Dziedzictwo piorunów - Juliusz Marek - ebook + książka

Dziedzictwo piorunów ebook

Juliusz Marek

0,0

  • Wydawca: Psychoskok
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2015
Opis

Dziedzictwo piorunów” Juliusza Marka to zbiór opowiadań, pozornie niezwiązanych ze sobą historii, których częścią wspólną jest pojawiająca się w każdej z nich tajemnicza burza. Zmienia ona dotychczasowy świat, niektórym ludziom przeobraża osobowości, a innych uwalnia od dotychczasowych obciążeń.

Autor bawi się konwencjami. Niektóre opowiadania noszą znamiona literatury science-fiction, mamy studencki romans, horror, opowiadania obyczajowe i coś co przypomina literacki opis gry komputerowej. Jednak niezależnie od formy i treści, zawsze w pewnym momencie pojawia się ta dziwna burza. Książkę można czytać na wielu poziomach: podstawowym, można też doszukiwać się w niej aluzji do filozofii związanych z chaosem, przypadkowością, zastanawiać się nad opozycją determinizmu i wolnej woli. Znajomość teorii związanych z fizyką kwantową, figurą demona Laplace'a czy efektu motyla z pewnością dostarczy odbiorcom jeszcze więcej zabawy i tropów, którymi będzie mógł się poruszać.

Wiele postaci w wielu miejscach w różnych czasach. Nad nimi i nad całym światem zbierają się czarne chmury, przynosząc koniec, ale i nowy początek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Marek "Dziedzictwo piorunów"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Juliusz Marek, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak Projekt okładki: Robert Rumak Zdjęcie okładki: © satori; Benjamin Haas; Sergey Nivens – Fotolia.com Korekta: Paweł Markowski

ISBN: 978-83-7900-343-3

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Juliusz Marek
Dziedzictwo
piorunów
Wydawnictwo

Winda do nieba

Mały chłopiec skulił się w swoim schronieniu. Liczył na to, że metalowa klapa nie odchyli się nagle z piskliwym jękiem przerdzewiałych zawiasów, że blokujące drzwi do kryjówki patyki i skorodowane metalowe drągi wytrzymają.

Że potwór szarpiący za uchwyt od zewnątrz jest zbyt słaby, mimo głodowego szału.

Klapa zadrżała i odchyliła się na tyle, by słabe światło zagościło w ponurej norze. Chłopiec przycisnął do piersi nóż, jedyną pamiątkę po matce. Na jej wspomnienie łza spłynęła mu po policzku. Jedna łza. Nie mógł pozwolić sobie na słabość, nie teraz.

Osłona wejścia podskakiwała, ale prowizoryczne sztaby nie pozwoliły się jej otworzyć. Bestia warknęła raz i drugi, szarpnęła raz jeszcze, mruknęła z rezygnacją i chyba odeszła... Chłopiec postanowił poczekać kilka chwil. Niektóre z drapieżników nauczyły się cierpliwości. Może i ten czeka, aż jego ofiara, poczuwszy się bezpiecznie, wyjdzie z ukrycia...

Przez długi moment nic się nie działo. Chłopiec w końcu postanowił zapolować na swojego prześladowcę. Teraz już nie da się zaskoczyć, tym razem wprowadzi go w pułapkę.

Nie zdążył wyciągnąć wszystkich blokujących klapę drągów, gdy usłyszał przenikliwy pisk. - A niech to! - pomyślał. Najwyraźniej zwierz sam wlazł w pułapkę przygotowaną przez chłopca. Dał mu przez to zbyt mało czasu na dobicie go i zaciągnięcie do kryjówki. Zbolały głos na pewno usłyszały inne drapieżniki...

Uporawszy się z drzwiami, chłopiec chwycił prymitywną włócznię – ostro naostrzony kij – i i wyleciał z kryjówki jak z procy. Potwór ciągle wył, dlatego mały myśliwy nie miał problemu ze zlokalizowaniem go. To ta pod sklepem. Przebiegł przez poharataną ulicę pełną odłamków gruzu, szkła i plastiku. Na całe szczęście miał na nogach gumowe buty. Trochę zbyt ciepłe, jak na panującą w ruinach miasta temperaturę, ale przynajmniej nic nie wbijało mu się w stopy.

Zarówno buty, jak i reszta jego ubioru pochodziły z okolicznych sklepów odzieżowych. Podczas zamieszek ludzie woleli kraść telewizory i komputery, a przede wszystkim mordować się nawzajem. Nikomu nie przyszło do głowy, by kraść dziecięce ubrania.

Chłopiec miał na sobie wytarte dżinsy koloru pyłu i żółty bezrękawnik. Rękawy stracił na rzecz bandaży, których brakowało mu do zatamowania krwotoku jego matki. Żółta barwa zaś pozostała jedynie w jego pamięci. Ubranie miało kolor taki, jak spodnie i buty – barwę szarokremowego pyłu, którego wszędzie było pełno. Miało to też swoje dobre strony – łatwiej było mu się ukryć.

Wielki kojot wił się pod ruinami sklepu. Chłopiec nie pamiętał co w nim sprzedawano, a raczej co mama o tym mówiła. Był zbyt młody, by pamiętać czasy sprzed wojny domowej. Jednak pamiętał, że kiedyś był to sklep. Wyglądał jak sklep. Miał drzwi i wielkie oszklone okna. Chyba nazywało się to "wystawy". Nie pamiętam...

Ta wiedza nie była mu teraz potrzebna. Tak samo jak to, jak miał na imię. Mama zwracała się do niego głównie "synku" albo "kochanie". A może nigdy nie nazywała go żadnym imieniem? Może nawet nigdy mu go nie nadała? Urodził się kilka lat po Burzy. Trwała już wojna. Imię dla dziecka to chyba nie była najważniejsza rzecz... Gdybym ja mógł kiedyś zostać mamą, dałbym synkowi na imię... Tygrys. Tygrys był najpotężniejszym zwierzęciem, jakie chłopiec kiedykolwiek widział. Ogromny, pasiasty kot był wielki jak ciężarówka, a jego ryk osłabiał w chłopcu wolę walki. I wolę życia. Mama mówiła, że prawdziwe tygrysy nie były takie duże. Że ten jest... ztumowany... czy jakoś tak.

W pobliżu nie było widać żadnych drapieżników. Kojot nagle umilkł, gdy chłopiec wbił mu patyk w serce. Teraz pozostawało tylko otworzyć pułapkę, którą kiedyś znalazł w sklepie dla myśliwych i zabrać trupa do kryjówki. Otwarta pułapka przyda się na następnego nieuważnego zwierza. Trzeba ją tylko odpowiednio zasypać pyłem...

Chłopiec miał w okolicy pięć takich pułapek. Ktoś kiedyś powiedział, że są na niedźwiedzie, ale tutaj niedźwiedzi nie było. Za to byli ludzie. Ludzie byli najniebezpieczniejszymi zwierzętami ze wszystkich: potrafili używać narzędzi i noży, ciągnęli silniej za uchwyt przy drzwiach i potrafili mówić tak jak chłopiec. Raz prawie go zabili, bo dał się nabrać na ich słowa. Raz.

Ludzie unikali terenów, na których urzędował. Kilku z nich wpadło kiedyś w pułapki na niedźwiedzie, które pogruchotały im kości. Nie wiedzieli ile jeszcze jest tu tych żelaznych szczęk i nie potrafili ich szukać. Tych kilku, którzy dali się złapać, chłopiec użył jako przynęty na padlinożerców, którzy mieli więcej mięsa niż wychudzone kojoty. Pomysł na przynętę przyszedł chłopcu do głowy, gdy szukał dla ludzi jakiegokolwiek zastosowania po tym, jak okazało się, że są niesmaczni. Ich mięso smakowało dziwnie, jakby było przyprawione. Nawet po upieczeniu chłopiec miał po nich zawroty głowy, a raz nawet zdawało mu się, że widzi mamę. To pewnie przez te dziwne dymiące rzeczy, które trzymają w ustach. I tę śmierdzącą wodę, którą piją ze szklanych naczyń.

Gdy przynęty się wyczerpały, zjedzone przez padlinożerców, lub po prostu zgniły, chłopiec chciał zdobyć kolejne. Jednak ludzie trzymali się z daleka. Za granicę terytorium chłopca uznali ulicę biegnącą od tego dziwnego budynku z krzyżem aż do urwiska, gdzie w dole płynęła woda.

Miejsce z krzyżem, które tamci nazywali "kościołem", było terenem neutralnym. Tam handlowali. Tam chłopiec wymieniał skóry i mięso upolowanych zwierząt na to, czego akurat potrzebował. Czasem był to nóż do ostrzenia włóczni i skórowania zwierzyny, czasem proste patyki, których brakowało w okolicy. Raz zauważył jednego z ludzi, jak robi coś z nożem przy pomocy dziwnego kamienia. Dostał ten kamień za skóry trzech olbrzymich dzikich kotów. Od tamtej pory nie musiał kupować nowych noży.

Handlowali z nim głównie wychudzeni, brodaci mężczyźni, chociaż czasem przychodziła jakaś kobieta. Kobiety były podobne do mamy. Były chudsze i delikatniejsze od mężczyzn, nie miały zarostu i czasem miały te dwie wypukłe rzeczy ponad brzuchem. Niektóre miały jedną. Chłopiec nie wiedział dlaczego, ale bał się zapytać.

Za pierwszym razem, gdy wszedł do kościoła, zebrani w nim ludzie chwycili za broń i zbici w ciasną gromadę stanęli w kącie. Bali się go. Chłopiec wiedział więc, że nie zrobią mu krzywdy, jeśli i on nie będzie wobec nich agresywny. W ten sposób powstał ich dziwny pakt handlowy. Okazało się, że potrzebują siebie nawzajem. On umiał polować, oni najwyraźniej nie. On potrzebował mniej lub bardziej ich przedmiotów, oni mieli ich sporo i byli skłonni wymieniać się nimi z chłopcem.

Chmury zasłoniły słońce, gdy chłopiec zaciągnął zwłoki upolowanego zwierza do swojej kryjówki. Od dawna zastanawiał się, jak blokować właz od zewnątrz, ale doszedł do wniosku, że nikt nie podbierze mu schronienia. Ludzie bali się go, a zwierzęta nie miały po co tam wchodzić, gdy nie wyczuwały go w środku. Najwyraźniej były za głupie na stworzenie zasadzki.

Kryjówka małego myśliwego była niegdyś transporterem opancerzonym. W trakcie któregoś ze starć po Burzy, załoga została wyciągnięta i zamordowana na ulicy. Chłopiec trafił tam ze swoją ciężko ranną matką po tym, jak... Jak winda do nieba została zniszczona...

To było bardzo dawno temu, ledwie to pamiętał. Ledwie pamiętał twarz matki... Biegła gdzieś razem z dużą grupą ludzi. Trzymany na rękach syn słyszał strzępy rozmów uciekinierów biegących w tym samym kierunku. Coś o statku, kosmosie, ucieczce... Gdy zapytał mamę, o co chodzi, ta opowiedziała mu o windzie do nieba. Wsiądziemy do windy, kochanie, i zabierze nas do Pana Boga – tak powiedziała. Czym była winda, chłopiec nie wiedział, ale chyba to było coś, co leciało w górę. Niebo było w górze. Pan Bóg to chyba jakiś silny człowiek, który obroni ich przed tymi wszystkimi strzałami i rakietami...

Coś jednak poszło nie tak. Ktoś krzyczał: "wpuśćcie nas", ktoś inny: "nie ma już miejsca". Padły strzały, ludzie rozproszyli się. Z drugiej strony też strzelali. Mama chłopca zaczęła płakać, podbiegła jeszcze kilka kroków i błagała kogoś, żeby wziął chociaż jej synka. Zamiast odpowiedzi w jej ramieniu pojawiła się dziura, która chlapała krwią...

Chłopiec wciągnął truchło do transportera. Do swojego małego metalowego domu. - Gdybym miał to, co ludzie nazywają paliwem, mógłbym gdzieś pojechać - pomyślał. Zaraz jednak przypomniał sobie, że gdy mama ostatkiem sił dobiegła do pojazdu, ten nie miał już kół. Na co dzień o tym nie myślał, dlatego teraz zabolał go brak tak oczywistego elementu...

Oprawiając zwierzę, zamyślił się. Wspomnienia znów wypełniły mu głowę...

Uciekali od windy, ścigani przez strzały z plujących patyków. Mama potykała się, krwawiła. Nagle usłyszał potężny huk. Później słyszał go wiele razy. Grzmoty. Winda odlatywała z burzą. Był zwrócony w kierunku przeciwnym do kierunku ucieczki, mógł więc obserwować potężny dom, który unosił się ku górze na kłębiastych chmurach, strzelających czerwonymi piorunami. Winda do nieba...

Gdy jego matka weszła, a raczej wpadła bezwładnie do kryjówki, w której miała niedługo umrzeć, chłopiec ostatni raz spojrzał na lecącą windę. Unoszące ją chmury przerzedziły się, teraz były to pionowe słupy sięgające ziemi. Matka wyła z bólu i rozpaczy.

Nagle w windę wbiło się coś szybkiego, co przyleciało z dołu. Kolejna winda? Mniejsza? Chłopiec szybko porzucił tę myśl, gdyż potężny podniebny dom zniknął w kuli ognia, a na ziemię zaczęły spadać płonące fragmenty...

Chłopiec upiekł mięso na małej kuchence zasilanej gazem, który zdobył od ludzi z kościoła. Skąd oni go mieli pozostawało tajemnicą, jednak chłopca mało to obchodziło. Ważne, że go mieli.

Gdy nasycił głód, spostrzegł, że zapada zmrok. Bieg za zwierzyną i wspomnienia o matce zmęczyły go, uznał więc, że może już dziś nie wychodzić z kryjówki.

Tej nocy męczył go dziwny sen. Uciekał przed czymś, czego nie potrafił nazwać ani opisać. Uciekał przed czymś, co nie było. Nie istniało. Uciekał przed niczym.

Biegł ulicami miasta, które nie było już zrujnowane. Budynki lśniły gładkimi powierzchniami, niczym lustra, o których opowiadała matka chłopca. Jednak blask był złowrogi, ciemny, co wydawało się niemożliwe.

Ulica za ulicą, skrzyżowanie za skrzyżowaniem, chłopiec biegł przed siebie. W szybach sklepów widział swoje odbicie – mały, obdarty z ubrań i poczucia bezpieczeństwa kształt, pędzący w ciemności. Mrok otaczał go coraz ciaśniej, a gdy się odwrócił, ujrzał za sobą wielkie nic. To pożerało miasto, ścigając malca nieśpiesznie. Nie musiało się śpieszyć. Miało całą wieczność, a mały uciekinier powoli opadał z sił...

Za kolejnym zakrętem ujrzał swoją matkę, ledwie dyszący strzęp człowieka na skraju śmierci. Dziura postrzałowa broczyła krwią, była jak czerwony gejzer. Chłopiec podbiegł do matki, i wbiegł w ranę...

Znalazł się w czerwonym tunelu, cuchnącym prochem i rozkładem. Obejrzał się i przez wlot ujrzał resztki miasta pożerane przez nicość. Nie miał dokąd uciekać,pozostał jedynie tunel w głąb jego matki. W głąb siebie, w kierunku szczęścia, które utracił...

Ściany tunelu były wilgotne i chropowate, chłopiec kilkakrotnie dotykał ich palcami, które przyklejały się błyskawicznie i musiał je odrywać z wielką siłą. Zaczęło brakować mu tchu, ale musiał przyśpieszyć. Gdzieś tam musiał znaleźć ocalenie. Może mógł dotrzeć do serca, do którego mama tak często go przytulała...

Nagle znalazł się na placu przed windą do nieba. Zawahał się... Wokół było pusto. Nie było nikogo, kto by uciekał, nikogo, kto broniłby dostępu. Nie było jego samego na rękach matki. Był tylko on, ten senny strzęp. I nicość, zaciskająca wokół swój pierścień nieistnienia. Postanowił wejść do środka.

- Udało mi się - pomyślał chłopiec. - Udało mi się wsiąść do windy. Teraz zobaczę tego Pana Boga i poproszę go o pomoc... Urwał myśli, gdy zobaczył siedzącego na kamieniu starca. Kamień... nie był w środku windy, był na zewnątrz, na pokrytej pyłem ulicy, przed swoją kryjówką. Siedzący na kamieniu człowiek miał na sobie długą, białą szatę. Włosy i broda również były długie i białe. Patrzył na chłopca smutnym wzrokiem.

- Nie mogę cię ocalić, mały – powiedział zbolałym głosem.

- Kim jesteś, człowieku? - zapytał malec.

- Niektórzy mogliby powiedzieć, że ojcem.

- Co to jest ojcem?

Starzec westchnął cicho, po czym wstał i podszedł do chłopca.

- Twoja mama chciała cię ocalić – rzekł, kucając przy nim. - Ale tak naprawdę przyśpieszyłaby tylko nieuniknione. Ci źli ludzie uratowali ci życie... na jakiś czas. Ale to, co ludzie mają w sercach, często prowadzi do unicestwienia. - Westchnął i spojrzał w niebo. - Tak niewielu zniszczy tak wielu przez jednego.

- Co to znaczy? To wszystko... – zaciął się chłopiec. W oddali znów unosiła się winda do nieba, znów wbiły się w nią pociski i znów eksplodowała. Wszystko to na błyszczącym ciemnością ekranie nicości - Co to jest unicestwienie? I co to jest to nic?

Pierścień nicości zatrzymał się w promieniu kilkunastu metrów od nich. Starzec znów spojrzał na chłopca.

- Ci, którzy uważali się za dobrych ludzi, twierdzili, że piekło to wieczne płomienie. A tymczasem sami stworzyli piekło, tutaj. Płomienie, wieczne płomienie... wieczne, bo trwające do ich końca.

- Ale ja nie rozumiem... - zaczął chłopiec, po czym jęknął z bólu.

Nicość wokoło zapłonęła. Otaczał ich teraz pierścień płomieni, tak, jakby cały świat nagle się zapalił. Płonął też chłopiec. Patrzył na swoje ręce, z których zaczęła złazić skóra, wrzeszczał, patrząc na stopy, które odsłaniały swoje czerniejące od gorąca kości... Starcowi jednak ogień nic nie robił. Patrzył tylko smutno na chłopca, stawiając krok za krokiem w tył, aż skrył się w płomieniach. Chłopiec został sam. I cierpiał.

Nagle płomienie zniknęły. Znów był cały, niespalony. Znów miał skórę i znów miał ubranie. Stał obok swojego niedziałającego transportera, otaczały go ruiny zniszczonego miasta... na lekkim wietrze powiewał kawałek jakiejś szmaty... wyblakłe barwy: czerwona, biała i niebieska. Paski i kilka gwiazdek... Chłopiec nie wiedział co to. Nie rozumiał, tak samo, jak nie rozumiał słów starca w bieli. Zrozumiał coś innego.

Obudziłem się.

Śniąc, wyszedł na zewnątrz. Stał teraz przed swoją kryjówką, patrząc w niebo tam, gdzie patrzył stary człowiek. Na słońce, grzejące swoimi promieniami ziemię... – Gorąco - pomyślał chłopiec.

Spojrzał niżej. Nad horyzontem unosił się pojedynczy smukły kształt. Winda do nieba! Chłopiec zerwał się do biegu, ale po kilku krokach upadł. Usiadł na klęczkach, zanosząc się płaczem. Łzy ciekły mu po twarzy nieprzerwanym strumieniem. Tak daleko... To tam powinienem być... Tam...

Wtem gdzieś obok windy, zza horyzontu wynurzyła się następna, a po chwili kolejne. Po kilku minutach było ich całe mnóstwo. Cienkie, białe igły, unoszące się na słupach chmur. Wszystkie, jedna po drugiej, zaczęły zmieniać swój tor. Zakręcały. Leciały gdzieś... Kilka leciało w kierunku chłopca. Lecą tutaj, lecą po mnie i po tych ludzi z budynku z krzyżem, ucieszył się.

Winda była coraz bliżej, chłopiec słyszał już syk powietrza. Wstał, zaczął skakać i machać rękami, krzyczeć i cieszyć się. Potężny kształt przeleciał z rykiem na wysokości dachów nad jego głową. Chłopiec poczuł zawód, lecz trwał on tylko do chwili, gdy ściana ognia otoczyła go ze wszystkich stron...

Ona

I

Nie był nikim wyjątkowym. Ot, zwykły student jednego z wielu kierunków bez przyszłości. Tak przynajmniej twierdził. Dość wysoki, przez niektóre kobiety uważany za przystojnego. Ciemne kręcone włosy opadały mu do ramion, oczy, określane przez niego jako „szare i chuj”, w rzeczywistości były szaroniebieskie. Był wycofanym młodzieńcem, stroniącym od szaleństw. Miał znajomych i ludzi, których określał jako przyjaciół, ale bardzo często przebywał w samotności. Potrzebował tego, albo tak mu się tylko wydawało. Wynikało to ze stanu w jakim pozostawił go ostatni związek. Nie lubił o tym mówić, ale jego przyjaciele wiedzieli, że ulokował uczucia najgorzej chyba jak tylko mógł. Oddał jej serce i duszę, plany na przyszłość i większość oszczędności. To, co zostało, można było określić "skorupą". Jeśli cokolwiek pod nią zostało, schował to bardzo głęboko.

Był dzień jak każdy o tej porze roku. Słońce rzucało promienie pomiędzy szybko płynącymi na niebie chmurami, drzewa machały łysiejącymi gałęziami, szeleszcząc resztkami pożółkłych liści. Ptaki dawały o sobie znać, ale najczęściej były to gawrony, kłócące się z kawkami o łup. Czasem po trawniku przemknęła wiewiórka. Zwyczajny jesienny dzień.

Szedł zamyślony korytarzem swojej uczelni. Po raz tysięczny, albo tysiąc pierwszy, przeżywał swoją głupotę i bezmyślne oddanie dziewczynie, która go nie doceniała. Tego doświadczania na nowo własnego cierpienia z jakichś przyczyn potrzebował jak wody i powietrza.

Z zamyślenia wyrwało go potknięcie się o czyjeś nogi. - Szkurwa…! - pomyślał, odzyskując równowagę, po czym odwrócił się, chcąc zbesztać właściciela przyczyny swojego prawie-upadku.   Jego oczy ujrzały najprzeciętniejszą dziewczynę jaką tylko mógł sobie wyobrazić, a wyobraźnię miał dość bujną. Czarne adidasy, czarne jeansy, czarna bluza z kapturem. Prawie czarne włosy upięte w kucyk. Zdawało mu się, że zaraz za gumką, która je spinała, zaczynały falować. Albo nawet się kręcić. Koloru oczu nie był pewien, ale, mimo swojej wściekłości, w jakiś dziwny sposób miał nadzieję, że będą głęboko niebieskie. Podszedł bliżej i przekonał się, że raz w życiu jego oczekiwania się spełniły.

Stał nad nią i zastanawiał się, co jeszcze jest nie tak. Nie miała makijażu. Żadnego. Dziwne, przecież nawet dresiary się malują… Jednak nie chodziło o makijaż, czy raczej jego brak. Pomimo, że patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, nie wydała z siebie dźwięku. Żadnego.

- Przepraszam?

Żadnego dźwięku, tylko te szeroko otwarte oczy. Mały nosek rozszerzał się i kurczył, musiała bardzo szybko oddychać. Inaczej nie mógł tego stwierdzić. Biust, jeśli jakiś posiadała, krył się pod grubą bluzą i nawet jeśli falował nerwowo, nie było tego widać.

I te zaciśnięte usta. Zaciśnięte i drżące. Kurwa, zaraz się rozpłacze.

Wyrównał łuki brwi, odmarszczył nos, wziął dwa głębokie wdechy, wysilił się i spojrzał na dziewczynę najbardziej przyjaźnie jak umiał. Zapewne nie wyszło mu to zbyt dobrze, bo właścicielka błękitnych oczu ciągle wyglądała, jakby miała dostać ataku paniki.

- Dobrze już, nic się nie stało - uśmiechnął się. - Cholera, co ja robię? – dodał w myślach.

Jej oddech jakby się uspokoił.

- Czy mógłbym poznać twoje imię, szlachetna panienko? – jego własny kretyński uśmiech przypomniał mu jego samego sprzed kilku lat, gdy jeszcze był radosnym i szczęśliwym człowiekiem. – Uczynisz mi ten zaszczyt? – tym razem uśmiech był już bardzo naturalny. Ze skurczonej na podłodze istoty opadło napięcie. Trochę.

Ale w dalszym ciągu się nie odzywała.

- Eee… – zaciął się. – Czy… umiesz mówić…? – zadał pytanie, które zdawało się być idiotyczne.

Doczekał się reakcji. Potrząsnęła głową na „nie”. Osłupiał i przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa.

- Cc…co? O kurde. To znaczy… Nie gniewaj się, nie wiem jaka reakcja byłaby poprawna… politycznie… – przeklął się w duchu za ten durny żart. Ale dziewczyna uśmiechnęła się. Lekko, ledwie zauważalnie, ale uśmiechnęła się. Kąciki jej ust uniosły się nieznacznie, w policzkach pojawiły się figlarne dołeczki. Figlarne… aleś wymyślił… ale trzeba przyznać, że jest całkiem urocza.

- Słuchaj, muszę lecieć na zajęcia. Miałabyś dla mnie chwilę czasu dziś wieczorem? – zapytał, nie wiedząc samemu, dlaczego.

Dziewczyna otworzyła oczy jeszcze szerzej niż wtedy, gdy chciał ją zbesztać. Ale tym razem nie był to wyraz przestrachu, lecz bezbrzeżnego zdziwienia. Powoli pokiwała głową. Na „tak”.

Chłopak zdecydował się jeszcze na nadanie pożegnalnej wypowiedzi żartobliwego tonu. Wyciągnął z plecaka kartkę, zapisał na niej kilka cyfr. Wręczając dziewczynie świstek, powiedział:

- Nie biorę numeru od ciebie, daję ci swój, bo jak się jednak rozmyślisz, to nie będziesz musiała znosić smsów ani telefonów ode mnie. Kończę zajęcia o 19.00. Napisz do mnie, gdzie i o której chciałabyś się spotkać. Jeśli oczywiście chciałabyś.

Po tych słowach ruszył, tyłem, machając na pożegnanie dłonią w kierunku nieruchomej figurki siedzącej pod ścianą, która ewidentnie była zszokowana. Odwracając się twarzą w kierunku poruszania się, kątem oka dojrzał, jak dziewczyna wyjmuje telefon i wystukuje coś na klawiaturze.

Co ty wyrabiasz, pajacu...?

Poczuł wibracje w kieszeni. Wyjąwszy telefon, ujrzał informację o jednej odebranej wiadomości.

Otworzył.

Numer nieznany.

Treść:

„Jak skonczysz zajecia, wyjdz przez brame glowna. Bede tam na Ciebie czekac.”

Zaśmiał się. To pierwsze słowa jakie od niej… otrzymał. To najodpowiedniejsze słowo.

Nie mógł, bardziej niż zwykle, doczekać się końca zajęć.

II

Nie mógł skupić się na zajęciach. W zasadzie nigdy nie mógł, bo, najzwyczajniej w świecie, nudził się na nich. Nie, żeby był jakimś geniuszem, po prostu nie widział w tym wszystkim nic ciekawego.

Tym razem jednak nie był znudzony, raczej pobudzony, rozbudzony i podekscytowany czekającym go spotkaniem z tą dziwną dziewczyną. Ciągle zastanawiał się co mu strzeliło do łba, żeby zaproponować spotkanie. Wyglądało to prawie jak randka, a on na randki nigdy nie chodził. Nigdy nawet nie zdarzyło mu się, jak to mawiają przedstawiciele młodzieży, „poderwać” żadnej dziewczyny. Po prostu go to nie rajcowało.

Teraz ledwie mógł usiedzieć w miejscu. Czy to za sprawą wspomnienia jej oczu, tak niesamowicie błękitnych, braku makijażu, co wpasowywało się w jego obraz kobiety idealnej – wszak piękna kobieta makijażu nie potrzebuje; czy tego, że nie umie (albo nie chce) mówić. Nie wiedział, ale czuł, że zegar nad drzwiami sali złośliwie spowalnia bieg swoich wskazówek.

Przypomniał sobie czasy liceum i poprzednich etapów edukacji, kiedy wolność oznajmiana była świdrującym bębenki w uszach dźwiękiem dzwonka. Studia były pozbawione tego urządzenia. No cóż, przecież na studiach nie jest się z przymusu…

- Dziękuję za uwagę, do zobaczenia za tydzień. – słowa profesora przyjął jak najpiękniejszą muzykę. Pozostało tylko wypłynąć razem z ciżbą z sali, udać się do szatni po płaszcz, wyjść przed bramę… Trochę bał się tego spotkania. W końcu o czym mają rozmawiać? Chociaż ważniejsze pytanie brzmiało: „JAK mają rozmawiać?”

Tak rozmyślając, kierował się w stronę bramy głównej. Ponury kontur masywnej, metalowej kraty, ozdobionej wymyślnymi ostrzami skierowanymi ku ciemnemu niebu, zbliżał się coraz szybciej. Coraz szybciej… - Przyśpieszam – stwierdził oczywistość.

Wyszedł poza teren uczelni.

Czekał pod bramą.

Tajemniczej dziewczyny nigdzie nie było. - Przestraszyła się – pomyślał. – Pierwsza euforia minęła, dostrzegła bezsens tego spotkania.

Cóż, przynajmniej nie nadłożył drogi, mógł po prostu udać się do domu. Odwrócił się od potężnego budynku politechniki i ruszył w stronę przystanku tramwajowego. Przeszedł kilkanaście metrów aleją wysadzaną potężnymi dębami, gdy nagle poczuł delikatne pociągnięcie za rękaw kurtki. Odwrócił się i zobaczył ją, ubraną w płaszcz tak czarny, że prawie zlewał się z panującą wokół ciemnością. Czarny szalik i czarny beret sprawiały, że z ciemności można było wyodrębnić tylko kawałek twarzy, w której błyszczały te wielkie, niebieskie oczy. Nie był pewien, czy dziewczyna się uśmiechała, bo jej usta były zasłonięte szalikiem, ale miał zamiar się o tym przekonać.

- Chyba pójdziemy gdzieś, gdzie jest ciepło. I jasno. Co o tym sądzisz? – zapytał. Skinęła głową.

– Znasz jakieś miłe miejsce? – zapytał znów. Tym razem jej głowa poruszała się w płaszczyźnie poziomej.

- Wyyyymyśl coś kretynie, przecież nie będziecie tu stać pod tymi łysymi drzewami – tym razem myślenie bolało. Spojrzał na swoją towarzyszkę, zobaczył iskierki w jej oczach. Błękitne iskierki…ciekawe.

– Mam! – wykrzyknął, po czym złapał się za twarz, widząc jak dziewczyna odskakuje z przerażeniem. - Cholera, przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Ale wymyśliłem. Tędy proszę.

Poprowadził ją przez ciemny park. Pomyślał, że w sumie to trochę głupio robi ta dziewczyna, bo on jest od niej na pewno silniejszy i mógłby ją pobić, zgwałcić, zabić i zakopać, a nikt by tego nie widział, ba, nikt by nie SŁYSZAŁ, no, chyba że jakimś cudownym sposobem odzyskałaby mowę… - Naprawdę jesteś zwyrodniałym zjebem… – pomyślał. I uśmiechnął się. Tak, wracał do dawnego siebie, chore żarty były czymś, co uwielbiał kiedyś, zanim zaczął zamykać się w sobie.

Miejsce, do którego prowadził dziewczynę było małą knajpą w małej uliczce niedaleko potężnej uczelni. Nazywała się „Norka” i była urządzona jak prawdziwe niziołkowe mieszkanko. Drzwi wprawdzie nie były okrągłe, tylko zwykłe, prostokątne, ale futryna była w kształcie regularnego koła. Jak w mordę strzelił – tak by powiedział jeden osioł. W środku było jeszcze lepiej, w zasadzie może nie do końca wyglądało to jak prawdziwa niziołkowa norka, ale chłopakowi właśnie tak jawiła się siedziba małego ludzika, opisana przez samego Mistrza.

Ściany pomieszczenia były wklęsłe, tak samo jak sufit, z którego zwieszały się prawdziwe świecowe żyrandole. Kiedyś zagadnął barmana o to, czy włazi na drabinę i zapala wszystkie świece, czy korzysta z takiego fajnego kija (zapomniał nazwy, ale określenie „fajny kij” bardzo mu się spodobało), czy też zatrudnił czarodzieja. Barman na to, że może i wystrój jest staroświecki, wszak niziołki nie znały ani elektryczności, ani innych tego typu bajerów, ale wszystkie świece na żyrandolach są wyposażone w miniaturowe zapalniczki, które podpalają knoty, a „mechanizm zduszający” odcina dopływ tlenu przez nakrywanie świec kapturkami. Pełen automat. Problem pojawiał się w momencie wypalenia się świec. Wówczas drabina była nieodzowna.

Gdy dotarli na miejsce, prawie wszystkie stoliki były już zajęte. Ale na szczęście "prawie". Ten w kącie jakby zapraszał ich do siebie, mówiąc „chhhooooooodźcieeeeee”. Tak pomyślał sobie chłopak. Ale natychmiast stwierdził, że to byłoby głupie. Na pewno nie chciałby siedzieć przy gadającym stoliku.

Muzyka była całkiem przyjemna. Jakieś skrzypce, gęśle, akordeon – swojskie, wiejskie dźwięki.

Usiedli przy, na całe szczęście, milczącym stoliku, naprzeciwko siebie. Milczeli. Ona, bo musiała. On, bo zgubił się w swoich myślach o topieniu się w garnku z ziemniakami. Żeby się nie utopić, musiałby zapadając się wyrzucać ziemniaki z wierzchu na zewnątrz. Po chwili znów stwierdził, że to idiotyczne. Ale temat ziemniaka zamierzał poruszyć.

- Chcesz coś zjeść? – zapytał dziewczynę. Zrobiła ruch głową, jakby się zastanawiała. Chłopak sam zaczął się nad czymś zastanawiać, po czym, gdy już się zastanowił, pacnął się dłonią w czoło.

– Przecież ja nawet nie wiem jak masz na imię – przerwał jej myślenie. - No i ja też się nie przedstawiłem.

Milczał chwilę, zdając sobie w końcu sprawę, że dziewczyna nie odpowie. Przeklinał w duchu swoje roztrzepanie, gdy ona grzebała w plecaku w poszukiwaniu bliżej nieokreślonej rzeczy.

– Mam na imię Tars. To właściwie skrót od imienia, którym obdarzyli mnie moi kochający rodzice.

Dziewczyna pisała coś na kartce wyciągniętej z plecaka piórem, które również wyglądało na wyciągnięte, również z plecaka.

Odwróciła kartkę tak, by mógł przeczytać, co napisała.

Piękne, regularne pismo twierdziło, że dziewczyna ma na imię Anita.

III

Minęło kilkanaście minut. Może nawet pół godziny. Siedzieli, jedli zamówione przez Tarsa gotowane kartofelki (specjalność pewnego grubego niziołka) w potrawce z królika i rozmawiali. Co prawda, żadne z nich nie miało pewności, czy mięso przeplatane ziemniakami (lub na odwrót) naprawdę było kiedyś królikiem, jednak bezpieczniej dla psychiki było się tym nie zadręczać.

Rozmowa wyglądała jak monolog. Tars mówił, Anita odpowiadała krótkimi frazami na kartkach, albo kiwała głową na „tak”, lub na „nie”. Chłopak starał się nie zadawać pytań zasługujących na przekręcenie głowy w bok i spojrzenie mówiące: „Co ty za głupoty wygadujesz?!”

Teraz siedzieli w milczeniu, gdyż chyba żaden człowiek nie lubi mówić jedząc, a już na pewno nie kiwać głową, czy przerywać sobie jedzenia pisaniem.

Do tej pory chłopak zdążył dowiedzieć się, że dziewczyna studiuje fizykę na politechnice, interesuje się oprócz tego kwestią wszechświatów równoległych, ich przenikaniem się, efektem motyla, demonem Laplace’a i wieloma innymi dziwnymi rzeczami, których biedny student bez ambicji nie mógł, albo nie chciał przyswoić.

Jednak w jakiś sposób czuł, że ten filozoficzno-naukowy bełkot odciśnie na jego życiu piętno. Nie polubił tej myśli, ale trochę ucieszył się oczekiwaniem na przygodę. Największą przygodę jego życia. Potrzebował jednak przewodnika po tych trudnych zagadnieniach. Spojrzał na Anitę, zajadającą pyry z wątpliwego pochodzenia mięsem. - Wszystko pięknie… – pomyślał – ale tłumaczenia na kartce są nieco uciążliwe.

W tym czasie jego milcząca towarzyszka dojadła swoją porcję, złożyła sztućce i odsunęła talerz na bok. Patrzyła na niego wyczekująco, z przepięknym uśmiechem, który go zmieszał. Zmieszał tym bardziej, że Anita uśmiechała się naprawdę uroczo, a pytanie, które chciał zadać, było tak złe…

Ale musiał je zadać.

Jak to on.

- Dlaczego nie mówisz?

Tak, jak się spodziewał, uśmiech zniknął z pięknej twarzy, usta zacisnęły się, ramiona opadły. Dziewczyna westchnęła, spuściła wzrok. Westchnęła znowu. Wzięła długopis do ręki i napisała kilka słów na kartce.

„Na razie nie chcę o tym rozmawiać.”

- Rozumiem.

Dopisała kilka słów.

„Odprowadzisz mnie do domu?”

Tars miał nietęgą minę. Wyrzucał sobie zepsucie pierwszego wieczoru z nowo poznaną dziewczyną. Zawsze musiał coś schrzanić. Już chciał odpowiedzieć, gdy Anita podsunęła mu nowy tekst.

„Nie przejmuj się, nie gniewam się, że zapytałeś. Ale Ty nie gniewaj się, że nie odpowiem :)”

- Jasne. Ale i tak przepraszam. No i oczywiście odprowadzę cię.

Wstali i wyszli. Nie pytał Anity, gdzie mieszka. Pozwolił prowadzić się jej dłoni, którą chwyciła go pod ramię. Dawno nie szedł tak z żadną dziewczyną… Dawno nie czuł się tak…lekko? Nie potrafił nazwać tego uczucia. Było na pewno bardzo pozytywne, ale mające jakiś nierealny wydźwięk. Może przez to, że szli w ciszy, która była im narzucona przez jakieś tajemnicze wydarzenie, może przez to, że odwykł od bliskości istoty tej drugiej płci. A może dlatego, że to nie działo się naprawdę, a on, leżąc z wypiętym tyłkiem w swojej norze, najzwyczajniej w świecie śnił poalkoholowy, pijacki sen.

Prowadziła go z powrotem przez park, wzdłuż uliczki wybiegającej z bramy politechniki, w kierunku przystanku tramwajowego. Nie skręciła jednak w stronę wiaty, lecz szła dalej, w kierunku przeciwległego chodnika. Później była mała, ciemna uliczka, potem trochę większa, potem długi chodnik obwarowany z obu stron drzewami. Po lewej co jakiś czas przemykały samochody, po prawej na zmianę jakiś odrapany budynek, plac zabaw, boczna uliczka, krzaki…

Anita pociągnęła Tarsa w któreś z kolejnych podwórek, poprowadziła slalomem pomiędzy dziurami w zniszczonym chodniku. W końcu zatrzymała się przed drzwiami do klatki schodowej. Budynek nie prezentował się jakoś szczególnie biednie, ale nowoczesny też nie był. Ot, blok zbudowany u schyłku kochanej przez starszych ludzi epoki.

Nadeszła ta niezręczna chwila, kiedy trzeba było się pożegnać. Chłopak zastanawiał się przez moment, czy powiedzieć „dobranoc”, pomachać i odejść, przytulić, czy może odtańczyć taniec deszczu. Z opresji rozmyślań wyrwała go Anita, która uśmiechnęła się jeszcze bardziej uroczo niż w „Norce”, co wywołało u niego przyjemny dreszcz, błyskawicznie przemieszczający się od potylicy ku miejscu, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę.

To, co stało się chwilę później, ogłuszyło go… dziewczyna stanęła na palcach i pocałowała go w policzek. Gdy tak stał i próbował zrozumieć co się właśnie stało, milcząca istotka zniknęła w czeluści ciemnej klatki schodowej.

- Stary, ty na pewno teraz śpisz… takie rzeczy nie dzieją się w twoim życiu… – powiedział sam do siebie.

IV

Obudził się nad ranem w swoim łóżku. Cały czas przesuwał sobie w myślach obrazy z poprzedniego dnia. Mimo, iż był świeżo rozbudzony, a poranek był dość chłodny, ciągle był pod wrażeniem Anity. Był nią, delikatnie mówiąc, zafascynowany. Początkowe odczucie przeciętności ustąpiło zachwytowi nad urodą dziewczyny. W głowie rzeźbił sobie rysy jej twarzy, śliczny mały nosek, zaciśnięte usta, falujące włosy o barwie podchodzącej pod czerń…tak, na pewno falowały, spięte gumką, ale falowały. I te oczy, te błękitne, głębokie oczy. Mógłby w nich utonąć. I chyba właśnie to się z nim działo.

Idealna kobieta dla standardowego faceta – piękna i nie gada – zdobył się na chamski żart, który jednak go nie rozbawił. Idealna kobieta… mógłby się w niej zakochać, może nawet chciałby. Ale bał się, co mogłoby z tego wyniknąć. Bądź co bądź, szczęśliwe związki nie były jego domeną…

Na razie jednak zastanawiał się nad przyczynami „niemówstwa” Anity, próbował wymyślać różne scenariusze, od wrodzonego upośledzenia po wypalenie strun głosowych kwasem. Bawił się swoimi zwyrodniałymi myślami. Tworzył historie równie chore, co nieprawdopodobne. Uznał, że wypada jednak dowiedzieć się tego od niej, powinna mu to powiedzieć, może nie od razu, w końcu znali się dopiero jeden dzień. Z czasem jednak, był tego pewien, powinna zaufać mu na tyle, by opowiedzieć o sobie coś więcej. Wówczas próbowałby wymyślić coś, co mogłoby jej przywrócić głos. O ile dałoby się tego dokonać. Ale przecież dla niego nie było rzeczy niemożliwych.   Przynajmniej nie w świecie wyobraźni.

***

Kolejne spotkanie Tarsa i Anity przypadło na najbliższy weekend. Zabrał ją na kręgle. Uwielbiał tę grę, mimo że rozwalił sobie przez nią kolano. I z rozwalonym kolanem w dalszym ciągu na kręgle chodził. Czysty idiotyzm – domena Tarsa.

Miał nadzieję, że rzucanie kilkukilogramową kulą spodoba się jego towarzyszce, gdyż nigdy wcześniej nie miała okazji być w kręgielni. W razie, gdyby nadzieja okazała się płonną, zawsze mogli pójść gdzieś indziej. Bilard, rzutki, czy zwykły spacer wzdłuż kanału, bądź nad morze. Możliwości było tyle, ile tylko człowiek był w stanie wymyślić. Mogliby również po prostu usiąść na podłodze w domu któregoś z nich i gapić się w ciszy w ścianę…ale ta opcja byłaby raczej przymusem niż wyborem.

Na szczęście Anicie spodobał się taki sposób spędzania czasu. Tars wykupił więc dodatkowe dwie godziny, by mogli spróbować sił w rywalizacji. Okazało się, że dziewczyna jest bardzo silna, pełna energii i taka okazja do działań siłowych bardzo ją rozochociła. Dodatkowo wykazywała ogromny talent w celowaniu, więc po trzech godzinach Tars miał przegranych pięć meczy. Czyli wszystkie, jakie udało im się zagrać.

Po skończonym turnieju wypili po piwie i poszli przespacerować się po ciemnych chodnikach akademickiego miasta.

Spacer w ciszy, w ogarniającej ze wszystkich stron ciemności, z dziewczyną wtuloną w ramię… bardzo to wszystko wydawało się Tarsowi nierealne. Jeszcze bardziej nierealne wydawało mu się to, co właśnie strzeliło mu do głowy. Ale, jak to on, musiał to powiedzieć. Był ciekaw, czy reakcja Anity będzie polegała na wyśmianiu go (ciekawe, jak wygląda bezgłośny śmiech…) czy na spojrzeniu wyrażającym więcej niż…no, właściwie dokładnie jedno słowo: „zaniechaj”.

- Mogę nadać ci pseudonim? – zapytał. Anita zatrzymała się i spojrzała na niego nietęgim wzrokiem. Było ciemno, ale nie na tyle, by tego nie zauważył. Zmieszał się nieco, ale kontynuował.

– Wykreśl ze swojego imienia samogłoski, oprócz pierwszej. Zostaje Ant, czyli Mrówka.

Wyraz twarzy dziewczyny przypominał teraz wyraz twarzy osła tępo gapiącego się w żłób.

– No, będziesz moją Mróweczką? – z wieśniackim akcentem wypalił chłopak. Anicie opadła głowa razem z ramionami, przez chwilę stała nieruchomo, po czym zaczęła się trząść. Zwróciła ku niemu twarz, by mógł zobaczyć, że chichocze, bo usłyszeć tego oczywiście nie mógł. Trzęsła się dobre kilkanaście sekund, zanim pokiwała głową na „tak”. Po chwili, z pięknym uśmiechem, kręciła głową, jakby chciała powiedzieć: „to chyba najbardziej idiotyczny z twoich pomysłów”.

Poszli dalej, w mrok, ciszę, ciesząc się z romantycznej otoczki kończącej ich sobotnie spotkanie.

V