Dziennik 1949-1956 - Sandor Marai - ebook + książka

Dziennik 1949-1956 ebook

Marai Sandor

4,9
50,93 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom (tom pierwszy 2016 r.) bardzo rozszerzonego wyboru dzienników Sándora Máraiego (1900–1989), jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy węgierskich.

Pisanie dziennika autor Wyznań patrycjusza rozpoczął w 1943 roku i kontynuował aż do samobójczej śmierci w 1989. W „Czytelniku” ukazał się dotychczas jednotomowy wybór z tego niezwykle obszernego diariusza. Publikowany obecnie tom, obejmujący lata 1949–1956, stanowi drugą część nowej, pięciotomowej edycji.

Dziennik Máraiego to dzieło intelektualisty, który w swoich notatkach zawarł refleksję nad światem, przemyślenia z lektur, ocenę socjologiczną i moralną współczesnych społeczeństw, namysł nad kondycją ludzką. Głębia myśli, bezwarunkowa uczciwość w ocenianiu otoczenia i siebie samego, błyskotliwość sformułowań, ironia i finezyjny dowcip – wszystko to nie pozwala oderwać się od lektury tej niezwykłej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 619

Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sándor Márai

Dziennik 1949-1956

Wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie

Teresa Worowska

Czytelnik

Warszawa 2017

1949

Po południu wysoko na skale Capo. Szesnaście stopni ciepła, przed wyjściem z domu spojrzałem na termometr. Pierwszego dnia roku widziałem dzieci biegające boso za piłką po plaży, a kiedy piłka wpadała do wody, wbiegały po nią.

Moje życie w ostatnich czasach ułożyło się dość szczególnie, ale coraz wyraźniej widzę – a tego dziwnego pierwszego dnia roku jaśniej niż kiedy indziej – że dzięki tej zmianie nie tylko wiele straciłem, ale też wiele otrzymałem od życia, cokolwiek miałoby jeszcze nastąpić.

W kraju od lat już tylko wegetowałem. Teraz warunki wegetacji są mgliste, ale żyję. A z tego życia któregoś dnia może wyrosnąć owoc, praca, twórczość. Nie jestem człowiekiem małej wiary.

Muszę surowiej traktować ten dziennik, bo wciąga mnie i pochłania wszystko inne; od lat to moja jedyna ucieczka, ale czasem sądzę, że uciekam do niego nie tylko przed światem, ale również przed pracą.

Znów w Sorrento. Jadę tam drugiego dnia roku, tym razem pociągiem, niemal w upał. Ale kiedy pociąg wjeżdża do Sorrento, ciepły płaszcz się przydaje. Ogni giorno quattro stagioni: w Neapolu i okolicach każdego dnia można przeżyć kilka pór roku. Tę podróż zainspirowała lektura, dawniejszy zapisek w moim dzienniku; kiedy czytałem Tassa, zastanowiło mnie, co mogło skłonić Goethego, ażeby, posłużywszy się postacią Tassa, odpowiadać na te wszystkie stawiane sobie pytania. Ostatni raz byłem tu przed tygodniem, przypłynąłem statkiem podczas dużej wichury. Teraz pejzaż ukazuje milsze oblicze. Circumvesuviana pędzi wzdłuż muru, za którym u stóp wulkanu leżą małe miasteczka. Portici, Pugliano (tu dziś, w dzień świąteczny, przed budynkiem stacji kolejowej według wielowiekowych zasad perskiego rytuału odbywa się targ, barwny i lepki uliczny targ, gdzie mnóstwo kradzionych rzeczy, amerykańskie i angielskie koszule, wojskowe kurtki), Torre del Greco, Torre Annunziata, wszystkie przycupnęły w cieniu ognia i lawy, czasami bywają niszczone jak Pompeje i Herkulanum, ale potem odradzają się na tym kirze i całunie z lawy. Człowiek jest upartą istotą; kocha swój los, nawet jeśli jest nim lawa.

Dalej, za długimi tunelami i cudownym wiaduktem, przy Piano di Sorrento krajobraz robi się patetyczny, wyniosły i spokojny. Przypomina mi się, że przyjeżdżał tu na wypoczynek przybrany ojciec Marka Aureliusza, Antoninus Pius. Wokół Meta di Sorrento nakryte rogożą gaje pomarańczowe dojrzały już do zbioru.

Sorrento leży na stoku wzgórza w wytwornych kolorach szarości i bladej zieleni. Pewnie nieprzypadkowo Tasso właśnie stąd się wywodził. Pejzaż jest bukoliczny, elegancki, do dziś z kamieni odzywa się duch cinquecento, choć wszystko, co stworzył ten wiek, obróciło się już w ruinę. Marmurowy pomnik Tassa stoi sobie swojsko na środku rynku: jakby cała okolica, całe otoczenie czule obejmowały tę szlachetnie szaloną postać. Konstrukcja duchowa spotkała się tu z walorami krajobrazu, tak narodził się Tasso.

Jem spaghetti w jednej z oszklonych pomarańczarni. Kelner podaje mi owoc prosto z drzewa, wraz z gałązką i liśćmi.

Po obiedzie idę na wschód, ku skalistemu przyczółkowi półwyspu. Tu krajobraz ukazuje już zupełnie inną twarz, inną od tej, którą każdego dnia oglądam z Posillipo: Capri widoczne z bardzo bliska, dalej Wezuwiusz i małe miasteczka przycupnięte wzdłuż linii neapolitańskiego golfu, ogromny port Castellammare. Fryderyk II miał swoje przyczyny, by budować tu tak gorliwie! Linia wielkiej zatoki jest grecka, niezrównana, widoczna tylko tu – ta łagodność i wielkość, pełen godności i naturalny rytm linii rzeczywiście przypomina pulsowanie wersów Odysei. Jak pomnik Tassa, tak i epos wyrósł z tego krajobrazu.

W Castellammare do wagonu kolejowego wsiada młody marynarz. Chłopak, którego na stacji żarliwie obejmowali i całowali krewniacy, dźwiga zamykaną na kłódkę skrzynkę okrętową. Co takiego może być w tej skrzyni? Zwyczajne rekwizyty codzienności młodego Włocha, obrazek z Matką Bożą, fotografia di mamma, prezerwatywy, dwie pary gaci, koszula, pocerowane skarpety, kromka panettone1, bo to przecież Nowy Rok. Buty wyglansował do błysku, marynarskie ubranie, i to codzienne, i to odświętne, wyprasowano mu na drogę… A teraz jedzie zaciągnąć się na statek, na któryś z ocalałych statków włoskich, by rozpocząć na nim służbę gdzieś pomiędzy Ameryką Południową a Neapolem. Jest dobroduszny, zamknięty w sobie i zakłopotany. „Marynarz wypływa w morze…” – ten pierwszy wers bardzo dawnej ballady kryje wieczną prawdę. To zawsze taki piękny widok, gdy młody człowiek wyrusza z dusznych pieleszy domowych w przewianą wiatrami nieskończoność świata.

Melodyjność neapolitańskiego dialektu jest ochrypła i lubieżna. Tak śpiewnie odzywa się głęboko skrywana namiętność, słodkie, przyzywające, chrypliwe, zduszone, omdlewające pragnienie i monotonne, stałe napięcie. Tak zwracają się do siebie w tramwaju, z tym sensualnym, oleistym przyjękiem zachwala swój towar uliczny sprzedawca ryb i warzyw, tak rozmawiają urzędnicy na poczcie. To chrypliwe, lubieżne brzmienie przenika całą ich istotę, wychodzi z głębi, tak są nastrojone ich dusze i ciała.

Lajos nie rozumie, dlaczego z takim przestrachem reaguję na każdego gościa, czy to Włocha, czy Amerykanina, czy Węgra; ale nie rozumie i zrozumieć nie może tego nikt, kto nie z naszego rodu, że pisanie to rytuał wymagający głębszej i bardziej bezwarunkowej samotności niż klasztorna. Potrafię stworzyć coś ludzkiego tylko wówczas, gdy pozostaję z daleka od ludzi.

Im dłużej żyję, piszę i czytam, tym mocniej doświadczam, że p o m y s ł nigdy nie jest tak ciekawy, jak jego wykonanie, realizacja.

I nie rozumieją, że ta samotność nie jest „pychą”, lecz ostateczną, najgłębszą pokorą.

Rankiem piechotą do Bagnoli, stamtąd tramwajem do Pozzuoli. Siąpi. Idę brzegiem morza, południowe miasto ukazuje się teraz w brudnych, codziennych łachach. To był w starożytności jeden z najważniejszych ośrodków ożywionego handlu z Egiptem, mieszkali tu Cycero i inne sławy; do dziś można obejrzeć ruiny willi złotoustego mówcy i cynicznego światowca.

Pozzuoli leży w magicznej zatoce, a cała ta okolica jest po dziś dzień tak ważna, że miasto zachowało swoją szacowną pozycję. Siedziba biskupstwa, piękne budynki. A jednak Pozzuoli nie należy już do Europy. To już całkowicie Południe, mogłoby się znajdować w okolicach Tunisu, tylko kolor skóry odróżnia tutejszych ludzi od Afrykańczyków. Życie też jest całkowicie afrykańskie. W południe dnia powszedniego dzieci roją się w kurzu ulicy jak muchy na targowisku. Kobiety siedzą przed domami wśród brudu i gawędzą.

Idę do amfiteatru i porządnie go sobie oglądam. Nie był to duży teatr, na widowni mogło się pomieścić około trzech tysięcy osób; dla Nerona zbudowano lożę wspartą na kolumnach z czarnego marmuru, on też tu występował, obok gladiatorów; budowla zachowała się w dobrym stanie i daje doskonałą możliwość odkrycia działania i struktury starożytnego amfiteatru. Na arenie urządzano również atrakcje wodne, widać konstrukcję akweduktu i kanału odpływu wody. Gladiatorów i dzikie zwierzęta trzymano w podziemnych klatkach, podobnie jak ofiary.

Wspinam się na najwyższy rząd ławek, zapalam papierosa i przyglądam się temu dziwnemu obrazowi. Okrucieństwo, tajemnica człowieka. Dlaczego człowiek jest okrutny, dlaczego buduje dla swoich ofiar cyrki, od czego chce się uwolnić lub co chce załatwić poprzez okrucieństwo?

Święty Paweł siedział tu przez siedem dni i rozmyślał nad tym. A potem ruszył do Rzymu i ogłosił, że wszyscy ludzie są jednej rangi. To nieprawda; ale wystarczyło, że ktoś to wypowiedział i świat się rozpadł.

I co tu ma dalej być? Przerażający obraz zatytułowany „Jak wyżyć?” nie wydaje się tak straszny pod niebem neapolitańskim, jak gdzie indziej – choć w życiu wzbudza ten sam lęk; w tym mieście mieszka milion ludzi i większość nie wie, w ogóle nie wie, z czego naprawdę żyje… Tak czy owak wyżyjemy tu i my, skubiąc niczym ptaki czy żebracy. Kiedy wyjeżdżałem z kraju, w duchu popędzałem dni i tygodnie, popędzałem czas, zmierzając ku niewiadomemu celowi, „zmianie”, „rozwiązaniu” – a teraz żyję według zupełnie innego rytmu, wolniej, ospalej, chciałbym przytrzymać czas, jakbym czuł i wiedział, że nie warto się spieszyć do „zmiany”; ten okres przejściowy jest czymś najlepszym, na co możemy liczyć.

Z Jánosem w dawnej kartuzji San Martino. Gdy jesteśmy tylko we dwóch, to najmilszy towarzysz podróży, bezstronny i doskonały obserwator. Oglądamy duże presepe2, potem panoramę Neapolu, potem dawne obrazy przedstawiające wybuch Wezuwiusza, wreszcie ozdobne kopce i wspaniałe łodzie królów neapolitańskich. To panoptikum jest ciekawe nie tylko dla Jánosa; mnie też mówi więcej o przeszłości miasta od wielu fachowych ksiąg.

Stąd idziemy do San Domenico Maggiore – jestem zdania, że ta bazylika jest czymś najdoskonalszym, co w tym gatunku można znaleźć w Neapolu; Jánosa szalenie interesują złożone na piętrze kaplicy dawne trumny z zabalsamowanymi mumiami niegdysiejszych władców Neapolu i innych dostojników. „Jak w kufrze” – mówi zamyślony. Rzeczywiście, ten pobożny lamus, gdzie drewniane pudła leżą jedne na drugich, a w każdym z nich margrabia czy książę, ta widmowa rupieciarnia, w której niedbale strzegą szacownych kości i w której materia ludzka wydaje się po prostu czymś w rodzaju rekwizytu podróżnego, robi wrażenie nie tylko na dziecięcej wyobraźni. Kto to widział, nie zapomni, podobnie jak nie sposób zapomnieć kościstego dominikanina o ciemnym spojrzeniu, który siedząc z założonymi rękami w drzwiach kaplicy, strzeże pudeł wyładowanych umarłymi niczym jakiś podziemny spedytor, ponury Charon, który w odpowiednim opakowaniu przewozi pasażerów przez wody Styksu i czasu.

Prawdziwe, wielkie życiowe przedsięwzięcia to najczęściej nie bohaterskie czyny, lecz gry na cierpliwość.

Każdego dnia odkopuję dla siebie jakiś kawałek Neapolu. Dziś kościół Monteoliveto. Był bardzo bombardowany, ale już odnowiono najpiękniejsze części: relief Rossellina – przepiękne narodziny Jezusa! – nagrobek nieślubnej córki Ferdynanda I, Marii d’Aragona, pietę z terakoty z postaciami naturalnej wielkości dłuta Mazzoniego, w której artysta ukazał twarze swoich współczesnych w biblijnych kostiumach, Sannazara, Alfonsa II itd. Nie znam się wystarczająco na sztukach plastycznych, właściwie ledwo wiem o nich cokolwiek. Ale wielkiej, prawdziwej sztuki nie sposób „nie rozumieć” – ona woła, krzyczy, przyzywa, otwiera się i wyjaśnia samą siebie. Na płaskorzeźbie Rossellina nie sposób nie rozumieć ponadczasowej linii marmurowej dłoni Dziewicy, jej kształtu. Więc kiedy widzę coś takiego, ogarnia mnie jakiś rodzaj gniewu na oszukańczą sztukę naszego wieku, która poprzez symbole, przesadne, wykonane z rozmachem rysunki próbuje zastąpić tę pokorę, starannie, drobiazgowo i z pasją wypracowany szczegół, bez których nie ma prawdziwej sztuki. Może Picasso i Braque to wielcy artyści, ale jestem pewien, że to, co stworzyli, nie jest prawdziwą sztuką. Garncarz z XV wieku był bardziej wiarygodnym artystą od większości naszych wielkich współczesnych. Ciało trzeba namalować albo wyrzeźbić tak, jak ono wygląda, a potem inaczej, podług wizji. Język formalny sztuki może się zmienić, jej treść nigdy. Manet, Renoir, Cézanne też przemówili językiem nowej formy, ale popatrzmy na ciało u Renoira, na jedwab u Maneta! To szwindel, co dziś robią, nic innego, tylko perwersyjna zabawa zdolnych ludzi, szwindel.

W sąsiednim klasztorze znalazł schronienie Tasso. Teraz to koszary karabinierów.

Na poczcie odbieram przysłany z Londynu egzemplarz dawnego niemieckiego wydania Obcych ludzi3. Przeglądam tę książkę w kawiarni i z zaskoczeniem konstatuję, jak identyczny jest nastrój utworu sprzed dwudziestu lat z tym, co dziś znów przeżywam.

Życie jest naprawdę zaskakujące. Dziś w ulewne południe szedł z przeciwka neapolitańską ulicą czarny jak sadza Murzyn w płaszczu przeciwdeszczowym; musiał bardzo marznąć i biegł w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Miał wełniste, czarne jak tusz włosy wokół głowy, natomiast na czubku czaszki siwiał i widniało tam szerokie na dłoń pole włosów jasnoniebieskich. Nie chciałem wierzyć własnym oczom, więc poszedłem za nim, bo jeszcze nigdy nie widziałem Murzyna o niebieskich włosach. Powtarzam, to nie były włosy blond, siwe, nawet nie szare, tylko jednoznacznie niebieskie, głęboko, pastelowo niebieskie. Nie warto być małej wiary, są jeszcze różne możliwości.

Na sąsiednim fotelu u fryzjera siedzi młodzieniec o krostowatej twarzy. Fryzjer czesze go i goli z wielką starannością. Za dbającym o wygląd młodzieńcem stoi dwóch gości w przeciwdeszczowych płaszczach i z nabożnym skupieniem obserwują, co robi figaro z ich patronem. Amerykańskie gwiazdy filmowe nie są czesane z takim oddaniem jak ten krostowaty, pozbawiony czoła nad zrośniętymi brwiami osiłek o ciemnym spojrzeniu. W końcu przynoszą lusterko, dwóch forysiów staje za fotelem i wielki człowiek może przyjrzeć się w podwójnym lustrze, czy linia jego włosów jest wystarczająco doskonała, czy odpowiednie są fale i czy dość jasny brylantynowy błysk. Łaskawie daje znak ręką i wstaje. Wszyscy oddychają z ulgą. Fryzjer i adiutanci biegną podać mu płaszcz, czyszczą szczotką. Ważny człowiek ma na palcach kilka pierścionków z diamentami i gruby złoty łańcuch na przegubie.

Kiedy wychodzi ze swoim orszakiem, pytam fryzjera, kim był ten aktor filmowy. „Człowiek interesu – mówi z przepraszającym uśmiechem – południowy handlowiec. Nowoczesny. Powojenny”. Nowoczesny człowiek interesu przed wyjściem wydmuchał nos we fryzjerską chustę. Fryzjer pieczołowicie złożył ją i odłożył na półkę pomiędzy resztę, po czym na moich oczach tę samą chustę zawiązał na szyi następnego gościa.

L. i chłopaczek leżą z wysoką gorączką, a ja wędruję między chorymi i w wolnych chwilach piszę trzecią część Wyznań patrycjusza. To taki materiał, że czasami czuję, jakbym trzymał w ręku substancję wybuchową: zapala się na papierze.

Jesienią może ożyje Krew świętego Januarego. Muszę znaleźć dla tej książki formę, która nie byłaby monologiem ani nie przemawiałaby w trzeciej osobie, to powinno być raczej coś takiego jak epos czy protokół policyjny. Na przykład tak, jakby centurion pisał meldunek o świętym Pawle. Jakoś tak, ale inaczej.

Krew świętego Januarego przywraca mnie do życia, dodaje sił. Praca już dawno nie sprawiała mi takiej radości. Chcę na nią przeznaczyć dość czasu, nie będę się więc do niej zabierać przed upływem roku. Niech ta krew do tego czasu wrze, bulgocze.

Południowcy to komedianci, urodzeni aktorzy. W Villa Ricciardi, gdzie mieszkam, znajduje się wyszynk – „villa” oznacza tu grupę domów, nawet osadę – do którego po południu zaglądają sprzedawca ryb, sprzedawca drewna, rozmaici okoliczni włóczykije. Po południu wypiłem tam szklankę wina i wziąłem udział w świetnym przedstawieniu teatralnym: pewien chudy, rozczochrany starszy człowiek odgrywał przerażającą scenę z jakiegoś występu cyrkowego, kiedy to lwy zbuntowały się przeciw treserowi, który w końcu ukląkł przed lwem, przeżegnał się i błagał go o życie. Widownia – tęgi winiarz w berecie, sprzedawca ryb w wojskowej kurtce, stolarz w spodniach, które podarowała mu L. – oglądali tę scenę z powagą krytyków teatralnych. Była to doskonała improwizacja rodem z komedii dell’arte; gesty, intonacja tego człowieka, jego aktorskie i efekciarskie zachowanie czerpało natchnienie z bardzo starej tradycji. Życie i teatr całkowicie się dla nich ze sobą zmieszały, w czasach greckich tak samo jak dziś.

Otrzymujemy paczkę z Ameryki. W tych ciężkich czasach Laxowie są jak anioły, rodzice nie daliby nam więcej. Paczka jest uszkodzona. Na poczcie pytają, czy ją tak przyjmę. Naturalnie przyjmuję. Ukradziono z niej tylko karton amerykańskich papierosów, czyli dziesięć paczek chesterfieldów. Wszystko poza tym nienaruszone. Papierosy ukradziono na poczcie ostrożnie, fachowo, jak wypada. Tyle im się należało. A drugi karton papierosów pozostawiono mnie, adresatowi, również jak wypada, bo on z kolei mnie się należy.

Możliwe, że ten dziennik odbiera mojej pracy pewną ilość siły, uwagi i wewnętrznego skupienia, jakie posiadam – ale może właśnie ten dziennik jest moim prawdziwym zadaniem, a wszystko inne stanowi tylko marnotrawstwo tych sił.

Jak Lope de Vega, który umierając, szeptem wyznał, że „nudzi go Dante”, tak szepczę i ja, gdy nikt mnie nie słyszy: nudzi mnie Goethe.

Ale jednocześnie, choć mnie nudzi, zawsze znajduję zdania, które szczególnie do mnie trafiają: In jeder grossen Trennung liegt ein Keim von Wahnsinn4. I zrozumiałem dlaczego. Niezależnie od wszelkich konkretnych trudności i niebezpieczeństw chwila, w której opuściłem Węgry, była tragiczna.

Minęły cztery dni, podczas których udaje mi wygospodarować zaledwie parę minut tylko dla tych stron, na lekturę nie pozostaje już czasu. W takich sytuacjach naprawdę czuję się wygnańcem.

Do czytania, do prawdziwego, płodnego czytania potrzeba zapewne więcej energii i talentu niż do pisania.

Pomiędzy domami długiej, lecz szerokiej zaledwie na łokieć via dei Tribunali czasami zatrzymuje mnie szlachetniejszy fronton: w takich domach podwórze jest bielone, gotyckie lub renesansowe, a portier odpowiada obojętnie, że mieszka tu książę X czy margrabina Y. Arystokracja neapolitańska po dziś dzień żyje w takich zaułkach, principe strzeże swego pałacu znajdującego się pomiędzy jatką rzeźnika, straganem handlarza ryb, burdelem i dwoma kościołami. Podwórze Ospedale Pace lśni białością pośród brudnych uliczek, podobnie jak na tle burego średniowiecznego tłumu musiał się odbijać wyprany, wykrochmalony i wyprasowany, chłodny habit zakonnicy. Arystokracja pozostaje tu jeszcze w szczególnej symbiozie z ludem. Książęta i żebracy wszystko wiedzą o sobie nawzajem. Kiedy Neapol był bombardowany, burżuazja uciekła w pobliskie góry, ale biedacy i książęta pozostali w bombardowanym mieście w swoich norach i pałacach.

Chodzę w dziurawych butach. Pozostała mi wprawdzie jeszcze jedna para porządnych butów, ale oszczędzam je. Podobnie z ubraniem – noszę jedno, do całkowitego zniszczenia. Lubię chodzić w nędznym, wytartym ubraniu po uliczkach Neapolu. Piję kawę, przyglądam się ulicznym przedstawieniom albo czytam coś. Wieczorami słucham wiatru, gdy rycząc, siecze biczem morze. Coś się tu otwarło w moim życiu, idę ku czemuś, a coś innego całkowicie zostawiłem za sobą.

I już tylko na niewiele listów chcę odpisywać.

Kościoły Neapolu – a jest ich ze trzysta – w większości nie są klasycznymi gmachami sakralnymi; to raczej domy modlitwy wciśnięte pomiędzy kamienice; mieszkają w nich ludzie; nad wejściem do kościoła, na pięterku z mieszkania zakrystiana zwisają pieluchy i gacie; związane z danym kościołem osoby kościelne, świeckie i półkościelne w tylnych pomieszczeniach świątyni gotują i wykonują też zapewne wszelkie inne czynności życiowe: rozmnażają się, chorują i umierają w niej i wokół niej. Wśród tych trzystu kościołów jest zaledwie kilka typowych dla Zachodu – stojących osobno, zwieńczonych kopułą; tu na ogół świątynia związana jest z życiem, do niego przylega, pozostaje z nim w intymnej, organicznej wspólnocie, w której potrzeby ludzkie i boskie są ze sobą całkowicie wymieszane i rzecz jasna nie można mieć dla kościoła specjalnych względów. A ponieważ obok z prawej i lewej stoją kamienice, a w nich warsztaty, burdele, knajpy, więc neapolitańczycy, idąc za naturalnym odruchem, z podobnym pośpiechem wstępują na chwilę do knajpy, do warsztatu czy do burdelu jak do kościoła, bo właśnie coś im się przypomniało albo czegoś potrzebują. A potem wychodzą z kościoła czy z burdelu, poważnie i uroczyście rozglądają się po ulicy, jedną ręką poprawiają krawat czy przeciągają po wysmarowanych brylantyną włosach, bo w gorączce modlitwy czy aktu miłosnego, a nawet podczas jedzenia pizzy krawat mógł się przesunąć, a włosy potargać, i zadowoleni włączają się z powrotem w codzienny wir życia, ula, kopca, Neapolu.

Dziś widziałem białego konia, w którego grzywę wpleciono nad czołem błękitną wstążkę. Przypominał starą pannę na rodzinnej fieście.

Jakiś człowiek bawi się z psem na ulicy: podrzuca kamyk, a pies wyskakuje, by go złapać. Od razu ustawia się wokół nich wianuszek gapiów. Policjant też przystaje, wszyscy w ciszy, bez uwag, cierpliwie i uważnie przyglądają się tej zabawie.

Przed południem wróciłem z Pozzuoli kolejką Cumana; na środku wagonu stanął nieogolony młody chłopak w sandałach bez skarpet i brzdąkając na mandolinie, zaczął śpiewać jakiś uliczny szlagier. Słuchano go nieruchomo, w skupieniu. Wszyscy coś mu dali, pięć lirów, dwa liry, papierosa. Występ traktuje się jako prawdziwą wartość, gra i umiejętność przedstawiania jest ważnym elementem życia.

Sprzedawca rachatłukum kroi w kostki swój towar i na czubku każdej kupki kostek kładzie kwiat mimozy. Żeby towar miał większy popyt.

Neapol jest wielki w swoich podwórzach; podobnie jak moje rodzinne miasto Kassa. Wracając z biblioteki, widziałem dziś na via Costantinopoli wielkie podwórze, które na wysokości pierwszego piętra było połączone biegnącym przez środek, pomalowanym na jasnoniebiesko, żelaznym mostkiem. Na jego poręczach ustawiono szereg marmurowych popiersi.

Istnieją trzy drogi życia: odysejska, jezusowa i faustowska. Reszta to podatnicy.

Śnił mi się ojciec. Mój zmarły ojciec przemawiał do mnie z gniewem, chciał mnie zabić. Ciekawym, jaki to starotestamentowy kompleks Edypa wyprowadziliby z takiego snu freudyści? Tymczasem jego znaczenie jest proste: śnię o ojczyźnie, ojczyzna jest moim ojcem i chce mnie zabić.

Potrafię chodzić dużo i szybko, myślę łatwo i z wielką siłą, mam niezłomną zdolność do pracy, panuję nad wszystkimi funkcjami ciała. A jednak nie podoba mi się mój stan zdrowia. Mam w sobie jakieś wewnętrzne drżenie i podekscytowanie, jakąś gorączkowość niczym paralityk przed szokiem. Muszę uważać z alkoholem, paleniem i czarną kawą. I więcej odpoczywać.

Wieczorem wiatr ustał. Spaceruję po wyżej położonych ścieżkach Parco Virgiliano. W godzinie zmierzchu pasterz prowadzi tędy duże stado owiec. Ma ostry, zakrzywiony kij, owce biegną ze spokojnym pobekiwaniem pośród kamieni niegdysiejszych willi Wergiliusza i Lukullusa. Ta okolica wciąż żyje tym, co u Homera i Wergiliusza jest już mitem.

Również w Bajach, pośród kamieni, w piwnicach dawnych domów, podobnie jak Biarritz, trwa przeszłość, nie tworzą dla niej muzeum, jak w Pompejach i Herkulanum; w ruinach pałacu Cezara stoi kurnik, w ogrodzie Porcji chrząkają świnie, w piwnicy domu Cycerona hodują trufle – dzisiejsze życie organicznie wrosło w przeszłość.

Wieczorem w radiu transmisja z procesu Mindszentyego. Wśród oskarżonych jest László Tóth, nie udało mu się uciec. Choć miałem na to nadzieję. Ten głuchy nieszczęśnik zaczyna swoje wystąpienie patetycznie: „Jestem mężczyzną i chrześcijaninem…” – ale przewodniczący natychmiast mu przerywa: „Proszę mówić o tym, jakie wykroczenie pan popełnił”. Więc on mówi. I inni również. Prymas odpowiada cicho, głosem człowieka złamanego, widać, że zupełnie go zniszczyli. „Jestem bardzo zmęczony na duszy i ciele…” – szepce w pewnej chwili. Pozostali mechanicznie jak wyuczoną lekcję recytują wyznania, które wymuszono na nich biciem. Słychać, że nie „przyznają się”, tylko klepią wykuty tekst. Za każdym takim zeznaniem stoi niewidzialny, ale rzeczywisty oprawca z katowni przy ulicy Andrássyego 60, gotów jeszcze raz torturować ewentualnego buntownika przed jego straceniem.

Esterházy też tak mówi, trajkocze z gotowością. Wszyscy przyznają się do wszystkiego. Łagodzą tylko jakieś drobne szczegóły, prawdopodobnie tego też zostali wyuczeni, żeby wyznania nie były całkowitym przyznaniem się do winy. W taki sam sposób przyznawali się Tuchaczewski i Radek.

Rano idę do portu. Nie widzę żadnego wyjścia, ale po nocy czuję wielkie pragnienie, by odejść z tego świata, wszystko jedno gdzie. Patrzę na statki. Nie ma dokąd płynąć.

Wszystko zanika, niszczeje, staje się bezkształtne, rozpuszcza się, wszystko, w co wierzyłem, co miało dla mnie znaczenie, dla czego żyłem. To dziwne: w nicości kryje się jakaś euforia.

Komenda dzielnicowa policji w Posillipo przysyła wezwanie w sprawie mojego soggiorno5. W niedzielę przed południem razem z Jánosem schodzimy spacerkiem ze wzgórza, zadowoleni, że o jedno zmartwienie mniej, wreszcie przysłano bezwzględnie obiecane pozwolenie na pobyt we Włoszech.

Urzędnik przyjmujący nas na komisariacie powiadamia mnie, że nasze podanie zostało odrzucone i wraz z L. w ciągu dziesięciu dni musimy opuścić Włochy. „Dlaczego?” – pytam. Urzędnik wzrusza ramionami. „Może ktoś się pomylił w Rzymie” – odpowiada obojętnie.

Południowym pociągiem jadę do Rzymu. Nie udaje mi się zdobyć pokoju w Ludovisi. Rzym, podobnie jak Neapol, pełen jest przybyłych w odwiedziny marynarzy. W końcu znajduję nocleg w Reginie, duży hotel jest drogi i zły. Wypakowuję się i dzwonię do madame C.6 Prosi, żebym natychmiast do nich przyszedł, jej mąż akurat jest w domu.

Ambasador wysłuchuje mnie z poważnym, niemym oburzeniem. Widzę, że zdaje sobie sprawę, o co chodzi. Powiadamia mnie, że osobiście rozmawiał z sekretarzem stanu we włoskim ministerstwie spraw wewnętrznych, gdzie należy się zwracać o pozwolenie na pobyt; zaznaczył, że przypadek jest wyjątkowy i otrzymał obietnicę, że sprawa zostanie załatwiona. Madame C. słucha męża z oczami pełnymi łez. Ambasador jeszcze raz zapisuje sobie nasze dane i zaprasza mnie do siebie na jutrzejszy obiad, przed południem będzie rozmawiał z sekretarzem stanu. Następnego dnia w południe z rozpromienioną twarzą przyjmuje mnie w salonie; sekretarz stanu natychmiast nadał sprawie bieg, nasze soggiorno na czas nieokreślony zostało wysłane drogą telegraficzną do Neapolu. Madame C. całuje mnie. Ja nie potrafię wydusić z siebie słowa, dawno nie czułem takiego wzruszenia. Bo tu rzeczywiście szło o wszystko, nie o zwyczajne pozwolenie, tylko o wszystko. Jeślibyśmy go nie dostali, dwudziestego carabinieri zawieźliby nas do obozu koncentracyjnego.

Podczas obiadu ambasador opowiada, że w związku z procesem Mindszentyego sekretarza stanu bardzo zainteresował prawny aspekt pojęcia Korony Świętego Stefana. Proponuję, że napiszę mu o tym krótką informację.

C., który jest człowiekiem milkliwym, podczas obiadu robi się wyjątkowo rozmowny. Zwraca moją uwagę na książkę pewnego niemieckiego historyka nazwiskiem Jennings, który żył około 1800 roku i był zdania, że Luter, dążąc do reformacji, rozkruszył siłę Niemców. Według Jenningsa w tym czasie kościół sam dojrzał już do oczyszczenia – święty Ignacy Loyola też tego chciał – zaś Luter poprzez skutki reformacji, wielki rozpad, bunty chłopskie uniemożliwił wówczas siłom niemieckim uzyskanie hegemonii w Europie: czyli rozkruszył ich siłę.

Wychodzę od państwa C. poruszony, po raz pierwszy od dłuższego czasu zetknąłem się z bezinteresowną ludzką dobrocią.

Po południu, wiedziony nagłym pomysłem, zachodzę do pewnego włoskiego wydawcy, który – jak się niedawno przypadkowo dowiedziałem – wydał bez mego pozwolenia Dziedzictwo Estery. Przyjmuje mnie niewysoki człowieczek w okularach, mruga, drapie się w głowę, coś mruczy. Robi się smutny jak dziecko przyłapane na zakazanej zabawie. Naturalnie nie wypłaca mi ani grosza, tylko obiecuje.

Z powrotem do Neapolu. Wielki spokój. Wedle prawa włoskiego mam już bezwarunkowe prawo powiesić się na którymś z bujnych drzew oliwkowych w pobliskim Parco Virgiliano.

Odwiedzam Benedetta Crocego. Zaprosił mnie na drugą po południu. Mieszka we wschodniej dzielnicy Neapolu, w tym mrowisku, ulu, termitierze, która ciągnie się od placu Trinita Maggiore w stronę morza. Mieszka w dziwnym pałacu przy niewielkim zaułku – z brudnej, wąskiej uliczki otwiera się przestronna klatka schodowa, wnętrza domu też przypominają pałac, schody są szerokie, płaskie, jak w zamkach królewskich. W tej okolicy we wszystkich sklepikach mówią o nim jak o kimś w rodzaju pogańskiego świętego, z szacunkiem i sympatią; sprzedawca ryb, właściciel trafiki uważają go za swojego tak samo jak Ortega y Gasset. Wchodzę na drugie piętro. Solidne drzwi, dzwonię, długo czekam. Otwiera młoda kobieta, jest zakłopotana, powiada, że senator czeka. Po kilku minutach wprowadza mnie do Crocego.

W dużym gabinecie stoły na krzyżakach, pulpit, książki. Croce siedzi przy oknie, coś dyktuje młodej dziewczynie. Ujrzawszy mnie, powoli podnosi się i, kulejąc, podchodzi ku mnie. Niska postać, ubrana w ciemnoliliową, grubą, ciepłą bonżurkę. Ma osiemdziesiąt trzy lata, ale nie jest zgrzybiały. Cierpi na jakąś chorobę skórną, jedna dłoń koloru lila, z łuszczącą się skórą i pokryta gęstym owłosieniem, druga w rękawiczce. Z uszu też schodzi mu skóra, kołnierz bonżurki zasypany jest płatkami złuszczonego naskórka. Nie używa okularów, mruga klejącymi się oczyma. Rozmawiamy po francusku. Pyta, czego oczekują na Węgrzech. Odpowiadam, że rozgoryczeni i pozbawieni nadziei oczekują wojny, bardziej trzeźwi jakiegoś rozwoju sytuacji, konsolidacji sił w krajach Zachodu, by zmusić Sowiety do wycofania się; a wszyscy chcieliby wolności, tego, by obecna sytuacja uległa zmianie. Kiwa głową.

– Wolność – zaczyna prędko – na świecie jest problem z wolnością. Masy nie chcą wolności. Niemcy też nie chcą wolności. Masy nigdy nie chciały wolności, nigdy, w żadnej epoce. To było zawsze zadanie elity, elity duchowej czy historycznej, żeby chcieć wolności, a jeśli nie mogła jej uzyskać, starała się przynajmniej utrzymać w świadomości ludzi potrzebę wolności, le besoin de la liberté – powtarza cienkim, szorstkim głosem i podnosi do góry palec chorej, pokrytej liliową skórą ręki. – Komuniści też nie chcą wolności – mówi i mruga. – To zrozumiałe. To tyrani, nie socjaliści. Proszę pana – mówi – Mussolini też był tyranem. Faszyści zostawili mnie w spokoju tylko po to, by pokazać światu, że nie są takimi barbarzyńcami, jakimi w istocie byli. Ale tu mieszkałem, w tym pokoju, tu pracowałem w latach faszyzmu, dla siebie. Jak pan myśli, czy pozwolono by mi na to w Sowietach?

– Nie – odpowiadam. – W Sowietach nie pozwolono by panu milczeć. Zmuszono by pana do mówienia, i to do mówienia tego, czego oni chcą.

Potakuje.

– Jak pan myśli – pyta znów – jaki los czeka węgierskich liberałów? Społeczną, duchową elitę?

– Jeśli bolszewicy będą mieli dość czasu – odpowiadam – wyniszczą i zastraszą także i tę elitę. A resztę deportują.

– Tak – potakuje i mruga. – Kiedy wypędzono Mussoliniego, ciągle do mnie przychodzili z rozmaitymi prośbami, żebym przyjął to czy tamto stanowisko. Byłem słaby, coś czasem przyjmowałem. Ale teraz już nigdzie nie chodzę, tylko pracuję w domu. – I wskazuje na książki. – Uczony, pisarz nie może robić nic innego. A pan, co pan pisze? – pyta uprzejmie. – Powieści? To dobrze – mówi wielkodusznie, jakby wybaczał.

Zwyczajny, mądry, zawsze chwyta istotę rzeczy. Kiedy wypowiadam kilka uprzejmych zdań, ze śmiechem unosi ręce do góry, ale widzę, że moje słowa sprawiły mu przyjemność. Zdaje sobie sprawę z tego, że we Włoszech stanowi taką samą atrakcję, jak Wenus Kallipygos czy katedra w Mediolanie; należy mu się uznanie obcokrajowców.

Drepcząc, odprowadza mnie długim korytarzem aż do przedpokoju. Sam otwiera mi drzwi, czeka, aż zejdę po schodach.

Croce jest jednym z duchowych ojców Europy. Chce liberalizmu i wolności. Sądzę, że ma rację, nawet jeśli to tylko pobożne życzenie, bo masy nie chcą już ani liberalizmu, ani wolności, a jedynie zabezpieczenia przed groźbą bezrobocia, choroby i starości. A poza tym tanich sztucznych szczęk z kasy chorych i regularnie wypłacanych należności za nadgodziny. Nie chcą niczego więcej. Ale Croce ma rację: trzeba chcieć czegoś więcej, wolności i liberalizmu w imieniu tych mas; fakt, że wolność i liberalizm mogą na tym świecie mieć ludzkie oblicze tylko pod strażą socjalistów.

Oficer policji, ten sam, który przed tygodniem oświadczył, że muszę opuścić Włochy, ponieważ zostanę stąd wydalony, teraz, kiedy ministerstwo zmieniło dyspozycję i skazało mnie na dożywocie, odwiedza nas po południu i osobiście doręcza zezwolenie na pobyt. Ryżawy blondyn, bardzo dobrze ułożony młody człowiek, pochodzi z Amalfi. Powiada, że razem z rodziną mieszka w pobliżu, na Posillipo, i zaprasza nas wszystkich na kolację, ponieważ ma piękny taras. Na pożegnanie za żadną cenę nie chce przyjąć kartonu amerykańskich papierosów, które miałem zamiar mu podarować.

W miejsce utraconej ojczyzny otrzymałem więc na jakiś czas nową. Po wizycie oficera policji wyruszam w nowej ojczyźnie na spacer, ku cyplowi Posillipo. Wieje silny wiatr, sosny skrzypią pod naciskiem tramontany. Słońce właśnie skryło się za Kume. Stoję w mroku i patrzę na morze. Piękna ta ojczyzna i bardzo stara. Mądra, obojętna. I teraz, kiedy znów mam gdzie żyć, co poświadcza pisemne zezwolenie – po raz pierwszy od wyjazdu – surowo i z wielką siłą zaczyna mi brakować mojej dawnej ojczyzny.

János wyznaje, że od kilku dni nie chodzi do szkolnej stołówki na wspólny obiad, zostaje w pustej klasie i pogryza resztki chleba z drugiego śniadania, bo wstydzi się swego ubóstwa językowego wśród swobodnie rozprawiających podczas obiadu dzieci włoskich. Mnie również bardzo to smuci, ale nie mogę mu pomóc.

Jest małym bohaterem, kiedy co rano w czarnym płóciennym mundurku szkolnym rusza do szkoły, między Włochów.

T. i inni przyjaciele z Budapesztu w zawoalowany sposób powiadamiają mnie, że przyjaciele sukcesywnie wykradają z naszego mieszkania pozostawione tam książki i sprzęty – z zamiarem ratowania. Jeśli kiedyś tam wrócę, moje rzeczy będą na mnie czekać w dziesięciu różnych miejscach. Ale to wszystko nie ma już znaczenia.

Spróbuję teraz przez trzy miesiące nie zajmować się niczym innym – nawet światem – poza trzecią częścią Wyznań patrycjusza, Neapolem, morzem i wiosną.

I dla kogo to wszystko? Po węgiersku nie sposób będzie tego wydać, może, bardzo może, kiedyś, w przyszłości po niemiecku, po angielsku, z wielkimi trudami i zachodami… A tymczasem trzeba wyżyć, trzy osoby na obczyźnie bez żadnych dochodów i pomocy. Jeśli nie spotka nas wypadek i będę się liczył z każdym nędznym lirem, nasze zasoby wystarczą do końca roku.

Stendhal od razu zrozumiał – czego Goethe nie zrozumiał do końca życia – co jest we Włoszech prawdziwą osobliwością. Nie zabytki i nie krajobraz; to wszystko jest cudowne, ale drugorzędne. Prawdziwą osobliwością jest tu namiętność, wrodzona skłonność Włochów do passion, do której w tak spontaniczny sposób nie jest zdolny ani Francuz, ani Anglik, ani Niemiec. Namiętność jest u Francuza manierą, u Niemca metodą, u Anglika chyba manią – ale u Włocha istotą życia, podstawowym przedsięwzięciem. Oszaleć dla kobiety, zabić kogoś w politycznej pasji, bez rozmysłu, w chwilowym porywie – kilka miesięcy temu w parlamencie pewien Sycylijczyk strzelił do Togliattiego; a tymczasem w Paryżu Krawczenko7 i jego przeciwnicy sprzeczają się od tygodni! – dokonać, nie bacząc na skutki, w nagłym wybuchu, czegoś bezcelowego, odgryźć przeciwnikowi nos: to jest pasja, prawdziwy włoski styl. Z niego wyrosły wszystkie inne style, nawet renesans.

János ma osiem lat. Rozumny, doskonały obserwator, w domu nic nie może się zawieruszyć, wie, gdzie co jest schowane. Na nas, na swoje otoczenie patrzy badawczo, bystrym okiem i dokładnie zna nasze słabości. Jest bardzo emocjonalny i szczególnie przekorny, uparty. Jego stosunek do nas nie jest najszczęśliwszy: wie, że nie jesteśmy jego prawdziwymi rodzicami, więc szuka w nas towarzyszy zabaw. Boję się, czy jego przekora nie zmieni się z czasem w agresję, która zwróci się przeciw nam. Ale jego obecna wielka samotność skłania nas do łagodności: jest sam wśród włoskich dzieci, poza nami nie ma nikogo, więc nie potrafię go traktować z prawdziwą surowością. Ma poczucie humoru, nie jest żarłoczny. Spontaniczny, o dobrym sercu. Ale męski i zdecydowany. Nie dostrzegłem u niego dotąd żadnej szczególnej zdolności, ale jest tak doskonałym obserwatorem, że tylko dzięki samej tej właściwości da sobie radę w każdym zawodzie.

Jedno z niejasnych słów Ojcze nasz: „i odpuść nam nasze winy, j a k o i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Myślę, że w tym zdaniu akcent pada nie na fakt przebaczenia, lecz na słowo j a k o.

20 lutego

Z dzisiejszym dniem mój paszport utracił ważność. Nie mogę się zwrócić do tego rządu o nowy dokument – mogłem od niego przyjąć tylko ten jeden na wyjazd; paszport, który od dziś jest nieważny. Dziś zatrzasnęły się wokół mnie kraty cudownego, wspaniałego, ale jednocześnie trochę strasznego więzienia, kraty Italii. Od dziś będę mógł podróżować albo na fałszywych papierach, albo z paszportem bezpaństwowca – jestem apolide, bezdomny. Dlatego otrzymałem indeterminato soggiorno; dają je tylko wygnańcom.

Pierwszy wiosenny wieczór, 20 lutego, w powietrzu słodycz o zapachu mimozy, na via Roma tłum spaceruje bez płaszczy, z głośników płyną słodkawe melodie, sprzedają krawaty; nad morzem zawisła ciepła mgła, kobiety pawią się i wdzięczą.

Wchodzę do kościoła Incoronata, w popołudniowym świetle wyraźniej widać freski Giotta czy któregoś z uczniów jego szkoły. Barwy są blade, ale rysunek żywy, ludzki, naturalny. W kościele siedzą samotni ludzie, najwyraźniej nawet się nie modlą, nie skupiają na Bogu, tylko siedzą. W Neapolu niewiele znajdzie się miejsc publicznych, gdzie można by odpocząć, miasto jest w nieustannym ruchu, pośpiechu. W kościele można sobie przynajmniej spokojnie posiedzieć; Pan Bóg jest cierpliwym gospodarzem.

Muszę zrobić rozrachunek, choć to przykra czynność. Pracuję, piszę książkę, po niej chcę napisać sztukę, ale rękopisy schną w szufladzie, świat nie potrzebuje tego, co piszę. To może się zmienić, wiem, że kiedyś będzie inaczej, ale do tego czasu musimy z czegoś wyżyć, na obczyźnie, zdani tylko na siebie. Co z tego będzie? Tylko Opatrzność może pomóc. Ale czy pomoże – a wierzę w to – czy nie pomoże, i tak nie mogę robić nic innego, tylko to, co robię: dzień w dzień siadać do stołu i ciągnąć tę niedającą żadnej nadziei, pozbawioną odzewu pracę. […] Ten rozrachunek to rzeczywistość. Jeśli nie spotka nas żadne nieszczęście, do końca roku – mam nadzieję! – jakoś się utrzymamy; ale dlatego musimy sprzedać dwa pozostawione w Szwajcarii futra, bo gotówki wystarczy mi tylko do końca sierpnia. Precjoza, które nam dosłano dzięki pomocy Ó., pozwolą na przeżycie dalszych dwóch, trzech miesięcy. Niemieckich honorariów nie sposób uzyskać. Tóth niedawno cztery tygodnie bawił w Szwajcarii, ukrywał się, bym nie mógł go poprosić o przekaz, sam się z ostrożności nie ujawnił, napisał tylko przez znajomą aktorkę z Bazylei list, żeby mieć alibi. Nie dziwi mnie to, już nic mnie nie dziwi. Dlaczego ten człowiek miałby być uczciwszy czy bardziej obowiązkowy od Szwedów, Hiszpanów, Włochów czy Węgrów? Moje książki nikogo nie obchodzą, armia agentów, która żeruje na życiu umysłowym, szuka tłustszego kąska. Tak oto przepada człowiek i książka, do czasu – bo z całych sił, całą duszą wierzę w zmianę. Dotknęła mnie teraz wielka niesprawiedliwość, ale to dobrze. To próba, ofiara, próbę trzeba przyjąć, a ofiarę złożyć.

Gruba, brudna neapolitańska babka prowadzi za rękę małe dziecko słoneczną ulicą, nagle przystaje i z nieoczekiwanym zachwytem spogląda na wnuczka, dotyka trzema palcami ust i cmokając, posyła mu pocałunek. Robi to bez żadnej szczególnej przyczyny, ot, bo jest szczęśliwa z dzieckiem. A potem toczą się dalej, za rękę, brudni, grubiutcy, słoneczną ulicą, babka i wnuczek.

Na via Roma, najruchliwszej ulicy, sprzedawca męskiej galanterii przywiązał przed sklepem żywego pawia. Ten barwny ptak jest skuteczną reklamą, wszyscy przystają, przyglądają się, przemawiają do niego.

To jakaś skomplikowana i niekończąca się partia szachów, którą prowadzę ze światem: piszę książkę, a jednocześnie rozważam, że jeśli L. nie zdoła sprzedać naszych futer w Genewie – z czego moglibyśmy żyć przez dwa miesiące – trzeba je będzie przesłać B. do Zurychu, bo może tam się uda. Jeśli T.8 nie zapłaci, to może poprzez Hiszpanię będę próbował coś zrobić z rękopisem o Judaszu9. Tak wygląda ta partyjka szachów. I potrwa ona jeszcze bardzo długo. Jeśli nie zdołam wkrótce przetłumaczyć i opublikować Wyznań patrycjusza, we wrześniu trzeba będzie sprzedać pierścionek i bransoletę, co może wystarczy na trzy miesiące. Tak gram w szachy i wiem, że mną też ktoś gra w szachy, Bóg i Szatan.

Z Jánosem w teatrze. W niedzielę przed południem siedzimy na widowni Teatro delle Palme i oglądamy neapolitańską sztukę Pulcinella sulla luna o bardzo żywej akcji. Pierrot, Colombina, znane postaci nic się nie zmieniły. To prawdziwy teatr, nie sztuka „dla dzieci”, tylko prawdziwy, szczery teatr, prateatr, bardzo rozwinięty, ale i liczący się z oddziaływaniem niuansów, uczuciowy i prostacki, śmieszny i wzruszający. W lożach i w fotelach widowni siedzą dzieci i dorośli, w teatrze różnica wieku nie ma znaczenia; Pierrot dostaje kopniaka w tyłek i wszyscy odczuwają głębszą symbolikę tej sytuacji, zrywają się oklaski, János też klaszcze. Mówi potem, że teatr jest ciekawszy niż kino.

Szekspir miał łatwo! Czerpał z niewyczerpanego. Gdziekolwiek spojrzał, kłębiło się od „bohaterów dramatu”. Inspirowało go życie królowej Elżbiety, która kazała ścinać głowy wszystkim, nie tylko swoim kochankom i dworakom. Pamięć Henryka VIII była jeszcze żywa – czasów, kiedy władza bez wahania wysyłała na szafot ludzi, którzy posiadali przekonania, jak Johna Fishera, który „umarł z radością”, ponieważ był biskupem i nie chciał uznać Kościoła anglikańskiego. W czasach Szekspira dramatopisarz wyglądał przez okno i od razu znajdował temat na ten dzień. A dziś pieką na wolnym ogniu milion ludzi, miasto czy kraj, i to nie jest „dramat”, tylko informacja prasowa.

Odwiedzam neapolitańskiego prawnika mieszkającego w kamienicy przy jednej z przecznic Riviera di Chiaia, bo potrzebuję pomocy prawnej przeciw rzymskiemu wydawcy, który bez umowy ze mną wydał Dziedzictwo Estery. Zaułki Neapolu mają wspaniałe, wielkie zaplecza. Kamienice przy nich położone otwierają się na przestronne podwórza, szerokie klatki schodowe, wewnętrzne oszklone ganki, zabudowania gospodarcze, przy których wznoszeniu nie żałowano miejsca ni materiału. W mieszkaniu adwokata dużo książek. Nie wiem, czy je czyta. Ale zaczynam rozumieć, że to miasto jest bardziej tajemnicze niż sądził Baedeker.

Piszę najniebezpieczniejszą część książki: na kilku stronach muszę określić, czym jest mieszczaństwo, co takiego słusznie atakują w nim jego współcześni przeciwnicy, a co jest jeszcze witalne. Jaką rolę może jeszcze odegrać i co z tej roli już obumarło.

W nocy wiersz Apollinaire’a Do Italii i cudowny hymn Claudela do świętego Franciszka. Wierszowi Claudela udaje się mnie ukołysać, pogodzić z losem, zasypiam spokojny. Gdy tylko zdobędę trochę pieniędzy, muszę pojechać do Asyżu.

Dziś pierwsza wiadomość ze Szwajcarii: znajomy ma dobre widoki na sprzedaż pozostawionego tam futra. Życie literackie nie jest całkiem beznadziejne.

Moja matka, o której od tygodni nie miałem żadnych wieści, dziś wreszcie odpowiedziała na mój niespokojny telegram. Żyje. Ta informacja szczególnie mnie uspokaja. W moim wieku świadomość, że się ma żyjącego rodzica, przynosi wielkie uspokojenie.

Appendice Stendhala, który – w rok po pierwszej podróży do Włoch – autor dołączył do swoich notatek, przekonuje mnie, że „aneks” jest zawsze potrzebny; człowiek, który nie czyta – i nie pisze – tego, co wcześniej przeczytał i napisał, wykonuje połowę pracy. Z Appendice dowiadujemy się – zawsze – o tym, jaki był pierwotny plan, którego nie udało się zrealizować.

Pierwotnego zamysłu nigdy nie udaje się zrealizować.

Dwa dni, podczas których w końcu napisałem tych kilka stron Wyznań patrycjusza dających tej książce kościec i uzasadnienie, sens. Czy istnieje jeszcze rola dla mieszczaństwa? Postawienie tego pytania jest istotą książki, nawet jeśli nie potrafię na nie odpowiedzieć.

Po południu byłem w okolicy piazza Amedeo, w Instytucie Francuskim, centrum kultury ambasady francuskiej, gdzie wystawiono obraz jakiegoś nieznanego malarza. Cóż to za beznadziejna, anielska, nadająca się tylko dla świętych profesja, malowanie! Prawie tak samo beznadziejna jak pisanie.

Nastrój ośrodka francuskiego znajomy i przyjemny. To inna Francja, ta więcej warta, z dobrych wspomnień. Po raz pierwszy od miesięcy znajduję na obczyźnie coś znajomego, swojskiego. Będę tu częściej przychodził.

Z Instytutu Francuskiego schodzę dawnymi uliczkami dzielnicy Chiaia na brzeg morza. W tej części miasta nie ma zaułków, to dawny, elegancki, romantyczny Neapol. Neapol zamożnego mieszczaństwa. Jaka to wielka siła, mieszczaństwo, nawet w jego śródziemnomorskiej odmianie! To nieprawda, że ta siła się wyczerpała, przestała tworzyć, jest niepotrzebna.

Pewnie to lekkomyślność, ale dziś rozporządziłem, by z tej niewielkiej sumy, która mi się należy w Niemczech, został opłacony tłumacz, który na mój koszt i moje ryzyko przełoży na niemiecki rękopis Wyznań patrycjusza. W przyszłości muszę pracować w ten sposób, bo po węgiersku nie mogę się przebić. I chyba to jest najsmutniejsza rzecz, jaka w ostatnich czasach mnie spotkała.

Jasna, księżycowa noc. Długo nie zasypiam i widzę od środka, w zimnym świetle całą beznadziejność naszego życia.

Rankiem głośna kłótnia. Przyglądam się z okna – nie słucham, tylko przyglądam się – tej neapolitańskiej scenie. Na balkonie domu naprzeciw stoi młoda kobieta i wykonując obiema rękami płynne ruchy, wykrzykuje jakieś oskarżenia do tłumu zebranego pod balkonem. Tłum czasami odpowiada pomrukiem. W oknie sąsiedniego domu, na parterze goli się mężczyzna, obojętnie przysłuchuje się wysokiemu c krzyczącej kobiety i chóralnemu basowemu pomrukowi tłumu; czasami jak dyrygent daje im znak brzytwą.

Jedną z tajemnic wygnania jest osiągnięcie pozbawionej urazy rezygnacji z wszelkich zewnętrznych wymagań. A drugą: by w żadnych okolicznościach nie rezygnować z wymagań wewnętrznych.

Po południu idę do biblioteki British Council czytać gazety. W mieście są trzy obcojęzyczne sale lektur – amerykańska, angielska i francuska. W tej ostatniej są najlepsze gazety, w amerykańskiej najwięcej tytułów, a w angielskiej najwygodniej się siedzi. I wolno palić.

Zabieram Jánosa do fryzjera w Posillipo. Podczas gdy figaro strzyże chłopca, siedzący obok mnie starszy mężczyzna przygląda mi się bacznie, po czym bez żadnego wstępu mówi do mnie po francusku: „Jestem starym baronem z Posillipo. Niech pan popatrzy, to mój sygnet”. I z dumą pokazuje mi dłoń z sygnetem. Kiwam głową, że to bardzo pięknie i całkowicie w porządku. Nic już więcej nie mówi.

Lajos opowiada, że negocjował z właścicielem solfatary na Polach Flegrejskich w sprawie biletów ulgowych na tę atrakcję dla mieszkańców Campo, którzy wkrótce stąd odpłyną. Ten wulkan jest własnością prywatną niczym pływalnia; podziemne widowisko pokazuje się tu turystom za biletami, to taka plutoniczna produkcja, gdzie trzeba zapłacić za wstęp: rzeczywiście, rzadkość. Wezuwiusz nie żąda za wstęp, fakt, że nieczęsto urządza spektakle.

Skończyłem lekturę zapisków podróżnych Stendhala. Ten elokwentny Francuz jednak lepiej znał się na ludziach niż Goethe. Nie interesowało go nic, co znajduje się poza człowiekiem – natura, Bóg – czyli wszystko, co interesowało Goethego.

Ale na ludziach znał się fantastycznie; przyglądał się Włochom, Francuzom, Anglikom, kobietom i mężczyznom jak zegarmistrz, zaglądał im w duszę i od razu wiedział, co się zepsuło w mechanizmie.

Z.Ó. i jego siostra z Rzymu. Przyjechali na jeden dzień. Siedmiogrodzianie, ale pochodzą z tej samej warstwy i kultury co my. Coraz jaśniej widzę, że człowiek powstaje z pewnej kultury w takim samym stopniu, jak z komórki.

W niedzielę przed południem oglądamy kościoły neapolitańskie. Te kościoły żyją w zaułkach swoim szczególnym, ukrytym życiem. Przed rozpoczęciem mszy zakrystian staje przed bramą i dzwoni, ogłasza publiczności ulicy, że przedstawienie za chwilę się rozpocznie. Zbieranie na tacę jest powszechne i stanowcze.

János dostał burę. Obrażony wycofuje się do swego pokoju. Po jakimś czasie wychodzi w dobrym humorze.

– Co robiłeś?

– Kładłem pasjansa.

– A wyszedł?

– Wyszedł.

– Na co kładłeś?

– Chciałem się dowiedzieć, czy się poprawię.

W każdym człowieku jest coś szalonego: ten głód uczuć, z którym zwraca się do innych, a którego rzeczywistość nie wytrzymuje.

Skończyłem czterdzieści dziewięć lat. Urodziny. Jeśli to prawda, że w życiu istnieją siedmioletnie cykle, to ostatnie siedem lat było dla mnie całkowitym, zupełnym unicestwieniem. Straciłem wszystko: dom, ojczyznę, kulturę – w której żyłem i w której moje utwory znajdowały oddźwięk – mieszkanie, wydawcę, pracę i źródło dochodów, wszystko. Po czterdziestce stałem się żebrakiem, jakim nie byłem nigdy w życiu. Fakt, że nie jestem człowiekiem małej wiary i jeśli nie spotka mnie jakieś nieszczęście podkopujące zdrowie, tę wegetację, życie na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce, będę mógł pędzić również na obczyźnie. Ale to siedmiolecie może przebić jedynie fizyczne unicestwienie.

Bardzo żal mi dziecka.

Wszystko to może się zmienić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ale nie mam już przed sobą wielu takich siedmiu lat, w ogóle – wielu lat.

Uliczny afisz ogłasza, że w kościele Santa Maria la Nova pewien francuski lekarz – profesor uniwersytecki, kierownik instytutu medycznego w Lourdes – wygłosi odczyt o cudach. Przed godziną szóstą wieczorem pogrążony w półmroku kościół jest prawie pełny. Publiczność zajmuje miejsca na krzesłach naprzeciw ambony i ołtarza, zupełnie jak w mniejszej salce budapeszteńskiej akademii, gdzie uczeni wygłaszają wykłady. Wzniesiony w XIII wieku kościół jest jednym z najpiękniejszych w Neapolu, bogato ozdobiony, na sklepieniu malowidła Simone Papy. Na niskim podium stawiają stół z dzbankiem wody i szklanką oraz krzesło dla przemawiającego.

Ciekawa jest tu publiczność. To inny Neapol: bigoteryjny i powątpiewający, spirytualny i agnostyczny. Wiele osób w podeszłym wieku, więcej mężczyzn niż kobiet. Obok mnie stara arystokratka neapolitańska z szyją otuloną boa z piór, w białych rękawiczkach z jeleniej skórki, z laską o srebrnej rączce i w kapeluszu z piórami. Blady, chudy, siwy pan z kozią bródką – urodzony sceptyk – cicho dyskutuje z sąsiadami, z góry kwestionuje wszystko, co tu usłyszy. Jak pan Settembrini, kiedy przygotowuje kontrargumenty i oskarżenia, ponieważ Naphta zaatakował zasady zdrowego rozsądku. Spotkanie odbywa się w nastroju Wielkiego Tygodnia, przed zasłoniętym firaną obrazem ołtarza.

Prelegentem okazuje się energiczny starszy Francuz o liliowofioletowej cerze, rumiany jak alkoholik lub wysokociśnieniowiec. Na podium wprowadza go stary zakonnik franciszkanin i pewien włoski lekarz. Franciszkanin jest tęgi, na czoło opada mu wełnista grzywka. W tłumie stoi kilku młodych franciszkanów, mają uważne, myślące oblicza. Franciszkanie – jak wszędzie we Włoszech – również w Neapolu żyją najbliżej ludzi i najwięcej o nich wiedzą.

Prelegent czyni znak krzyża i rozpoczyna wykład. Zakonnik tłumaczy zdanie po zdaniu na język włoski, ale zawsze uzupełnia i podbarwia wypowiedzi prelegenta. Francuski lekarz opowiada, że i on sam zanurzył się w cudownym źródle w Lourdes, ponieważ chciał sprawdzić, jakie działanie na organizm ludzki ma ta woda. Może tylko powiedzieć – ogłasza to z rozłożonymi rękami, a jego słowa odbijają się echem w mrocznym kościele – że uczucie, jakie ogarnia człowieka w tej kąpieli, jest affreux10. „Uleczenia” poprzedza bolesne uczucie skurczu. Opowiada dwa przypadki: były to dzieci w wieku poniżej trzech lat, jedno niewidome, a drugie głuche i opóźnione w rozwoju wskutek zapalenia opon mózgowych. W Lourdes, powiada lekarz, dzieci te doznały całkowitego uleczenia. Oba przypadki po dwóch latach zbadał raz jeszcze.

Publiczność słucha w napięciu. Cud jako możliwość ucieczki intryguje ludzi. Nie tylko tu – wszędzie i w każdej epoce. Myślę, że istnieją cuda, ale człowiek musi dołożyć coś od siebie, coś cudownego, równoznacznego z twórczością.

Wielki Piątek. Dziesięć lat temu umarł nasz synek.

Wieczorem budapeszteńskie radio transmituje kazanie pastora z największej świątyni kalwińskiej w Debreczynie. Pastor korzy się przed republiką, uznaje ją i wychwala. Ileż ten pastor może mieć dzieci? O, celibacie!

Wielkanoc. Zimny wiatr. Chłopaczek jest pełen uroku. Przed Wielkanocą śniło mu się, że przed domem stanęło wielkie auto, za kierownicą siedział bocian, a on – János – usiadł mu na grzbiecie i tak przylecieli do nas.

Czytam listy K. Mansfield. Ta kobieta potrafiła być silniejsza od choroby. Z jednym płucem, ale doskonale widzi, czyta, pisze. W tej chorobie postrzega świat, ludzi, książki, zwierzęta, morze z taką wyrazistością, jak najwięksi twórcy w pełni zdrowia. Pisze geniuszem choroby.

Odyseja jest dla mnie znów nową lekturą. Tym razem oddziałuje na mnie tak, jakby na schodach któregoś z okolicznych domów opowiadał ją dzieciom stary włóczęga, który po skończonej opowieści ma nadzieję, że gospodyni da mu miskę ciepłej zupy.

Ciekawa obserwacja: jak długo człowiek jest w stanie wydobywać z siebie wszystko, czego potrzeba do życia i pracy – tylko z siebie, bez żadnej pomocy, samotnie; jak żyć i pracować, czerpiąc tylko z własnych zasobów?

Listy Katherine Mansfield. Umierając, pisała ze Szwajcarii, że „wielkiej pracy”, pracy pisarskiej, nie sprzyja południowe światło riwiery… do pracy umysłowej potrzebne jest raczej clair-obscur11, pewne zamknięcie. Ja nie odczuwam tego w Neapolu. To prawda, światło śródziemnomorskie trzeba przekrzyczeć. Ale w tym świetle jest też porywająca siła, ruch, wsparcie.

Powinienem znacznie więcej czasu poświęcać dziecku, bo czuje się bardzo nieszczęśliwe; zżera je nostalgia. To największa choroba, szczególnie w dzieciństwie.

Jánosa bardzo interesuje obecnie los Węgrów, rozmawiamy o tym we dwóch długo i poważnie, wypowiada zaskakująco sensowne komentarze dotyczące polityki światowej, nie rozumie, „dlaczego Węgrzy najpierw poszli z Niemcami, a potem z Rosjanami?”. Bo nie mogli uczynić nic innego, odpowiadam. Nie umiem powiedzieć nic mądrzejszego.

Na noc otwarłem szeroko oba skrzydła wielkiego okna, z głębi ciemnego pokoju widziałem gwiazdy merydionalnego nieba, Wezuwiusz i morze w tej szczególnej, ciemnoniebieskiej barwie, którą z brzegów europejskich widać tylko w tej okolicy. Tu gwiazdy są znacznie bliżej człowieka.

Zasnąłem przy otwartym oknie i o świcie, około wpół do czwartej obudziła mnie dziwna jasność; to jeszcze nie był świt, ale już nie noc, na niebie błyskała pierwsza kwadra Księżyca i wszystko lśniło jak pociągnięte jasnym srebrem: Wezuwiusz, półkole brzegu przy Sorrento, porośnięte zielonymi pnączami stoki wiszących ogrodów na Posillipo. Jeszcze nigdy nie widziałem świata w tak nieziemskiej, szczególnej poświacie. To też wielki dar.

Zrozumiałe, że nawet gdybyśmy otrzymali w zmaganiach z losem nie wiem jaki cios – chorobę, rozczarowanie, brak odzewu, marginalizację, nędzę – nigdy nie wolno się na to uskarżać innym; ale tak samo zrozumiałe, że nie wolno się uskarżać samemu sobie. Podobnie jak zasadniczą postawą jest nie obrażać się, bo kto się obraża, już przegrał, tak samo nie wolno narzekać w duchu. Można się złościć; ale najmądrzej milczeć, rozważyć wszelkie aspekty sytuacji, popatrzeć w niebo, potem na ziemię, i żyć dalej, bez słowa, do następnego ciosu.

Ćwiczę z Jánosem pisanie i czytanie po węgiersku; podczas czytania samogłoski wymawia już nieświadomie po włosku: -é wymawia jak -e, -a jak -á. To naturalne, ale smutne.

Skończyłem Listy Katherine Mansfield. Zmarła w pobliżu Fontainebleau w 1923 roku, tym samym, w którym przyjechaliśmy do Paryża, i akurat w tych dniach, kiedy zmarł Proust. Nie znałem ich. Mansfield nie była znaczącą pisarką, raczej bardzo wrażliwą, szlachetną i utalentowaną istotą, z której wpływ Czechowa i gruźlica uczyniły pisarkę. Kilka jej linijek jest poruszających. Wiele przebywała w towarzystwie rosyjskich emigrantów, Mereżkowskiego i Bunina, i zdaje się, lepiej od innych rozumiała, co czeka świat; w którymś z listów wybucha rozpaczą, że mieszkańcy Zachodu są tępi, głusi, pozwalają, by Wschód wyhodował Lenina i tę azjatycka truciznę, diabelską szczepionkę, bolszewizm. Ta kobieta w 1922 roku jaśniej widziała, czym jest bolszewizm, niż Wilson i Lloyd George.

Do czytania, prawdziwego czytania, potrzeba chyba więcej energii i głębszego wysiłku, niż do pisania.

Wieczorem w San Carlo. Aida. Prezzi popolarissimi12, ale i tak dość drogo. Za dwa średnie bilety zapłaciłem dwa dolary. Gmach, którym Stendhal zachwycał się do łez, robi niewątpliwie wielkie wrażenie na kimś, kto go widzi po raz pierwszy. Blisko dwieście lóż na sześciu piętrach. Na widowni pewnie ze trzy tysiące osób. Przed stu czterdziestu laty ten teatr, zbudowany wspólnie przez króla i właściciela karcianej jaskini, Stendhal nazwał „referendum”. Neapolitańczycy są niezwykle dumni z tego wielkiego gmachu, który pod względem wymiarów i wysokości jest drugi w Italii. Ale La Scala jest subtelniejsza, szlachetniejsza. Wewnętrzne proporcje teatru mediolańskiego też są szlachetniejsze. Neapolitańska hala puszy się nadętą pompą empire’u. La Scala to jeszcze settecento, proste, dojrzałe linie. Ale jesteśmy osiemset pięćdziesiąt kilometrów na południe w temperaturze wyższej o dziesięć stopni Celsjusza.

Tę ogromną halę wypełnia lud Neapolu. W większości lóż widać małe dzieci, pewnie w mroku loży spokojnie karmią tu piersią… Duszny, gorący wieczór. Aida jest gruba i przypomina żonę Karinthyego, świętej pamięci Arankę Böhm. Ale ładnie śpiewa. Reżyseria, dekoracje, wszystko to prowincjonalne. Triumfalnemu wejściu Radamesa na scenę towarzyszy asysta dużej grupy disoccupati13. Balet marny, natomiast orkiestra chyba dobra. Ale całe przedstawienie cechuje pompatyczna i dumna prowincjonalność. Dziś wieczorem poczułem po raz pierwszy, że Neapol jest miastem prowincjonalnym; wspaniałym, bogatym, ale prowincjonalnym.

Godzinę spaceru muszę przesunąć na szóstą rano, bo po siódmej słońce zaczyna coraz mocniej grzać i upał jest męczący. Ale o szóstej na Posillipo powietrze jest niemal balsamiczne: jak gęsta, aromatyczna oliwa.

Śpię przy otwartym oknie i codziennie budzę się o świcie, około czwartej, przy pierwszym brzasku. To jeszcze nie słońce, tylko pożegnalny blask gwiazd, światło gwiazd błyszczących nad letnim morzem o świcie.

W chińskiej książce znajduję sentencję japońską, mówiącą o tym, że nieprzyjaciela trzeba zranić w serce przed bitwą. Dziś to zranienie nazywa się „zimną wojną”.

Biskup Neapolu przysyła mi ręcznie wypisaną wejściówkę, dzięki której możemy bocznymi drzwiami wejść do katedry o dziewiątej rano, kiedy krew świętego Januarego w cudowny sposób zmienia stan. Rano razem z L. jesteśmy punktualnie przed katedrą, poprzez ładny, południowowłoski renesansowy dziedziniec wchodzimy do traktu zakrystii. Przyjmuje nas lokaj w niebiesko-czerwonej liberii ze złotymi guzikami. Bezpośrednio przy wschodnim skrzydle katedry znajdują się trzy marmurowe zakrystie, tu przez wejście dla administracji można się dostać do kaplicy Świętego Januarego.

To święty patron Neapolu; ścięto go za czasów Dioklecjana w Pozzuoli, przy solfatarze na Polach Flegrejskich; wcześniej rzucono go na pożarcie zwierzętom w tamtejszym amfiteatrze, ale bestie nie tknęły świętego. Jego krew wierni zebrali do naczynia i zachowali. Ta skrzepła substancja trzykrotnie w ciągu roku zmienia stan na ciekły i zaczyna się burzyć – a wówczas pokazują ją wiernym. 4 maja o dziewiątej rano idziemy zobaczyć ten „cud”.

Lokaj w liberii sadza nas w jednej z marmurowych zakrystii. Rekwizyty „cudu” są już przygotowane, a uczestnicy ceremonii swobodnie krzątają się po pomieszczeniu. Jakiś robotnik w niebieskich spodniach i kanarkowożółtym krawacie kręci się w tę i we w tę – całkiem jak dekorator przed przedstawieniem – ustawia stół, poprawia draperię. Kilku księży już się ubiera. Pojawia się jegomość we fraku, o dziewiątej rano, frak jest doskonale skrojony i odprasowany, mężczyzna porusza się swobodnie pomiędzy pomieszczeniami, żartobliwie zagaduje księży; przypomina mi iluzjonistę, Kristófa z Czarów; znika na chwilę, a kiedy się znów pojawia, na śnieżnobiałym gorsie błyska już krwistoczerwona szarfa, to musi być wstęga jakiegoś nieznanego mi papieskiego odznaczenia. Później dowiadujemy się, że jegomość we fraku jest strażnikiem skarbca katedry neapolitańskiej. Zjawia się jakiś kardynał – z Kanady – w otoczeniu księży i z chudym, dziwnym kapłanem o płonącym wzroku, który nie patrzy na nikogo, tylko czyta brewiarz. Kanadyjski kardynał jest gruby, uroczysty, nosi cwikier, widać po nim, że obserwuje manipulacje swoich neapolitańskich kolegów z zainteresowaniem, lecz i pewną dozą sceptycyzmu. Wreszcie nadchodzi biskup w pełnej gali, też w otoczeniu księży. Strażnik skarbca długim kluczem – czymś w rodzaju klucza świętego Piotra – otwiera pięknie rzeźbione drzwiczki w murze, za nimi ukazuje się wbudowana w ścianę i wykonana ze stali grubej na dłoń kasa pancerna typu Wertheim. Iluzjonista we fraku otwiera jej drzwiczki i kładzie przed kardynałem skarby katedry: ozdobione diamentami kielichy, pierścienie, drogocenne monstrancje. Księża z zainteresowaniem oglądają te skarby o dziewiątej rano. Cała scena, na pięć minut przed „cudem”, wydaje mi się bardzo szczególna. Kanadyjski kardynał z uznaniem dotyka masywnego złotego kielicha. Odkładają na bok złotą tiarę biskupią, w której skrzą się ogromne drogie kamienie, i ozdobny, wysadzany diamentami łańcuch – to klejnoty świętego – a następnie pochód prowadzony przez jegomościa we fraku, który niesie skarby, rusza do katedry.

W kaplicy niewiele osób; carabinieri w paradnych mundurach, grupka dziwnych starszych kobiet, neapolitańskie przekupki rybne, bezzębne staruchy, twarze jak z rycin Hogartha czy Daumiera. Kardynał i zaproszeni goście, wśród nich my, zajmujemy miejsca przed ołtarzem. Ustawiono tam wykonany ze złota posąg świętego Januarego, który teraz zostanie uroczyście ubrany niczym fetysz przez murzyńskich czarowników. Na głowę świętego zakładają tiarę biskupią, ramiona okrywają ornatem, na szyi zawieszają wysadzany diamentami łańcuch. Grupka kobiet zaczyna szeptać, mruczeć: podczas gdy święty jest ubierany, zaczynają odmawiać jakąś rytmiczną, zawodzącą, niecierpliwą, przyzywającą litanię. Wzywają cudu. Biskup wnosi krew, przed udekorowanym fetyszem zapalają lampy; krew czernieje skrzepiona, zaplombowana w fiolce umieszczonej pomiędzy dwiema szklanymi płytkami naczynia przypominającego monstrancję; widzę ją z bliska, jest rzeczywiście sucha, twarda, skrzepła. Jeden z księży oświeca relikwię świecą i biskup ukazuje kardynałowi, a potem nam tę zakrzepłą krew, po czym powoli obraca relikwię na prawo i na lewo – światło świecy oświetla szkło w odległości dziesięciu centymetrów – kobiety odmawiają swoją litanię coraz prędzej, coraz wyższymi głosami, krzykliwie, nawołująco. To niezwykle ciekawa chwila, pogańska, z praczasów. Udekorowany fetysz, chór zawodzących kobiet i krew, która powoli zaczyna się skraplać i którą biskup triumfalnie obnosi: oto krew ożyła! Kardynał klęka, całuje relikwię. Biskup, idąc przed ołtarzem, wszystkim nam podaje do ucałowania szklane naczynie pełne żywej krwi świętego Januarego. Kobiety triumfalnie skrzeczą i klaszczą. Wydarzył się „cud”. To cud periodyczny, „wydarza się” trzy razy do roku, w maju, we wrześniu i w grudniu.

Chłopaczek znosi tę niełatwą próbę – włoską szkołę, cały dzień wśród włoskich dzieci – z tak wzruszającą odwagą i niemą mądrością, że czasami patrzę na niego po prostu wdzięczny. Ma znakomitą naturę, to mądry i pełen entuzjazmu mały człowiek; wśród niewielu ziemskich pragnień, jakie jeszcze żywię, najszczerszym jest dać mu dobry fundament wychowawczy pod przyszłe życie.

Życie w Zatoce Neapolitańskiej jest rajskie. Nawet jeśli egzystuje się tu w groźnej, niepokojącej serce niepewności jak my. Ogrody, morze, kwiaty, powietrze, postawa i zachowanie ludzi, poranki i noce, wino i ryby, wszystko to jest rajskie.

Ale obserwuję siebie, jak zaczynam tęsknić za Paryżem. Gdzie ludzie są okropni, gdzie pogardzają cudzoziemcem i nie cierpią go, gdzie mieszkania i w ogóle życie są pełne niewygód, ale gdzie – bez morza i rajskiego ogrodu – jest coś bardzo dobrego: duch, dyskusja, idee, Paryż.

(6 maja)

W nocy zasnąłem przy całkowicie otwartym oknie i o świcie znów się zbudziłem, bo od Wysp Syrenich napłynął do mego pokoju świeży wiatr. Nie da się dość uważnie oglądać gwiazd w pasie śródziemnomorskim; to pewnie jeden z największych darów życia, że znów mogę na nie patrzeć; najzupełniej obojętne, jaka będzie tego cena i co jeszcze przyniesie przyszłość: ten gwiaździsty nieboskłon i nocne odbicie Morza Śródziemnego pomiędzy zatoką Salerno a Neapolitańską to naprawdę najwięcej, co mogłem dostać od życia.

W muzeum. Oglądam greckie i rzymskie głowy – ritratti romani – tych pretorów, żołnierzy, cesarzy, oprawców, poborców podatków, rozmaitych urzędników i scrittori greci… Iluż tu anonimowych pisarzy! Grecki Tömörkény, Gárdonyi, Zoltán Ambrus patrzą na mnie z półek, świetne, mądre oblicza – i kto o nich słyszał? A były zapewne okresy, w których ówczesna publiczność „pożerała” ich dzieła. Te utrwalone w brązie i marmurze starożytne portrety ukazują przedstawicieli establishmentu światowego mocarstwa i wielkiej kultury. Pośród twarzy godnych zaiste sierżantów rezerwy, których właścicielom – Wespazjanowi, Kommodusowi, Tytusowi – dane było zostać cesarzami i bestiami, trzy człowiecze oblicza: Antoninusa Piusa, Marka Aureliusza i Cezara. Reszta to żołdaki bez hamulców. Twarze niewolników są w niepojęty sposób zawsze szlachetniejsze, nawet w marmurze, od twarzy cesarzy. Ale Antoninus Pius i Marek Aureliusz byli naprawdę cesarzami, i Cezar również był postacią cesarską, to widać na ich popiersiach.

Ci ludzie żyli, odpoczywali, panowali, kąpali się, rządzili i wojowali w tych okolicach, w Neapolu, Sorrento, Bajach. Ich twarze żyją dalej, podobnie jak krajobraz: na ulicach Neapolu często widuję Tyberiuszy czy Kommodusów. Marka Aureliusza spotyka się znacznie rzadziej, a Cezara nie widziałem ani jednego. Możliwe, że ta twarz zanikła w czasie.

Rano do Ischii. Poruszenia małego stateczku budzą refleksy bardzo dawnych, odysejskich wspomnień, jeszcze sprzed początków życia. Porty Procida i Ischia: saraceńskie dekoracje. Wszystko pozostało tu po Arabach, brud i cyfry, ornamentyka i jakieś dumno-mądre spojrzenie oczu ludzi zamieszkujących wybrzeże.

Na plaży obramowanej rozłożystymi sosnami kąpię się w morzu. To moja pierwsza kąpiel w morzu od dziesięciu lat. Woda jest twarda, zimna, znajoma, mądra. János jest pijany morzem, jak szalony nurza się w pianie morskiej i tarza w piasku.

W bibliotece czytam artykuł Lindbergha w nowym numerze „Hommes et Mondes”. Widziałem tego szczupłego, wysokiego człowieka-ptaka, gdy wylądował w Le Bourget, dwadzieścia parę lat temu, kiedy po raz pierwszy przeleciał nad oceanem. Pisze teraz, że nauka i technika nieuchronnie sprowadzą na ludzkość jakieś ostateczne nieszczęście, jeśli zasady ewangeliczne nie zaczną panować nad prawami techniki. Człowiek-ptak przeleciał nad oceanem, a teraz przestraszył się tego, czego dokonał. Świat pełen jest takich wystraszonych Prometeuszy, w przerażeniu patrzących na ogień, który ukradli z Olimpu.

Potem czytam studium Erica Gonzagi o świętym Franciszku z Asyżu. Świat może zdobyć tylko ten, kto się go wyrzecze – coraz bardziej wierzę, że to jedyna możliwość, ostatnia prawda i ucieczka.

Nie wiem, czy istnieje los bardziej niełaskawy od mojego. Być emigracyjnym, bezdomnym węgierskim pisarzem za granicą to według mnie całkowicie beznadziejna sytuacja. Bo choć lekarz czy inżynier emigrant też niełatwo znajdzie sobie miejsce w świecie, to przecież istnieje prawdopodobieństwo, że prędzej czy później będzie mógł uprawiać swoje rzemiosło również wśród obcych. Muzyk czy malarz emigrant przemawiają do świata językiem międzynarodowym. Ale mowa pisarza jest zawsze niezrozumiała, daremnie go tłumaczą. To całkowita głuchota, fatum.

Całe dni bez poczty. Jakby świat się mnie wyparł. Wróg, przyjaciel, wszyscy zapomnieli. Jestem samotny jak żółw.

Po południu z L. i Jánosem w Pompejach. Ruiny robią na chłopcu duże wrażenie, szczególnie intryguje go amfiteatr. Nie chce uwierzyć, że tu zabijano ludzi. „Ale dlaczego?” – powtarza uparcie, wzburzony. Zawsze to wielkie, historyczne pytanie.

Budzę się nad ranem i patrzę, jak świta nad Wezuwiuszem. Zaczyna się jasną szarością, potem napływa srebro, wreszcie anielski błękit.

Podczas gdy piszę te słowa, gdzieś gra orkiestra dęta dla uczczenia miejscowego świętego, Santo Strato, i po krętych uliczkach Posillipo idący pod czerwonym baldachimem proboszcz niesie monstrancję. Za nim jak na średniowiecznych obrazkach podąża procesja, neapolitańczycy w barwnych strojach.

Patrzę na ten obrazek i żal mi literatury. W tym świecie zezwierzęconych mas nie ma już literatury; są tylko książki, tematy, historie; ale literatura była czymś innym. Literatura była wspólnictwem, sekretnym i cudownym, wyrastającym ponad człowieka wspólnictwem pomiędzy pisarzem, światem, czytelnikiem, językiem, słowem, pojęciem, uczuciem. I już tego nie ma. Albo jeśli jest – istnieje tylko dla sekt, dla heretyków. A więc jej nie ma.

Przebiegła podłość ludzka, zaplanowana z inżynierską precyzją nieuczciwość z biegiem lat coraz mniej mnie złości, raczej bawi, a czasem zadziwia. Wydaje się, że dla niektórych ludzi to jest prawdziwe pole do popisu, w podłości i nieuczciwości osiągają niewątpliwe mistrzostwo.

Wieczorem na przyjęciu w mieszkaniu starszego małżeństwa J., które obchodzi srebrne gody. Mąż ma siedemdziesiąt lat, żona cokolwiek młodsza, ale oboje już starsi, mają dorosłego syna, archeologa, ze skłonnością do schizofrenii. To dziwne święto my z L. obchodziliśmy przed rokiem.

Towarzystwo mieszane, jest żona Crocego, tajemnicze małżeństwo włoskie, które już znam – żona mówi trochę po francusku, przekwitła śródziemnomorska pulchna piękność, mąż uparty Włoch, samotny i ciemny, siedzi w kącie i nie odzywa się do nikogo. Profesor A. z żoną z Instytutu Francuskiego, oboje sekretni, ostrożni komuniści, jak sądzę; a poza tym uchodźcy z Polski, Rosji, Żydzi, jakiś rosyjski oficer, chłopak z Ameryki, dwie panny z Paryża. Na tarasie na dachu bar, bufet. A ponad tym gwiazdy neapolitańskiej nocy.

Wszyscy ci cudzoziemcy – a niektórzy mieszkają tu już ćwierć wieku – przyznają, że Neapol ma w sobie coś uwodzicielskiego, trującego, przyciągającego; kto tego skosztował, nie potrafi stąd uciec.

Deszcz. Chłodne dni z początku czerwca. W Neapolu, mówią, to coś rzadkiego.

Żadnej poczty. Od wielu dni. Nikt nie odpowiada, nikt nie pisze, wszyscy zajęci czymś innym. To się zmieni, ale do zniesienia tej głuchoty potrzeba wielkiego samoopanowania.

Każdą sztukę trzeba pisać na dwa sposoby. Jak Szekspir. I jak Scribe.

Dla świata my, Węgrzy, jesteśmy barbarzyńcami. Anglicy, Francuzi lekceważą nas, jesteśmy tylko o krok przed ludami kolorowymi, również w literaturze. W Ameryce sytuacja jest cokolwiek inna, ale niewiele lepsza. We Włoszech nie lekceważą obcych, nas też nie. Po prostu tylko nie pozwalają obcym pracować.

Najmądrzej byłoby żyć w kraju. Zaszyć się we własnym wnętrzu, stworzyć w domu pewien poziom, nie przejmować się tym, co myśli o nas świat pełen pychy. Ale to teraz niemożliwe, ponieważ na Węgrzech grasują bolszewicy; istnieją bardziej ludzkie i moralne odmiany samobójstwa niż pozostawanie w kraju w tych czasach. A więc trzeba żyć na obczyźnie, pewnie długie lata, a może na zawsze. I wiedzieć o tym, że w oczach obcych jestem barbarzyńcą. I znosić to. I nie obrażać się. A nawet – ewentualnie – udowadniać, że Węgier to ktoś inny od zabłąkanego przypadkiem pomiędzy białych kolorowego. Takie by to było zadanie. Do tego wszystkiego starczy mi pieniędzy już tylko na dwa miesiące. A wydawcy i agenci niemal w ogóle nie albo niechętnie odpowiadają na moje listy.

Pewien amerykański agent udzielił mi doskonałej rady: powinienem usunąć ramy Siostry, zostawić tylko samą opowieść, bez wstępu i ram. Książka straci w ten sposób jedną czwartą objętości, ale bardzo wiele zyska na napięciu, tonie. To dziwne, że doszedł do tego amerykański agent, a nie ja sam, pisarz.

János podczas kolacji bez żadnej zapowiedzi pyta nagle chłodno: „A właściwie kto był moim ojcem i matką?”. Głęboka cisza. Odpowiadam coś. Wysłuchuje odpowiedzi, spokojnie je dalej. W każdym człowieku istnieje jakiś wir; niedobrze się nad nim pochylać.

W bibliotece czytam rozdział o Cervantesie w doskonałej Littérature Espagnole Fitzmaurice’a-Kelly’ego. Stąd właśnie, z Neapolu wyruszył w swoją pełną przygód drogę, podczas której popadł w niewolę u Maurów.

SukcesDon Kichota (1612) był czymś w rodzaju cudu. Ta książka bez reklam, radia i krytyki literackiej rozeszła się po świecie prędzej niż dziś. Ówcześni angielscy pisarze, Fletcher, Marlowe, nawet Szekspir, wszyscy ją znali i wypowiadali się o niej z entuzjazmem.

Cervantes, biedaczyna, chciał pieniędzy, za wszelką cenę pieniędzy. „Chcę zysku, bo poza nim sama sława jest nic niewarta” – pisał ze wzruszającą szczerością. A więc był prawdziwym pisarzem.

Jak tworzy siebie samego takie zwierzątko jak żółw? Cóż to za fantazja oddziałuje na protoplazmę, kiedy postanawia, że przyjmie tak skomplikowaną postać? Wytwarza sobie z kości i rogówki pancerz twardy niczym kamień, wielokrotnie cięższy od ciała. Dźwiga ten pancerz, który go chroni i w którym mieszka. Tartaruga – obserwuję to każdego ranka – zjada sałatę, jego jedyne pożywienie, a potem zaczyna ryć pazurkami mur: zdziera z niego wapno, które łapczywie pochłania, i z tej materii wytwarza pancerz. Co za wysiłek i jakie marnotrawstwo! Z jak wielką siłą żyje ta mała istotka! Ucz się od niej i wstydź się.

Wieczory na Posillipo, zmierzch nad cytrynowymi i pomarańczowymi gajami Marechiaro, wieczorne światło czerwcowe, prądy morskie, wszystko to jest cudowne, to wielki dar, nawet jeśli trzeba za to zapłacić tak wielką cenę, jaką muszę płacić.

Dostaję książkę wykonaną litograficznie – zatytułowaną Zachód; powielili ją gdzieś w Westfalii, zawiera wyciąg z dziesięciu artykułów mojej książki Kronika niedzielna. Od długiego czasu to moja pierwsza węgierska „książka”; dziwne, ale te teksty jeszcze ciągle żyją.

Teraz piszę już rzeczywiście tak, jakbym był jednym z tych ignoto scrittore greco: bezpośrednio dla potomnych. To specyficzni czytelnicy. Gwarantują naraz śmierć głodową i bezimienną nieśmiertelność.

Lato zaczyna się od fali chłodów. Wieczorem kąpię się całkowicie samotnie w zatoce Marechiaro. Woda jest tu głęboka już przy samym brzegu, ma jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów; w takiej wodzie trzeba pływać powoli, jak człowiek pływał „na początku”, kiedy woda nie była jeszcze żywiołem odrębnym i niegodnym zaufania. Jest kryształowo czysta, słona, fale nadciągają z daleka, z otwartego morza i nie niosą ze sobą żadnych śmieci ani wodorostów.

Nie zrezygnuję z tej dziwnej gry. Pomimo że to tak beznadziejne, chcę pracować do ostatniej chwili, również wówczas, gdy będę musiał zarabiać na chleb pracą fizyczną w jakiejś amerykańskiej czy australijskiej fabryce: chcę pracować, pisać, wedle zasad mego warsztatu – nie dla „wydawnictw” czy „publiczności”, tylko by odpowiadać duchowi ludzkiemu, do ostatniej chwili.

Popołudnie w bibliotece. W literaturze hiszpańskiej Fitzmaurice’a-Kelly’ego czytam rozdział przedstawiający życie i twórczość Lopego de Vegi. Współczesny konkurent Cervantesa napisał tysiąc pięćset sztuk, a poza tym zanurzył się w falach wszelkich innych gatunków, które moda czy pomysły jakiegoś geniusza powołały do życia w głębokich wodach literatury, słowem: szczęściarz literacki. W czepku urodzony. Awanturnicze życie wybaczyła mu nawet inkwizycja, bo szanowano jego geniusz, króliczo płodną literacką siłę twórczą. Angielski autor dowodzi, że w późniejszych epokach nie ma pisarza, który nie ukradłby od Lopego de Vegi jakiegoś pomysłu czy sytuacji.

A jednak ma rację autor, gdy pisze: Cervantes był pisarzem ludzkości, podczas gdy Lope de Vega – Hiszpanów i sceny. Tu zaczyna się w literaturze ta nadwyżka, której nie da się mierzyć „sukcesem”.

L. mówi, że przeżywamy teraz czas „siedmiu prób”; i rzeczywiście, małe i duże komplikacje coraz bardziej gęstnieją w naszym życiu; nic nie otrzymuje swojej formy, wszędzie jakiś opór, dziwne, regularne przeszkody piętrzą się we wszystkim, we wszystkim… Tych siedem prób, które w rzeczywistości mogą być siedmiokroć siedmioma, trzeba jednak przetrzymać; i nie wierzyć w to, że „potem będzie lepiej”; może nic nie będzie lepiej. Ale zmiana na pewno przyjdzie, takie jest prawo.

Podczas lektury sławnej, pięknej książki Musseta La Confession d’un enfant du siècle przychodzi mi do głowy, że rewolucja francuska i wszystko, co nastąpiło po napoleoniadach, wydaje się majówką wobec „przeżyć” naszych czasów. Czytelnik miałby ochotę wziąć Musseta za rękę i zaprosić go na kilkuletnią przechadzkę z XIX wieku w wiek XX – a naraz zacząłby mieć zgoła inne troski.

Na nadbrzeżu eleganccy i pełni godności żebracy. Wszyscy są uprzejmi. Czasami dostają szału i coś krzyczą, ale potem smutno patrzą przed siebie. Jedzą makaron, małże wydłubane paznokciami z załomków nadbrzeża, piją trochę wina. O każdej godzinie dzwoni do drzwi jakiś łachmaniarz i z niepowtarzalną gracją i elegancją pokazuje w dwóch palcach swój „towar”, kilka czereśni czy ziemniaków; a jeśli nie kupujemy, kłania się i bez słowa odchodzi.

Rodzina Carone z pierwszego piętra trzyma na tarasie różne zwierzęta: psa, kota, królika, gołębia, kurę. Wszystko jedno co, byle zwierzę. Sami gnieżdżą się w szóstkę w ciasnym mieszkanku, ze służącą w siódemkę, ale potrzebują jeszcze zwierzęcia. Potrzeba im wszystkiego, co żyje.

Musset bardzo wiele wycierpiał. Najpierw był zakochany i zdradzono go. Potem był zmęczony, bo rozkosz go znudziła. Biedny, biedny poeta.

Nie śpię w nocy. O świcie przez pogrążony w mroku pokój przesuwają się wszystkie te cienie, z którymi byłem jakoś związany podczas minionych dwudziestu lat. Widzę szereg twarzy, od Istvána Bethlena14 po mojego brata Gézę. Politycy, pisarze, wojskowi, księża, później „czytelnicy”, tych pięć tysięcy osób, które na Węgrzech kupuje książki i które, można powiedzieć, znałem niemal osobiście. Ten korowód z zaświatów o świcie jest rzeczywiście upiorny. Nikt z tych ludzi nie pozostał na swoim miejscu, wszystkich zmiotła wichura. Zasypiam niemal uspokojony: odpowiedzialność człowieka za własny los w tej wichurze jest znikoma. Już nie ja kształtuję swoją dolę, to wszystko tylko się nam zdarza.

János pielęgnuje mnie w chorobie. Jest ochotny, ale bardzo znudzony. W oczach dziecka choroba jest upadkiem, porażką. W moich też.

Po południu długo patrzyłem z okna na morze, ciemnoniebieskie niebo i fale lawy Wezuwiusza. Wszystko jest tak dziwnie, głęboko znajome, jakbyśmy tu żyli od samych początków życia. Możliwe, że ten krajobraz jest już od dawien dawna domem wszystkich ludzi, którzy urodzili się w Europie i dlatego wydaje się tak znajomy.

Po kąpieli piję wino w gospodzie Marechiaro i czekam, by minęła letnia burza, która zerwała się nieoczekiwanie. Morze jest ciemnoszare, z grzywami piany. Siedzimy z Jánosem w wewnętrznej salce przy oknie i patrzymy na wzburzoną wodę. Przy sąsiednim stole neapolitańska para je placek z serem, a trzech muzyków – skrzypek, mandoliniarz i śpiewak – przygrywa miejscowy szlagier:

Quanno spónta ‘a luna a Marechiare

pure lí pisce nce fanno ll’amore…

A ta piosenka jest tak znana, że miejscowi umieścili ją odlaną w gipsie na ścianie domu naprzeciw. Śpiewacy neapolitańscy w czasach faszyzmu zniknęli z ulic i wycofali się do restauracji, a liczba wędrownych śpiewaków skurczyła się. Trio jest kierowane zawsze przez śpiewaka, najczęściej starszego mężczyznę, który śpiewa wyblakłym głosem, skromnie gestykulując. Kiedy piosenka się kończy, skrzypek zaczyna chodzić z kapeluszem. To gruby neapolitański muzyk. Z ukłonem przyjmuje dwadzieścia lirów, po czym mówi po węgiersku:

– Ja jestem synem chrzestnym trzydziestego szóstego Laciego Rácza.

Ma czterdzieści dziewięć lat. Mieszka tu od dwudziestu czterech lat. W młodości był „chory na płuca” i wysłano go tu na leczenie; ojciec jest Cyganem, matka Włoszką, w tej okolicy mieszkali krewni matki. Został tu. Gra na skrzypcach w gospodach. Pyta mnie, kim jestem. Odpowiadam, że ja też jestem Cyganem, pisarzem, ale ja mam trudniej, bo mojej muzyki nikt tu nie rozumie. „Jakim pisarzem? – pyta poważnie. – Takim, który pisze do gazet czy poetą?”. Odpowiadam, że w moim przypadku nie sposób tego określić. „Poeci to najmądrzejsi ludzie” – mówi z przekonaniem.

Wraca do swoich towarzyszy, zaczyna wodzić smyczkiem po strunach. „Quanno spónta ‘a luna a Marechiare…”. Deszcz leje, morze ryczy, uderza o brzeg.

List madame C. Pisze, że Włosi są powierzchowni: w muzyce, literaturze i nawet w miłości interesuje ich tylko to, co daje prędkie przeżycie i szybko przemija. To prawda. Ale w jednej sprawie nie są powierzchowni: to wierność wobec ludzkiego wymiaru, ludzkich miar istnienia. W tym nie są ani przesadni, ani nieumiarkowani, ani niedbali. Zawsze są na ludzką miarę. Wiedzą, kiedy i w jakiej mierze można i trzeba kłamać, być łapczywym, lubieżnym, mściwym, okrutnym – nie więcej niż w dwudziestu procentach; sprzedawcy włoscy też tylko tyle oszukują, przeciętnie dwadzieścia procent przy każdej transakcji – a gdzie jest granica, poza którą te cechy: okrucieństwo, rozpusta, kłamstwo są już niegodziwe. Dlatego są tacy ludzcy. W tym są wielcy, to ich specjalność.

Wieczorem w zatoce Marechiaro kąpało się w morzu dwóch chłopców i jedna dziewczyna: te trzy złociste ciała w ciemnoniebieskiej wodzie, pod ciemnoniebieskim niebem lśniły w świetle zachodzącego słońca szczególnym, czerwonawozłotym blaskiem. Ta kraina pełna jest takich porozrzucanych wszędzie klejnotów jak te trzy ludzkie ciała.

Mamy włoską kucharkę i od kilku dni jemy wspaniałe, czyste, proste włoskie potrawy: zupę z kabaczka z oliwą, drobne rybki smażone z czosnkiem, makaron zapiekany, panierowane bakłażany… Te smaki i zapachy należą do głębokich tajemnic tego ludu. I to tu, przy stole, prędzej niż w łóżku, lud ujawnia coś z tych tajemnic.

Pewien niemiecki krytyk muzyczny, niejaki P.B., zamieszkał w Neapolu, by wypocząć po trudach kilkuletniej amerykańskiej emigracji. Mówił z przerażeniem jednemu z moich znajomych: „To hotentoci, hotentoci!”. Molnár na to: „Ja rozumiem, że my, nieszczęśni emigranci, musimy żyć w Ameryce. Ale dlaczego Amerykanie żyją tu?”.

Nie wystarczy tego wszystkiego przeżyć. Trzeba to jeszcze przemilczeć. Taka może być jedyna odpowiedź.

Z wizytą do