Dziennik 1943-1948 - Marai Sandor - ebook + książka

Dziennik 1943-1948 ebook

Marai Sandor

4,7
50,22 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom bardzo rozszerzonego wyboru dzienników Sándora  Máraiego (1900–1989), jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy węgierskich.

Pisanie dziennika autor Wyznań patrycjusza rozpoczął w 1943 roku i kontynuował aż do samobójczej śmierci w 1989. W „Czytelniku” ukazał się dotychczas jednotomowy wybór z tego niezwykle obszernego diariusza. Publikowany obecnie tom, obejmujący lata 1943–1948, stanowi pierwszą część nowej, pięciotomowej edycji.

Dziennik Máraiego to dzieło intelektualisty, który w swoich notatkach zawarł refleksję nad światem, przemyślenia z lektur, ocenę socjologiczną i moralną współczesnych społeczeństw, namysł nad kondycją ludzką. Głębia myśli, bezwarunkowa uczciwość w ocenianiu otoczenia i siebie samego, błyskotliwość sformułowań, ironia i finezyjny dowcip – wszystko to nie pozwala oderwać się od lektury tej niezwykłej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 607

Oceny
4,7 (11 ocen)
9
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniały obraz Węgier w trudnych czasach. Głęboki mądry to obraz który smakujesz strona po stronie. Dla smakoszy wspaniałej prozy i mądrych książek.
00



Sándor Márai

Dziennik 1943-1948

Wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie Teresa Worowska

Czytelnik

Warszawa 2016

Od tłumaczki

Książka, którą czytelnik bierze do ręki, jest pierwszą z planowanych pięciu części obszernego wyboru zapisków Dziennika Sándora Máraiego. Wydany w 2004 roku poprzedni, skromniejszy wybór powstał na podstawie stosunkowo niewielkiej i opublikowanej w większości jeszcze za życia autora części materiału. Pięciokrotnie w różnych momentach swojego życia autor sam redagował i ogłaszał w osobnych tomach pewne partie zapisków; po raz pierwszy stało się to w 1947 roku, na krótko przed opuszczeniem Węgier na zawsze. Materiał tomu z lat 1984–1989, obejmujący ostatni dramatyczny okres życia pisarza, nie mógł być już przez autora w ten sposób przygotowany, wydawca postanowił więc opublikować całość.

Rękopisy odziedziczyła po śmierci Máraiego kanadyjska oficyna emigracyjna Vörösváry–Weller, z której właścicielem, Istvánem Vörösvárym, pisarz pozostawał w bliskiej przyjaźni w ostatnich latach życia. Po nim wydawnictwo przejął zięć, Csaba Gaál, który zdając sobie sprawę z wielkiej wagi otrzymanego materiału literackiego, podjął próbę przedstawienia czytelnikom nieznanych części Dziennika. Udało mu się opublikować pięć tomów, przedstawiających uzupełnienia do 1955 roku. Nie wiadomo, jakie względy zadecydowały, że pracę tę przerwał – dość, że w 2005 roku przechowywana w skrzyni okrętowej całość rękopisów Sándora Máraiego znalazła się na Węgrzech, w Muzeum Literatury imienia Sándora Petőfiego, gdzie od razu rozpoczęto ich fachową redakcję oraz przygotowanie do druku. Od 2006 roku w węgierskim wydawnictwie Helikon publikowane są systematycznie kolejne tomy pełnego diariusza. Obecnie, w 2016 roku, mamy ich już piętnaście; obejmują zapiski do końca 1973 roku. Reszta ma się ukazać w najbliższych latach. Wybór, którego pierwszy tom czytelnik bierze do ręki, dokonany został tym razem już na podstawie całości Dziennika.

1943

Chwile, w których taka cisza – w nas i wokół nas – że zdaje się, jakbym słyszał sekretne tykanie mechanizmu poruszającego świat.

Przebudzenia zimowym świtem, kiedy czujesz, że jeszcze ciągle jesteś zdrowy, wiek ni czas nie naruszyły cię jeszcze. Pogodny, choć drżący z zimna, ubierasz się w lodowatym pokoju. Na ulicy mroźny wiatr miecie śniegiem, pierwsze tramwaje plują w ciemność żółtym, chropawym światłem jak pijacy, gdy o świcie kaszlą głosem przypominającym dźwięk pękniętego dzwonu.

Łaźnia parowa w zimowe poranki. Jestem jednym z pierwszych gości. Woda czysta, zielonkawa jak szkło. Jednooki aptekarz niczym cyklop samotnie moknący u źródła. Masażysta pracowicie miętosi i ugniata twoje mięśnie, to rodzaj pochwały za to, że jeszcze nie zbutwiałeś, zanurzony w marynatach i pomyjach życia. Masażysta nosi pseudonim Viktor, choć naprawdę na imię ma Károly. Dlaczego? „To jego artystyczny przydomek” – odpowiada łaziebny.

Zimowy poranek w kawiarni po wyjściu z łaźni parowej. Herbata, zimne mięso, gazety. Bezpieczne schronienie, jakiego udziela cywilizacja. I świadomość, że ten błogostan jest bardziej kruchy niż szklanka z herbatą, którą podnosisz do ust.

Tamta chwila, kiedy z moją pierwszą miłością szedłem po rżysku pomiędzy stogami żyta. Mam czternaście lat, ona trzynaście. Na bosych szczupłych nogach nosi sandały. Trzymamy się za ręce jak Jaś i Małgosia z bajki.

Nic się poza tym nie dzieje. Wokół nas równina, stogi. Niebo koloru fiołkowego, zbliża się deszcz. Napięcie w powietrzu i w naszych sercach staje się nie do wytrzymania. Idziemy tak długo, plecy pokrywa mi gęsia skórka, a jej oczy wypełniają się łzami. To koniec lata, przyroda w pełnej krasie, lecz śmiertelnie smutna. Następnego dnia wyjeżdżam, wracam do miasta.

Nigdy więcej jej nie widziałem.

Młoda, piękna i fałszywa twarz R., kiedy – nieostrożnie – spogląda na mnie, obserwuje, sądząc, że tego nie widzę. Przygląda mi się jak trucicielka, która podała swojej ofierze śmiertelny jad, a teraz, prowadząc niezobowiązującą rozmowę, oczekuje jego działania.

Ale nie wie, że już dawno odkryłem jej machinacje: chce mnie nakarmić nikczemną, cierpką trucizną swego ciała i całej swej istoty, by zdobyć nade mną władzę; więc jak Mitrydates, już od dawna zażywam odtrutkę. Jedyną odtrutkę: każde jej słowo oczyszczam z emocjonalnego nalotu, kładę na wadze rozumu i widzę, jak jest lekkie. I jak nieczyste! Obserwuję jej pełne nadziei, podłe spojrzenie i myślę niemal z litością: nie masz nade mną władzy.

A potem wszystko to w ciągu paru chwil czas wrzuca do kosza na śmieci.

Letnie popołudnie na skałach Cap d’Antibes. Mimozy i kaktusy z rozkoszą wystawiają się do słońca. W głębi, u podnóża skały morze, ciemnoniebieskie, nieruchome jak szkło. Tajemniczy spokój i szafir Morza Śródziemnego: jakby anioły po całotygodniowym niebiańskim praniu wlały niebieską farbkę do tej balii.

Za plecami mam żółty pałacyk w stylu empire, to hotel. Na leżaku pod drzewem mimozy leży prawie naga młoda kobieta, chłonie słońce, ciszę i poruszenia wiatru tak samo jak drzewa, skały, morze. Jedność i harmonia we wszystkim, co żyje i istnieje. Słony zapach morskiej wody i cierpka, surowa woń kwiatów.

Ze szczytu skały nachylam się nad taflą i widzę swoje odbicie w głębi, w lśniącym, szafirowym, kryształowym lustrze wody. Mam trzydzieści lat. Jestem szczęśliwy.

Letnie popołudnie w Bártfie1. Pokój w gospodzie, w której kiedyś zatrzymała się sama królowa Elżbieta. W lesie pośród sosen mały sztuczny basen, którego źródlana woda ogrzewana jest parą. W kotłowni palą żywicznym drzewem sosnowym, wokół basenu unosi się w powietrzu mieszanka zapachu żywicy, pary i dymu.

Przy leśnych ścieżkach rydze, cierpkawe borówki. Już tu kiedyś byłem, w dzieciństwie, z matką. Ze szczytów gór widać Polskę. Wszystko tu wonne od macierzanki. W pobliżu zamek Rakoczego i jego lipy.

Pływam na plecach w letniej wodzie, a ponad szczytami gór, nad sosnami jasny błękit letniego nieba, bez chmurki. Nie czuję swojego ciała: wszystko mnie unosi, woda, ziemia, niebo. Gdzieś w oddali, w wiosce, o piątej po południu zaczynają grać Cyganie.

Pociąg nieoczekiwanie staje przed jakąś normandzką wsią. Zatrzymał go semafor. Budzę się, zrywam z ławki w przedziale trzeciej klasy, w którym zmęczony zasnąłem, staję przy oknie. Wśród bordowozłotych firan jesiennego zmierzchu widzę obsypany owocami sad, jabłonie wprost uginają się pod ciężarem dojrzałych czerwonych jabłek. Ciepły, cielesny zapach rozgrzanego słońcem sadu wpada przez okno pociągu.

Łzy napływają mi do oczu. To chwila, w której nieomylnie czuję, że powinienem tu zostać, wysiąść, pospiesznie pozbierać swój bagaż i zostać tu, gdzieś w Normandii pomiędzy Dieppe i Paryżem. Wracam z Londynu, Europa szykuje się do wojny. Gdzie jestem?… „Gdzieś na świecie”, w samym środku swojej własnej wojny trzydziestoletniej. Przeprawa była burzliwa, statkiem bujało już w Newhaven, nad kanałem niebo się zachmurzyło, okutane w chusty eleganckie damy przechylały się przez poręcz statku i wymiotowały, jęcząc jak zwierzęta. Ale potem, w Dieppe, w szczęśliwej chwili schodzenia na ląd, terra firma, były jeszcze wytworniejsze niż przed dwiema godzinami na angielskim brzegu. Celnikom tylko machnęły ręką.

Ale to wszystko mnie nie obchodzi. Ważny jest teraz dla mnie tylko ten rajski ogród w Normandii. Ciepły wiatr kołysze ciężkimi gałęziami. Zostać tu, żyć, być szczęśliwym. Zawsze chciałem tylko pracować, wypełniać swoje obowiązki, jakbym odbywał karę. A teraz to dzikie pragnienie, po raz pierwszy w życiu: być szczęśliwym!

Pociąg powoli, ociągając się, rusza, jakby nie chciał opuszczać tej arkadyjskiej okolicy. Drzewa owocowe oddalają się w złotej mgle, w gęstym oparze wczesnej jesieni. Naraz czuję się zmęczony. Kładę się znów na drewnianej ławce, jestem sam w przedziale. Zakrywam twarz rękami. Wracam do domu, żyć, pracować, zestarzeć się.

Deszczowe przedpołudnie w parku w Gödöllő. Już od godziny stoję przed wejściem do zamku przed dwoma wyprostowanymi jak struna huzarami. Nagle pojawia się król.

Ma na sobie mundur z podniesionym kołnierzem. Po lewej stąpa młody oficer. Powoli, z rękami w kieszeniach król rusza rozmiękłymi od deszczu alejkami parku, pośród mokrych drzew. Widzę go drugi raz w życiu. Ma młodą zaczerwienioną twarz. Przez chwilę zatrzymuje na mnie wzrok, niezorientowany. Mój ukłon odwzajemnia bezradnym, przyjaznym gestem.

W mieście już wrze rewolucja. W tamtej chwili mam osiemnaście lat i wiem, że panowanie tego młodego króla nie potrwa długo. Pozostały mu miesiące, może nawet tylko tygodnie.

Bardzo mi go żal, tego samotnego króla błąkającego się w deszczu pomiędzy drzewami parku. Jest tak bezdomny, jak bywają tylko królowie na chwilę przed swym upadkiem.

Kąpielisko w Trypolisie o czwartej po południu. Przyjechałem tu z Leptis Magna autem, w temperaturze czterdziestu stopni. Powietrze jak roztopione żelazo w chwili, gdy wyjęte z pieca trafia do wlewki. Żółty piasek pustyni i nic innego. Wizja granatu morza za żółtym piaskiem. Dwie godziny po betonowej drodze do Bengazi. Nigdzie ani jednej oazy. I ta pewność, że żywioły są silniejsze od auta i jeśli przyjdzie nam się zatrzymać o trzeciej po południu w samym środku pustyni z odkrytymi głowami – zginiemy na pewno. Ogarniająca nas obojętność i pogodna rezygnacja na chwilę przed porażeniem słonecznym, jak zawsze, gdy człowiek spotyka się z żywiołem, z odwieczną potęgą: najwyżej umrzemy! Jakby ta możliwość, możliwość śmierci, była, gdy stoi się oko w oko z żywiołem, dobra i podnosząca na duchu; jakby człowiek powiedział: wracamy do domu.

A potem morze. W cementowej kabinie skorpiony, zakrwawiona wata i pajęczyny. Morze, które nie jest tu ani chłodne, ani nawet letnie, lecz inne. To praojczyzna, praojczyzna wszystkich Europejczyków, śródziemnomorska swojskość, prawdy, w których się poczęliśmy. Biorą cię w ramiona i kołyszą. W tej wodzie, w wodzie Morza Śródziemnego, jest coś wyjątkowego: jest letnia inaczej, ma inne fale, inny kolor i zapach niż ocean. Przez godzinę pełnia szczęścia ducha i ciała. Moje ciało nie zachowuje w wodzie żadnej odrębności. Jak embrion w wodach płodowych przeżywam tę godzinę w doskonałym ukryciu i poczuciu bezpieczeństwa.

O siódmej wieczorem na rogu ulicy w Londynie ktoś przemawia do tłumu. Pada deszcz. Londyn w deszczu miękki i śliski jak wodny stwór, zakłopotany i niezdarny z powodu swoich wymiarów. W zielonym świetle ulicznych lamp gazowych twarze ludzi nabierają upiornego wyrazu. Jakby słuchał tu mówcy tłum topielców na dnie morza.

Jest to chwila, w której nadeszła wieść, że rozpoczęła się wojna Włochów z Abisynią. Ludzie słuchają, utkwiwszy szklany wzrok w mówcy, który wymachuje parasolem. Wracam z biblioteki, całe popołudnie oglądałem wizerunki asyryjskich księżniczek. Boli mnie głowa. Przetkany perłowymi światłami deszczowy londyński zmierzch otula mnie niczym ogromny kompres.

Ludzie stoją nieruchomo wokół mówcy. To milczenie i znieruchomienie niepokoją i przerażają bardziej niż wszelki hałas, krzyki, groźby. To Anglicy. Ich milczenie jest straszne. Po raz pierwszy dane mi jest zrozumieć coś, co do tej pory znałem tylko z literatury, wiedziałem o tym z drugiej ręki: oni gniewają się inaczej niż my na kontynencie. Gniewają się wytrwale, refleksy ich nerwów potrafią ten gniew rozciągnąć w czasie. Zaczynają się gniewać dziś, w czwartek, i może dopiero po dziesięciu latach powiedzą, o co się pogniewali. Stoję pomiędzy nimi oniemiały. Jeszcze nigdy nie czułem się wśród ludzi tak beznadziejnie samotnie i obco.

W Kiskőrös grzebiemy J. Przed śmiercią podciągnął się na łóżku, wygrzebał z szuflady pistolet i strzelił sobie w skroń. Ale żył jeszcze przez kilka godzin: kula prześlizgnęła się wzdłuż ścianek czaszki i utkwiła gdzieś w mózgu. Umarł o świcie i do ostatniej chwili był przytomny.

Kobieta, której śmierci był winien i dla której umarł, nic nie wie o śmierci męża: w godzinie jego pogrzebu umiera w Budapeszcie. Mężczyznę przygotowują do pochówku w pokoiku za apteką: skroń zalepiają leukoplastem wielkości jednopengówki2, jakby to był zwykły zoperowany przez chirurga czyrak. Zmarły twarz ma już żółtą, bez wyrazu, jak larwa.

Wokół trumny wiejskie kwiaty. Ten pokój był pełnym ciepła i rozkoszy gniazdkiem wielkiego uczucia. Tu przywiózł swoją miłość, młodą kobietę, do tego brudnego miasteczka, w którym niemal widać skaczące jak pchły w kurzu ulicznym bakcyle gruźlicy. Tu ich szalona miłość stała się krwawą, naprawdę krwawą rzeczywistością jak z groszowych powieści. Zamiłowali się tu na śmierć w ciągu roku zaledwie.

Najchętniej wszystko bym tu sfotografował i opisał, sprzęty w pokoju, oświetlenie, twarz zmarłego. To, co widzę, jest niewypowiedzianie naiwne i majestatyczne, gdy już spełnione i ujawnione: bezsensowna, okrutna, bezwzględna namiętność. Wokół trumny modlą się chłopki Słowaczki, zawodzą z płaczliwą monotonią jak grecki chór.

Sz., szuler, który na dwa tygodnie przed maturą ośmiu kolegów z klasy ograł w oko do ostatniego grosza. Były to dzikie zmagania prowadzone każdego popołudnia na stancji jednego z nas. Nasze ubrania i sprzęty powędrowały już do lombardu, a Sz. ciągle wygrywał, goniliśmy już więc resztkami. Któregoś popołudnia został zdemaskowany: grał fałszywymi kartami.

Porażeni tym odkryciem odprawiliśmy nad nim sąd. Pochodził z biednej rodziny, wychowywała go matka wdowa, a on utrzymywał się z korepetycji. Nie skręciliśmy mu karku, skazaliśmy go jedynie na zwyczajną pogardę i wykluczenie ze wspólnoty.

Po dwudziestu pięciu latach szuler idzie teraz naprzeciw mnie ulicą. Posiwiał, zmężniał, wygląda szacownie. Nie poznaje mnie, w zakłopotaniu odwzajemnia moje pytające spojrzenie. Przechodzimy obok siebie bez słowa i czuję, że kara została już odbyta, role sędziów i oskarżonego uległy przedawnieniu, a wina i wyrok utraciły wszelki sens. Karą jest bowiem co innego.

Starzejemy się.

Nie tylko choroba nadchodzi niespodziewanie: także ozdrowienie. Któregoś ranka budzisz się, temperatura bez zmian, bóle w ciele takie same jak wczoraj. A jednak czujesz, że coś się stało. To następuje jak atak. Wczoraj przed zaśnięciem rozmyślałeś jeszcze nad problemem śmierci i nieskończoności. Rankiem, trzymając termometr w ustach, myślisz już, że portierowi na pożegnanie wystarczy chyba dwadzieścia pengő.

Trzy miesiące leżenia w łóżku, niemal nieruchomo. Powoli odradzają się wiązki nerwów, które częściowo lub całkowicie zniszczył proces zapalenia. W kończynach muszą odrosnąć włókna nerwowe niemal metrowej długości, a to wymaga czasu. Mogę już chodzić, choć z wielkim trudem. Ataki wielkiego bólu, promieniowanie tego bólu wywołanego zapaleniem korzonków nerwów czuciowych, na razie minęły. Mogę już spać, po słabym środku nasennym.

Skala bólu jest nieskończona, ale nie to jest najgorsze. Ciało zapomina o bólu. To wszystko, co się ze mną stało, traktuję jako protest ciała, coś w rodzaju buntu marynarzy na okręcie. Gorsze jest to, co któregoś dnia musiałem sobie uświadomić: mój własny los zaczyna wysuwać mi się z rąk. Już nie moja dusza o nim decyduje… coś się ze mną dzieje, jakieś wielkie siły, bez wrogich zamiarów, raczej obojętnie, zaczynają się bawić moim ciałem i duszą. To było najgorsze; chyba gorsze od śmierci.

Goethe powiedział, że Niemcy odnoszą się do arcydzieł z zalęknieniem i ponurą atencją. W krajach romańskich na widok arcydzieła uśmiechają się: ten uśmiech to wyraz wdzięczności.

Życie zatraca już dla człowieka ludzkie wymiary. Wszystko staje się nadludzkie, k o l o s a l n e   i   g i g a n t y c z n e. Już tylko literatura zachowuje ludzkie proporcje, tylko kilka duchów strzeże jeszcze miar z Greenwich. Któregoś dnia runie ten kolos na glinianych nogach, ten człowiek rozdęty do tłumu i zrozpaczony porzuci to, co kolosalne, by powrócić do tego, co ma ludzką skalę. A wtedy znów potrzeba będzie pisarzy, wiernych strażników prawdziwych miar.

Bez Erosa nie ma twórczości. Eros to naturalnie nie tylko chwile miłości, ale pewien rodzaj opętania, napięcia, bez którego nie mamy kontaktu z własną pracą. Co przewodzi to napięcie elektryczne, co sprowadza owo opętanie? Codzienne małe cuda niczym akty łaski: spojrzenie kobiety, załamanie światła w krajobrazie, które wypełnia nas chęcią życia, zdanie z książki, drobiazgi. Te drobiazgi decydują o wszystkim.

Każda linijka, którą zapisuję – czy piszę artykuł, czy studium, fragment powieści czy nawet te notatki – budzi we mnie niewypowiedziane napięcie i niepokój. To uczucie nie przemija z latami, z doświadczeniem, z rutyną zdobytą w rzemiośle – cóż to za rzemiosło! – lecz przeciwnie, wzrasta. W porze dnia, którą poświęcam pracy, wszystko mnie denerwuje i przeszkadza, rozmowa telefoniczna wytrąca mnie z równowagi, a wiadomość, że ktoś ma mnie odwiedzić, że muszę się wywiązać z codziennego zadania „na czas”, unicestwia mnie dosłownie, jest jak strach przed atakiem bólu fizycznego. Gdyby ci, którzy uważają mnie za człowieka „zadufanego” i „pełnego swady”, wiedzieli, jaką cenę trzeba zapłacić za owo „zadufanie” i „swadę”!… Żyję już tylko pomiędzy linijkami moich prac – a jakież one niedoskonałe, biedne, jak przygnębiająco nędzne są te linijki! – wszystko inne to tylko przygotowanie, zbieranie sił do tych kilku zdań. Czytanie, jedzenie, spanie, całe zachwycające misterium życia stanowi tylko rekwizyt i przygotowanie do pracy, i w coraz większym stopniu już tylko to. I jak tu nie umierać?

Dostojewski tak mnie męczy, jakbym się zamknął w jednym pokoju z szaleńcem, ale takim szaleńcem, który może kiedyś zostanie ogłoszony świętym. Nie mogę się pogodzić z tym, że perspektywą człowieka jest ta organiczna bezkresność, jestem Europejczykiem, ufam raczej miarom i danym kartograficznym.

Opór, jaki czuję wobec jego stylu, topnieje w płomieniu temperatury dzieła niczym ołów w żarze kotła. Dostojewski zmiata wszelki opór: to jest coś więcej niż „literatura”, z tym nie sposób dyskutować. Albo trzeba się do niego przyłączyć, albo uciec. I właśnie nad tym zastanawia się teraz świat, oceniając rzeczywistość, która z dzieł Dostojewskiego powstała do życia; ale to już ostatnia rzecz, jaką człowiek Zachodu może w tej chwili jeszcze przeciwstawić rosyjskiemu mesjanizmowi.

Skończyłem czterdzieści trzy lata, jestem schorowany, sfatygowany; skąd więc to uczucie, że pomiędzy młodością a starością jest jeszcze jedna epoka, w której odczucie życia jest gorętsze niż w młodości? I co może jeszcze przynieść starość, kiedy nadejdzie? Ile mądrej radości, niemej, ukrytej intymności? Życie jest pełne i doskonałe, to rzecz pewna. A z czasem przyjdzie śmierć, jakże znajoma, niestraszna – z każdym rokiem bardziej znajoma i swojska.

Ten nieszczęśnik nie daje mi spokoju swoimi telefonami i „projektami literackimi”, jakby nakłaniał mnie, żebym jako cichy wspólnik przystąpił do jego interesu – dzierżawy szaletu dworcowego.

Odcedzić z pospiesznego i niepohamowanego przegadania wszystko to, co w Braciach Karamazow jest fatum i treścią, i wyczytać z nich ewangeliczne posłanie, to dla czytelnika zadanie męczące. W końcu jednak dyskutuje się z szaleńcem; ale siła tego szaleńca poruszyła i spustoszyła świat. I jeszcze ciągle pustoszy. Po przeczytaniu dwudziestu pięciu, trzydziestu stron jestem wykończony, zdenerwowanie, jakie wywołuje we mnie jego ton i gadatliwość dygresji, trwa jeszcze długo po odłożeniu książki. I nie sposób się od niego uwolnić!

Wydaje mi się najzupełniej możliwe – co może któregoś dnia udokumentuje policja – że Dostojewski zabił człowieka.

W domu czekają na mnie pierwsze egzemplarze Księgi ziół. Biorę ją do ręki i czuję, że ta książka jest echem czegoś – ale teraz dobrze by było już zamilknąć.

Zdanie z Braci Karamazow, które utrzymuje całą tę niepewną konstrukcję: „Niech pan idzie i wyzna”3.

Wypowiada je starzec, kiedy dzieli się z braćmi zakonnymi wielkim przeżyciem swojej młodości, opowieścią o mordercy, który powodowany zazdrością zabił kobietę i ta tajemnica dręczyła go potem przez czternaście lat. To wypowiedziane przez Dostojewskiego zdanie jest sensem wszelkich ludzkich postaw: trzeba iść między ludzi i złożyć wyznanie.

Uroczyste posiedzenie Akademii. Siedzę obok osiemdziesięciosześcioletniego profesora A., przede mną chudziutki pan Cs., który przekłada epigramaty Marcjalisa, ale wstydliwie opuszcza co pikantniejsze fragmenty. Profesor A. z zaciekawieniem i zazdrością obserwuje pana Cs., po czym zwraca się do mnie: „Dobrze się trzyma” – mówi z kwaśnym uznaniem, wskazując na pana Cs. – „Osiemdziesiąt cztery lata”. Jak aktorka, która komentuje rywalkę.

Ale jakaż uczciwa tu atmosfera, jak bardzo twierdzą i bastionem jest po dziś dzień ta Akademia, jak „postępowa”, wręcz rewolucyjna, w porównaniu z wszelką młodocianą reakcją… W tych ścianach, pomiędzy tymi osiemdziesięciolatkami czuję się jak u siebie.

Serce, duszo, nerwy, czego wy chcecie? W czym pokładacie nadzieję? Dlaczego wspominam niemal z nostalgią tę straszną chorobę? Jak ktoś, kto wreszcie miał w ręce bilet na wyjazd z tego świata i bezmyślnie, krótkowzrocznie go wyrzucił… Czy ja jeszcze chcę żyć, naprawdę, z całą wiarą i siłą? Trudne pytanie. Nie mam odwagi odpowiedzieć.

Autobus już ruszał, a ja, zapomniawszy o swoim kalectwie, podbiegłem trzy kroki. Natychmiast zatrzymał mnie ból; uszkodzone nerwy ostrzegły, że jestem inwalidą, przynajmniej częściowo, podpierającym się laską, wlokącym się powoli kaleką, który powinien się cieszyć, że jest w stanie krok po kroku przejść z jednej strony ulicy na drugą. Rok temu o tej porze grałem w tenisa… Staram się zrozumieć i znosić bez protestu to surowe wychowanie.

Choroba pozbawia pragnień. Sztuczne podniecenie, które w naszym świecie każe ludziom gonić za przygodami, jest całkowicie bezpłodne i zapewne wymuszone. Ciało, natura są w dziedzinie płciowości znacznie skromniejsze i bardziej intymne, niż sądzimy, pochłonięci erotycznymi zawodami. Spójrz na wielkie, silne zwierzęta, jakże są skromne w miłości! Jak rzadkim, dzikim świętem są dla nich gody! Tylko człowiek rzuca się na rozmaite ciała grubo powyżej naturalnej potrzeby – i to nie on przeżywa akt seksualny, lecz jego próżność.

Na Wyspie4 w pokoju hotelowym na trzecim piętrze. Jakże często tu mieszkałem w różnych okresach życia i w różnych nastrojach! Teraz jestem tu jako chory, ale taki chory, który, jak powiada Montherlant, rankiem z piracką gębą spogląda z łóżka na wkraczającą pielęgniarkę.

Przed oknem dąb, którego korona sięga wysoko ponad dach trzypiętrowego budynku. Świeci słońce i majowy wiatr pędzi wody Dunaju. Po raz pierwszy od miesięcy czuję, że warto i dobrze jest pracować.

Pod oknem gra wiatru i wody. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu w i d z ę poruszenia mechanizmu świata – jakby wiatr, woda i światło wzbierały także we mnie. Co na mnie jeszcze czeka, kiedy się zestarzeję? Podejrzewam, że zestarzeć się będzie wspaniale. Wszystko zgęści się, zasuszy, będzie słodkie i całkiem gorzkie.

Koniec maja, dziki wiatr i śnieg z deszczem. Z każdym rokiem coraz bardziej bezpośrednio czuję, że walczę z jakimś olbrzymim bratem, którym jest natura. Jest silniejszy ode mnie i to, co wydaje mi się tylko nastrojem, stanem nerwów, stanowi w istocie wymierzony przez tego siłacza cios nie do obrony.

Każdej nocy oczekujemy nalotów. Własny, nagle skurczony los nosimy jakby w podręcznej torbie, którą bierzemy w lewą rękę, dokądkolwiek ruszamy.

Największym i najlepszym darem, jaki można otrzymać od kobiety, jest mimowolny uśmiech na ulicy, w restauracji, przed odejściem. Wszystko inne to transakcja, pojedynek, przedsięwzięcie.

Biedna młodość! Żyje wiecznie w przyszłości!

Wydaje się jej, że co chwila musi się zrywać i biec ku przyszłości, bo w przeciwnym razie ją przegapi. Dopiero z upływem czasu uczymy się, że w życiu jest coś bardziej ekscytującego od przyszłości. To teraźniejszość.

Teraźniejszość jest darem dla człowieka starzejącego się. Kiedy człowiek ją odkrywa, staje się nagle bogaczem. I nikt nie jest w stanie mu odebrać tego bogactwa.

Cudowny dzień, w którym temat Mewy otrzymuje nieoczekiwanie pełną formę i plan sytuacyjny – wszystko, co było w nim odrębnym elementem, jakimś „podobieństwem”, „tajnym towarzystwem”, atmosferą wojny, nagle staje się kompletną, organiczną konstrukcją, jak kryształy w kalejdoskopie. Kto w tym pomógł? Jeszcze wczoraj widziałem w tym miejscu mgławicę i chaos, dziś – organiczną całość: „tylko zapisać”. Rzeczywiście, teraz trzeba już tylko zapisać; tę całość utrzymuje niepojęta i cudowna współzależność elementów, ich niewytłumaczalna spójność. W każdym procesie twórczym jest chwila – decydująca, ostateczna! – kiedy artysta już tylko wykonuje rozkaz, urzeczywistnia plan sytuacyjny, który kładzie przed nim niebiańska ręka.

Przerażenie, jak będę spędzał czas, czym wypełnię pozostałą część życia? I przerażenie, że tyle już czasu zmarnowałem.

Pogodzić się z tym, że swoją cenę ma nie tylko życie, lecz także śmierć. Trzeba za nią zapłacić bólem, udręką, niepojętymi cierpieniami. Życia nie dają „darmo”? W każdym razie najczęściej dają je dość tanio. Ale śmierć jest zawsze koszmarnie droga, dosłownie: koszmarnie.

Pierwszy letni dzień. W świecie i we mnie rozlewa się uczucie szczęścia, pokoju, pojednania. Jeszcze kilka lat temu kryłem się przed upałem, a teraz – wygląda na to, że zaczynam stygnąć jak samotne planety – trzęsąc się z zimna, oczekuję każdego promienia słonecznego. Żyć w słońcu, umrzeć w słońcu, powrócić do słońca, od którego się oderwaliśmy, zakończyć w świetle to, co się w nim zaczęło, ja, maleńka kropka, tam chcę postawić kropkę.

Na Wyspie właśnie zakwitają róże, masami i jednocześnie. Przechodzę przez ten różany ogród zirytowany jak ktoś, kto ucieka przed natrętami. Jeden kwiat róży – o, tak, to piękno. Ale dziesięć tysięcy róż, cały zagon w duszącym rozkwicie, to nuda. Wszelka przesada jest nudna.

Deszcz zapędza mnie do wyłożonego marmurem, niegustownego i luksusowego hallu wielkiego hotelu. W zapalonym już przed południem świetle elektrycznym, w tej barce Noego na czas nowego potopu kręcą się wszelkie znane typy każdego końca wojny: spekulant, kobieta w srebrnym lisie, której łaski, z braku innego surowca, mogą korzystnie nabyć wzbogaceni na wojnie lokalni potentaci za hojnie rozdawane na prawo i lewo papierowe pieniądze, pośrednik z tytułem i sygnetem, który w kącie omawia jakąś transakcję z waluciarzem… Wszystko to jest przeraźliwie znajome, widziałem to już raz w Wiedniu, w 1919 roku, w hallu Grand Hotelu. Nawet nie szepcą, swobodnie rozprawiają o lejach, frankach szwajcarskich, młockarniach, dokumentach i wizach, kontaktach w ambasadach, o ropie naftowej, wszystko to w szwargotliwym żargonie, pomiędzy i ponad wydarzeniami, manewrując i dysząc jak wieloryby pomiędzy łodziami podwodnymi. Naiwny tłum może jeszcze wierzy, że na świecie dzieje się coś „nowego”, że faszyzm, narodowy socjalizm zmieniły ludzi. Ale zjawy z przeszłości straszą dziś tak samo: waluciarz, spekulant wojenny, kokota wesoło płyną w mętnym, krwawym nurcie i żarłocznie rzucają się na odpady wojenne. Nic się nie zmieniło, tylko cierpienie jest powszechniejsze, a okrucieństwo głębsze i bardziej wymyślne.

Po dwóch tygodniach pobytu na Wyspie taksówka wiezie mnie z hotelu do mieszkania i to przeżycie podróżne w taksówce jest niemal tak doskonałe, jakbym minione dwa tygodnie spędził nie na drugim końcu miasta, ale o pięćset kilometrów stąd. Dal jest w nas, mapa i teren to tylko rekwizyty.

Nie tylko poeci miewają natchnienie, czasem całe pokolenie ulega wspólnemu natchnieniu. Na początku XIX wieku owo wyrastające ponad odrębne jednostki natchnienie pokoleniowe było zjawiskiem w skali światowej. W literaturze węgierskiej ten sam wspólny pęd unosił Aranya, Petőfiego, Vörösmartyego5, na początku wieku zaś – pokolenie „Nyugatu”6.

Ale na ogół jest tak, jak i dziś – poeta pozostaje samotny. Jego pokolenie nie doznaje wspólnego natchnienia. W pojedynkę oczekuje łaski i niebiańskiego głosu. Trudny to los.

Szczęście jest kwestią dyscypliny.

Tego, czego brak dostrzegał Ortega y Gasset w Hiszpanii na początku wieku – brak „nowej arystokracji ducha”, „duchowego kręgosłupa narodu”, choć istnieją pojedyncze wybitne umysłowości – dziś brakuje całej Europie.

Ten sam opór we wszystkim, co piszę, w artykułach prasowych taki sam, jak w tych notatkach. A jednocześnie zamiar, wola silniejsze od wszelkich moich słabości i zwątpienia: nie porzucać zadania, przywiązać się do masztu statku, do ostatniej chwili wytrwać w tym dziwnym starciu, które jest pierwszym wielkim kryzysem w moim życiu, kryzysem niewiary, braku wiary w sens własnej pracy. Byle tylko nie ulec pokusie, nawet na chwilę. Raczej zdechnąć pomiędzy dwoma złymi, głuchymi zdaniami.

Na ulicy, w tramwaju, gdziekolwiek chodzę, ludzie patrzą na mnie z rozdziawionymi ustami jak na ducha. Wygląda na to, że już mnie pogrzebano, a teraz wszyscy są cokolwiek obrażeni, że jednak żyję.

Młodość nie żegna się czule. „No to cześć, staruszku” – mówi, ściskając rękę. I już jej nie ma.

Dyscyplina… doznanie niemal tak samo silne jak morfina, jak wszelkie euforyczne odurzenie, większe przeżycie niż walka i dyskusja. Utrzymać samodyscyplinę i obserwować, jak odsłania się życie, jak ludzie odrzucają maski; milczeć i obserwować – co za przeżycie!

Odwiedza mnie mój niemiecki wydawca. W tej chwili hasło w Niemczech brzmi: „Korzystajmy z wojny, bo pokój będzie straszny”. Sądzę, że to hasło uzasadnione.

Książę Machiavellego w nowym węgierskim przekładzie. Czytam go po południu w kawiarni, z ową wewnętrzną akceptacją, z jaką czytelnik od wieków potakuje autorowi, który nieoczekiwanie dostąpił całkowitego wypełnienia się rad i przepowiedni jego dzieła.

Teraz już rozumiem, dlaczego ta książka była – jak niesie wieść – jedną z ulubionych lektur, livre de chevet7 pewnego mojego znajomego w ostatnich latach. Metoda, jaką niegdysiejszy kronikarz domowy Cesarego Borgii zalecał swojemu księciu, jest zaskakująco prosta. Najlepiej uśmiercić – powtarza uparcie, niczym tezę główną, która może być w końcu urzeczywistniona na rozmaite sposoby, ale której jednoznaczna i zwięzła formuła nie podlega, według autora, dyskusji. Uśmiercić należy rodziny przeciwników, mieszkańców prowincji i miast. Uśmiercić, bo ten, kto się boi, jest tak samo niebezpieczny jak ten, kto nienawidzi. Uśmiercić, bo tak jest najprościej i najpewniej.

Rada nie jest nowa. Przeto książka jeszcze ciągle żyje i znajduje rezonans; z głębin XV wieku odzywa się głos, którego przekonywająca siła nie osłabła do dziś. Teraz, po czterystu latach, okazuje się nie mniej modna niż najnowsze bestsellery.

Wojna pojawiająca się w moich snach: jestem poddawany operacji, którą należy już bezwzględnie zakończyć.

Zacząłem czytać powieść Virginii Woolf Lata. Traktuje czas swobodniej niż Proust; i jaka cicha, poważna siła w każdym słowie! Obok Colette to jedyna pisarka, w której czuję siłę.

Przyjaciele ostrzegają mnie, że „to niekorzystnie dla pisarza, gdy jego nazwisko przestaje się pojawiać…” – ależ mówimy o dwóch zupełnie różnych rzeczach! Uważam, że nic tak nie szkodzi pisarzowi, „jak nazbyt częste pojawianie się jego nazwiska”.

W moim życiu jest za mało radości. Ale radość jest jednym z przejawów prawdy: nie mam prawa z niej nie korzystać.

Postanowiłem porzucić dziennikarstwo – a dlaczego? Bo pisarz w pewnym wieku, w pewnym stadium swego rozwoju nie może już bezkarnie pisać do gazet. Taka jest prawda, a wszystko inne stanowi tylko pretekst. To bełkotliwe, bezbarwne komentowanie wydarzeń i zjawisk, ten upadek druku publicznego dziś, gdy nie ma wolnej prasy, stanowi dla pisarza głębokie upokorzenie i źródło zakażenia. Co innego pisać w czasie pokoju, gdy istnieje wolność prasy, pisać bez ograniczeń, z własnej chęci, o podróżach, o rozmaitych wydarzeniach… Może kiedyś. Ale teraz muszę zamilknąć, schronić się w tym dzienniku, w powieściach, w pismach, które dyktuje mi los, sumienie, godność słowa pisanego. Nie mogę inaczej. Ta ofiara wywróci może do góry nogami cały mój „uporządkowany tryb życia” – ale bez złożenia ofiary nie wypełni się zadania. Urodziłem się, by być pisarzem, i to wszystko: któregoś dnia, jak widać, trzeba przyjąć tę rolę bez reszty.

Powieść Bernanosa Pamiętnik wiejskiego proboszcza. Hausty czystego powietrza na każdej stronicy. Od Mostu San Luis Rey Wildera nie czułem w książce współczesnej takiej harmonii, wspólnego oddechu pisarza i tematu.

(Kolacja z panem X. i jego żoną. Wrócili właśnie z Włoch, gdzie z niecierpliwym skowytem w każdej chwili oczekuje się inwazji. „Jak kobieta – mówi pani X. – Italia wspomina Mussoliniego jak kobieta mężczyznę; od czasów starożytności nikt nie obejmował jej goręcej. Italia w tym objęciu zaraziła się od niego chorobą i ukradł jej klejnoty; ale był wspaniałym kochankiem!”).

Istotą powieści Bernanosa jest zdanie: „Piekło zaczyna się wtedy, kiedy już nie kochamy”.

Albowiem w tym chorym na raka żołądka proboszczu, bohaterze powieści, rzeczywiście „Bóg jest chory” – jak, według Blühera, wierzyli Grecy przed Hipokratesem.

Jedynym bohaterem Lat Virginii Woolf jest życie, a więc nikt i nic. Wszystkie te postaci, wydarzenia, miejsca akcji, dekoracje, które niesie i którymi porusza czas, to tylko rekwizyty dziwnego bohatera, którego nie ma, i choć nieustannie się ukazuje, jednocześnie brak go w powieści. Nie można opisać „życia”: opisać można zawsze tylko jakiś przedmiot, człowieka, uczucie… Myślę, że spróbowała niemożliwego i właśnie dlatego szanuję ten jej wysiłek. I jak bogato, rozrzutnie buduje to nic!

Czytam pisma Pascala w wyborze Mauriaca. Kiedy się modli, nie jestem w stanie mu towarzyszyć: ale kiedy rozmyśla, śledzę jego myśl z wdzięcznością. „Niechaj [człowiek] (…) zgubi się w tych cudach, równie zdumiewających w swojej małości, jak inne w swoim bezmiarze”8 – to podstawa Pascalowskiego myślenia. I kiedy przez tę lornetę obserwuje uniwersum, chętnie opieram się na łokciach obok niego.

Ale ta „wielka noc”, Pascalowska wielka noc! Co się wówczas stało? Czy stał się cud, czy objawiła się choroba? Fakt, choroba nerwów też może być cudem. Jeden po takiej nocy udaje się do sanatorium, drugi staje się świętym, trzeci – Pascalem.

Drżące drzewa w lipcowym deszczu. Świat przypomina mi teraz trzydziestoletnią, jasnowłosą kobietę w ciąży, którą osłania przeźroczysta peleryna.

Póki człowiek pragnie być szczęśliwy, przypomina alchemika, który wierzy, że w trakcie wytapiania złota nie wolno mu myśleć o białym słoniu. I eksperyment nigdy mu się nie udaje.

Ale któregoś dnia, kiedy myślał już o wszystkim, także o białym słoniu, uświadamia sobie, że czasami był naprawdę szczęśliwy. Człowiek jest szczęśliwy, kiedy – zawsze nieświadomie – odczuwa więź z siłami Natury. Czasem w łóżku, czasem przy warsztacie pracy… natura nie jest wybredna, gdy szuka scenerii dla swoich dzieł.

U antykwariusza znajduję grubą Biblię w przekładzie Károliego9, pięknie wydrukowaną przez Mátyása Trattnera w 1805 roku, oprawioną we francuską skórę… i naturalnie kupuję ją. (Miałem dotychczas tylko Biblię Lutra, po niemiecku).

W nocy otwieram na chybił trafił i czytam o Apokalipsie w objawieniach świętego Jana. Lektura na czasie. Antychrysta – Goethe też tak utrzymywał w Dichtung und Wahrheit – nie może zwyciężyć nic innego, tylko ten sam świat, przeciw któremu rozpoczął walkę. Nemo contra Deum, nisi Deus ipse.10

Ludzie krążą w obrębie własnego losu, niezależnie od świata, niemal nieniepokojeni przezeń.

Pod koniec czwartego roku wojny, gdy w ciągu dwudziestu czterech godzin może zostać zniszczone miasto, w którym mieszkam, i zginąć wiele różnych rzeczy, do których jestem przywiązany, a w końcu mogę zginąć także ja sam, czuję taki spokój, jak rzadko dotąd w życiu. Jestem spokojny i niemal zadowolony; pracuję i robię tylko to, na co mam chęć; niczego nie chcę od świata, niczego mu nie zazdroszczę… Cieszę się z pięknej pogody, z talerzyka malin, z sensownego zdania w książce.

Pascal miał rację, człowiek jest potworem. Nie, Pascal nie miał racji, człowiek jest cudem.

Ten stan napięcia nerwów, który nazywa się miłością, nie chce ani „dawać”, ani „brać”. To napięcie chce się po prostu wyładować; i nic więcej.

Wieczór na Górze Széchenyiego11: po raz pierwszy od sześciu miesięcy pozwalam sobie na krótki spacer, od stacyjki kolejki zębatej do wieży widokowej, i odkrywam na nowo cudowność swobody chodzenia. Wieczór jest letni i wietrzny, wracam taksówką, podziwiam obojętne piękno świata, odczuwam wdzięczność i spokój.

Świat dzieje się także we mnie, nie tylko w czasie i przestrzeni. Ja też jestem przestrzenią.

Mój pies jest chory, stary, ma astmę i powiększenie serca; smutny, szuka pocieszenia, nie je, znosi swój los i czeka na śmierć… W ciągu minionych jedenastu lat niewiele stworzeń stało mi się tak bliskich, jak ten biały pies. Jeśli muszę oddać go światu, z którego na chwilę wychylił się ku mnie, nie stanie się nic szczególnego; ja, człowiek, przeżywam świadomość straty; ale znosić ze zrozumieniem i spokojem tę świadomość, to niekończące się tracenie, beznadziejne odchodzenie wszystkiego, co jest dla nas ważne, wydaje mi się zadaniem ponad ludzkie siły.

Platona dzieła wszystkie po węgiersku; wzruszające i wielkie osiągnięcie. Niewiele narodów – nawet te wielkie – może się pochwalić takim dokonaniem w latach wojny.

W nocy czytam wygłoszoną przed sędziami mowę obrończą Sokratesa. Tłumaczenie gładkie, nie zauważa się go. Jakże jasne, czyste tchnienie w tych prostych zdaniach. I jaka odwieczna beznadziejność!

Żyję wśród cudów. Jakże jestem czasem ślepy, że tego nie widzę i nie czuję! W każdej chwili spotyka mnie cud, cud współzależności, cud powtarzalności, cud zrządzenia… przedmioty, ludzie i sytuacje w cudowny sposób przynależą do mnie, ale i ja sam według jakiegoś doskonałego porządku i systemu przynależę do wszystkiego. Cuda, wszystko jest cudem.

Ale pośród tego ciągu cudów bywają chwile, w których – jak sądzę – Bóg opuszcza mnie, pozostawia mi prawo decyzji. To chwila mojej odpowiedzialności. Ta odpowiedzialność nadaje ludzkiemu życiu tragiczny sens.

Zachwycające, w jaki sposób Platon ukazuje tych dwóch zazdrosnych starych mędrców, Sokratesa i Protagorasa, jak się obwąchują, podejrzliwie i z zawiścią, jak się puszą, udając skromnisiów, jak pod pozorem poszukiwania prawdy Sokrates usiłuje dowieść przed całym światem, że nowy pisarz, który przybył do Aten, sofista Protagoras, wcale nie jest ani tak dobrym pisarzem, ani takim mędrcem, jak on, skromny i biedny Sokrates, który nic nie pisze i w ogóle nie jest mędrcem, a jeśli już nim choć trochę jest, to tylko dlatego, że wie, iż nic nie wie… Zachwycająca jest ta naiwna i przebiegła zawiść, ta sycona zawodową próżnością wieczna uraza. Nie, Sokrates i Protagoras nie mieszczą się w jednym czasie ani w Atenach, ani nigdzie na świecie. Z głęboką pokorą i tonem uniżenia Sokrates rozbija w proch sławę przybywającego konkurenta, dokładnie tak samo, jak dziś w kawiarni literackiej czy w okolicznościowym czasopiśmie współcześni pisarze, którzy obsmarowując się wzajemnie, deprecjonują nazwisko i sławę konkurenta. Świat zapewne zmienia się, może nawet literatura się zmienia, ale pisarze na pewno się nie zmieniają.

Od dwóch dni nie potrafię skupić się na czytaniu. Nie działa jakaś śrubka, napięcie atmosferyczne zwiastuje światu katastrofę, a przez to tajemniczy mechanizm gdzieś w mózgu nie jest w stanie odbierać ani słów Platona, ani wiadomości z gazety. W ciągu tych dwóch dni czytam o historii i sam przeżywam historię: Anglicy wylądowali na Sycylii. Los kontynentu, na którym żyję, decyduje się w tych dniach na długi czas. Czytam, pracuję, żyję według planu dnia najlepiej jak potrafię, niczym szaleniec, który wierzy w swoją manię nawet wtedy, gdy trzęsienie ziemi burzy wokół niego świat. Lecz jestem przekonany, że rację ma ten szaleniec we mnie i w każdym człowieku, który w tych dniach przykładnie wykonuje swoje obowiązki, sumiennie wypełnia powierzone mu zadania. Los Sycylii, los Europy, atak Anglików, wszystko to przeminie. Myśl i praca pozostaną. Wyłączam radio, które podaje, że oddziały angielskie zajęły Syrakuzy, i powracam do biurka, do Platona i do pracy. Wszystko to ani nie stanowi ucieczki, ani nie jest pozą. Byłoby sztuczne, gdybym się teraz cieszył, że Sycylia czy Vámosgyörk zostały zajęte przez tych czy tamtych. To jest rzecz świata. A moją rzeczą jest łączyć ze sobą pojęcia za pomocą podmiotu i orzeczenia – i czynić to nawet wtedy, albo wręcz szczególnie wtedy, kiedy wali się świat.

Kiedy choroba odsunęła wszystko na nierealną odległość i czasami wydawało mi się, że już nigdy nie powróci to, co mnie bolało, obchodziło, niepokoiło, czego pragnąłem, z czego się cieszyłem, czego się bałem, kiedy byłem zdrowy – cały czas wiedziałem, że to poczucie jest tylko omamem choroby. Wiedziałem, że wraz z powrotem do zdrowia pojawią się znów wszystkie te pragnienia, manie i obawy, że życie z wielką siłą, nieuchronnie przywróci wszystkiemu prawdziwe proporcje.

I tak się też stało… jednak nie całkiem. Wszystko wróciło, pragnienia, obawy, rozmaite trudne sytuacje, ale nie z taką samą siłą. Gdy mam podjąć decyzję, podejmuję ją spokojniej, bez obaw, gdy czegoś pragnę, pragnę już bez tej tragicznej żarłoczności i nie obrażam się, gdy moje pragnienie się nie spełnia. Pozostał jakiś dystans pomiędzy mną a światem. To dała mi choroba; to i jeszcze wiele innych rzeczy.

Coraz pogodniej znoszone oddalanie się świata i coraz realniejsza bliskość Boga: to sens i dar starości.

Czy świat, to sensualne doznanie, Pekin, Lizbona czy Raguza12 naprawdę ciągle mnie wzywają? Bo jeszcze słyszę ich wołanie, ale słyszę też inny głos, który też mnie przyzywa: głos domu, książek, pracy i Boga. Widać, naprawdę się starzeję.

Gdy pisarz milczy z własnej woli – a więc nie z lenistwa czy bezradności, lecz z pełną świadomością, z zamiarem wychowawczym – wówczas jego milczenie niepokoi bardziej niż wszystko, co dotychczas powiedział.

Przeżyłem dotąd czterdzieści trzy lata. A jeśli przyjdzie mi żyć jeszcze drugie tyle? I dożyję osiemdziesięciu sześciu lat? Czy więcej będę wiedział? Będę szczęśliwszy? Więcej będzie pewności w moich przypuszczeniach na temat Boga, ludzi, natury i świata nadprzyrodzonego? Nie sądzę. Zdobycie doświadczeń wymaga czasu, ale czas nie pogłębia doświadczeń poza pewien stopień poznania. Będę po prostu stary, ni mniej, ni więcej.

Wieczór z głupcem. To człowiek prawdziwie głupi i cokolwiek krwiożerczy. Jego głupota posiada patos i styl, z którego nigdy nie wypada. To człowiek oczytany, swoje doświadczenia relacjonuje z bezbłędną głupotą, jak wielki artysta, który nigdy nie myli tonu.

Kanikuła. Bombardowanie Rzymu. Anglicy, Włosi i Niemcy walczą na Sycylii w temperaturze 45 stopni. Na froncie rosyjskim ogólna ofensywa, trwa „największa bitwa pancerna w historii świata”. Gorący wiatr, nawet wieczorem. Wszystko w punkcie wrzenia, i w naturze, i w ludzkim świecie.

Wiadomość o bombardowaniu Rzymu wstrząsnęła mną bardziej niż wszystko, o czym podczas tej wojny słyszałem i co przeżyłem, dotknęła mnie silniej i boleśniej niż dotychczasowe dwa bombardowania Budapesztu, które tu przetrwałem. W tych dniach zrozumiałem, że Rzym jest jedną z najważniejszych prywatnych spraw ludzkości.

To nieprawda, że nie można żyć bez miłości. Pragnienie może się przekształcić w człowieku w harmonię, bezcielesną medytację. Sokrates i Kefalos wiedzieli coś o tym. Eros jest naprawdę boski dopiero wówczas, kiedy jego namiętność kieruje się nie ku ciału, lecz ku istocie świata.

Co noc oczekujemy bombardowania; wojna z każdym dniem zbliża się do naszych stron; w mieszkaniach zdejmują wewnętrzne okna i chowają po piwnicach, bo nie ma szkła na szyby, ciągle wypadające z powodu podmuchów.

Czytam Platona i Goethego – Państwo i Powinowactwa z wyboru. W Goethem zachwyca mnie teraz ten cudowny spokój, z jakim podchodzi do przedmiotu swoich rozważań; właściwie nie używa „chwytów gatunkowych”, mówi tylko o tym, co najważniejsze, cicho, spokojnie, bezpośrednio, z boską pogodą ducha i konsekwencją, a zawsze dotykając głębi, lecz pozostając jednocześnie na powierzchni, ludzki i swobodny…

Materiał, z którym się zmaga, topnieje mu w rękach, daje się ugniatać i formować, kształtować pod palcami. Rzadko kiedy artysta bywał w trakcie tych zmagań tak s u w e r e n n y jak on, może jeszcze tylko Leonardo da Vinci.

Po raz trzeci przerabiam niewielki liryczny szkic pt. Chiny, i jest coraz gorszy. Już nigdy nie będzie tym, czym był w moim zamiarze. Do czegoś takiego potrzeba łaski.

Anglicy zajęli Palermo. Było to jedno z naszych ulubionych miejsc. Widzę oczami duszy, jak ukontentowany Montgomery wybiera sobie pokój w hotelu Pellegrino. Latem przyjeżdżali tu jego dziadkowie i rodzice. W tym roku i on przyjechał na Sycylię, wprawdzie czołgiem, ale przyjechał.

To wspaniałe miasto: już nie Europa, jeszcze nie całkiem Afryka, uosobienie śródziemnomorskiego dostatku i rozmaitości, piękno dzikie, ale oswojone. Ostatni raz widziałem je w zapadającym zmroku z pokładu odpływającego statku. C’est une belle ville, tout de même!13 – powiedział oparty o poręcz francuski kapitan statku, z takim samym uznaniem, z jakim handlarz win z Bordeaux rozprawiałby o nektarze z greckich mitów. Nieprawdopodobne miasto, stolica legend. Teraz dzieli los Warszawy.

Szkic Chiny przerobiłem po raz czwarty. Teraz już jest dobry.

Upadł Mussolini i włoski system faszystowski. Tę wiadomość przekazuje mi po niemiecku nieznany głos o wpół do dwunastej w nocy; przez pomyłkę połączono go z moim mieszkaniem. Świat naprawdę jest mały: Mussolini ustąpił o jedenastej, a o wpół do dwunastej dowiedziałem się o tym we własnym mieszkaniu od jakiegoś obcego człowieka.

Zachowałem fotografię Mussoliniego wykonaną podczas Marcia su Roma14: w pasiastych spodniach, czarnej koszuli, białych kamaszach na nogach prowadzi tłum na Kwirynał. Wygląda jak wystrojony na niedzielę czeladnik, który wybierając się na święto strzeleckie, wkłada białe kamasze do pasiastych spodni. Później był już i kimś innym, i kimś więcej. Lecz przede wszystkim stał się praojcem owej sztucznej hodowli ludzkiej, która z narodu czyni maszynę do rozrodu, a potem dla swojego potomstwa szuka miejsca na świecie. Przystrzygł umysły, przyzwyczaił ludzi do osłanianej narodowym sztandarem ograniczoności. Nie był okrutny, to prawda. Był porywczy i niecierpliwy, to także prawda. Budował drogi i szpitale… ale kto nie buduje dróg i szpitali, gdy rządzi państwem?

Świat drży teraz w posadach. Król, ten smutny karzełek, wyciągnął zardzewiałą szabelkę… ale to już nie pomoże ani dynastii sabaudzkiej, ani Włochom. I teren działań wojennych powoli zbliża się do nas.

Pragnienie śmierci jest we mnie tak codzienne, tak bardzo stało się powszednią treścią moich dni, jak w życiu młodych ludzi pragnienie szczęścia lub sukcesu.

Dziennik Józsefa Telekiego po francusku. Odwiedził Ludwika XV w Wersalu. „Król jest miernej postury i niebyt mądry” – pisze o potomku Króla Słońce.

X. wrócił z Włoch. W dniu, w którym przepędzono Mussoliniego, X. przyjechał z żoną do Wenecji. Zatrzymali się w Danielli, nie wiedzieli o niczym. Rano wchodzi pokojowy i rozpromieniony powiada: – Fiesta!… – Jaka fiesta? – pytają. – Mussolini precz!… – powiada na to z szerokim uśmiechem i ręką pokazuje, że dyktator skończony. Tak dobiegła końca trwająca dwadzieścia jeden lat dyktatura.

W oknach domów weneckich powywieszano sześćsetletnie, osiemsetletnie brokaty i wschodnie dywany. Wszyscy śpiewali. Na Lido tłum: niemieccy żołnierze, którzy z ponurymi minami pilnowali porządku, i kąpiący się Włosi.

Boże, daj mi siłę, bym wiernie wytrwał przy tej głębszej od rozsądku jasności, która przebłyskuje mi w duszy i wskazuje, co mam czynić, pisać, myśleć! Już tylko o to proszę… tylko o to? Ależ to najwięcej.

Ktoś powinien napisać mit Pála Telekiego15, bardzo zwyczajnie, na stu stronach… i podczas negocjacji pokojowych wręczyć – po francusku i po angielsku – wszystkim, którzy będą decydować o losie Węgier.

Niemcy stracili wszystko: zwycięstwo, możliwość kompromisu, wszystko. Pozostało im tylko wybierać pomiędzy zemstą angielską a rosyjską. Ale wydaje się, że spotkają ich obie.

Los dał mi zdolność, dar czy łaskę: potrafię narzucić sobie dyscyplinę. To smutny dar. Uzdalnia mnie do wykonania zadań, które sobie stawiam, ale chyba pozbawia mnie szansy, bym kiedykolwiek poznał swoje prawdziwe zadanie.

Zapisujmy wszystko, każdy pomysł, okruch, bo nikt nie jest tak zapominalski jak człowiek myślący. Ale nie spieszmy się tworzyć dzieła z samego tylko pomysłu, póki nie nadejdzie odpowiednia pora. Dajmy pomysłowi czas inkubacji, a potem jeszcze czas dojrzewania, przeprowadźmy próby obciążenia go rzeczywistością. Jeśli wszystko to wytrzyma, jeśli się nam nie opatrzy, jeśli znamy go w każdym calu, aż do znudzenia, a jednak nas nie nudzi… wówczas – ale nie wcześniej – trzeba zacząć pisać.

Ewakuacja ludności z Hamburga i Berlina. Urzeczywistnia się powieść Wellsa: wędrowne hordy na europejskich szosach, ruiny opuszczonych metropolii, terror samolotów w powietrzu… W tych dniach ożywa Europa nomadów.

Ale oto przychodzi mi do głowy teraz, pod koniec czwartego roku wojny, w samym środku bombardowań Rzymu i Berlina, że śmiertelnie się nudzę.

Od dwóch dni w Kassy16 z żoną i psem, z bagażami. Przywieźliśmy trochę rzeczy – ubrania, bieliznę, pościel i zastawę stołową – by uratować je od bombardowania, i przechowamy je tu, by nie pozostać zupełnie bez niczego, jeśli pod naszą nieobecność bomby fosforowe, które w dzisiejszych wiadomościach porannych radio angielskie obiecało Budapesztowi, spalą mi mieszkanie.

Obecnie Bardiów na Słowacji. [wróć]

Pengő – węgierska jednostka pieniężna pozostająca w obiegu do wprowadzenia forinta w sierpniu 1946 r. [wróć]

Tłum. Aleksander Wat. [wróć]

Wyspa Małgorzaty na Dunaju. [wróć]

János Arany, Sándor Petőfi, Mihály Vörösmarty – wielcy poeci romantyzmu węgierskiego. [wróć]

„Nyugat” – dosłownie „Zachód”, skupiające najwybitniejszych twórców epoki pismo literackie ukazujące się w latach 1908–1941. [wróć]

livre de chevet (fr.) – lektura do poduszki [wróć]

Tłum. Tadeusz Boy-Żeleński. [wróć]

Gáspár Károli (1529–1591) – duchowny kalwiński, twórca pierwszego pełnego przekładu Biblii na język węgierski. [wróć]

Nemo contra Deum… (łac.) – Nikt przeciw Bogu, chyba żeby sam Bóg [wróć]

Széchenyi-hegy [wróć]

Raguza – średniowieczna nazwa Dubrownika. [wróć]

C’est une belle ville, tout de même! (fr.) – To jednak piękne miasto! [wróć]

Marcia su Roma (wł.) – Marsz na Rzym [wróć]

Hrabia Pál Teleki (1879–1941) – dwukrotny premier Węgier. W 1920 r. w krytycznym momencie udzielił militarnej pomocy Polsce walczącej z bolszewikami. W 1939 r. nie wyraził zgody, by Niemcy dokonały inwazji Polski z terytorium Węgier. Otworzył granice dla uchodźców polskich i zapewnił im wszelką pomoc. Nie chcąc ugiąć się przed żądaniami Niemiec w kwestii ataku na Jugosławię, popełnił samobójstwo. [wróć]

Dziś Koszyce. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Strona redakcyjna

TYTUŁ ORYGINAŁU: A teljes Napló

© Heirs of Sándor Márai Csaba Gaal (Toronto)

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Lijklema Design. Karolina i Hans Lijklema

Na okładce wykorzystano portret fotograficzny Sándora Máraiego z 18 kwietnia 1941 ze zbiorów Muzeum Literatury im. Petőfiego w Budapeszcie

REDAKCJA: Monika Ziółek

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Teresa Worowska, Warszawa 2016 © Copyright fot the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2016

ISBN 978-83-07-03409-6