcia, w czym panie domu mogą ulokować swą próżność. Czyż to nie żałosne?... Wyjaśniała mi działanie lampy naftowej, takiej samej zresztą, jak wszystkie zwykłe lampy, i pouczała:

– Wiesz, córeczko, ta lampa kosztuje bardzo drogo i można ją zreperować tylko w Anglii. Chroń jej jak źrenicy oka.

Miałam ochotę odpowiedzieć: „Powiedz no mi, mateczko, czy twój nocnik też jest bardzo kosztowny? I wysyłasz go do Londynu, jak pęknie?”.

Och, nie, doprawdy, jaki one mają tupet, potrafią robić z byle czego ceregiele! A kiedy pomyślę, że robią to wyłącznie po to, żeby nas poniżyć, żeby nam zaimponować...

Dom nie jest wcale aż tak piękny. I doprawdy nie ma powodu, żeby być z niego aż tak dumnym. Z zewnątrz – no, mój Boże... Otoczony wspaniałymi kępami drzew, rozległym trawnikiem i ogrodem, który po łagodnym zboczu sięga rzeki, rzeczywiście wygląda nie byle jak. Ale wewnątrz jest ponury, stary, cały się chwieje i czuć go stęchlizną. Nie rozumiem, jak można tam mieszkać. Po prostu szczurza nora. Drewniane, karkołomne schody o powykrzywianych stopniach, które uginają się i trzeszczą pod stopami, niskie, ciemne korytarze, gdzie zamiast puszystych chodników ułożono źle dopasowane klepki, pomalowane na czerwono i wypastowane, wypastowane... śliskie, śliskie... Postawiono ściany z cienkich, zbyt wyschniętych desek, więc w pokojach dudni jak we wnętrzu skrzypiec. Po prostu prowincjonalna tandeta. Umeblowanie też nie takie jak w Paryżu. We wszystkich pokojach stare mahonie, stare obicia zjedzone przez robactwo, stare, zniszczone i wyblakłe dywaniska, a do tego jakie pokraczne fotele i kanapy! Bez sprężyn, spróchniałe i kulawe. Można sobie na nich plecy poobijać i poranić pośladki. Więc ja – co tak uwielbiam jasne tapety, ogromne, puszyste dywany, na których, podłożywszy stos poduszek, można się jakże rozkosznie wyciągać, piękne, nowoczesne meble, zbytkowne, bogato zdobione i wesołe – tu czuję doprawdy, jak przenika mnie na wskroś ponury smutek otoczenia. Myślę z lękiem, że nigdy nie zdołam się przyzwyczaić do takiego braku wygód i elegancji, do takiej ilości kurzu, nawarstwionego przez lata, do tej potwornej starzyzny.

Również i sama pani nie jest tak ubrana, jak się ubierają kobiety w Paryżu. Brak jej szyku, nie ma zielonego pojęcia, co to wytworny strój. Nie ma, jak to się mówi, smaku. Mimo że wykazuje pewną dbałość o stroje, nie nadąża za modą, jest spóźniona co najmniej o dziesięć lat. A przecież mogłaby być całkiem do rzeczy, gdyby się trochę postarała. Jej główny defekt to brak kobiecości, a to nikogo nie pociąga. Ale ma regularne rysy, ładne, niefarbowane, jasne włosy i piękną cerę... Zbyt świeżą... licho wie, może jej dolega jakaś niedobra, wewnętrzna choroba. Znam ten typ kobiet i nie zmyli mnie blask ich cery. Po wierzchu różowe, a wewnątrz zgniłe, tak, tak. Trzymają się na nogach, poruszają i żyją tylko przy pomocy gorsetów, bandażowania podbrzusza, pesarium i jeszcze wielu innych okropności oraz skomplikowanych mechanizmów. A wcale im to nie przeszkadza mizdrzyć się w towarzystwie. Ależ tak! Te damulki wdzięczą się, flirtują po kątach, wystawiają na pokaz umalowane cielska, wywracają oczami, kręcąc zadkiem, a nadają się tylko do zamarynowania w spirytusie. Zgroza. Nie mogą mężczyźnie ofiarować żadnej przyjemności, zapewniam was, a obsługiwanie ich nie zawsze jest apetyczne.

Może to sprawa jej temperamentu, może jakaś niedyspozycja organizmu, nie wiem, w każdym razie bardzo by mnie u mojej pani zdziwił pociąg do tych rzeczy. W wyrazie jej twarzy, w sztywnych ruchach i braku giętkości ciała nie widać śladów miłosnych nocy, od razu wiadomo, że nigdy nie zawładnęło nią pożądanie, co czyni kobietę uroczą, kapryśną, swobodną... Moja pani zachowała w całej swej postaci coś z dziewicy, ze starej panny, jakąś gorycz i skwaszenie, jakieś wyschnięcie, miała w sobie coś z mumii, a u blondynek to rzadkie. Och, z pewnością nie należała do tych kobiet, które pod wpływem pięknej muzyki, choćby arii z Fausta – ach, ten Faust! – słabną z miłości i omdlewają z rozkoszy w ramionach jakiegoś pięknego samca. Ona? O nie, nigdy! Tego jestem pewna na sto procent. Nie należy też do gatunku bardzo brzydkich kobiet, przeobrażonych jednak przez żar zmysłów przydających im niekiedy blasku, powabu i piękna. Chociaż... nawet taki wygląd, jak mojej pani, nie daje żadnej pewności. Znałam bardziej surowe i odpychające, ich widok nie przywodził na myśl ani miłości, ani pożądania, a przecież niezłe z nich były puszczalskie i przesypiały się Bóg wie ile razy z byle lokajem czy stangretem.

No tak, pani zmusza się, żeby być miła, ale z pewnością nie jest biegła w tych rzeczach, jak inne, które znałam. Mam ją za bardzo złośliwą, bardzo podejrzliwą, bardzo uszczypliwą; to wstrętny charakter i złe serce. Bez przerwy siedzi ludziom na karku i dokucza na wszelkie sposoby: „Czy umiesz robić to? Czy umiesz robić tamto?”. Albo znowu: „Czy nie leci ci wszystko z rąk? Czy jesteś staranna? Czy o niczym nie zapominasz? Czy umiesz utrzymać porządek?”. I tak bez końca. I jeszcze: „Czy jesteś bardzo czysta? Bo jeśli chodzi o czystość, to ja mam duże wymagania... Darowuję wiele rzeczy, ale na punkcie czystości jestem nieugięta”. Za kogo ona mnie bierze? Za prostą dziewuchę od krów, za zwykłą chłopkę, za kuchtę z prowincji? Czystość! Och, znam już na pamięć tę śpiewkę! Każda mówi to samo... a nierzadko, gdy im się przyjrzeć z bliska... zajrzeć pod spódnicę, pogrzebać w bieliźnie... Cóż to za brudasy! Czasem aż mdło się robi z obrzydzenia.

Także czystość mojej pani nie budzi we mnie zaufania. Kiedy pokazywała mi swój pokój kąpielowy, nie zauważyłam ani bidetu, ani wanny, w ogóle ani jednej z tych rzeczy, co są potrzebne prawdziwie schludnej kobiecie, dbałej o czystość nie tylko na pokaz. Bo najbardziej świadczą o kobiecie przede wszystkim drobiazgi, różne flakony, przybory, pachnące przedmioty, w których tak lubią się grzebać. Chciałabym jak najprędzej zobaczyć panią nago – nieźle się przy tym ubawię. To dopiero musi być piękny widok...

Wieczorem, kiedy nakrywałam do stołu, pan wszedł do jadalni. Wracał z polowania. Pan jest bardzo wysoki, szeroki w barach, ma czarny, gęsty wąs, matową skórę. Jego maniery są ciężkawe i trochę nieporadne, ale sprawia wrażenie dobrodusznego człowieka. Oczywiście nie jest geniuszem, jak pan Jules Lemaître, któremu tyle razy usługiwałam na ulicy Krzysztofa Kolumba, ani elegant, jak pan de Janze... ech, z niego to był mężczyzna! Lecz jest miły. A jego gęste, kręcone włosy, byczy kark, łydki zapaśnika, mięsiste wargi, czerwone i uśmiechnięte, świadczą o sile i dobrym samopoczuciu. Coś mi się zdaje, że on jest łasy na te rzeczy. Domyśliłam się tego od razu z jego rozedrganych, węszących, zmysłowych nozdrzy i błyszczących oczu, łagodnych, ale i filuternych. Chyba nigdy jeszcze nie widziałam u żadnego mężczyzny tak gęstych brwi i tak owłosionych rąk, to aż nieprzyzwoite. Niezły samiec musi siedzieć w tym ojczulku! Jak większość mężczyzn o słabej inteligencji i mocnych mięśniach, jest bardzo nieśmiały.

Wpatrywał się we mnie z dziwnym wyrazem twarzy, miał minę zaskoczoną, ale zadowoloną i życzliwą. Lekko łobuzerską, lecz bez śladu brutalności! choć widać było, że rozbiera mnie wzrokiem. Pewnie nie jest przyzwyczajony do takich jak ja pokojówek, był wyraźnie zaskoczony, od pierwszej chwili zrobiłam na nim duże wrażenie. Odezwał się, trochę zakłopotany:

– A więc to ty jesteś tą nową panną służącą?

Wypięłam piersi, spuściłam wzrok, a potem, skromna i przekorna zarazem, odpowiedziałam słodziutkim głosem:

– Tak, proszę pana, to właśnie ja.

Wtedy wystękał:

– A zatem przyjechałaś? Bardzo dobrze, bardzo dobrze...

Chciał, by rozmowa jeszcze trwała, namyślał się, co by tu powiedzieć, ale nie będąc ani rozmownym, ani rozgarniętym, nie umiał znaleźć dalszych słów. Bardzo mnie bawiło to jego zmieszanie. Po krótkim milczeniu wybąkał:

– A więc, przyjechałaś z Paryża?

– Tak, proszę pana.

– To bardzo dobrze... to bardzo dobrze...

Nabrał odwagi:

– Jak ci na imię?

– Celestyna, proszę pana.

Zatarł ręce, jakby chciał zyskać na czasie, i podjął:

– Celestyna! O, ho, ho! Bardzo dobrze. Dalibóg, rzadkie imię... piękne imię... Oby tylko pani nie chciała ci go zmienić... Ma taką manię...

Odpowiedziałam godnie i potulnie:

– Będzie tak, jak pani zażąda.

– Oczywiście, oczywiście, ale to ładne imię...

Mało brakowało, a wybuchnęłabym śmiechem. Pan zaczął chodzić po jadalni, a potem nagle usiadł na krześle, wyciągnął nogi i rzucając mi przepraszające spojrzenie, spytał niemal błagalnym głosem:

– Celestyno... ja zawsze będę cię nazywał Celestyną... Pomożesz mi ściągnąć buty? Ale nie sprawi ci to kłopotu?

– Oczywiście, że nie. Żadnego, proszę pana.

– Bo widzisz, te przeklęte buty... bardzo trudno je... Źle schodzą.

Uklękłam przed nim, dbając przy tym, aby wypadło to zręcznie, swobodnie, a nawet zalotnie. Gdy tak pomagałam mu ściągać przemoczone, zabłocone buty, poczułam, że wdycha nozdrzami zapach moich perfum, a jednocześnie dostrzegłam jego wzrok, który z rosnącym zaciekawieniem przesuwał się po rąbku mojego stanika i rysującym się pod suknią ciele. Nagle szepnął:

– O, do licha!... Tęgo... pięknie pachniesz, Celestyno!

Nie podnosząc w górę oczu, zrobiłam naiwną minę.

– Ja, proszę pana?

– No pewnie, że ty, przecież nie moje nogi.

– Och, proszę pana!

W tym „Och, proszę pana” brałam jednocześnie w obronę jego nogi i udzielałam przyjacielskiej reprymendy, tak przyjacielskiej, że niemal zachęcała do poufałości. Czy zrozumiał? Myślę, że tak. Bo znowu, z jeszcze większym zapałem, a nawet pożądliwym drżeniem w głosie, powtórzył:

– Celestyno, pachniesz okrutnie pięknie, okrutnie pięknie.

No, więc jednak ojczulek nabiera śmiałości. Umilkłam, udając taką, co to się lekko gorszy, gdy na nią nastawać. Pan się zmieszał, bo jest nieśmiały i nie zna się na kobiecych sztuczkach. Pewnie zdjął go strach, że się posunął za daleko, i szybko zmienił temat:

– Już się tu zadomowiłaś, Celestyno?

Też mi pytanie! Czy się zadomowiłam? Przyjechałam akurat trzy godziny temu. Przygryzłam wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Trzymają się go żarty, poczciwiny... i naprawdę jest przygłupi.

Ale to mi nie przeszkadza. Spodobał mi się. Nawet w swojej wulgarności ujawnia jakąś siłę... bije od niego odór samca... przenikająca, ciepła dzikość... i to mnie bierze.

Gdy buty zostały już zdjęte, ja z kolei, chcąc utrzymać dobre wrażenie, jakie wywarłam, zadałam mu pytanie:

– Widzę, że pan jest myśliwym... Czy dziś polowanie się udało?

– Jeszcze nigdy niczego nie upolowałem, Celestyno – odpowiedział, potrząsając głową. – Ja tylko chodzę... spaceruję... żeby nie siedzieć w domu, bo tak się tu nudzę...

– O, pan się tutaj nudzi?

Po krótkiej chwili milczenia sprostował szarmancko:

– To znaczy... nudziłem się... Bo teraz... nareszcie... no, widzisz...

A potem z głupawym, wzruszającym uśmiechem:

– Celestyno?

– Tak, proszę pana.

– Zechcesz mi podać ranne pantofle? Przepraszam cię...

– Ależ, proszę pana, to przecież należy do moich obowiązków...

– Niby tak... no, niech tam... Są pod schodami, w schowku na lewo.

Myślę, że ten da mi wszystko, czego tylko zechcę. Nie jest sprytny, sam z punktu oddaje się w ręce. Można nim kierować jak małym dzieckiem.

Kolacja, mało wystawna, złożona z wczorajszych resztek, minęła spokojnie, prawie w milczeniu. Pan jadł łapczywie, a pani ponuro grzebała w talerzach, z kwaśną i pogardliwą miną. Głównie przełykała jakieś pastylki, syropy, krople, pigułki – całą aptekę, którą przed każdym posiłkiem należy starannie ułożyć na stole, obok jej nakrycia. Rozmawiali ze sobą bardzo mało, i to wyłącznie o miejscowych ludziach i sprawach, co niewiele mnie obchodzi. Zrozumiałam jedno: państwo przyjmują u siebie rzadko. Zresztą było widać, że myślą nie o tym, o czym mówią. Obserwowali mnie z zaciekawieniem, każde na swój sposób, każde wedle własnych intencji. Pani patrzyła surowo i kostycznie, nieomal wzgardliwa, z wzrastającą niechęcią; pewnie już obmyślała wszystkie paskudne kawały, jakie miała zamiar mi spłatać. Pan, nie podnosząc oczu, mrugał do mnie bardzo znacząco i dziwnie wpatrywał się w moje ręce, starając się to robić ukradkiem. Sama naprawdę nie wiem, co w moich rękach jest tak podniecającego dla mężczyzn?... Udawałam, że w ogóle nie dostrzegam jego manewrów. Krążyłam wokół stołu, godna, opanowana, zręczna... i na dystans. Och, gdybyż mogli zajrzeć do mej duszy i pojąć, co się dzieje w moim sercu, tak jak ja już zdążyłam pojąć, co z nich za typy!

Uwielbiam podawać do stołu. Wtedy najłatwiej przyłapać naszych państwa na plugastwie i niskich instynktach, które tkwią w ich naturze. Z początku są ostrożni, pilnują siebie nawzajem, ale powoli zaczynają się obnażać, pokazywać, jacy są naprawdę bez szminki i osłonek; zapominają, że tuż obok jest ktoś, kto krąży, kto słucha, kto notuje ich ułomności, duchowe garby, skrywane blizny, słowem: wszelką nikczemność i haniebne zamysły, co lęgną się w szacownych mózgach porządnych ludzi. Gromadzić dowody, sortować je, opatrywać etykietami, w oczekiwaniu. na dzień porachunku, kiedy uczyni się z nich potężną broń – to wielka radość dla ludzi naszego zawodu i najbardziej wyrafinowany odwet za upokorzenia.

W czasie tego pierwszego zetknięcia nie mogłam wyrobić sobie jasnego i dokładnego obrazu moich nowych chlebodawców. Ale wyczułam, że w tym małżeństwie coś nie gra, że pan jest w domu niczym, a pani wszystkim, i że pan drży przed panią jak małe dziecko. Och, z pewnością nie jest mu do śmiechu, biedakowi. Z pewnością wszystko to widzi, słyszy i przeżywa. Przypuszczam, że nieźle się tu jeszcze ubawię. Przy deserze pani, która przez całą kolację wciągała nosem zapach moich rąk, ramion i stanika, odezwała się stanowczym, ostrym głosem:

– Nie lubię, jak ktoś się perfumuje.

A ponieważ milczałam, udając, iż nie pojęłam, do kogo się to odnosi, dodała:

– Słyszałaś, Celestyno?

– Tak jest, proszę pani, będzie tak, jak pani sobie życzy.

I spojrzałam ukradkiem na pana, który tak lubi ładne zapachy, no, w każdym razie mój zapach. Trzymając łokcie na stole, siedział na pozór obojętny i śledził wzrokiem jakąś spóźnioną osę, która wirowała nad paterą z owocami, ale w istocie był upokorzony i zmartwiony. Potem znowu zapanowała ponura cisza. Zmrok począł ogarniać jadalnię i jakiś nieopisany smutek, trudny do wyrażenia ciężar zawisł nad głowami tych dwojga ludzi. Po co oni w ogóle żyją i co robią na tej ziemi?

– Lampa, Celestyno!

W tej ciszy i mroku głos mojej pani zabrzmiał jeszcze ostrzej. Aż podskoczyłam na jego dźwięk...

– Przecież widzisz, że jest już noc. Nie życzę sobie przypominać ci za każdym razem o lampie. Żeby mi się to nie powtórzyło, zrozumiałaś?

Zapalając lampę, tę samą, co to można ją naprawić tylko w Anglii, miałam ochotę krzyknąć do biednego pana: „Zaczekaj tylko trochę, ojczulku, i nic się nie bój... Będziesz miał do syta tych perfum, które tak lubisz i których ci brak... Będziesz je wchłaniał z moich włosów, ust, szyi, z całego ciała, obiecuję ci to. Jeszcze nie raz pokażemy tej cholerze. Zapewniam cię”.

Chciałam, by to nieme wyznanie stało się widoczne, więc stawiając lampę na stole, otarłam się lekko o pana ramię, a potem szybko cofnęłam.

W kuchni też niewesoło. Oprócz mnie jest tylko dwoje służby – kucharka, która stale gada, i ogrodnik-stangret w jednej osobie. Ten znowu nie odzywa się ani słowem. Kucharce na imię Marianna, ogrodnikowi-stangretowi – Józef. Para tępych wieśniaków. Na takich też i wyglądają. Ona jest gruba, nalana, sflaczała, zwalista. Jej szyja wylewa się potrójnym podbródkiem z tak usmolonej chustki, jakby wycierała nią garnki; obwisłe, potężne cycki wyłażą z bawełnianego kaftana, poplamionego tłuszczem, przykrótka zaś spódnica odsłania grube kostki i szerokie stopy w szarych, wełnianych skarpetkach. On ma na sobie koszulę, roboczy fartuch i saboty, jest wygolony, chudy, nerwowy, po wargach przebiega mu brzydki grymas, wykrzywiając twarz od ucha do ucha, chodzi skradającym się krokiem, ma zagadkowe ruchy kleryka. No, proszę, – oto jakich mam kolegów.

W tym domu nie ma osobnej jadalni dla służby. Jadamy w kuchni, na tym samym stole, na którym kucharka przez cały dzień pitrasi jakieś paskudztwa, kraje mięso, patroszy ryby, czyści jarzyny. Serio. To po prostu nie uchodzi. Rozpalona blacha nagrzewa się i w izbie jest bardzo duszno. W powietrzu unoszą się zapachy starego tłuszczu, zjełczałych sosów i pamiętającej zamierzchłe czasy frytury. A gdy my już jemy, wtedy gotuje się żarcie dla psów, z żelaznego saganka dobywa się cuchnąca para, drapie w gardle i zmusza do kaszlu. Rzygać się chce. Lepiej traktuje się więźniów i psy w psiarni.

Dali nam boczek z kapustą i śmierdzący ser, a do picia – kwaśny jabłecznik. I to wszystko. Jemy na glinianych talerzach o popękanej polewie, czuć je fryturą, aluminiowe widelce uzupełniają tę śliczną zastawę.

Ponieważ jestem w tym domu od niedawna, nie chciałam zaczynać od skarg. Ale też nie chciałam tego jeść. Och, za nic! Żeby sobie jeszcze bardziej popsuć żołądek? Dziękuję.

– Dlaczego nic nie jesz? – zwróciła się do mnie kucharka.

– Nie jestem głodna.

Powiedziałam to zdanie tonem pełnym godności. Wówczas Marianna mruknęła:

– A może panienka życzy sobie trufli?

Odparłam bez złości, ale uszczypliwie i wyniośle:

– A wiesz, ja już jadłam trufle. Nie każdy tutaj może to o sobie powiedzieć.

To jej zamknęło buzię.

Ogrodnik-stangret przez cały czas napychał sobie gębę wielkimi kawałami boczku i przyglądał mi się ukradkiem. Nie wiem, czemu jego wzrok krępował mnie, a milczenie napełniało niepokojem. Choć nie jest już młody, byłam zdumiona zwinnością i sprężystością jego ruchów... Ciało ma giętkie jak wąż. Potrafię go już teraz dokładnie opisać. Twarde jak szczecina, szpakowate włosy, niskie czoło, skośne oczy, wydatne kości policzkowe, szeroka i mocna szczęka, długa, mięsista, wygięta ku górze broda – wszystko to razem wzięte świadczy o gwałtownej naturze. Ale jakiej dokładnie – nie umiem określić. Niedołęga? Kanalia? Nie wiem. To jednak ciekawe, że ten mężczyzna aż tak zawładnął moimi myślami. Z czasem ta obsesja osłabnie i minie. Zdaję sobie sprawę, że to nic więcej jak jeden z tysięcznych wybryków mojej egzaltowanej, romantycznej wyobraźni, która wszystko wyolbrzymia, bądź upiększając, bądź oszpecając ludzi i rzeczy. I właśnie ta wyobraźnia sprawia, że widzę w Józefie jakąś istotę wyższą, a nie głupiego gbura, tępego, nieokrzesanego prostaka, jakim jest w rzeczywistości.

Pod koniec kolacji Józef, milcząc nadal, wyciągnął z kieszeni fartucha gazetę „Wolne Słowo” i z uwagą zabrał się do czytania, a Marianna, po wypiciu dwóch pełnych karafek jabłecznika, rozkleiła się trochę i zrobiła bardziej łaskawa. Rozparła się na krześle, podwinięte rękawy odsłaniały jej nagie ręce, czepek przekrzywił się na potarganych włosach. Zaczęła mnie wypytywać, skąd pochodzę, gdzie służyłam, czy trafiały mi się dobre miejsca, czy jestem przeciwko Żydom? Jakiś czas gawędziła przyjaźnie. Potem przyszła kolej na mnie, chciałam z niej wyciągnąć nieco wiadomości o tym domu: czy często przyjmują gości i co to są za goście, czy pan interesuje się pokojówkami, czy pani ma kochanka?

No i proszę. Trzeba było widzieć jej minę i twarz Józefa, który przerwał lekturę, gdy tylko padły pierwsze pytania. Jacy byli zgorszeni i jacy śmieszni! Nie zdajemy sobie sprawy, do jakiego stopnia ludzie na prowincji są zacofani. Niczego nie widzą, niczego nie wiedzą, niczego nie rozumieją, najzwyklejsze słowa wprawiają ich w osłupienie. A przy tym nie mogłam odpędzić od siebie myśli, że właśnie on, taki niezguła i taki nadęty, i ona, taka rozmamłana i cnotliwa, sypiają ze sobą. Choć może nie. Trzeba już być w wielkiej potrzebie, żeby sobie zafundować takiego typa.

– Od razu widać, że przyjechałaś z Paryża – skarciła mnie kwaśno kucharka.

Józef, potakując ruchem głowy, dorzucił krótko:

– Z pewnością.

I zabrał się znowu do czytania „Wolnego Słowa”. Marianna podniosła się z trudem i zdjęła saganek z ognia. Nie rozmawialiśmy więcej.

Wtedy pomyślałam o poprzednim miejscu i o panu Janie, tamtejszym lokaju. Och, jakiż to był wytworny mężczyzna – nosił długie, czarne bokobrody i miał jasną cerę, wypielęgnowaną jak u kobiety. Przy tym – piękny chłopak, wesoły, miły, delikatny, a jaki zabawny! Wieczorami czytywał nam pisma humorystyczne, opowiadał różne hultajskie, wzruszające przygody, wtajemniczał w listy pana domu. A dziś – Boże mój, co za zmiana! Jak do tego doszło, że osiadłam tu, wśród takich ludzi, z dala od wszystkiego, co kocham?

Chce mi się po prostu płakać.

Kreślę te linijki w moim pokoju, brudnej izdebce na poddaszu, do której wdziera się byle wiatr, zimowy chłód czy letni upał. Poza lichym żelaznym łóżkiem i lichą szafą z surowego drzewa, która się nie domyka i w której brak miejsca na moje rzeczy – nie ma żadnych innych mebli. Za całe oświetlenie – jedna świeczka, co kopci i skapuje na mosiężny lichtarz. Serce się ściska. Jeśli zechcę dalej pisać ten dziennik, poczytać którąś z przywiezionych powieści czy powróżyć sobie z kart, będę zmuszona sama kupować świece, gdyż świece należące do pani – „figa z makiem”, jak mawiał pan Jan – wszystkie są pod kluczem.

Jutro postaram się tu trochę urządzić. Nad łóżkiem przybiję mały krucyfiks z pozłacanego mosiądzu, na kominku ustawię porcelanową figurkę Przenajświętszej Panienki, a obok różne pudełeczka, drobiazgi i fotografię pana Jana. Może w ten sposób uda mi się wprowadzić do tej izdebki jakiś promyk ciepła i radości.

Pokój Marianny sąsiaduje z moim. Dzieli nas cienka ścianka i słychać wszystko, co się tam dzieje. Myślałam, że Józef, który sypia obok stajni, przyjdzie do niej. Ale nie. Marianna długo łaziła po pokoju, kasłała, pluła, szurała krzesłami, obijała się o jakieś meble. Teraz chrapie. Pewnie robią to za dnia.

Gdzieś daleko, na wsi, szczeka pies. Jest już prawie druga w nocy, świeca dogasa. Ja także powinnam się już położyć. Ale czuję, że nie będę mogła zasnąć.

Och, ja się zestarzeję w tej budzie! Nie, co to, to nie.

II

15 września

Nie wymieniłam dotąd ani razu nazwiska moich chlebodawców. Brzmi ośmieszająco i komicznie: pan i pani Lanlaire[1]. Domyślacie się już z pewnością, ile to nazwisko nastręcza okazji do wybornych dowcipów, po prostu samo je prowokuje. Co zaś do imion, to kto wie, czy nie są jeszcze śmieszniejsze od samego nazwiska i, jeśli tak można powiedzieć, uzupełniają je. Pan ma na imię Izydor, a pani – Eufrozyna. Litości!

Kramarka – wstąpiłam do niej po jedwabne nici – użyczyła mi sporo wiadomości o domu, w którym teraz służę. Ładne rzeczy, no, no! Lecz gwoli sprawiedliwości muszę powiedzieć, że jeszcze nigdy w życiu nie spotkałam tak wstrętnej i tak gadatliwej baby. Ale jeśli osoba, u której moi państwo kupują, tak się o nich wyraża, to co dopiero wygadują inni, którzy nie są ich dostawcami? Ostre języki mają na prowincji, nie ma co!

Ojciec mojego pana był fabrykantem sukna i bankierem w Louviers. Ogłosił plajtę, która zrujnowała wszystkich drobnych posiadaczy w okolicy. Został skazany na dziesięć lat więzienia – wyrok bardzo łagodny, jeśli zważyć fałszerstwa, naciągania, kradzieże i inne przestępstwa, które popełnił. Umarł w trakcie odsiadywania kary. A że był zapobiegliwy, więc uciułał sobie i ulokował w bezpiecznym miejscu chyba ze czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków. Wyłudził je od swych wierzycieli, których potem zrujnował. Te pieniądze to obecnie cały majątek mojego pana. No, proszę. W taki sposób to żadna sztuka zostać bogaczem.

Ojciec pani był jeszcze gorszym człowiekiem, choć nigdy nie skazano go na więzienie i umarł otoczony szacunkiem uczciwych ludzi. Trudnił się handlem żywym towarem. Kramarka objaśniła mnie, że za Napoleona III nie wszyscy musieli odsługiwać wojsko. Młodzi, bogaci ludzie, na których „padł los”, mieli prawo „wykupić się ze służby”. Zwracali się więc do jakiejś agencji lub prywatnej osoby, która za sumę od tysiąca do dwóch tysięcy franków, w zależności od ryzyka wojny w danym momencie, wynajdywała nieszczęśnika, co godził się iść za nich na siedem lat do pułku, a w razie wojny – zginąć za nich. Więc handlowano we Francji białymi, tak jak w Afryce handluje się Murzynami? Więc istniały targi, na których kupowano ludzi jak bydło i oddawano do okrutnej rzeźni? Niezbyt mnie to zdziwiło. A dziś? Czy dziś nie ma już takich targów? Jest ich jeszcze więcej. Bo czymże innym są biura pośrednictwa pracy i domy publiczne, jeśli nie handlem niewolnikami, jatką z ludzkim mięsem?

Wedle słów kramarki, był to handel bardzo intratny i ojciec pani, który działał w całym kraju, wykazał ogromną zręczność, zagarniając i odkładając do własnej kieszeni większą część okupów. Umarł akurat dziesięć lat temu. Do samej śmierci był burmistrzem Mesnil-Roy, zastępcą sędziego pokoju, radcą generalnym, prezesem fabryki, skarbnikiem towarzystwa dobroczynności, kawalerem orderów; oprócz tego domu, który zresztą kupił za bezcen, zostawił w spadku milion dwieście tysięcy franków, z czego sześćset tysięcy przypadło pani, bo ma ona jeszcze brata, ale zszedł na złą drogę, nie wiadomo, co się z nim dzieje. No i co wy na to? Czy to są czyste pieniądze, jeśli w ogóle takie istnieją? I czy nie jest podobnie z ich posiadaczami? Ja nie mam co do tego żadnych wątpliwości, bo stykałam się tylko z brudnymi pieniędzmi i złymi bogaczami.

Lanlaire’owie posiadają więc ponad milion franków – czy nie budzi to w was obrzydzenia? I bezustannie oszczędzają, wydając z trudem zaledwie jedną trzecią procentów od kapitału. Skąpią na wszystkim, na innych i na sobie, targują się z drapieżną chciwością przy każdym rachunku, wypierają się danego słowa, dotrzymują tylko umów na piśmie, i to z własnoręczną sygnaturą, trzeba ich mieć ciągle na oku, nie stwarzać najmniejszego powodu do reklamacji. Bo zaraz z tego skorzystają i nie zapłacą, zwłaszcza drobnym dostawcom, których nie stać na koszta procesu, i biedakom, za którymi nikt się nie ujmie. Oczywiście nie ma mowy o żadnych datkach, tylko na kościół ofiarowują coś od czasu do czasu, bo straszni z nich dewoci. Natomiast biedni mogą zdychać z głodu, jęczeć i błagać pod drzwiami Opatówki. Drzwi nigdy się nie otworzą.

– Myślę, że są zdolni zwędzić coś nawet z torby żebraka – powiedziała kramarka. – Zrobiliby to bez żadnych wyrzutów sumienia, z wielką rozkoszą.

Potem dorzuciła jeszcze jeden przerażający fakt:

– My tu wszyscy ciężko zarabiamy na życie, ale kiedy mamy zanieść do kościoła chleb, który ksiądz, poświęciwszy uprzednio, rozdaje wiernym w czasie mszy, to zawsze kupujemy białe bułeczki. To należy do dobrych obyczajów i mamy na tym punkcie swoją ambicję. A co oni przynoszą, te wstrętne sknery? Zwykły chleb, nawet nie ten lepszy. Taki najzwyklejszy, jaki jadają robotnicy. Nie wstyd im, bogaczom? Żona bednarza, ta Paumier, usłyszała kiedyś, co pani Lanlaire odpowiedziała księdzu, gdy ten delikatnie zganił ją za ohydne skąpstwo. „Ależ proszę księdza proboszcza, przecież tym ludziom nie trzeba nic lepszego!”