Dziecko wojny - Roma Ligocka - ebook + książka

Dziecko wojny ebook

Roma Ligocka

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dziecko, które przeżyło piekło wojny, już zawsze będzie ją w sobie nosić. To dziecko dorastało w świecie, w którym jedno słowo, kolor oczu lub nieostrożny gest mogą sprowadzić śmierć, naznaczą na całe życie. Jak mimo bólu, lęku, tęsknoty zbudować w sobie siłę i odnaleźć nadzieję? Jak przeżyć następny i kolejny dzień? Jak nauczyć się kochać siebie i innych?

Roma Ligocka osobiście, szczerze, wprost intymnie opowiada o tragedii, o zagładzie, którą przeżyła w dzieciństwie.

Dziś, w obliczu wojny, która dzieje się tu i teraz, na naszych oczach – autorka zdecydowała się przybliżyć czytelnikom fragmenty swoich bestsellerowych powieści, m.in. Dziewczynki w czerwonym płaszczyku, Dobrego dziecka, Siły rzeczy w nowym układzie i opracowaniu.

Dziecko wojny stanowi jedyny w swoim rodzaju zapis wojennych przeżyć widzianych z zupełnie nowej perspektywy. Pokazuje też siłę doznań z dzieciństwa, które nie opuszczają człowieka przez całe życie. Są w książce także teksty nowe, pisane dziś, z potrzeby chwili w obliczu wspólnych nam wszystkim doświadczeń. Jest w niej niezwykła siła wyrazu i intensywność uczuć. Są gorycz, walka z samą sobą, ale też nadzieja, która nigdy nie powinna nas opuszczać.

Wydanie wzbogacone ilustracjami, które Roma Ligocka stworzyła w okresie dziecięcym i młodzieńczym.

„Każda wojna kiedyś się skończy, pozostawi ludzi oniemiałych z zamkniętymi ustami”. Roma Ligocka, Dziecko wojny

„I nie ma w życiu innej drogi do celu niż ta, którą przemierzamy własnymi zranionymi bosymi stopami codziennie i cierpliwie. A jednocześnie jest w nas ta niezaspokojona tęsknota, oby już, natychmiast oderwać się od ziemi, lecieć ku słońcu. Szybować w błękicie, płynąć lekko, bez wysiłku. Mieć skrzydła”. Roma Ligocka, Dziecko wojny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 235

Oceny
4,5 (15 ocen)
10
4
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wy­bór i układ tek­stów: KA­TA­RZY­NA KRZY­ŻAN-PE­REK oraz au­tor­ka
Wy­ko­rzy­sta­no frag­men­ty z ksi­ążek Romy Li­goc­kiej opu­bli­ko­wa­nych przez Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie:Ko­bie­ta w pod­ró­ży; 2002 Tyl­ko ja sama; 2004, Zna­jo­ma z lu­stra, 2006; Czu­ło­ść i obo­jęt­no­ść, 2009; Dziew­czyn­ka w czer­wo­nym płasz­czy­ku, 2010; Ksi­ężyc nad Tao­r­mi­ną, 2011; Do­bre dziec­ko, 2012; Wol­na mi­ło­ść, 2013; Dro­ga Romo, 2014; Ra­do­ść ży­cia, 2017; Siła rze­czy, 2021; Tek­sty Mi­ło­ść – Wia­ra – Na­dzie­ja oraz Gdy­by zo­sta­ło mi już tyl­ko kil­ka słów... po­wsta­ły spe­cjal­nie do tego wy­da­nia.
Opie­ka re­dak­cyj­na: EWE­LI­NA KO­RO­STY­ŃSKA
Ko­rek­ta: ANNA DO­BOSZ, MI­CHAŁ KO­WAL
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: KIRA PIE­TREK
Na okład­ce i w ksi­ążce ilu­stra­cje au­tor­ki po­wsta­łe w cza­sach jej dzie­ci­ństwa i mło­do­ści
Re­dak­tor tech­nicz­ny: RO­BERT GĘBUŚ
© Co­py­ri­ght by Roma Li­goc­ka © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2022
Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-08-07678-1
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ksi­ążkę tę po­świ­ęcam dziec­ku, któ­re jestwe mnie. Dziec­ku, któ­re ni­g­dy nie do­zna­łoczu­ło­ści, któ­re za­gu­bi­ło się w za­wie­ru­szewoj­ny, pła­cze i ni­g­dy nie tra­fi do domu.

Moje sło­wa, moje tek­sty – ksi­ążka.A może tyl­ko kro­ni­ka bóluni­g­dy do ko­ńca nie­wy­po­wie­dzia­ne­go.

Dziew­czyn­ka

Wiem, że ni­g­dy nie by­łam ni­kim in­nym. Naj­pierw była mała dziew­czyn­ka w get­cie. Nie mia­ła domu ani na­wet wła­sne­go na­zwi­ska – ka­za­no jej za­po­mnieć, jak się na­zy­wa. Ka­za­no na­uczyć się no­we­go na­zwi­ska, ku­pio­ne­go za pie­ni­ądze. Po to żeby prze­żyć. Do dziś, kie­dy się przed­sta­wiam, mam dziw­ne uczu­cie, wiem, że moje na­zwi­sko tak na­praw­dę nie jest moje, a to praw­dzi­we moim być prze­sta­ło.

Przy­glądam się jej co­dzien­nie. Wi­dzę ją w lu­strze. (...) Co­raz wi­ęcej o niej wiem. Co­raz le­piej ją znam. Drob­na dziew­czyn­ka, tro­chę nie­zgrab­na, z cia­sno sple­cio­ny­mi cien­ki­mi war­ko­czy­ka­mi. Szczu­pła, ner­wo­wa – pe­łna lęków i nie­uświa­do­mio­nej roz­pa­czy.

Smut­ne dziec­ko. Nie­śmia­łe.

Ni­g­dy nie umia­ła się ba­wić, cie­szyć, gło­śno śmiać. Do dziś nie umie. Na­uczo­no ją tyl­ko ucie­kać, bro­nić się, ukry­wać. Za­wsze ucie­kać. Do ko­ńca. Bo trze­ba prze­żyć, co­kol­wiek by nas spo­tka­ło. I tyl­ko to się li­czy.

Prze­żyć.

I ni­g­dy nie dać się zła­pać.

Kie­dy by­łam małą dziew­czyn­ką (za­czy­na się to jak baj­ka, ale za­pew­niam, że baj­ka była praw­dzi­wa), mo­żna było czło­wie­ka za­bić jed­nym sło­wem... „Żyd”. Wy­star­czy­ło po­wie­dzieć: „To jest Żyd”, i wte­dy przy­cho­dzi­li pa­no­wie. I już. I tyle. Tak na­uczy­łam się bar­dzo wcze­śnie, że sło­wo może za­bi­jać.

Nie­raz na­pa­da mnie oba­wa, że pi­szę ci­ągle o tym sa­mym, a po­tem czu­ję po­cie­sze­nie – bo tyl­ko ja mogę utkać tę ma­te­rię, z któ­rej po­wsta­nie ksi­ążka. Za­wsze to będzie tro­chę inna ma­te­ria, ale utka­na z tych sa­mych słów, z tej sa­mej wy­obra­źni.

I za­wsze będę krążyć wo­kół tego, co mnie za­chwy­ca, uwie­ra, boli, za­wsze będę wra­cać do dzie­ci­ństwa, tego nie­ogar­ni­ęte­go kra­jo­bra­zu, któ­re­go już te­raz nie uda mi się ca­łkiem opi­sać, zba­dać, zro­zu­mieć.

Dzie­ci­ństwo. Wi­ęk­szo­ść lu­dzi wspo­mi­na je jak coś od­le­głe­go – na dru­gim brze­gu oce­anu ży­cia. A moje wca­le się ode mnie nie od­da­li­ło. Dziec­ko, któ­rym by­łam, zo­sta­ło we mnie – to ono naj­częściej mną rządzi, ogląda ze mną świat okrągły­mi, zdzi­wio­ny­mi ocza­mi, jak­by ka­żde­go dnia wi­dzia­ło go po raz pierw­szy. Ono zwy­kle każe mi po­stępo­wać wbrew zbie­ra­nym przez lata do­świad­cze­niom.

Przed ob­cy­mi zwy­kle to dziec­ko ukry­wam – ro­bię po­wa­żną minę, z któ­rą bar­dzo mi nie do twa­rzy. Bli­scy już tę moją „dzie­cin­no­ść” za­ak­cep­to­wa­li. (...)

Tro­chę cza­su już za mną. Mało czy dużo? A prze­cież czu­ję, że moje dzie­ci­ństwo było do­pie­ro wczo­raj – że dzie­li mnie od nie­go tyl­ko krok.

Duży plac jest pe­łen lu­dzi z pa­kun­ka­mi. Znów są tu ci­ęża­rów­ki. I mężczy­źni w ofi­cer­kach w swych wiel­kich sa­mo­cho­dach też tu są. Wrzesz­czą swe roz­ka­zy. Sta­rych i cho­rych spędza­ją w jed­no miej­sce. Wie­lu z nich nie może nor­mal­nie biec. Wi­dzę, jak ja­kiś sta­ry mężczy­zna o ku­lach upa­da w tło­ku na zie­mię. Biją go ka­ra­bi­na­mi po gło­wie, a po­tem rzu­ca­ją na bok jak wór śmie­ci.

Na­dal jest nie­zno­śnie go­rąco. Moje gar­dło pie­cze jak ogień. Mama ma w kie­sze­ni nie­bie­ski pa­pie­rek. Drży.

Sia­da­my na na­szych wa­liz­kach. Cze­ka­my.

Krzy­ki, strza­ły, cio­sy. Wrzask. Chcia­ła­bym za­tkać so­bie uszy, ale to jest za­bro­nio­ne.

Cze­ka­my. Mi­ja­ją go­dzi­ny.

Na­gle koło mnie sta­je ja­kiś chło­piec. Jest mo­je­go wzro­stu, może ciut wi­ęk­szy. Ma na so­bie dużo za duży płaszcz i czap­kę, któ­ra mu spa­da na oczy.

Uśmie­cha się do mnie.

Wstrzy­mu­ję od­dech z prze­ra­że­nia. Uśmie­cha­nie się jest za­bro­nio­ne! Też się do nie­go uśmie­cham.

Czy ja już kie­dyś wi­dzia­łam tego chłop­ca? Wy­da­je mi się taki zna­jo­my.

Tak, ja go znam od daw­na. Zna­łam go całe moje ży­cie. To mój przy­ja­ciel. Wy­da­je mi się, że ma na imię Ste­fuś.

Mu­si­my być bar­dzo ci­cho. Ina­czej...

Ma w ręce mały ka­myk. Nie wol­no nam się po­ru­szać. Ale my ba­wi­my się w pe­wien ro­dzaj gry. On wkła­da ka­myk do mo­jej ręki, a ja mu go od­da­ję. Tam i z po­wro­tem, tam i z po­wro­tem. Raz za ra­zem. Ka­mień robi się wil­got­ny i cie­pły. Jest pi­ęk­ny i gład­ki. Jest nasz.

Mam przy­ja­cie­la.

Na­gle Ste­fuś zni­ka. Wi­dzi swo­ją mamę, pędzo­ną przez mężczy­znę w mun­du­rze na ci­ęża­rów­kę. Bie­gnie do niej. Coś pla­ska u na­szych stóp. Ste­fuś upa­da na zie­mię.

Czy się po­tknął?

Dla­cze­go nie wsta­je?

Wi­dzę jego sto­py. Jego dużo za duże buty. Ma roz­wi­ąza­ne sznu­rów­ki. Pew­nie dla­te­go się po­tknął.

Z jego otwar­tej dło­ni wy­pa­da nasz ka­myk, to­czy się po chod­ni­ku, leży spo­koj­nie.

Tak spo­koj­nie jak Ste­fuś. Dla­cze­go on nie wsta­je?

Wąski, czer­wo­ny stru­myk, któ­ry wy­pły­wa spod jego płasz­cza, jest dla mnie od­po­wie­dzią.

Za­bie­ra­ją go.

– Mamo...

– Nie patrz tam, dziec­ko – szep­cze – nie patrz tam.

.

Oni wrzesz­czą, a my je­ste­śmy po­słusz­ni. Ten, kto ich nie słu­cha, zo­sta­je za­bi­ty. Wiem o tym do­brze, choć je­stem jesz­cze bar­dzo mała. Tak mała, że tym mężczy­znom w błysz­czących bu­tach si­ęgam mniej wi­ęcej do ko­lan. Kie­dy je­den z nich stoi koło mnie i sły­szę z bli­ska trzesz­cze­nie jego ofi­ce­rek, a tuż obok mo­jej gło­wy dy­szy psia mor­da z ostry­mi zęba­mi, mam na­wet wra­że­nie, że je­stem jesz­cze mniej­sza niż zwy­kle. W ta­kich ra­zach pró­bu­ję stać się nie­wi­dzial­na. Cza­sem na­wet mi się to uda­je, a wte­dy roz­pusz­czam się i zle­wam w jed­no z lo­do­wa­tym wia­trem, z wrza­skiem i z zim­ną, drob­ną dło­nią mo­jej bab­ci. Trzy­ma mnie moc­no, ale mnie z nią wca­le nie ma. Daw­no już opu­ści­łam moje cia­ło.

Na uli­cy leżą wa­liz­ki, tor­by, to­bo­łki, prze­wró­co­ny wó­zek dzie­ci­ęcy. Dla­cze­go nikt tego nie pod­no­si? Bab­cia ci­ągnie mnie da­lej. Wci­ąż pada śnieg. Znów sto­imy na uli­cy i cze­ka­my. Ka­żde­go dnia tu sto­imy, ka­żdy dzień jest taki sam. Ka­żda noc jest taka sama. W get­cie nie ma snu. Nie ma zmierz­chu i nie ma świ­tu. Są tyl­ko żo­łnier­skie buty, któ­re wcho­dzą po scho­dach, psy, któ­re szcze­ka­ją, mężczy­źni, któ­rzy wrzesz­czą. Drzwi, któ­re zo­sta­ją gwa­łtow­nie otwar­te, lu­dzie, któ­rzy krzy­czą, bła­ga­ją, pro­szą, klną i prze­kli­na­ją. Świa­tło ni­g­dy tu na­praw­dę nie ga­śnie i ni­g­dy nie jest tu spo­koj­nie.

Nie­wie­lu rze­czy zdąży­li mnie na­uczyć ro­dzi­ce – mało mie­li na to cza­su, ten czas za­bra­ła im woj­na. Wszyst­kie­go więc w ży­ciu bo­le­śnie mu­sia­łam uczyć się sama. Oni tyl­ko prze­ka­za­li mi tę jed­ną pro­stą praw­dę, że trze­ba iść – za­wsze po pro­stu iść. Krok za kro­kiem. Mo­zol­nie. I tyl­ko ten na­stęp­ny krok się li­czy. Do­pó­ki nogi nio­są, na­wet je­że­li bolą.

I nie ma w ży­ciu in­nej dro­gi do celu niż ta, któ­rą prze­mie­rza­my wła­sny­mi zra­nio­ny­mi bo­sy­mi sto­pa­mi co­dzien­nie i cier­pli­wie.

A jed­no­cze­śnie jest w nas ta nie­za­spo­ko­jo­na tęsk­no­ta, aby już, na­tych­miast ode­rwać się od zie­mi, le­cieć ku sło­ńcu. Szy­bo­wać w błęki­cie, pły­nąć lek­ko, bez wy­si­łku. Mieć skrzy­dła.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki