Dzienniczek Zakręconej Nastolatki cz.2 - Renata Opala - ebook

Dzienniczek Zakręconej Nastolatki cz.2 ebook

Renata Opala

4,1

Opis

Dalszy ciąg perypetii sympatycznej Joasi, która z reporterskim zacięciem opisuje swoje szkolne i domowe przygody. Roztrząsa kwestie „na miarę Hamleta”, mimowolnie odkrywa tajemnicę nowej koleżanki i pilnie słucha rad mamy w sprawie mężczyzn i prawdziwych dam. Marzy też o romansie, zwłaszcza że Ludwikę odwiedza superprzystojny Szymon...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 145

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (12 ocen)
7
2
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Renata Opala Edycja © Copyright by Księgarnia Wydawnictwo Skrzat Stanisław Porębski, Kraków 2009
Wydanie elektroniczne 2014
Zespół redakcyjno-korektorski:
Joanna Skóra
Skład:
Wydawnictwo Skrzat
Ilustracje:
Agnieszka Kłos-Milewska
ISBN 978-83-7915-141-7
Księgarnia Wydawnictwo Skrzat Stanisław Porębski 31-­202 Kraków, ul. Prądnicka 77 tel. (12) 414 28 51

Poniedziałek, 4 września

Hurra!!! Hura!!! Hura!!! Kropka znowu jest naszą wychowawczynią! Na pierwszej lekcji sprawdziła obecność, podyktowała plan zajęć na najbliższe trzy dni i puściła nas do domu. Ale po co mielibyśmy tak wcześnie wracać? Cała nasza klasa, ku uciesze sprzedawczyni, ustawiła się przed automatem z włoskimi lodami. Jest tak ciepło, że na pewno nikomu nie zaszkodzą.

Tomek odprowadził mnie pod same drzwi, ale nie chciał wstąpić na herbatę.

Wtorek, 5 września

Tomek czekał przed blokiem i w wielkiej zgodzie razem dotarliśmy do szkoły. Natomiast potem, w szkole, wcale się do mnie nie odzywał.

Pierwsza godzina to lekcja wychowawcza. I od razu niespodzianka: mamy nową kolegotkę. Przyjechała z rodzicami z Jeleniej Góry. Na stałe. Mieszka w nowo zbudowanym, wypasionym budynku (nie można go nazwać blokiem) na skraju osiedla. Ma na imię Mirella. Ciemnowłosa i ciemnooka. Jest mojego wzrostu, ale znacznie szczuplejsza, powiedziałabym, że wręcz chuda. W sumie – przeciętna. Zajmowaliśmy się nią przez pierwsze pięć minut, a potem wróciliśmy do tematów szkolnych. Ustaliliśmy nazwę klasy: „ZIEMNIAKI W MUNDURKACH”, postanowiliśmy pomyśleć o „strojach służbowych” i zawzięcie dyskutowaliśmy nad naszym własnym, wewnętrznym, klasowym regulaminem. Kropka stwierdziła, że dorośliśmy do tego, aby traktować nas poważnie. (Coś mi się zdaje, że bierze nas na ambit!)

Na religii zmiana: siostra Anastazja wyjechała na misję do Kamerunu. Na jej miejsce przyszła katechetka, pani Bożenka, drobna, szczupła blondynka o krótko przyciętych włosach. Jest tak drobna i szczupła, że nie wiem, czy da sobie z nami radę. Kamil, który stanął obok niej, jest o głowę wyższy.

Środa, 6 września

Kiedy rano wychodziłam z domu, Tomek właśnie zbiegał po schodach. Do szkoły szliśmy razem.

Tata Igora załatwił „wejście” w hurtowni Hermex i wszyscy chłopcy, jak ich jest w klasie dwunastu, pojechali przymierzać spodnie. Oczywiście w czasie lekcji i oczywiście nie było ich dwie godziny. A nas, słabe dziewczyny, zostawili na pastwę Sinusa i Kalarepy. Szczęście, że to początek roku i nie było z czego pytać! Wrócili uradowani, każdy z czarnymi dżinsami za – rewelacja! – 12 zetów.

Sinus jak zawsze sprawdzał obecność. „Mirosława Nowacka” – przeczytał. A więc nie żadna pretensjonalna Mirella, tylko po prostu Mirosława. Mirka.

Czwartek, 7 września

Tata Igora załatwił „wejście” do hurtowni także dziewczynom. Pani kierowniczka zaproponowała, że zamówi u producenta spódniczki. Wtedy będzie taniej. Pokazała nam kilka próbek materiałów w kratę. Wybrałyśmy czarne w czerwono-brązowo-zieloną kratę, a pani Bożenka, która nas eskortowała, wybór pochwaliła. Kierowniczka wzięła miarę z każdej z nas i kazała przyjechać za tydzień. Powiedziała też, że pomyśli o bluzach z polaru.

Do szkoły wracałyśmy prawie pustym, ze względu na porę, tramwajem. „Mirka, usiądź koło mnie” – zawołałam, ale nie usłyszała. „Mirka!” – zawołałam ponownie. Nic. Wtedy wrzasnęłam: „Mirella, ogłuchłaś?!” i o dziwo, usłyszała i usiadła obok mnie.

A rano znowu spotkałam zbiegającego po schodach Tomka. Chyba zacznę się przyzwyczajać...

Piątek, 8 września, po południu

Kiedy zadzwonił telefon, ja i Ludwika byłyśmy w domu same. Nie spieszyłam się, żeby go odebrać, bo i kto mógłby o tej porze chcieć czegoś ode mnie. Dopiero po piątym dzwonku odebrała Ludwika. Chwilę milczała, potem wrzasnęła: „KURTKANAWACIE!!!”, a po chwili usłyszałam plaskanie bosych stóp i trzaśnięcie drzwiami.

Co jest grane?! Podbiegłam do okna i wyjrzałam. Z rozwianymi włosami, na bosaka, z ręcznikiem w ręku Ludwika gnała w stronę prześwitu pod blokiem numer trzy.

Wróciła w czasie kolacji. Patrzyłam na nią jak na zjawę, a ona poszła umyć ręce i spokojnie usiadła za stołem.

Okazało się, że pomyliły się jej daty, a zawody międzyszkolne miały być w piątek, a nie w sobotę. Kaśka zadzwoniła po nią w ostatniej chwili. Wybiegłszy, dopadła pierwszej czekającej na postoju taksówki i zapytała kierowcę, czy z powodu rozpaczliwej sytuacji zawiezie ją na pływalnię bez pieniędzy. I, o dziwo, zgodził się. W czasie przejazdu powiedział, że ma córkę na studiach i ma nadzieję, że gdyby ona znalazła się w potrzebie, to też znajdzie się ktoś, kto jej pomoże.

Moja siostra wzięła od kierowcy wizytówkę i teraz tata zobowiązał się uregulować należność.

I co teraz? Która z nas jest „zakręcona” jak słoik musztardy? Czy aby na pewno ja?

Sobota, 9 września

Mój dyżur w kuchni się kończy, ale muszę iść po chleb, bułki i masło. Mam tylko dychę, ale może wystarczy na łepek sałaty? Wracając, spotkałam Mysię. Usiadłyśmy na chwiejącej się ławce. Mysia miała włosy zebrane w dwie kitki przytrzymywane niebieskimi frotkami, niebieski T-shirt i krótkie granatowe spodnie. Powiedziała, że chodzi do przedszkola, w którym czuje się czadowo. Czadowo! – tak powiedziała. I… powierzyła mi swoją wielką tajemnicę: ma chłopaka. Ma na imię Gwidon i wczoraj pocałował ją w policzek. Wycierała się potem przez pół dnia, bo ją trochę poślinił, ale wszystkie koleżanki jej zazdroszczą.

No, proszę. Sześcioletnia Mysia ma swojego sześcioletniego chłopaka. A ja? Czy Tomek to aby na pewno mój chłopak? Czy kino, hot dog i lody to już prawdziwa randka?

Niedziela, 10 września

Z Adą, Zuzą i Olą poszłyśmy na Cytadelę na wrotki. Fajnie się jeździło, bo nie było małych dzieciaków, które mogłyby plątać się pod nogami. Przypomniał mi się trener-magister: z naszej klasy nie wybrał nikogo, a ja przegapiłam okazję, żeby się przekonać, czy przypadkiem nadaję się do biegania. Trudno. Co się stało, to się nie odstanie. Już na pewno nie zostanę sportowcem roku.

Poniedziałek, 11 września

Rano jak zwykle spotkałam się ze zbiegającym po schodach Tomkiem. Coś mi się wydaje, że on specjalnie czeka piętro wyżej i zbiega wtedy, kiedy ja wychodzę z domu. W szkole – nic ciekawego. Kropka podała spis lektur.

Wtorek, 12 września

Dziś było bardzo fajnie. Układaliśmy hymn naszej klasy. Razem z Kropką. Oto wersja ostateczna:

Były raz sobie brązowe Ziemniaczki, które nosiły brązowe kubraczki, spódnice w kratkę lub czarne spodnie, żeby im było ładnie i wygodnie.

Na religii ustaliliśmy, że będziemy wspomagać działalność misyjną, zbierając używane znaczki pocztowe.

Środa, 13 września

W czasie rodzinnych rozmów przy kolacji Ludwika oznajmiła, że chciałaby zapisać się na kurs tańca. Ona i kilka koleżanek z klasy. Mama pokiwała głową i dziwnym wzrokiem spojrzała na tatę. Tata uśmiechnął się półgębkiem, oboje równocześnie powiedzieli: „dobrze” i wybuchnęli śmiechem. Ludwika tą nagłą zgodą była zdziwiona nie mniej ode mnie, ale i równocześnie ucieszona.

Przecież znowu trzeba będzie znaleźć „niezaplanowane” pieniądze.

Czwartek, 14 września

Rano, zamiast do szkoły, pojechałyśmy do hurtowni po obiecane spódnice. O dziwo, były gotowe. I cena 20 zetów rewelacyjna. Zuza zaraz zauważyła, że mają duże podwinięcie, tak że w razie czego (nie czego, tylko ponadnormatywnego wzrostu) można będzie spódnicę przedłużyć. Ubrałyśmy się wszystkie i dopiero teraz okazało się, że każda ma inne skarpetki, co psuje, według Oli, „harmonię obrazu”. (Skąd ona zna takie określenia?) Za namową kierowniczki dokupiłyśmy więc bawełniane podkolanówki. Jedną parę czarnych na dni zwykłe i drugą czerwonych, na uroczystości. I też po rewelacyjnej cenie. Po powrocie do szkoły Kropka skwitowała nasze zakupy jednym tylko słowem: „świetnie”.

Piątek, 15 września

Po powrocie z pracy tata zaproponował, żebyśmy na dwa dni wyskoczyli nad jezioro. Obdzwonił kilka gospodarstw agroturystycznych i znalazł wolne miejsce w Drawsku. (Może to tam, gdzie bywa Tomek?) Ludwika od razu oświadczyła, że jej to nie interesuje, bo idą całą klasą do kina, a wody i na basenie ma dosyć, więc mama zaproponowała, żeby zabrać Mysię. A jak Mysię, to i Alinę, ma się rozumieć. Tata pakował więc sprzęt, mama zapas jedzenia, a ja tylko parę ciuszków i strój kąpielowy.

Sobota, 16 września

Wyruszyliśmy bez większych przeszkód o szóstej rano. Rubin bardzo chciał jechać z nami, ale trudno byłoby upilnować go w takim dużym lesie, a zostawić go przywiązanego do namiotu, żeby wył na całą okolicę? Lepiej niech pilnuje Petroneli.

W drodze rozmawialiśmy niewiele. Mysia spokojnie siedziała w foteliku, Alina podrzemywała, a ja rozmyślałam o klasie, Tomku, Mirelli, Zuzie i Oli. Minęliśmy Oborniki i Czarnków. W pewnym momencie Mysia krzyknęła przeraźliwie:

„Zatrzymaj się! Wujku, zatrzymaj się!”

Poderwało nas wszystkich, a przestraszony tata przyhamował gwałtownie i zjechał na pobocze. Zrobiło się jej niedobrze? Słabo? Spojrzałam na Mysię. Wyciągnąwszy rękę w stronę pola, z zachwytem w oczach powiedziała:

„KROWA!”

Musieliśmy wysiąść i podziwiać. Na kawałku zielonej łąki stało czarno-białe łaciate zwierzę, mełło sterczące jeszcze z boku mordy zielone pędy i dużymi, wilgotnymi oczami spoglądało w naszym kierunku. Mysia była zachwycona krową, my Mysią, a krowa znudzona machnęła ogonem, odpędzając muchy, i poszła poszukać lepszej w smaku trawy. Zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę.

I rzeczywiście. Uświadomiłam sobie, że Mysia nigdy w życiu nie widziała prawdziwej krowy. Nawet kiedy byłyśmy u babci w Pakosławicach, po mleko chodziłyśmy do sklepu.

Gospodarz przywitał nas bardzo wylewnie. Akurat nie miał żadnych gości, więc cały należący do niego brzeg jeziora i kawałek lasu mieliśmy do swojej dyspozycji. Rozbiliśmy trzy małe namioty: dla mamy z tatą, dla Aliny z Mysią i dla mnie. Co za komfort! Dwa dni bez Ludwiki na karku. A Mysia, kiedy słyszała: „Podaj szpilki! Podaj śledzie!” – chichotała jak szalona, aż dostała rumieńców.

Zbliżało się południe. W czajniku zawieszonym na trójnogu nad ogniskiem mama zagotowała wodę na herbatę, a zaraz potem powiesiła kociołek i do wrzątku wsypała ryż. Kiedy zjedliśmy przygotowane jeszcze w domu kanapki, zdjęła znad ognia kociołek, owinęła go gazetą i włożyła w namiocie pod koc. Tata w tym czasie sprawdził Oriona, doholował nas na pokład i wciągnął żagiel. Aha! Wszyscy nałożyliśmy kapoki. Na brzegu pojawił się duży pręgowany kocur i miaucząc żałośnie, spoglądał w naszym kierunku. Popłynęliśmy. Powoli. Dostojnie. Było wspaniale, cudnie, nadzwyczajnie i sama nie wiem, jak to jeszcze określić. Opłynęliśmy Zatokę Henrykowską, Rękawicką i wyspę Bielawę… Obserwowaliśmy białe łabędzie z szarymi łabędziątkami, perkozy, kaczki, a żagle Oriona łopotały lekko w zalegającej nad jeziorem ciszy… I nagle stała się rzecz niesłychana: największy łabędź rozłożywszy szeroko skrzydła, popędził w naszym kierunku. Wyglądało to, jakby biegł po wodzie. Sycząc, wyciągał szyję i rozbryzgiwał wokół duże krople wody.

„Uciekamy! – tata przełożył żagiel. – Atakującego łabędzia nie wolno lekceważyć. Broni swoich małych”.

Łabędź ponownie załopotał skrzydłami, po czym złożył je i odpłynął. My nadal byliśmy na środku jeziora. Nagle Alina z przerażeniem w oczach zerwała się ze swego miejsca.

„Mysia! Gdzie jest Mysia!?”

Zastygliśmy wszyscy.

Alina zbladła.

„Musi być tutaj. – Głos taty był spokojny (?) i opanowany. – Gdyby wypadła za burtę, to w ciszy, która nas otacza, usłyszelibyśmy pluśnięcie. Ma też kapok. Gdzieś się schowała. Tylko gdzie?”

Jakby w odpowiedzi od strony dziobu doleciało szuranie, a potem odsunęły się drzwiczki od małej skrytki na liny i ukazała się głowa przystrojona dwiema kitkami. Alina skoczyła ku niej.

„Co ty sobie wyobrażasz?!” – chwyciła Mysię za ramię i jednym szarpnięciem wyciągnęła ze skrytki.

„Ja? Nic! Schowałam się”.

„Dlaczego?”

„Bo chciałam, żebyście się o mnie martwili”.

Popatrzyłam na minę Aliny i pomyślałam, że gdyby była lwicą, toby teraz Mysię zagryzła.

Po powrocie opanował nas szalony głód. Ryż był gotowy, do tego udka kurczaka i pomidory. Pyszota! A do popicia – sok pomidorowy. Najedzeni poszliśmy do namiotów, żeby odpocząć. Nie wiem jak inni, ale ja zasnęłam.

Wieczorem zapaliliśmy ognisko. Jedne drewienka były proste, inne powyginane. Patrzyłam, jak owijając się dookoła, trawi je ogień, który przypomina złote, syczące węże o drgających rozwidlonych, pomarańczowych językach. Lubię ogień. Ciepły, syczący i trzaskający leciutko wydaje się przyjazny człowiekowi.

Za naszymi plecami czarne cienie świerków rysowały się na tafli nieruchomego jeziora, a pojedyncze małe chmury wisiały jak przyklejone do nieba. Na patykach piekły się kiełbaski, w żarze – ziemniaki, a my śpiewaliśmy piosenki obozowe, wycieczkowe i harcerskie. Było bardzo fajnie. (Tym razem nikt przez pomyłkę nie posolił herbaty).

Zrobiło się ciemno. Nad jeziorem zawisł ogromny, pomarańczowy jak dynia, okrągły księżyc, co jakiś czas z pluskiem z wody wyskakiwały ryby, a w koronie drzewa odzywał się pojedynczy głos nocnego ptaka. Nagle coś nad naszymi głowami zaszumiało i przemknąwszy z miękkim szelestem, cicho zniknęło w ciemności. I ja, i Mysia skuliłyśmy się, chowając głowy w ramionach.

„To sowa. Nie bójcie się” – powiedział tata. „Wyruszyła na łowy, bo dla niej właśnie zaczął się dzień”.

Poszliśmy do swoich namiotów. Byłam zbyt zmęczona, żeby się bać. Nałożyłam dres, wsunęłam się do śpiwora i zasnęłam kamiennym snem.