Dziedzicząc miłość. Część I. Mały człowiek w czasie wielkiej wojny - Edward Piega - ebook

Dziedzicząc miłość. Część I. Mały człowiek w czasie wielkiej wojny ebook

Edward Piega

4,5

Opis

Książka – świadectwo. Książka – wspomnienie. Książka – testament.

Wojna zarejestrowana oczami dziesięcioletniego Krzysia, który – osierocony przez rodziców i odłączony od dalszej rodziny – tuła się i pracuje na utrzymanie, by przetrwać wśród obcych.

Walcząc o życie chłopiec zagrzebie się w gnijących odpadkach w trakcie łapanki po zamachu na Kutscherę, ucieknie sprzed lufy celującego w jego czoło gestapowca, zostanie nieświadomym swej roli kurierem wielokrotnie przekraczającym zieloną granicę między III Rzeszą a Generalną Gubernią, będzie pracować w piwiarni u folksdojcza, głodować i zarabiać na życie śpiewaniem w okupowanej Warszawie, stanie się celem polowania dla pilota sowieckiego myśliwca i prawie zamarznie, powracając do przybranego domu.

Edward Piega – emerytowany pracownik Instytutu Lotnictwa w Warszawie z ponad 40-letnim stażem pracy. Konstruktor z wyboru, poeta i prozaik z zamiłowania. Po przejściu na wcześniejszą emeryturę oddał się w pełni swojej pasji, dzięki której powstał zbiorek wierszy i opowiadań, częściowo publikowanych w wortalu literackim Granice.pl pod loginem dedal23 oraz www.interwencjaprawna.pl/wiersze lub opowiadania. Opowiadanie, „Pestki palone, pestki...” zostało wyróżnione w konkursie „Seniorzy klawiaturą i piórem”. Ukoronowaniem pasji literackiej autora jest niniejsza autobiografia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 551

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Opowieść niniejsza, której początki sięgają lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego stulecia, to prawdziwa, pisana przez życie, historia osieroconego w wieku siedmiu lat chłopca.

Ponieważ stanowi ona moją autobiografię i w jakiejś mierze dotyka żyjących jeszcze uczestników opisywanych przeze mnie wydarzeń, zmieniłem ich imiona i nazwiska oraz nazwy mniejszych miejscowości, w których wszyscy się znają i wszystko – a nawet więcej niż wszystko – o sobie wiedzą. Dla nieznającego mnie czytelnika nie ma to żadnego znaczenia, zaś czytelnik mi znajomy, jeśli nawet się w przypadkowo zbieżnych okolicznościach odnajdzie, jeśli ujrzy w którymś z bohaterów siebie, będzie to tylko jego indywidualne odczucie, które pozostając obce innym, w niczym nie naruszy jego poczucia prywatności.

Być może niektóre fakty historyczne stanowiące tło mej opowieści nie będą do końca zgodne z tym, co mówią o nich podręczniki historii. Celowo jednak nie korygowałem ich przy pomocy źródeł. Zależało mi bowiem przede wszystkim na tym, by nie stracić autentyczności wspomnień, jakie zachowałem w mej dziecięcej pamięci.

Z podobnych przyczyn zdecydowałem się nie weryfikować żadnego ze zdań ani pojedynczych słów pochodzących z języka niemieckiego, angielskiego czy rosyjskiego. Zanotowałem je w postaci zapamiętanej przez małego chłopca, który – nie znając dobrze żadnego z tych języków – zachował je we wspomnieniach, a następnie tuż po wojnie zapisał tak, jak potrafił, często pewnie nie do końca poprawnie. Fragmenty tych dziecięcych notatek znalazły się dziś w mej książce.

Nie podpierałem się w niniejszej opowieści żadnymi obcymi materiałami, a właśnie tymi zapiskami, które prowadziłem od wczesnych lat powojennych. Gdy tylko pozwalały mi na to okoliczności, chwytałem za pióro lub ołówek, starając się oddać wiernie stan ducha najpierw kilkuletniego, a potem już kilkunastoletniego chłopca. Myślę, że w toku tej opowieści udało mi się choć trochę spełnić własne marzenia, przekazując w spadku moim przyszłym czytelnikom ten ogromny bagaż przeżyć, doświadczeń i przemyśleń, widziany i pisany sercem dziecka, które – jak tysiące jego rówieśników – los wyrzucił z rodzinnego Gniazda na wzburzone fale oceanu wojny.

Po śmierci drugiego z rodziców – matki – gdy miałem niespełna siedem lat, los przeniósł mnie wraz ze starszym ode mnie o cztery lata bratem w zupełnie odmienne od dotychczasowego środowisko społeczne.

Z biednej górniczej rodziny, z zadymionego Zagłębia trafiliśmy jak do klimatycznego raju w okolicach Warszawy, pod dach bezdzietnego, lecz dobrze sytuowanego wujostwa. W domu tym przez ponad trzy lata wychowywani byliśmy w duchu szeroko pojętego patriotyzmu społecznego, opartego na zasadach moralnych kultury Zachodu. Może to zabrzmi nieco patetycznie, ale nasze wzrastanie w tej rodzinie przebiegało pod sztandarem, na którym hasło: Bóg, Honor, Ojczyzna nie było pustosłowiem. Wpajane mi przez te ponad trzy lata mego dziecięcego rozwoju zasady pozytywizmu społecznego, asertywnej postawy wobec otaczającego świata, przyczyniły się w latach późniejszych do zachowania własnej tożsamości narodowej, religijnej i – co dla mnie najważniejsze – praktyczne pojmowanie nadrzędnej roli rodziny w strukturze państwa i narodu.

 

Pierwszy września 1939 roku, dzień wybuchu drugiej wojny światowej, to dla mnie, już wówczas dziesięciolatka, który zaledwie ukoił żal po stracie obojga rodziców, wrastając w nową rodzinę, stanowił początek drogi przez mękę, dosłownie i w przenośni. Ledwie zacząłem pojmować hierarchię wartości w codziennym życiu, a już to, co dla mnie najcenniejsze – i rodzinę, i ojczyznę – traciłem w tragicznych okolicznościach.

Na przykładzie tej opowieści pragnąłbym uzmysłowić każdemu, kto zechciałby głębiej wniknąć w jej treść, jak niebagatelną rolę w kształtowaniu osobowości dziecka odgrywa okres między szóstym a jedenastym rokiem życia. Twierdzę tak na podstawie własnych odczuć i przeżyć, jak również doświadczeń rówieśników, z którymi los mnie zetknął. To z tego przedziału życia pamięta się najwięcej. To w tym okresie rozwoju dochodzą do głosu wewnętrzne wzorce zachowań i zderzają się z bodźcami zewnętrznymi, zarówno ze strony rodziców, jak i dalszego otoczenia.

Jakże często rodzice nie zdają sobie sprawy z tego, że ogromny wpływ na psychikę dziecka w tym okresie mają ich wzajemne relacje. I te pozytywne, przepełnione wzajemną miłością, co dla dziecka stanowi wartość nie do przecenienia! I te negatywne, pełne napięć, niechęci i drastycznie zmiennych w czasie – nastrojów. A młody organizm rośnie, rozwija się wszechstronnie i niczym gąbka wchłania w siebie wszystko, co wchłonąć zdoła, upodabniając się do rodziców i w części do dziadków, bo do kogóż innego może?

Obraz matki i ojca, jaki zostanie utrwalony w tym okresie w oczach dziecka, będzie przez nie podświadomie odtwarzany w dalszym życiu i konfrontowany w relacjach z osobami trzecimi.

Należy więc uczynić wszystko, co możliwe, aby w tym okresie rozwoju wynik tych konfrontacji był zawsze dodatni dla rodziców. Jeśli tak się stanie, to o przyszłość dziecka, a także jego własnej rodziny, można być spokojnym. W tym momencie moich rozważań nasuwa się nieodparty wniosek: im większą miłością otoczymy dziecko, tym więcej w dorosłym życiu będzie ono potrafiło przekazać potomności i tym bardziej stanie się odporne na przeciwności losu. Taka już jest siła miłości, bez której nie ma budowania trwałej i szczęśliwej rodziny, a tym samym silnego i budzącego szacunek państwa.

Lata okupacji hitlerowskiej i totalitaryzmu komunistycznego rozchwiały fundamenty postaw moralnych i norm społecznych, na których oparta jest współczesna rodzina. Należy przywrócić wiarę w konieczność jej umocnienia na bazie pozytywizmu społecznego, abyśmy jako naród, wchodząc w struktury jednoczącej się Europy, stanowili jak niegdyś, u zarania dziejów, chlubę tego kontynentu. Niech więc polska rodzina, dziedzicząc miłość, wniesie ją jako wiano w struktury europejskiej Rodziny Narodów.

Zabrzmiało to może zbyt patetycznie, wzmocnione w dodatku wielkimi literami, ale nawet patos stanowiący ramę cnoty służy jej chwale.

Pewnej mroźnej zimowej nocy, w połowie lat siedemdziesiątych, jechałem służbowo pociągiem z Warszawy do Rzeszowa. Miejsce sypialne miałem na dolnym łóżku. Pozostałe trzy były jeszcze wolne, bo do odjazdu pozostało około pół godziny. Zmęczony, położyłem się i wkrótce zasnąłem. Obudziłem się po około dwóch godzinach jazdy. W przedziale panował niesamowity ziąb.

Usiadłem, opuszczając nogi, i wtedy ujrzałem również siedzącego na łóżku, naprzeciw mnie, dobrze zbudowanego mężczyznę. Rozcierał sobie na przemian dłonie i przedramiona, to znów szyję i kolana.

Po grzecznościowej wymianie zdań mój sąsiad wyjął z nesesera butelkę brandy i stukając znacząco w etykietę butelki, powiedział: „Jeśli Napoleon nie użyczy nam swego kapelusza, to będziemy musieli pić z gwinta”. „Nie musimy” – odparłem. „PKP dba o pasażerów”. Zsunąłem się z łóżka i otworzyłem schowek kryjący podręczny barek. Wyjąłem zeń dwie szklanki oznaczone inicjałami PKP.

Opatuliwszy się kocami, popijając brandy, przegadaliśmy kilka godzin aż do momentu, kiedy w drzwiach ukazał się konduktor, oznajmiając: „Zbliżamy się do Rzeszowa. Przesiadka w kierunku Dębica, Tarnów, Kraków”. „Dziękuję” – odparłem. „No, Stanley! Czas na mnie” – powiedziałem i zacząłem się spiesznie ubierać. Nogi jednak jakoś dziwnie mi zmiękły.

Wskutek awarii ogrzewania wypiliśmy całą butelkę brandy. Stanley jechał na pogrzeb swojej dziewięćdziesięcioletniej babci, gdzieś w okolice Przemyśla. Poprzedniego dnia przyleciał ze Stanów Zjednoczonych via Amsterdam do Warszawy. Teraz, w pociągu, od momentu, kiedy przeszliśmy na ty, wyczułem, że przypadliśmy sobie nawzajem do gustu. Wpływ alkoholu sprawił, że w miarę upływu czasu malał początkowy dystans między nami. W dyskusji nie musieliśmy nawet osiągać konsensusu, ponieważ mimo tego, że podążaliśmy różnymi torami myślenia, zawsze dochodziliśmy do wspólnego mianownika.

Opowiedzieliśmy sobie nawzajem własne koleje losu. Stanley, słuchając mojej opowieści, często z niedowierzaniem kręcił głową i kładąc lewą dłoń na moim ramieniu, prawą dotykając okolicy serca, mówił: „Ty muszysz ta cała story pysowaty na book. Ja tebe dawamy wilka pomagaty. Tylka ty musyty mene do Stany wysyłkowat mail”. Mówił, tak sympatycznie kalecząc polski i ukraiński język, że aż miłe ciepełko zalewało duszę. „Nasze stare dzicka – kontynuował Stanley – mała znaty wojenske story, a Polske i jako tebe mołodca, ja szczasliw poznakomył. Ty pro naszy Polsko mołodcow w Stany, muszesz tako napysaty book. Tu maty moja card na mail do Henderson and phone na California San Bernardino”.

To powiedziawszy, wcisnął mi w kieszonkę butonierki swój bilet wizytowy. Chciał koniecznie uzyskać mój adres, ale grzecznie mu odmówiłem, tłumacząc, że ja pracuję w przemyśle lotniczym i gdyby, nie daj Boże, coś mu się przytrafiło, a znaleziono by przy nim mój adres, to zarówno on, jak i ja, mielibyśmy poważne kłopoty. Pokiwał ze zrozumieniem głową. „Sorry! Yes, yes” – powiedział, poklepując mnie po ramieniu.

Stanley miał zaledwie pięć lat, gdy wraz z rodzicami wyemigrował do USA. Ukończył studia agrotechniczne na Uniwersytecie Stanowym w Berkeley w Californi. W okolicach San Bernardino prowadził plantację pomarańczy, a rodzinna posiadłość w Starym Mieście Henderson w Nevadzie była dla niego, jak się wyraził, a ja dobrze zapamiętałem: „Duża spokój and happy house”.

Kiedy próbowałem dowiedzieć się, jak mam to rozumieć, wykonał jakiś bliżej nieokreślony ruch ręką i posmutniał nagle, przymykając powieki. „Sory” – powiedział, wskazując palcem na cyferblat zegarka. Zrozumiałem, że nasz czas już się skończył. Gdy pociąg wjeżdżał na peron dworca w Rzeszowie, Stanley, ściskając mnie za ramię, powtarzał: „Ty napysaty book na pseudo »Henderson«, okey? Ne zabyty pysat na card California, okey?”. „Okey, okey!” – odpowiedziałem i wybuchnąłem, sam nie wiem czemu, śmiechem.

Kiedy już wysiadłem z pociągu, on stał w otwartym oknie, płacząc jak dziecko. Podbiegłem i jeszcze raz uścisnąłem jego wyciągniętą dłoń, wołając: „Ja byty Edward Henderson! Okey?”. „Yes! Okey!” – odkrzyknął, a ja ruszyłem prawie biegiem do przejścia na drugi peron, ponaglony głosem z megafonu: „Pociąg pospieszny do Krakowa, przez Dębicę, Tarnów, stoi gotowy do odjazdu na torze…”.

Do Stanleya nigdy nie napisałem, ponieważ w dość dziwnych okolicznościach utraciłem jego bilet wizytowy, o czym wspomnę w drugiej części mojej opowieści. Dzisiaj Stanley, jeśli jeszcze żyje, liczyłby sobie ponad dziewięćdziesiąt lat. Wypełniając jego prośbę, myślę, że tym samym spełniam w jakiejś mierze i własne marzenia, by przekazać w spadku mojej i naszej, polskiej potomności ten ogromny bagaż przeżyć, doświadczeń i przemyśleń, widziany i pisany sercem dziecka, które tak bardzo pragnęło miłości.

Zamieniając więc kolejno pióro na maszynę do pisania, a tę na komputer – wracam do przeszłości.

Rozdział IPOD DYMAMI ZAGŁĘBIA

Osiedle górnicze w Żwirkach. Jedno z wielu rozrzuconych w niecce węglowej Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego. Nie wyróżniało się ono niczym szczególnym wśród pozostałych osiedli górniczych w okolicy. Poczerniałe od węglowego pyłu i dymu kanciaste bryły familoków, wraz z nieodłącznymi hałdami i wieżami szybów wyciągowych tworzyły typowy, zasnuty dymami, krajobraz Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego.

Kopalnia w Żwirkach, jak większość w okolicy, należała do obcego kapitału. Całe osiedle wraz z kopalnią było jak żywcem przeniesione na polską ziemię z górniczego okręgu północnej Francji.

Główna ulica rozdzielająca osiedle na dwie części nosiła nazwę rue de la Victoire. W okresie późniejszym przemianowano ją na brzmiącą polsko ulicę Marszałka Focha. Oczywiście jej przemianowanie niczym nie skutkowało dla mieszkańców Żwirek. Co najwyżej dla pana marszałka wcześniej będącego, poprzez swoich rodaków, „współwłaścicielem” kopalni, zaś teraz poszerzającego „własność” o ulicę, która swoim pryncypialnym charakterem niegdyś, a teraz nazwą, nadawała ton całemu osiedlu. Ulica ta u swego końca przecinała przecznicę i zatrzymywała się pod bramą pałacyku markiza de Viana, schowanego za żelaznym parkanem, będącego siedzibą dyrektora zarządu kopalni. Może z wyglądu budynek ten na pałac nie wyglądał, ale w żargonie mieszkańców osiedla mówiło się: „pałac Vianego”. Stał on dumnie niczym strażnik w ogrodzie i strzegł skamieniałego stada familoków, zapędzonego pomiędzy hałdy.

Kilkanaście domów z cegły, która już dawno zapomniała swoją barwę, rozstawiło się z obu stron ulicy. Niewielki żwirowany placyk okolony kilkoma kasztanami, pod którymi przycupnęło kilka ławeczek, chlubił się mianem parku, kusząc przyjemnym chłodem cienia w upalne dni lata. Pod jednym z nich stała drewniana, o bodajże sześciokątnym kształcie altana, z kręgiem tanecznym wewnątrz. Tamże, szczególnie w letnie niedzielne popołudnia i wieczory, park rozbrzmiewał śpiewem i muzyką, a w deszczowe ciepłe dni, starzykowie pykając fajki, rżnęli w skata i pośpiewywali ochoczo.

Niedzielnym rankiem, ledwie przebrzmiała kopalniana syrena wzywająca górników na poranną szychtę, grupki kobiet z dziećmi, odświętnie ubrane, podążały na poranną mszę do miejscowego kościoła. Stał on na sąsiedniej ulicy. Duży, przestronny, zbudowany z piaskowca, którego chłodne i tajemnicze wnętrze fascynowało moją dziecięcą wyobraźnię.

Wieczna lampka jarząca się migotliwym światłem, zwisała przed głównym ołtarzem, potęgując w moich oczach wrażenie tajemniczości, pociągając ku sobie z jakąś niewyobrażalną siłą.

Późnym popołudniem, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi i prostopadle zaglądało w kolorowe witraże okien, jego jaskrawe promienie przenikały do wnętrza kościoła w postaci różnokolorowych smug światła, odbijając się tysiącem refleksów od błyszczących złotem sztukaterii.

W miarę jak słońce przesuwało się ku dołowi i zmieniał się kąt nachylenia strumienia światła, jego cząsteczki nabierały coraz wyraźniejszego ruchu, wytryskując nagle ni stąd, ni zowąd bajecznie kolorowym refleksem, by za chwilę nagle zgasnąć i ustąpić miejsca nowym, jeszcze wspanialszym formom. Trwało to dopóty, dopóki ostatnie promienie zachodzącego słońca nie załamały się na parapetach okien, osiągając punkt krytyczny. Potem nagle wszystko gasło i wnętrze kościoła ogarniał lekki półmrok. Migające światełko wiecznej lampki królowało teraz w tym półmroku, rzucając ledwie dostrzegalny blask na postać św. Barbary, która wyciągała rękę po górniczą lampę, podawaną jej przez wspierającego się na oskardzie górnika.

Prostota formy i poruszająca serce szczerość jej wyrazu głęboko zapadły w pamięć na dnie mojej duszy. Cóż bowiem lepszego może ofiarować górnik swojej patronce, jeśli nie to, co ma najdroższego, co pozwala mu nie błądzić po omacku w ciemności: to nikłe światło swej górniczej lampki, aby w jej dłoni jaśniała wiecznym światłem Nadziei, Wiary i Miłości.

W pochmurne i mżyste dni krajobraz Żwirek sprawiał wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Kłębiące się nisko deszczowe chmury oganiały się, umykając przed usiłującymi się z nimi połączyć ciężkimi smugami czarnych dymów z pobliskich hut, a kopalniane węglowe pyły, nasycone wilgotną mgłą, pokrywały wszystko wokół czarną mazią. Kiedy jednak siąpiąca mżawka przemieniała się w ulewny deszcz, rynsztoki uliczek zapełniały się gwałtownie brunatną cieczą, która w miarę upływu czasu stawała się coraz czystsza.

Kiedy zaś znów wyjrzało słońce i wiatr ustał prawie zupełnie, dymy z kominów wzbijały się prosto i wysoko w górę, jaśniejąc coraz bardziej, aby w końcu rozpłynąć się gdzieś za horyzontem. Powietrze stawało się rześkie, zieleń pyszniła się swoją naturalną barwą, a pobliski park, obmyty z węglowego pyłu, zapraszał wonią kwitnących krzewów na chwilę wytchnienia.

W takiej oto scenerii, w ostatnim roku lat dwudziestych ubiegłego stulecia, w dniu, w którym Panna ustępuje w szyku zodiakalnym miejsca Wadze, przyszedłem na świat.

Byłem w mojej rodzinie drugim dzieckiem. Starszy ode mnie o cztery lata brat to syn mego ojca z pierwszego małżeństwa. Jego matka umarła w kilka dni po porodzie, uzyskując na łożu śmierci przyrzeczenie swej młodszej siostry, że zastąpi dziecku matkę, poślubiając jej męża. Matka moja wypełniła wolę umierającej siostry przyjmując z pokorą wyrok losu, poświęcając własne szczęście. Dopiero w kilka lat po jej śmierci dowiedziałem się, że zostawiła zrozpaczonego, zakochanego z wzajemnością, świeżo promowanego, młodego oficera w podwarszawskim garnizonie.

Z opowieści mamy i starszego brata wiem, że dopóki żył ojciec, to i nam wiodło się jako tako. Pracował na kopalni jako górnik strzałowy. Kiedy miałem pięć lat, zachorował nagle na zapalenie płuc i w niespełna dwa tygodnie zmarł.

Pogrzeb ojca pamiętam w poszarpanych fragmentach. Już to jak mdlejącą mamę wyrwali z naszych rąk jacyś ludzie, a my obaj z bratem, uczepieni karawanu, nie dawaliśmy się od niego oderwać. Tłum ludzi, górnicza orkiestra, poczet sztandarowy i koledzy ojca w galowych, górniczych mundurach.

Po pogrzebie znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji materialnej, ponieważ mama nie miała stałej pracy, a jedynie zatrudniała się dorywczo. Związek Górników, którego ojciec był nie tylko członkiem, ale i działaczem, obiecał mamie pomóc, jednak skończyło się tylko na doraźnej pomocy finansowej. W dalszym ciągu więc zatrudniała się dorywczo, gdzie popadło, a bieda z każdym dniem zaczęła coraz nachalniej zaglądać do garnków i spiżarni.

Kiedy wracaliśmy obaj po zajęciach do domu, ja z ochronki, a brat ze szkoły, coraz częściej czekał na nas garnek zalewajki przygotowany rano przez mamę. Trzeba było tylko zupę podgrzać i z pajdą chleba najeść się do syta.

Bywały dni, kiedy mama już przed naszym powrotem była w domu. Wtedy, choćby za oknami była największa szaruga, sama jej obecność sprawiała, że robiło nam się ciepło, a nasze serca przenikała wzajemna życzliwość i serdeczność. Mama starała się, jak mogła, wynagrodzić nam niedostatki, jakich doznawaliśmy podczas jej nieobecności. Przygotowując posiłki, potrafiła wyczarować coś z niczego, a wtedy nęcące nozdrza zapachy wysnuwały się z każdego kąta, osiągając kulminację nad dymiącym talerzem grochówki, którą mieliśmy jeść jeszcze przez trzy dni. Ale to nic, bo dość już mamy tej kwaśnej zalewajki, z odębniałymi wskutek częstego odgrzewania kartoflami.

Karol był bardzo zdolnym chłopcem. Byłem wtedy za mały, abym mógł to ocenić, ale tak twierdziła mama, chwaląc się przed znajomymi. Nauka przychodziła mu niezwykle łatwo, co zresztą potwierdziło się w przyszłości. Uwielbiał czytać. Mógł nie jeść, nie spać, ale czytać musiał. Jadł, czytając, i czytał, zasypiając z książką w ręku. Zadziwiał dorosłych trafnością i błyskotliwością w wyrażaniu swoich opinii, zwłaszcza wówczas, kiedy nikt od niego tego nie oczekiwał. Potrafił, czego mu zawsze zazdrościłem, odpowiedzieć błyskawicznie rymowanką, równie celną, co dowcipną.

W okresie, o którym piszę, brat uczęszczał do piątej klasy, ale sypał z pamięci jak z rękawa przeróżnymi wierszami. Z tej to przyczyny, gdy mi w czymś podpadł, przezywałem go wierszokletą. Oczywiście czyniłem to z przekory, bo w skrytości ducha bardzo zazdrościłem mu tej umiejętności, starając się go naśladować. Gdy tylko mi się to udało, miałem ogromną satysfakcję. On z kolei nie pozostawał mi dłużny i ripostując, przezywał mnie: hrabia, co psy obrabia, a to za sprawą tego, że mama zabierała mnie czasem ze sobą do pałacu, gdzie dorywczo pracowała. Zazdrościł mi, kiedy wracając syty i obdarowany łakociami, drażniłem się z nim, wymachując mu przed oczyma atrakcyjnie wyglądającym cukierkiem.

Pewnego jesiennego popołudnia, kiedy jak zwykle, pochyleni obaj nad talerzami odgrzanej zupy, wrzucaliśmy do niej kawałki rozdrobnionego chleba, drzwi z sieni otworzyły się z łoskotem i stanęła w nich zapłakana mama.

– Co się stało? Mamo! – krzyknął Karol, zrywając się od stołu, a ja za nim.

– Uspokójcie się! Nic mi nie jest. Miałam tylko taką nieprzyjemną rozmowę w miejscu pracy. Później o tym porozmawiamy. Teraz dokończcie w spokoju obiad, a ja się na jakieś pół godzinki położę – powiedziała ze smutkiem w oczach. Potem zalała wrzątkiem swoje ziółka i z kubkiem w ręku weszła do pokoju, powoli, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.

Kiedy o zmroku umorusani wróciliśmy do domu, mama krzątała się po kuchni, przygotowując kolację. Placki kartoflane skwierczały zachęcająco, a charakterystyczna woń unosząca się znad patelni, drażniła rozkosznie nasze nozdrza, co przejawiało się głośnym mlaskaniem naszych spragnionych tego rodzaju podniet rozedrganych języków. Mama, widząc nasze zachowanie, nie posiadała się z radości.

– Najpierw umyjcie ręce! – krzyknęła z udawaną stanowczością, widząc, jak nasze brudne paluchy zanurzają się w pryzmie ocukrzonych placków.

– Mamo! Tylko po jednym bez mycia – zawołaliśmy niemal jednocześnie, upychając łapczywie w ustach ociekające tłuszczem placki.

– Kazałam ręce umyć, a nie placki! – zawołała, wybuchając śmiechem, mama.

Kiedy już opchnęliśmy wszystkie, wylizując resztki słodkawego oleju z talerzy, mama, nalewając herbatę do kubków, poważnym tonem powiedziała:

– Cieszę się, że wam smakowało, ale teraz muszę wam powiedzieć coś, co nie jest przyjemne dla nas wszystkich. Straciłam dzisiaj nasze najpoważniejsze źródło dochodu. Wymówiono mi pracę w pałacu z powodu wyjazdu państwa Capronich do Włoch. Otrzymałam jako zadośćuczynienie pewną kwotę, która powinna nam wystarczyć na utrzymanie przez jakieś dwa do trzech miesięcy. Nie mogę jednak siedzieć przez ten okres z założonymi rękoma, tylko muszę zacząć intensywnie szukać stałej pracy. Pieniążki bowiem są ciężkie do zarobienia, ale kiedy się je wydaje, stają się lekkie jak piórko.

Następnego dnia, kiedy zasiadaliśmy do późnego obiadu, mama oświadczyła nam, że była na kopalni i zdecydowała się podjąć pracę w sortowni. Praca jest ciężka, ale nie ma się na co oglądać. „Zresztą – powiedziała zrezygnowanym głosem – tam pracują same kobiety, więc jeśli one wytrzymują tak ciężkie warunki, to myślę, że i ja podołam. Obiecano mi, że jeśli tylko zwolni się etat w rachubie, co ma nastąpić za pół roku, zostanę tam natychmiast przeniesiona. A więc postanowione: za tydzień rozpoczynam pracę”.

Rozpoczął się więc nowy rozdział w życiu naszej rodziny i, co zresztą zrozumiałe, zmienił się również porządek dnia w naszym domu. Każde z nas, od najmłodszego, czyli ode mnie, miało określone obowiązki.

Mama rozpoczynała pracę o godzinie szóstej rano, a kończyła o czternastej. Brat podawał przygotowane dla nas przez mamę śniadanie, i po drodze do szkoły odprowadzał mnie do ochronki. Ja, po powrocie do domu, a wracałem po południu już sam, miałem obowiązek pozamiatać podłogi, powycierać kurze i podlać rośliny w oknach, które swym jaskrawym kwieciem rozjaśniały wnętrze naszego mieszkania.

Unormowany rozkład dnia, regularnie spożywane i w miarę możliwości urozmaicone posiłki, miła rodzinna atmosfera, pełna wzajemnej miłości – to wszystko razem wzięte sprawiało, że nasz dom stał się niczym ptasie gniazdo, które ledwie się opuściło, a już się do niego tęskniło. Nawet ta sztandarowa zalewajka, teraz co prawda bardziej sporadycznie serwowana i już nie odgrzewana jak dawniej, smakowała przewybornie.

Kiedy zbliżał się Geltag, czyli dzień wypłaty na kopalni, radosny nastrój wypełniał wszystkich, nie tylko zresztą w naszej rodzinie. Każdy z nas w tym dniu otrzymywał po dwadzieścia groszy, za co można było sobie kupić dwie nadziewane „marmeladą” bułki, albo dwie owocowe cukrowe waty, albo dwie makałygi. Można też było za te pieniądze kupić sobie potrójnego loda albo – co ja najbardziej uwielbiałem – francuskiego grzybka „z truflem” w jego oblewanym czekoladą kapelusiku. Na straganach natomiast, poustawianych naprzeciw bramy kopalni, można było sobie chociaż pooglądać sto innych, nęcących oko rzeczy, jeśli już na ich kupno nie starczało pieniążków. A nie starczało, bo najpierw trzeba było zaspokoić zmysł węchu i smaku. Kiedy Geltag chylił się ku końcowi i opustoszał rejon kopalnianej bramy, z uchylonych okien familoków dobiegały wesołe śpiewy, a nozdrza drażniły smakowite zapachy duszonego gulaszu, którego niepowtarzalnego smaku nie spotka się nigdzie poza Zagłębiem.

Po wypłacie wikt i atmosfera w domach powracały do zwykłej, szarej codzienności: turkocący po kocich łbach wózek mleczarza i jego donośny głos, budził z rana mieszkańców Żwirek wołaniem: „Mleko zsiadłe, mleko, mlekoo!”. Ledwie przebrzmiał głos mleczarza, a już ulicę we władanie obejmowało z charakterystycznym akcentem nawoływanie: „Handele, handele! Stare łachy, stare szmaty, kupuje! Kupuje, kuuupuje!”.

To pejsaty Żyd w krymce z przewieszonym przez ramię workiem, z zadartą do góry głową zachęcał „szanowne państwo” do zrobienia z samego rana „dobry geszeft”! Nierzadko spotykało się dwóch, lecz o odmiennej profesji, starozakonnych przekrzykujących się nawzajem. Wówczas stare szmaty i łachy mieszały się ze starymi garnkami i wiadrami, wymagającymi koniecznie lutowania i to jeszcze przed obiadem, aby ogień nie trawił zalewajki. Zalewajkę powinien trawić żołądek „szanownego państwa”.

Pewnego ranka, kiedy już przejechał mleczarz, a za nim pojawił się Żyd z workiem, na jego wołanie: „Stare szmaty, stare łachy…” otworzyło się na parterze okno i starsza Kowalikowa zawołała donośnym głosem:

– Hej tam! Żydzie! Chcesz zarobić jutro więcej niż dzisiaj?

Żyd zatrzymał się i kłaniając w pas, również donośnym głosem odpowiedział:

– A co mam nie chcieć, szanowna pani dobrodziko! Każdy by chciał!

– To jutro wstań wcześnie rano i kupuj szmaty przed mleczarzem! – zawołała Kowalikowa. – Z samego rana łatwiej jest o szmaty niż o pieniądze, a ja wolę z rana napić się mleka, bo szmaty zjeść się nie da! Zrozumiałeś teraz, Żydzie?

– Aj jaj, jaj! Co mam nie rozumieć takiej mądrej, szanownej osoby! Że też ja taki stary Żyd i taki głupi? Że to ja nie potrzebowałem pierwszy wpaść na takie chytre sposobność? Szanowna pani dobrodziko! Moje kiepełe jest już zdrowe! – zawołał, uderzając się laską w czoło i ruszył przed siebie, z niedowierzaniem kręcąc głową.

***

Dni upływały niepostrzeżenie, a wraz z nimi lato. Nadeszły dni chłodne i mżyste. Ciężka praca w sortowni i ciągłe przeciągi coraz bardziej nadwyrężały zdrowie naszej mamy. Coraz częściej napadały ją ataki kaszlu. Ratowała się, jak mogła: to łykając aspirynę, to popijając różnego rodzaju zioła. Z nadejściem zimy ataki kaszlu, szczególnie nocą, męczyły ją coraz częściej. Na domiar złego dolegliwości przewodu pokarmowego, niegdyś sporadyczne, teraz się nasiliły. Bywało, że wymiotowała na przemian to żółcią, to flegmą z płuc, czarną niemal jak smoła, od wdychanego pyłu węglowego. Nieraz sama szła do lekarza, nieraz lekarz przychodził do domu, kiedy złożona gorączką nie mogła ruszyć się z łóżka.

Bieda znowu usadowiła się w naszym domu. Obaj z bratem korzystaliśmy z dożywiania zarówno w ochronce, jak i w szkole. Czasem był to talerz zupy, czasem kubek kakao lub kawy, i chleb z marmoladą.

Tymczasem lato minęło, ja zamieniłem ochronkę na szkołę powszechną i jako pierwszoklasista rozpocząłem we wrześniu naukę. Stan zdrowia mamy w okresie wiosenno-letnim poprawił się, ale wraz z nadejściem pierwszych chłodów pojawiły się również nawroty choroby. Mama coraz częściej zaczęła mówić o swoim starszym bracie Wiktorze, z którym zerwała kontakty po przyjeździe do Zagłębia, wezwana przez umierającą siostrę.

Brat mamy mieszkał w okolicach Warszawy, gdzie prowadził przedsiębiorstwo budowlane, a jego żona, czyli nasza ciotka, kantynę w miejscowym klubie garnizonowym. To właśnie tam, u wujostwa, pracowała mama przez kilka lat, aż do śmierci siostry. Teraz, w obliczu kryzysu, jaki zawisł nad naszą rodziną, spowodowany jej stanem zdrowia, coraz częściej zaczęła mówić o konieczności nawiązania kontaktu z wujostwem. „Sytuacja zmusza mnie do tego, aby was zabezpieczyć, gdyby mój stan zdrowia wymagał leczenia szpitalnego” – mawiała.

Na domiar złego choroba znienacka dopadła również mnie. Zaczynało się od zwykłego przeziębienia, a wskutek osłabionej odporności organizmu kończyło się coraz częściej występującymi infekcjami. Matka, zaniepokojona tym stanem, pojechała ze mną do poradni przyszpitalnej. Lekarz po zbadaniu mnie i wysłuchaniu mamy stwierdził: „Proszę pani, tutaj nie lekarz jest potrzebny, tylko odpowiednie odżywianie, a przede wszystkim zmiana klimatu. Potrzebne jest to zarówno dziecku, jak i pani”. Rozłożył ręce. „I jeszcze jedno: dopóki nie zmieni pani pracy, dopóty nie ma szans na powrót do zdrowia”.

Po powrocie do domu usiadła na kanapie i przytulając nas do siebie, powiedziała:

– Teraz już wiem, że wcześniej czy później będę musiała iść do szpitala. Chciałam jednak dotrwać do wakacji, aby wam nie przerywać nauki. Rozmawiałam nawet z ciocią Gertrudą i ona zgodziła zaopiekować się wami na okres mojego pobytu w szpitalu. Teraz jednak w związku ze stanem zdrowia Krzysia sytuacja zmieniła się radykalnie. Nie mogę czekać do wakacji, tym bardziej że ja po powrocie ze szpitala nie będę mogła wrócić do pracy na kopalni. Nie ma innego wyjścia, dla naszego wspólnego dobra będę musiała się upokorzyć i prosić wuja o pomoc. W końcu to jest mój brat i tylko na niego mogę w tej chwili liczyć. Jeszcze dzisiaj wieczorem napiszę do niego list. Bardzo was kocham i wierzcie mi, boję się rozstania z wami, ale Bóg mi świadkiem – nie mam innego wyjścia.

To powiedziawszy, uniosła wzrok ku górze, jakby tam szukała potwierdzenia swoich słów. Oczy zajaśniały jej jakimś dziwnym, radosnym blaskiem, na czoło wystąpiły kropelki potu i trwając tak w uniesieniu, z wtulonymi w jej ramiona dziećmi, mówiła: „Kiedy już stopy wasze dotkną mazowieckiej ziemi, nie ujrzycie tam dymów zasnuwających niebo ani nie poczujecie odrażającego zapachu siarki, co w zamglone i słotne dni przenika wszystko na wskroś, błądząc żółtym, mgielnym całunem po żwirkowskim, ulicznym bruku. Tam, u wujostwa, gdy wyjdziecie na podwórze i przebiegniecie kilkadziesiąt kroków, stopy wasze zanurzą się w bujną, soczystą zieleń traw nadbużańskich łąk. Gdy pobiegniecie jeszcze dalej, w głąb tego falującego zielenią oceanu, wabiącego wonią kwiatów, oddech wasz stanie się lekki, a wzrok i słuch wypełnią doznania, jakich nigdy dotąd nie doświadczyliście. Gdy już, syci pierwszych wrażeń, pobiegniecie ku falującym na wietrze krzewom wikliny i przedarłszy się przez ich gąszcze, spojrzycie przed siebie, oczom waszym ukaże się złocista łacha plaży, łagodnym spadkiem zanurzająca się w przezroczystej jak kryształ, bystrej toni Bugu”.

– Mamo! – wykrzyknąłem nieomal, przerywając jej dalszą opowieść. – Czy ja będę mógł się kąpać w tej rzece?

– Sam to na pewno nie – wyrwał się jak zwykle brat – ale pod moją opieką… no… jak mnie ładnie poprosisz, to może, może.

– Daj mu spokój! – skarciła go mama. – Tyle razy obiecujesz, że nie będziesz mu dokuczał, a wciąż robisz to samo.

– Ale co ja takiego powiedziałem? – bronił się brat.

– No tak, niby nic, a jednak – odparła mama. – Wystarczy, jak się coś nie dopowie, a reszta zawarta jest w nutce złośliwości, wtedy bardziej możemy kogoś zranić, niż gdybyśmy powiedzieli wprost! Rozumiesz? Jesteś od niego starszy o cztery lata, co w relacjach między wami znaczy bardzo wiele, zwłaszcza teraz, w okresie dzieciństwa. Niedługo się rozstaniemy i to ty, Karolku, zamiast mnie będziesz musiał się nim opiekować. Oczywiście, myślę o tej duchowej stronie opieki, bo fizycznie to wujostwo będzie tę opiekę sprawować. Zapamiętaj to, co powiedziałam: bądźcie dla siebie mili i kochajcie się nawzajem tak, jak ja kocham was! Przyrzekacie?

– Tak, przyrzekamy, mamo! – odpowiedzieliśmy razem.

– No, to dziękuję wam, a jeśli chodzi o tę kąpiel w rzece, to ani jeden, ani drugi bez opieki dorosłych do rzeki wchodzić nie może. Rzeka, chociaż z pozoru może wyglądać bardzo zachęcająco i niewinnie, w rzeczywistości może być bardzo zdradliwa i niebezpieczna. Na przykład na płyciznach, gdzie masy wody są przez silny nurt wypiętrzane do góry, trudno, nawet będąc tylko po kolana zanurzonym w wodzie, utrzymać się na nogach. Gdy ktoś niedoświadczony wejdzie głębiej, a silny nurt go niespodziewanie wywróci, wtedy ma małe szanse na to, by dopłynąć do brzegu. Musi być dobrym pływakiem, ale dobry pływak, zaskoczyć się nie da. Mówię wam to, żebyście zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie czyhają w rzece na lekkomyślnych ludzi. Pamiętajcie! Dzieci mogą się kąpać jedynie pod opieką dorosłych. Teraz kładźcie się spać, bo jutro rano znów będą kłopoty ze wstawaniem.

Kiedy w nocy zbudziłem się i poszedłem do kuchni, aby ugasić pragnienie, mama siedziała przy stole, pochylona nad kartką papieru.

– Co ci jest? Dlaczego nie śpisz? – zapytała z troską w głosie.

– Nieznośny żar bije od tego rozpalonego piasku na plaży, aż mi w gardle zaschło. Muszę się napić wody – odparłem, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co mówię.

– Teraz to już rozumiem – zaśmiała się mama. – Chociaż w pierwszej chwili musnęła mnie fala lęku o stan twego zdrowia, ale zreflektowałam się w porę. Za dużo wrażeń przed snem! – skonstatowała. – Bo o czym się przed snem intensywnie myśli, to się potem w nocy przyśni. Na przyszłość więc uważaj i gdy śpisz, to nie wchodź do wody! – zażartowała, a gdy już ugasiłem pragnienie, ułożyła mnie obok śpiącego brata, pocałowała w policzek, życząc „suchych” snów.

Nazajutrz, wcześniej niż zwykle wróciłem ze szkoły, ale drzwi do mieszkania były zamknięte. Przypomniałem sobie jednak, że mama miała pójść przed południem do lekarza. Postanowiłem więc skorzystać z okazji i pobiegłem popluskać się w rozlewisku na pobliskiej łące.

Od zabudowań kopalni w kierunku łąk biegła umocowana na stojakach, długa na kilkaset metrów drewniana rynna, którą odprowadzano wypompowywaną z kopalni wodę. Boczne ścianki rynny powyżej lustra wody pokrywała warstwa mchu w kolorze soczystej zieleni. Jeśli poziom wody w rynnie podniósł się i część mchu znalazła się pod wodą, jej kolor nabierał zielonkawej, przezroczystej barwy, tu i ówdzie mieszającej się z kolorowymi, tłustymi plamami o barwach tęczy nurzającej się w falach rwącego potoku.

Stojąc tak, urzeczony igraszkami promyków słońca tańczącymi na grzbietach tych maleńkich fal, wyobraziłem sobie łódź pędzącą w dół rzeki ze mną na pokładzie. Pod wrażeniem chwili zdjąłem natychmiast tornister z pleców i wyrwałem z zeszytu czystą kartkę. Umiejętności nabyte w ochronce na coś się przydały i w kilkanaście sekund łódeczka była gotowa. Założywszy tornister na plecy, puściłem ją na bystry nurt i prowadząc wzrokiem, pognałem na złamanie karku.

W pewnym momencie łódeczka gwałtownie skręciła, uderzając o bok rynny i przewrócona, porwana została przez prąd wody ze zdwojoną prędkością. Chcąc ją dogonić, zwiększyłem szybkość, ale potknąwszy się, nie zauważyłem, że znalazłem się na skraju urwiska. Ziemia ustąpiła mi nagle z pod nóg i koziołkując, spadłem w dół, w szerokie rozlewisko wody, spływającej z końca rynny. Różnica poziomów nie była zbyt wielka. Może z półtora metra, ale przy moim wzroście to wystarczyło, abym wykonał niepełne salto, spadając na plecy. Na moje szczęście rozlewisko miało w tym miejscu zaledwie pół metra głębokości, choć i tak moja twarz znalazła się pod wodą. Trzepotałem podobno rękoma, a zachłystując się wodą, puszczałem bańki powietrza, nie mogąc się podnieść, bo do wnętrza tornistra zdołała już wedrzeć się woda. Musiało to wyglądać śmiesznie, bo kiedy wreszcie uwolniłem się od niego i parskając wodą, wydostałem głowę nad powierzchnię, ujrzałem siedzącą nad urwiskiem dziewczynę, która trzymając się za kolana, zanosiła się ze śmiechu na mój widok. Ponieważ mnie daleko było w tym momencie do śmiechu, więc zareagowałem, jak należy – wybuchając płaczem.

Dziewczyna nagle przestała się śmiać i poderwawszy się gwałtownie, wskoczyła w moim kierunku do wody.

Musiała być chyba ze dwa razy wyższa ode mnie, bo między chwilą, gdy zobaczyłem jej bose stopy, rozcinające w upadku taflę wody na tysiące strumieni zalewających moją twarz, a momentem ujrzenia reszty jej sylwetki – upłynęła cała wieczność. Ledwie zdołałem coś z siebie wykrztusić, a uchwyciła mnie mocno pod pachy i wielkim zamaszystym ruchem postawiła na skraju urwiska. W chwilę potem usiadła obok i wycierając brzegiem swej spódnicy ociekającą z mojej twarzy wodę, z wyrzutem w głosie zapytała:

– Czego tak beczysz? Wystraszyłam się, że coś ci się stało! Wyglądałeś jednak tak śmiesznie, trzepocząc rękoma i nogami w tej wodzie, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. – Przytuliła mnie mocno do siebie, ciągle nie przestając wycierać mojej twarzy i włosów. Mówiła z czułością: – Mój ty robaczku, jakiś ty mizerniutki, chudzina. Przecież ty możesz się teraz przeziębić! Musimy jakoś temu zaradzić! – To mówiąc, szybkim ruchem ściągnęła ze mnie przemoczoną koszulę, wyżęła ją, strzepała resztki wody i rozciągnęła na trawie. Niech teraz schnie! – powiedziała stanowczym głosem i spojrzała w niebo.

Jakby pod jej władczym spojrzeniem zza potężnej chmury wyjrzało słońce i całą okolicę zalało swym ciepłym i radosnym blaskiem. Moje spodenki i majtki podzieliły los koszuli i rozłożywszy się obok na trawie, wygrzewały w słońcu. Dziewczyna zsunęła z siebie szeroką kolorową spódnicę i owinęła nią moje dygocące z zimna ciało.

– Teraz wszystko już zależy od słońca i od Pana Boga! – powiedziała i siadając, przytuliła mnie mocno do siebie. Poczułem przyjemne ciepło przenikające przez spódnicę do mojego ciała. Bezpieczny niczym w ramionach matki, zacząłem odczuwać ogarniającą mnie senność. Miękki, delikatny głos dziewczyny, wyrwał mnie jednak z tego stanu: – Teraz mów! Po kolei: gdzie mieszkasz i jak się nazywasz, słyszysz? Tylko mi tu nie zaśnij!

I w tym momencie oprzytomniałem:

– A gdzie mój tornister? Moje zeszyty i książki! Pewnie już rozmiękły w wodzie!

– O Boże! – krzyknęła dziewczyna. – Nie wiedziałam, że miałeś tornister! – Nie namyślając się wskoczyła do wody i po chwili wyciągnęła go na jej powierzchnię. Nie uniosła go jednak, tylko otworzyła klapę, wylewając wodę. – Tornistrowi nic nie będzie – stwierdziła. – Tektura nie zdążyła jeszcze namięknąć, książki też, gorzej tylko z zeszytami. Atrament z pewnością się porozlewał. Ale co tam! Najwyżej, przepisując, wyrobisz sobie pismo. – Przytrzymując od spodu tornister, wyniosła go na brzeg i opróżniając jego zawartość, rozkładała na murawie. – Nic więcej nie mogę zrobić. Reszty może dokonać tylko słońce! – powiedziała, rozkładając ręce. W przypływie czułości, jaką do niej w tej chwili poczułem za to, że tak troskliwie się mną zaopiekowała, objąłem ją, jak mogłem najmocniej, za szyję i pocałowałem w policzek.

– Kocham cię bardzo i chciałbym, abyś została moją siostrą!

Spojrzała na mnie, zakręciła głową i przytulając się do mnie, wyszeptała do ucha:

– Zgoda! Będę miała teraz dwóch braciszków, ale póki co muszę cię ubrać, bo mi się przeziębisz, braciszku – powiedziała, akcentując z czułością ostatnie słowo. Kiedy już dopełniła swego dzieła, posadziła mnie obok siebie i przytulając do piersi, dodała cichutko: – Teraz opowiedz mi wszystko o sobie, słucham.

Zaspokoiłem w pełni jej ciekawość, opowiadając o tatusiu, który już nie żyje, i o mamusi, która jest chora i musi iść do szpitala. O tym, że będzie musiała się z nami rozstać, a nawet to, co śniło mi się dzisiejszej nocy. Dziewczyna wzruszyła się moją paplaniną i nim się spostrzegłem, oboje przytuleni do siebie, pochlipywaliśmy wspólnie.

W pewnym momencie nieoczekiwanie podniosła się, splotła nad głową dłonie i jakby nie do mnie, a gdzieś w przestrzeń, z wyrzutem w głosie powiedziała:

– Nawet nie zapytałeś mnie, jak mam na imię! – Teraz i ja poderwałem się na nogi jak smagnięty batem. Patrzyłem jej w oczy i nie mogłem wydobyć słowa. Byłem zawstydzony i czułem się winny, chociaż nie rozumiałem dlaczego. Omal nie płakałem i pewnie to zauważyła, bo raptownie pochyliła się nade mną i przytulając swoje policzki do moich, wyszeptała: – Przepraszam cię, mój robaczku, nie chciałam, abyś poczuł się urażony! Sama powinnam powiedzieć, jak mam na imię. Utraciłam przez chwilę poczucie rzeczywistości, ale tylko przez moment. Tuląc cię do siebie, czułam tylko bicie twego serduszka i tę jakąś niezwykłą więź między nami. To tak, jakbym tuliła własne dziecko, a nie znała jego imienia. To dlatego przez moment tak się zachowałam. Nie gniewasz się? – zapytała.

– Nie gniewam się – odparłem niezdecydowanie, bo wówczas naprawdę nie mogłem zrozumieć, o co jej chodziło. Kiedy los nas zetknął po dwudziestu latach, ze szczegółami opowiedziała tamto zdarzenie. Podzieliłem wówczas jej odczucie i stąd tak wierna relacja tamtych chwil.

– Mam na imię Marylka – powiedziała, siadając na murawie, i oplótłszy rękoma kolana, ze wzrokiem utkwionym gdzieś ponad horyzont, mówiła: – Pewnie już więcej się nie spotkamy, a ja bym chciała, abyś o mnie pamiętał nie jako o Marylce, bo w przyszłości zapewne niejedną Marylkę poznasz, ale jako o fabrycznej dziewczynie z Zagłębia, dla której byłeś przez chwilę spełnionym marzeniem jej macierzyńskiej miłości.

– Nie będę pamiętał o miłości – powiedziałem – ale dlaczego mam pamiętać akurat o fabrycznej dziewczynie?

– Dlatego, mój robaczku, że kiedyś nazwano mnie fabryczną dziewczyną, a to za sprawą piosenki o tym tytule, którą zaśpiewałam publicznie, podczas uroczystości barbórkowej na kopalni.

– Nie słyszałem dotąd nic o takiej piosence! A już o fabrycznej dziewczynie nie wspomnę. – Ton, jakim to powiedziałem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wprawił dziewczynę w radosny nastrój.

– Cha! Cha! Cha! – wybuchła śmiechem. – Jak mogłeś słyszeć? Jesteś jeszcze zbyt młody i zbyt mały! Nie rozumiesz tego?

– Tu nie ma co rozumieć! – zripostowałem. – Lepiej zaśpiewaj mi zaraz tę piosenkę, bo jak już nie będę za młody, to nie będę mógł powiedzieć, że ją znam.

– O, proszę! Taki mały, a taki cwany! – odparła, przekornie przechylając na bok głowę. – Siadaj więc i słuchaj, bo może już nigdy w życiu jej nie usłyszysz.

Splatając w gruby warkocz swe rozpuszczone włosy, zwróciła wzrok ku nadciągającej chmurze, która jakby zdążając na ten smutny koncert, zasłoniła sobą słoneczną tarczę. W tym momencie powiało chłodem. Dziewczyna zaczerpnęła głęboko powietrza i z ust jej popłynęła smutna, pełna ekspresji pieśń, którą przytaczam w tym miejscu na świadectwo tamtych czasów i przez pamięć tej dziewczyny, która na kilka godzin została mą siostrą i matką zarazem. Tak zapamiętałem słowa tej piosenki:

 

Fabryczna dziewczyna

 

Nad domami szara mgła, lekki deszczyk się zaczyna.

Do fabryki co dzień szła fabryczna dziewczyna.

 

W fabryce pracowała już od najmłodszych lat!

W fabryce zapoznała ludzi i cały świat!

Co dzień o piątej rano ryk syren budził ją!

Melodią rozhukaną, z dala – ze wszystkich stron!

 

Życie nieraz urok ma, gdy z chłopakiem swym do kina,

Raz na tydzień tylko szła fabryczna dziewczyna.

 

Życie ma twarde pięści, życie ma prawa swe.

Zabiera nieraz szczęście, a czasem daje złe!

Redukcją grożą wszędzie i na nią spadł ten cios.

Bez pracy – jak to będzie? Jaki jej będzie los?

 

Nagle pędzące koła w skroń uderzyły ją.

Krew popłynęła z czoła, tryby porwały ją!

 

Nad domami szara mgła, lekki deszczyk się zaczyna.

Już nie będzie więcej szła fabryczna dziewczyna!

***

W latach gimnazjalnych, które spędzałem na Ziemiach Odzyskanych, należałem do szkolnej orkiestry. Aby dorobić sobie parę złotych do skromnego kieszonkowego, grywaliśmy we trójkę z kolegami na sobotnio-niedzielnych zabawach w najbliższej okolicy. Chcąc urozmaicić repertuar naszego zespołu, wybraliśmy się któregoś dnia z kolegą do miasta z nadzieją, że uda nam się znaleźć coś ciekawego ze starych nutowych wydań. Może na wrocławskim pchlim targu albo w jakimś antykwariacie.

Idąc ulicą Świdnicką w kierunku Rynku, trafiliśmy na bezrękiego kalekę ze Lwowa, który charakterystycznym śpiewnym akcentem zachwalał swój towar wyłożony w wielkiej starej walizie, zajmującej prawie pół szerokości chodnika. Czegoż tam nie było? Naręczne zegarki różnej wielkości, budziki, grzebyki, spinki i szpilki do włosów, książki w większości w języku niemieckim. Widząc dezaprobatę w naszych oczach dla swej ekspozycji, lwowianin podniósł się ze swego zydelka, docisnął ręką cyklistówkę do głowy i nachylając się w naszą stronę, zapytał przyciszonym, ale bardzo konfidencjonalnym tonem:

– Kawalerowiczom zapewne nie taki to barachło interesownym się być wydaje? Może tu nie wszystko widać. Nu, ja mogu też mieć oryginalne, amerykańskie lateksy, prima sort! Choć to nie Łyczaków, a za torami na Krzykach to ho, ho, ho! Taki kobitki, że ach! Ali bez lateksu to strach!

Jak na komendę buchnęliśmy obaj z kolegą śmiechem.

– Nu jakżesz? Samo prawde mówiem!

Kiedy wyjaśniliśmy staremu, że nie lateks, a nuty nas interesują, ten roześmiał się od ucha do ucha i zanurzywszy dłoń w wewnętrznej kieszeni walizy, wyciągnął plik arkuszy, mówiąc:

– A że mi na sercu zrobiłoś ckliwie, że ta jeszcze młodzikom muzyka w głowie, a nie harce głupawe! A otóż i to! – powiedział, kierując wzrok na nasze naszywki na kołnierzach. – Tera to i zrozumiawszy, kiedym harfy uwidił! Ta joj, sam ja to młodzieniaszkiem będąc, we Lwowi z bandem grywałoś, oj grywałoś!

Po powrocie do internatu zaczęliśmy oglądać nasze skarby. Przypadek sprawił, że pierwsza broszurka, jaka mi wpadła w ręce, nosiła tytuł: „Fabryczna dziewczyna” – tango, utwór na skrzypce i akordeon. Serce zaczęło mi walić jak młotem, przebiegłem szybko wzrokiem pierwszych kilkanaście taktów muzyki, potem kilka pierwszych sylab tekstu. Powieki mimowolnie mi się zamknęły, a w pamięci odżył obraz z dzieciństwa: splatająca warkocz dziewczyna i pierwsze słowa tej przejmującej pieśni, zaś w ślad za nimi chowające się w chmurę słońce. Nuty bezwiednie wypadły mi z rąk, a ja bez zająknienia, jak potem opowiadał zdezorientowany tym zdarzeniem kolega, zaśpiewałem bezbłędnie całą pieśń. Poczułem nagle, że ktoś mnie szarpie za ramię:

– Co się z tobą dzieje? – wołał kolega. – I to ma być tango? No, jeśli chcesz, to możemy wspólnie ten utwór wykonać: ty na skrzypcach, a ja na akordeonie. Diabła posadzimy do perkusji i będzie piekielnie…

Nie dokończył, bo mój pierwszy lewy sierpowy powalił go na podłogę. Nigdy w życiu nikogo znienacka nie uderzyłem. Sam nie wiem, jak to się stało. Przepraszałem go potem, a on się w końcu udobruchał, kiedy mu szczegółowo opowiedziałem tę historię z dzieciństwa.

Poświęciłem temu epizodowi nieco więcej miejsca, wybiegając na moment w przeszłość, ponieważ zapadł on szczególnie głęboko na dnie mojej duszy, niczym ziarno w wilgotnej i niewyjałowionej jeszcze glebie. Wyrosłe w kłos, zaschło niezżęte, wgniecione przez czas w koleinę życia.

***

– Gdzie ty się podziewałeś? – naskoczył na mnie brat, gdy późnym popołudniem w wymiętolonym ubraniu i z pogniecionym tornistrem wróciłem do domu. – Masz szczęście, że mama cię nie zobaczyła w takim stanie, bo lanie byłoby murowane. Ale udało ci się, bo musiała iść do pracy na drugą zmianę! Teraz zrzucaj te łachy, obmyj się i siadaj do koryta, to znaczy do stołu, przepraszam – powiedział, klepnąwszy mnie w ramię. Podszedł do kuchni, dosypał szufelkę węgla i postawił na ogniu garnek z zalewajką.

***

Pewnego późnego popołudnia, bodajże w niedzielę, kiedy nie zdążyliśmy jeszcze powstać od stołu po spożytym dopiero co obiedzie, ktoś energicznie zapukał do drzwi. Spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni tym nieoczekiwanym wtargnięciem w nasz ciepły, rodzinny nastrój. Zamarli na moment w bezruchu, przenieśliśmy wzrok na drzwi, podświadomie wyczuwając, że wydarzy się coś niezwykłego.

– Proszę wejść! Jest otwarte – powiedziała mama, powoli jednak wstając od stołu. Pukanie się powtórzyło, lecz nikt się nie odzywał. Mama energicznym krokiem podeszła do drzwi i zdecydowanym ruchem nacisnęła klamkę. Otworzyła je na oścież i cofając się o krok, zamarła w bezruchu.

W progu stała nieznajoma, wysoka i elegancka jak na nasze wyobrażenie kobieta w średnim wieku. Na głowie miała lekko nasunięty na czoło, połyskujący brokatem czarny toczek, spod którego spływała, zasłaniając twarz, popielata woalka. Ubrana była w popielaty kostium i czarne, zamszowe pantofle z popielatymi kokardkami na czubkach. Z lewego przedramienia zwisał przerzucony przezeń popielaty płaszcz w delikatny wzorek czarnej kratki. Czarna zamszowa torebka i w tymże kolorze rękawiczki dopełniały całości. Mama stała nadal w bezruchu wpatrzona w tę kobietę jak w jakąś nieziemską zjawę! My również, z tym że nasze oczy skupiały się raczej na szczegółach, a mama wyraz oczu miała nieporuszony. Zmarszczyła tylko brwi, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. Lewą dłonią przysłoniła usta, ale w końcu zrezygnowanym tonem przemówiła:

– Proszę, niech pani wejdzie! – odezwała się. – Przyznam jednak, że nie rozpoznaję w pani osobie nikogo znajomego! Zapewne pomyliła pani adres, to się przecież zdarza, ale zapraszam, chętnie pani pomogę!

Kobieta odsłoniła twarz, zarzucając woalkę na czoło. Lekki uśmieszek zaigrał nagle na jej pełnych, koralowych ustach.

– Myślę – odrzekła – że to moja pomoc będzie tu bardziej potrzebna. Nie uważasz, Anno? – zapytała. Widząc jednak, że na mamie nie zrobiło to jej wyznanie żadnego wrażenia, zbliżyła do niej swoją twarz, prawie nos w nos i zawołała: – A kuku! Nusia!

– No nie! – Teraz z kolei mama wyrzuciła z siebie okrzyk pełen radosnego zdumienia. – Nigdy sobie tego nie daruję! Nie poznałam własnej bratowej. To zapewne z powodu tej woalki – tłumaczyła się. – Minęło co prawda tyle lat i obie z wyglądu choćby zmieniłyśmy się. Ręczę jednak – dodała, ciągnąc ten wątek – że gdyby nie list, który do was wysłałam, mijając się na ulicy, z pewnością przeszłybyśmy obok siebie, nie rozpoznając się wzajemnie! Wiele przez te lata przeszłam, a i ostatnie kłopoty ze zdrowiem odcisnęły swe piętno na moim wyglądzie. Ale ja tu gadam o sobie, a bratowa w drzwiach stoi! Przepraszam bardzo i serdecznie zapraszam w nasze progi! A to właśnie moje dzieci: Krzysio i Karolek. Przywitajcie się z ciocią. Śmiało, Krzysiu! – Mama popchnęła mnie w kierunku ciotki. – To jest właśnie mój synek, a starszy zmarłej siostry – powiedziała, kończąc prezentację.

Nieznajoma, która teraz okazała się naszą ciotką, wyciągnęła obie ręce w moim kierunku, a ja, popchnięty przez mamę, wpadłem w nie niczym w kleszcze, które natychmiast zamknęły się na moich plecach. To negatywne odczucie, jakiego poprzez ten kontakt doznałem, było całkowicie przez ciotkę niezawinione. Okazała mi wielką serdeczność i szczerze się z tego spotkania cieszyła, ja natomiast odebrałem jej uścisk jako zapowiedź nieuniknionego rozstania się z matką. Tyle negatywnych opinii przewijało się ostatnio w opowieściach mamy na temat osobowości ciotki, że sam jej widok wywoływał niepokój, szczególnie u Karola, który – jako że starszy i do tego mężczyzna – poczuwał się do ochrony matki.

– Jakiż on już duży chłopczyk – powiedziała ciotka, odchylając nieco w tył swoją uperfumowaną twarz, a obejmując obiema rękoma moją głowę, odchylała ją to w jedną, to w drugą stronę, wyrzekając: – Jakiż on mizerny, ale rysy ma delikatne i drobne niczym dziewczynka. Na oko widać, że niedożywiony. Ale jak przyjedziesz do cioci i wujka na wakacje, to dopiero odżyjesz. Zobaczysz, jak u nas jest pięknie! Wujek kupi ci rower, a ja eleganckie marynarskie ubranko z takim szerokim, wykładanym kołnierzem. To dopiero będzie na co popatrzeć! – powiedziała z satysfakcją, a zwracając się w stronę Karola, rzekła: – No chodźże przywitać się z ciocią!

Karol jednak nie wykazywał najmniejszej ochoty do powitania i chowając się za matczyną spódnicą, wykrzywiał usta w jakimś pogardliwym grymasie. Twarz ciotki pokrył rumieniec niezadowolenia, co widząc, mama natychmiast wkroczyła do akcji.

– Podejdź i przywitaj się z ciocią – powiedziała. – Nie rób mi wstydu!

Karol, niczym żołnierz na apelu, wystąpił przed mamę na dwa kroki, zgiął się jak marionetka w przesadnie głębokim ukłonie i ujmując wyciągniętą dłoń ciotki, złożył na niej siarczysty pocałunek, co objawiało się nad wyraz donośnym cmoknięciem. Gest ten wprowadził mamę w zakłopotanie, ale ciotka wzięła to jednak zbyt wcześnie za dobrą monetę i, udobruchana, chciała go drugą ręką objąć za szyję. Karol jednak wykonał głęboki unik i wycofał się tyłem do szeregu, w którym staliśmy oboje z mamą. To chyba w tym momencie wyrósł między ciotką a Karolem mur, który oddzielał ich od siebie aż do jego śmierci. Mur ten runął razem z nim do zbiorowej mogiły, w której legł rozstrzelany wraz z innymi współwięźniami w obozie karnym Gestapo, tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego w 1944 roku.

Mama, chcąc ratować sytuację, padła ciotce w ramiona i całując ją gwałtownie w oba policzki, wyrzuciła:

– Niech bratowa nie zwraca uwagi na zachowanie dzieci! One są nieufne do nieznajomych, a bratową widzą po raz pierwszy w życiu, więc nie ma się czemu dziwić. Jak poznają, to nie tylko zaufają, ale z pewnością i pokochają. To bardzo kochające dzieci – zakończyła mama. – Ale prawdę mówiąc, spodziewałam się raczej Wiktora, co nie znaczy, że wizyta bratowej jest mi niemiła. Wprost przeciwnie! Jestem tylko po prostu zaskoczona. Gdybym wiedziała wcześniej, jakoś bym się przygotowała.

– Moja droga – odparła ciotka – nie musisz krępować się moją osobą. Ja nie jestem tutaj czymkolwiek niemile zaskoczona. Zachowanie dzieci nie ma nic do mojej oceny sytuacji, w jakiej znalazła się twoja, to znaczy, szerzej ujmując, nasza rodzina – podkreśliła z naciskiem ostatnie słowo. – Znam twoją sytuację z listu, jaki wysłałaś do Wiktora, i to na jego prośbę wstąpiłam do ciebie przejazdem z Krakowa, aby na miejscu rozeznać, co i jak należy uczynić, aby ratować twoją rodzinę. Wiktor udzielił mi ze swej strony pełnego poparcia dla podejmowanych przeze mnie decyzji. On sam bowiem nie będzie mógł do ciebie przyjechać w najbliższym czasie ze względu na nawał obowiązków służbowych. Właśnie to w sprawach jego firmy byłam w Krakowie, a teraz w sprawie jego rodziny, przepraszam, naszej rodziny – podkreśliła ponownie z naciskiem – jestem tutaj.

– Bardzo się cieszę, że tak spontanicznie oboje zareagowaliście na mój list. Nie spodziewałam się tylko, że to nastąpi tak szybko. Już choćby z tego tylko powodu jestem bratowej bardzo wdzięczna.

Teraz obie, odrzucając wszelkie narosłe przez lata wzajemne animozje, padły sobie w objęcia.

– Dzieci – zwróciła się do nas mama – wyjdźcie sobie teraz na podwórko i pograjcie w palanta albo w cokolwiek innego, bo ja muszę w spokoju porozmawiać z ciocią.

– Krzysiu, Karolku! Podejdźcie na chwilkę do mnie! – powiedziała ciotka, z przymilającym uśmiechem otwierając swoją torebkę. – Ja was bardzo przepraszam, moje drogie dzieci, że nie przywiozłam wam żadnego prezentu. Ja naprawdę nie miałam ani czasu, ani żadnego pomysłu na takie sprawy. Dam wam po prostu pieniążki, a wy sobie sami kupicie to, co wasza wyobraźnia wam podpowie!

Teraz majestatycznym ruchem zanurzyła dłoń w torebce i wyjęła z niej dwie srebrne dwuzłotówki.

– To dla nich? Tyle pieniędzy! – Mama aż załamała ręce ze zdumienia.

– Niech wiedzą, że mają ciotkę – powiedziała, wręczając każdemu z nas srebrny lśniący krążek.

– Podziękujcie cioci – upomniała nas mama.

Teraz ochoczo wypełniliśmy jej polecenie, całując ciotkę kolejno w policzek i w rękę, zgodnie z obowiązującym wówczas bon tonem, i ściskając w ręku monety, migiem zjechaliśmy po poręczy na parter. Każdy z nas po raz pierwszy w życiu miał w ręku dwuzłotową monetę. Tysiące pomysłów przychodziło nam do głowy, co też można by sobie za te pieniądze kupić. Karol zaczął wyliczać:

– Albo dziesięć dużych lodów, albo dwadzieścia słodkich bułek z marmeladą, albo pięć grzybków z marcepanowym kremem, oblewanych czekoladą, albo aż cztery razy pójść do kina. – Nagle przestał wyliczać, a jego twarz zajaśniała jakimś promiennym blaskiem. – Wiesz, co mi przyszło do głowy? – zapytał, patrząc na swoją srebrną monetę płonącym wzrokiem i ściszając prawie do szeptu swój głos.

– Skąd mogę wiedzieć – odparłem, ściskając mocno w dłoni swoją monetę, jakby w obawie, że ledwie ją pozyskałem, a mogę ją nagle utracić.

– Schowajmy na razie te pieniądze do skarbonki – kontynuował Karol. – Wydamy je dopiero, jak mama wróci ze szpitala. No jak, zgadzasz się?

Nic nie odpowiedziałem, bo nagle przemknęła mi przez głowę myśl, że jak ja te pieniądze włożę do skarbonki, to już ich nigdy więcej nie zobaczę. Po krótkim namyśle powiedziałem:

– Wydaje mi się, że do naszej skarbonki taka wielka moneta się nie zmieści.

Karol spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Nie sądziłem, że z ciebie taki chytrus! – powiedział ze złością, spluwając na chodnik, wprost pod czubki moich butów. – Wybaczam ci to jednak, bo myślę, że tylko chwilowo blask tej monety przesłonił ci rozum. Są przecież jeszcze większe monety od tych dwuzłotówek, które dostaliśmy od cioci. Ty jednak nie musisz o tym wiedzieć, bo masz jeszcze mleko pod nosem. Są też monety pięcio- i dziesięciozłotowe i każda z nich musi się zmieścić w otworze skarbonki, kapujesz? Bo inaczej do każdej takiej gównianej skarbonki musieliby dodawać nóż do powiększania otworu.

– Jak to? Po co nóż? – zaprotestowałem.

– Po to, baranie jeden, że jak jakiemuś głupolowi przyszłaby do łba chęć wsadzenia pięcio- czy dziesięciozłotówki do skarbonki, to musi tym nożem powiększyć otwór, bo inaczej nie da rady! Ale co mnie podkusiło z tym nożem? – krzyknął już zniecierpliwiony Karol.

– Czego się wściekasz?! – Teraz ja krzyknąłem, usiłując go zagłuszyć. – Ja naprawdę nigdy nie widziałem większej monety od tych, które dostaliśmy. Przecież nigdy do tej skarbonki nie wkładaliśmy innych monet niż miedziaki.

– No pewnie! Masz rację – odrzekł, uśmiechając się przebiegle. – Możemy jednak zrobić taką próbę, żebyś mógł sam sprawdzić, czy to, co mówiłeś, potwierdzi się. Jeżeli moja moneta zmieści się w otwór skarbonki, to damy ją mamie, aby, jak wróci ze szpitala, miała za co kupić sobie coś do jedzenia. Twoją monetę rozmienimy i podzielimy się po połowie. Co ty na to?

– No dobrze, niech tak będzie – odparłem. – Przynajmniej za złotówkę najemy się lodów, bo nie wiadomo, kiedy znów będziemy mieli tyle geltu.

Tak więc pogodzeni i w radosnym nastroju wróciliśmy do domu. Mama z ciotką siedziały w pokoju przy stole i żywo rozmawiając, piły herbatę w kłębach aromatycznego dymu. W kuchni na kredensie stała czerwona blaszana skarbonka z wytłoczonymi na jej obu bokach dużymi literami: KKO – Komunalna Kasa Oszczędności. Tę skarbonkę dostał kiedyś Karol w nagrodę za udział w szkolnym konkursie zachęcającym do tworzenia Szkolnych Kas Oszczędności. Stała teraz pusta, o czym świadczyły dwa puste otworki, przez które niegdyś przewleczona była na sznureczku – ołowiana plomba. Miała ona teraz rozstrzygnąć o losie naszych monet, chociaż obmyślony przez Karola plan nie pozostawiał żadnych złudzeń co do jego wyniku.

– No to co, spróbujemy? – zapytał Karol, unosząc do góry monetę.

– Chyba tak, zresztą jak chcesz – powiedziałem niezdecydowanie.

Karol lekko puścił monetę w otwór skarbonki. Zniknęła, nie dotykając nawet jego krawędzi. Legła na dnie, a wraz z nią nadzieja na wielkie obżarstwo.

– Niech więc tam sobie zostanie – powiedział Karol. – Powiemy o tym mamie, jak będziemy wyjeżdżać.

Prawie jednocześnie zerwaliśmy się do wyjścia, aby w sklepiku rozmienić drugą monetę, którą trzymałem w garści, ale zatrzymał nas stanowczy głos mamy:

– Nigdzie już teraz nie wychodźcie, bo nie ma na to czasu! W rozmowie z ciocią ustaliłyśmy, że dzisiaj jedziecie z nią do Miedlina. Na razie tylko na jakieś dwa tygodnie. Gdy wrócę ze szpitala, to przyjadę po was, a na wakacje pojedziemy już razem, we trójkę – zakończyła drżącym głosem.

– Jak to? – zaoponował Karol. – Mamy jechać sami i zostawić mamę w chorobie na pastwę losu?

– Nikt z nas, syneczku, nie ma wpływu na los! Nasz los jest w ręku Boga. Dziękujmy mu za to, że w odpowiedniej chwili zesłał nam ciocię. Mogę teraz spokojnie iść do szpitala, będąc pewna, że moim dzieciom nie stanie się krzywda.

Brat chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą do pokoju. Tam usadowił mnie obok siebie na łóżku, objął za szyję i wybuchnął spazmatycznym płaczem, a ja wraz z nim. Mama, nie zwracając na nas uwagi, zaczęła pakować nasz bardzo skromny ekwipunek. Ciotka, przyglądając się, jak mama składa nasze liche koszulki, pokręciła głową i chwytając ją za rękę, powiedziała:

– Daj sobie spokój, Anno, z tym pakowaniem! Ja tego nie biorę! Wybierz tylko to, co mają najlepszego, i ubierz ich na drogę. Co będzie im potrzebne, to kupię na miejscu. I tak nie ubrałabym ich w to u siebie. Po co więc mam to dźwigać? Nie miej mi tego za złe, ale sama wiesz, jacy są ludzie i jaką atrakcję będą stanowiły te dzieci w moim domu. A skąd? A czyje? A na jak długo? I tak dalej…

Mama rozłożyła ręce i zrezygnowanym tonem powiedziała:

– Może masz rację!

Jeszcze tego wieczoru, trzymając się za ręce, schodziliśmy wraz z ciotką po skrzypiących drewnianych schodach do oczekującej już na nas taksówki. Stała na poboczu jezdni z włączonymi światłami, w otoczeniu gapiów. I nie było w tym nic nadzwyczajnego. Atrakcją było pojawienie się w tym rejonie dorożki, a cóż dopiero lśniącego w blasku latarni czarnego samochodu.

– Może chcecie się pożegnać z kolegami? – zapytała nas ciotka, widząc zdezorientowane miny dzieciarni oblegającej samochód.

– Nie, nie będziemy się żegnać, przecież niedługo wrócimy – powiedział Karol, mocniej zaciskając swe palce na mej dłoni.

Mama, która od chwili wyjścia z domu była milcząca i jakby nieobecna wśród nas, teraz, ocknąwszy się, popchnęła nas w kierunku otwartych drzwi samochodu, mówiąc:

– Nie marudźcie po próżnicy, pociąg nie będzie na was czekał!

Kierowca sprawdził jeszcze, czy drzwi są pozamykane, i po chwili warkot silnika oznajmił gotowość do drogi. Samochód drgnął, ruszając gwałtownie, i tylko w smugach reflektorów widać było pierzchające sylwetki dzieci. Po paru minutach wydostał się na równą nawierzchnię szosy i niczym wystrzelona z okrętu torpeda pomknął w kierunku Sosnowca. My obaj z bratem, wtuleni w ramiona mamy, pochlipywaliśmy na przemian.

Po jakimś czasie samochód zwolnił, skręcił w prawo i zatrzymał się na oświetlonym podjeździe dworca.

– No, to jesteśmy na miejscu – oznajmiła ciotka, podając monetę kierowcy. – Reszty nie trzeba – dodała. – Kawalerowie, wysiadać! – rzuciła w naszą stronę, widząc, że mama nie kwapi się do wyjścia.

– Pani pozwoli, że jej pomogę? – Do otwartych drzwi pochylał się kierowca, podając mamie rękę. Ciotka otworzyła drzwi z drugiej strony i pomogła nam wygramolić się z przepastnego wnętrza auta.

Kiedy w końcu znaleźliśmy się w poczekalni dworca, ciotka zostawiła nas przy ławce, a sama udała się do kasy po bilety. Mama usiadła, objęła nas mocno i tuląc do siebie, płakała cichutko. Jej słone łzy spływały na nasze policzki, mieszając się z naszymi. Przeczuwała zapewne, że widzi nas po raz ostatni i usiłowała nam coś powiedzieć, ale gdy tylko otworzyła usta, zaczęła się dusić z braku powietrza. Z jej gardła zaczęły się wydobywać jakieś chrapliwe dźwięki. W tym momencie podeszła ciotka z biletami w ręku i widząc stan, w jakim znajduje się mama, skarciła ją słowami:

– Aniu! Tak nie można! Panuj nad sobą przez wzgląd na dzieci. – Podała jej chusteczkę, mówiąc: – Wytrzyj oczy i pospiesz się, musimy już wychodzić na peron.

Trzymając się za ręce, zeszliśmy w dół po schodach, potem znowu w górę. Kiedy znaleźliśmy się na peronie, pociąg, buchając kłębami pary, wtaczał się właśnie na peron, sapiąc i zgrzytając szczękami hamulców. Zatrzymał się w końcu, a w otwartych drzwiach wagonu ukazał się konduktor, wołając: „Sosnowiec Główny! Proszę wsiadać!”.

Ciotka, uścisnąwszy na pożegnanie mamę, chwyciła nas za ręce, pociągając w kierunku otwartych drzwi wagonu. W momencie, kiedy stawiała nogę na stopniu schodków, mama w spazmatycznym wybuchu żalu krzyknęła: „Nie!” i chwyciła nas za poły ubrania.

Konduktor ponaglał. Ciotka wpadła w panikę, ponieważ zablokowaliśmy drzwi, pasażerowie nie mogli wsiąść, a na pomoc konduktorowi nadbiegał już dyżurny ruchu. Mama nadal usiłowała odciągnąć nas od drzwi. Ktoś z pasażerów wezwał na pomoc policjanta, sądząc, że dochodzi do próby porwania dzieci. Ciotka pospiesznie wyjaśniała zaistniałą sytuację i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nagle mama nie odzyskała przytomności umysłu i niemal krzycząc, zawołała: „To moja bratowa! Ona mówi prawdę. Ja bardzo przepraszam, bardzo…! Żegnajcie!”. Wyciągnęła ręce, chcąc jeszcze dotknąć naszych dłoni, ale konduktor ujął mnie wpół i podsadził aż na podest wejścia. Chciał też pomóc Karolowi, lecz ten wywinął mu się i samodzielnie wskoczył do wagonu. Trzask zamykanych drzwi, komenda: „Odjazd!” i pociąg ze świstem, w kłębach pary z wolna ruszył przed siebie.

Staliśmy obaj w przedziale z rozpłaszczonymi na szybie nosami i załzawionymi oczyma wpatrywaliśmy się w oddalającą się sylwetkę mamy, która, podtrzymywana przez policjanta, machała w naszym kierunku chusteczką. Trzymaliśmy się za ręce, a nasze dłonie zaciskały się aż do bólu. Odczuwaliśmy narastający niepokój aż do chwili, kiedy jej malejącą postać pochłonął mrok nadbiegającej nocy.

Ciotka, która wyszła na korytarz zapalić papierosa, gdy pociąg ruszył, teraz, wchodząc do przedziału, ocierała wilgotne jeszcze od łez oczy.

– Siadajcie, chłopcy! Przed nami wielogodzinna podróż. Na razie jesteśmy sami w przedziale, więc dla was wystarczy miejsca nawet do spania.

Dopiero teraz dotarło do nas, gdzie tak naprawdę się znajdujemy.

– O rany! – zapiał z zachwytu Karol. – To jest przedział pierwszej klasy! Jeszcze nigdy takim nie jechałem!

– Jakie miękkie siedzenia! – zawołałem i aby to potwierdzić, odbiłem się kilkakrotnie na kolanach w górę.

– Ale git sprężyny – zawyrokował Karol.

Dywanik między ławkami, lustro i nawet firanki w oknach – wszystko to wywarło na nas silne wrażenie.

– Cieszę się, że wam się podoba, ale najważniejsze, co miałam na względzie, to zapewnienie wam wygodnych warunków podróży – powiedziała ciotka, przygotowując nam posłanie.

– Dopiero będzie o czym opowiadać chłopakom po powrocie! – dorzucił Karol.

– No pewnie, że będzie! – dodałem od siebie, opierając głowę na ramieniu brata.

Nadmiar wrażeń ustąpił wkrótce miejsca narastającej potrzebie odprężenia, a myśli wróciły ku stojącej na peronie mamie. Senność w końcu ogarnęła nas obu i przytulonych do siebie pochłonęła bez reszty.