Dziecko w czasie - Ian McEwan - ebook + książka

Dziecko w czasie ebook

Ian McEwan

3,1

Opis

Nagrodzona Whitbread Prize i Prix Femina Etranger
powieść autora bestsellerowej „Pokuty”.

Studium bólu po utracie najbliższej osoby i radzenia sobie
z cierpieniem, w którym jest także miejsce na nadzieję.

Jedna chwila nieuwagi w supermarkecie i trzyletnia Kate zostaje porwana, niemal na oczach swojego ojca, Stephena Lewisa, poczytnego autora książek dla dzieci. Zdarzenie to wywiera druzgocący wpływ na jego życie. Małżeństwo z Julie rozpada się. Jaka przyszłość czeka karierę pisarską Stephena? Czy dziewczynka zostanie kiedykolwiek odnaleziona? Tragiczne wydarzenia stają się dla bohatera pretekstem do podróży w głąb siebie, do świata pragnień i wspomnień.
O triumfie miłości nad śmiercią, ale bez zbędnego sentymentalizmu.
„Time"
Cudowna lektura. McEwan odziedziczył talent literacki po Karolu Dickensie i Wirginii Woolf.
„The Wall Street Journal"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (36 ocen)
6
9
9
7
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego autora

Strona redakcyjna

Dedykacja

Jeden

Dwa

Trzy

Cztery

Pięć

Sześć

Siedem

Osiem

Dziewięć

Przypisy

O książce

NA PODSTAWIE TEJ KSIĄŻKI POWSTAŁ FILM Z BENEDICTEM CUMBERBATCHEM I KELLY MACDONALD

Całe życie może się zmienić w ciągu jednej sekundy.

Przekonuje się o tym Stephen Lewis, autor poczytnych książek dla dzieci. W jednej chwili mówi coś do swojej trzyletniej córki, w drugiej odwraca się, by położyć zakupy na ladzie, i… dziewczynka znika.

Dla Stephena to początek podróży na granicę obłędu. Opuszczony przez żonę, wkrótce zaczyna doświadczać halucynacji – rozpoznaje sytuacje sprzed własnych narodzin, w każdej dziewczynce widzi utraconą córkę, przeszłość miesza mu się z teraźniejszością, a rzeczywistość z fantazją… Ale całe cierpienie, którego doświadcza, wszystkie spotkania i rozmowy, każdy sukces i błąd, każda sekunda prowadzi Stephena do tego jednego momentu, w którym jego świat na nowo stanie się spójny i pełny.

Tylko mistrzowskie pióro McEwana potrafi bez zbędnego sentymentalizmu snuć opowieść o dzieciństwie i dojrzewaniu do odpowiedzialności, o rodzinie i miłości w różnych jej przejawach.

Ian McEwan(ur. 1948)

Jest jednym z najwybitniejszych współczesnych brytyjskich pisarzy i laureatem wielu nagród literackich. Jego dorobek obejmuje scenariusze filmowe, zbiory opowiadań i powieści tłumaczone na kilkanaście języków. W Polsce ukazały się m.in. opowiadania Pierwsza miłość, ostatnie posługi oraz powieści: Dziecko w czasie, Niewinni, Amsterdam, Pokuta, Sobota, Na plaży Chesil, Słodka przynęta, W imię dziecka orazW skorupce orzecha. McEwan był wielokrotnie nominowany do Booker Prize, najbardziej prestiżowej brytyjskiej nagrody literackiej, i otrzymał ją za Amsterdam. Inna książka – Dziecko w czasie – zdobyła Whitbread Prize i Prix Femina Etranger. Pokuta, która została uznana przez krytyków za jego najwybitniejsze dzieło i otrzymała aż trzy znaczące nagrody (w tym National Book Critics Circle Fiction Award), przez długi czas nie schodziła z czołówki list bestsellerów. Na kanwie Niewinnych i Pokutypowstały głośne filmy. W 2007 r. McEwan został wyróżniony Common Wealth Award.

W 2018 r. na ekrany polskich kin wejdzie ekranizacja książki McEwana Na plaży Chesil z Saoirse Ronan. Trwają także przygotowania do przeniesienia na ekran powieści W imię dziecka z Emmą Thompson i Stanleyem Tuccim.

ianmcewan.com

Tego autora

POKUTA

NA PLAŻY CHESIL

UKOJENIE

DZIECKO W CZASIE

NIEWINNI

SOBOTA

AMSTERDAM

CZARNE PSY

PIERWSZA MIŁOŚĆ, OSTATNIE POSŁUGI

W POŚCIELI

SOLAR

SŁODKA PRZYNĘTA

W IMIĘ DZIECKA

W SKORUPCE ORZECHA

Tytuł oryginału:

THE CHILD IN TIME

Copyright © Ian McEwan 1987

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2018

Polish translation copyright © Marek Fedyszak 2006

Redakcja: Małgorzata Chwałek

Zdjęcia na okładce: © THE CHILD IN TIME PRODUCTIONS LIMITED. ALL RIGHTS RESERVED

Opracowanie graficzne okładki: Katarzyna Meszka-Magdziarz

ISBN 978-83-8125-371-0

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Wiele zawdzięczam następującym książkom: Dream Babies Christiny Hardyment, Ukryty porządek (Who Zeness and the Implicate Order) Davida Bohma oraz Magical Child Josepha Chiltona Pearce’a.

Jeden

…oraz rodzicom zbyt długo wprowadzanym w błąd przez samozwańczych ekspertów od opieki nad dziećmi, prezentujących niezdrowy relatywizm…

Podręcznik opieki nad dzieckiem, HMSO1

Dotowanie transportu publicznego od dawna kojarzyło się zarówno rządowi, jak i większości jego zwolenników z zaprzeczeniem wolności osobistej. Dwa razy dziennie w godzinach szczytu dochodziło do awarii rozmaitych środków komunikacji, i Stephen przekonał się, że do Whitehall szybciej można dotrzeć pieszo niż taksówką. Był koniec maja, ledwie wpół do dziesiątej, a temperatura już sięgała dwudziestu siedmiu stopni. Szedł szybko w kierunku Vauxhall Bridge, mijając podwójne i potrójne rzędy schwytanych w pułapkę warkoczących samochodów z samotnymi kierowcami w środku. Owo dążenie do wolności odbywało się w nastroju pogodzenia się z losem raczej niż zapalczywości. Zaobrączkowane palce cierpliwie bębniły po progach rozgrzanych dachów, kryjące się w białych rękawach łokcie wystawały z otwartych okien. Na kierownicach leżały rozłożone gazety. Stephen szybko przeciskał się przez tłum, przez napływające z odbiorników samochodowych fale czczej gadaniny: jednobrzmiących zgłosek, energicznych prezenterów porannej muzyki, wiadomości w skrócie, informacji o sytuacji na drogach. Kierowcy, którzy nie czytali gazet, słuchali w otępieniu. Stałe parcie tłumu na chodnikach dawało im zapewne poczucie względnego ruchu, powolnego dryfowania.

Poruszając się zrywami i klucząc przy wyprzedzaniu, Stephen, jak zawsze, niemal nieświadomie wypatrywał dzieci, pięcioletniej dziewczynki. Było to coś więcej niż zwyczaj, gdyż zwyczaj można zarzucić. Była to głęboka skłonność, piętno odciśnięte na jego charakterze przez doświadczenie. W zasadzie nie prowadził już poszukiwań, choć kiedyś, przez długi czas, czynił to wręcz obsesyjnie. Dwa lata później pozostały jedynie ślady tej obsesji. Teraz odczuwał tęsknotę, daremny głód. Zegar biologiczny, beznamiętny w niepowstrzymanym ruchu, pozwalał jego córce rosnąć, rozszerzał i urozmaicał jej słownictwo, dawał jej coraz większą siłę i pewność ruchów. Zegar ten, mocny jak serce, dotrzymywał słowa danego nieustającemu trybowi warunkowemu: dziewczynka rysowałaby, zaczynałaby czytać, traciłaby mleczne zęby. Byłaby domownikiem, którego obecność uważaliby za naturalną. Wydawało się, że mnożenie przykładów może zedrzeć ów tryb warunkowy, wątłą półprzezroczystą zasłonę, która oddzielała go od niej delikatnymi splotami czasu i przypadku; wróciła ze szkoły i jest zmęczona, jej ząbek leży pod poduszką, a ona szuka tatusia.

Każda pięcioletnia dziewczynka – choć chłopcy też się do tego nadawali – wypełniała treścią jej dalsze istnienie. W sklepach, na placach zabaw i w domach przyjaciół Stephen mimowolnie doszukiwał się Kate w innych dzieciach bądź zwracał uwagę na zachodzące w nich powolne zmiany oraz na ich rosnące umiejętności. Czuł również niewykorzystany potencjał tygodni i miesięcy, które powinna mieć dla siebie. Dorastanie Kate stało się istotą samego czasu. Jej złudny rozwój, owoc obsesyjnego żalu, był nie tylko nieunikniony – nic nie mogło zatrzymać nieubłaganego zegara – ale i niezbędny. Gdyby nie wyobrażenie, że córka nadal żyje, Stephen czułby się zagubiony, czas by się zatrzymał. Był ojcem niewidzialnego dziecka.

Jednak tu, na Millbank, spotykał jedynie byłe dzieci, wlokące się do pracy.

Dalej, tuż przed Parliament Square, zainstalowała się grupka licencjonowanych żebraków. Nie wolno im było żebrać w pobliżu parlamentu i Whitehall ani w żadnym innym miejscu widocznym z placu, lecz kilkoro z nich wykorzystywało to, że tam właśnie zbiegały się drogi zmierzających do pracy ludzi. Stephen widział ich jaskrawe odznaki z odległości paruset metrów. Pogoda im sprzyjała. Wyglądało na to, że niezależność dodaje jałmużnikom pewności siebie. Pracownicy najemni musieli im schodzić z drogi. Tuzin żebraków pracował po obu stronach jezdni, wytrwale posuwając się ku niemu pod prąd. Stephen obserwował jakąś dziewczynkę – tym razem chudą nastolatkę. Ona dostrzegła go już wcześniej. Szła wolno, lunatycznie, z przepisową czarną miseczką w wyciągniętej ręce. Strumień urzędników rozstępował się przed nią i na powrót skupiał. Dziewczyna utkwiła wzrok w Stephenie, który – jak zwykle – miał ambiwalentne uczucia. Dawanie pieniędzy zapewniało powodzenie programowi rządowemu. Niedawanie wymagało stanowczego zignorowania czyjejś nędzy. Sytuacja bez wyjścia. Sztuka złego rządzenia polega na zerwaniu więzi między porządkiem publicznym a najskrytszymi uczuciami, skłonnością do tego co słuszne. Obecnie zdawał się w tej kwestii na przypadek. Jeżeli miał drobne w kieszeni, dawał je. Jeżeli nie miał, nie dawał nic. Nigdy nie wręczał żebrakom banknotów.

Dziewczyna, ubrana w brudną żółtą sukienkę, miała brązową karnację od ciągłego przebywania na słońcu. Jej włosy były krótko ostrzyżone, pewnie po odwszawieniu. Gdy Stephen znalazł się bliżej, spostrzegł, że jest ładna, piegowata, ma spiczasty podbródek i figlarny wyraz twarzy. Była niespełna sześć metrów od niego, gdy podbiegła i podniosła z chodnika kawałek jeszcze lśniącej gumy do żucia. Włożyła ją do ust i zaczęła żuć. Gdy znowu spojrzała w stronę Stephena, prowokująco odchyliła małą głowę.

Po chwili znalazła się przed nim, z miseczką z przydziału w dłoni. Zgodnie z żebraczym zwyczajem upatrzyła go sobie już wcześniej. Przerażony, sięgnął do tylnej kieszeni po banknot pięciofuntowy. Dziewczyna patrzyła obojętnie, jak kładzie go na monetach.

Gdy tylko odsunął rękę, wyjęła banknot z miseczki, zwinęła w cienki rulon i rzuciła:

– I tak jesteś chujem.

Gdy wymijała Stephena, ten mocno zacisnął dłoń na jej twardym, wąskim ramieniu.

– Co powiedziałaś?

Dziewczyna wyszarpnęła mu się. Zmrużyła oczy i odparła piskliwym głosem:

– Że bardzo panu dziękuję. – Znalazłszy się poza jego zasięgiem, dodała: – Bogaty gnój!

Stephen pokazał z łagodnym wyrzutem puste dłonie i uśmiechnął się, nie rozchylając warg, by dać do zrozumienia, że nie dotknęła go ta obelga. Ale dziewczyna podjęła już swój marsz w miarowym lunatycznym tempie. Przyglądał się jej przez chwilę, dopóki nie zginęła w tłumie. Nie obejrzała się więcej.

* * *

Urzędowa Komisja do spraw Opieki nad Dziećmi, przedmiot szczególnej troski premiera, utworzyła czternaście podkomisji, których zadaniem było opracowanie zaleceń dla organu nadrzędnego. Twierdzono cynicznie, że tak naprawdę mają one zaspokoić zasadniczo odmienne interesy niezliczonych grup: reprezentujących branżę cukrowniczą i sieci barów szybkiej obsługi, przemysł odzieżowy, zabawkarski, wytwórców fajerwerków i mleka dla niemowląt, instytucje charytatywne, organizacje kobiece, grupę zwolenników przejść dla pieszych z ręcznie uruchamianą sygnalizacją świetlną – grup, które wywierały naciski ze wszystkich stron. Tylko nieliczne spośród kręgów opiniotwórczych odrzuciły propozycję współpracy. Powszechnie zgadzano się, że w kraju pełno jest ludzi niewłaściwego pokroju. W kwestii tego, co tworzy pożądane cechy obywatelskie i co należy czynić, by wykształcić je w przyszłości u dzieci, prezentowano bezkompromisowe poglądy. W podkomisjach znaleźli się wszyscy. Członkiem jednej z nich – wyłącznie dzięki wpływom swego przyjaciela Charlesa Darke’a, który zrezygnował tuż po tym, jak komisje rozpoczęły pracę – został nawet Stephen Lewis, autor książek dla dzieci. Podkomisja Stephena, pod przewodnictwem nadętego lorda Parmentera, zajmowała się czytaniem i pisaniem. Przez upalne miesiące ostatniego, jak się okazało, prawdziwego lata w XX wieku Stephen co tydzień uczestniczył w zebraniach w mrocznej sali Whitehall, w której planowano ponoć nocne naloty na Niemcy w 1944 roku. Dawniej miałby dużo do powiedzenia na temat czytania i pisania, ale w trakcie tych sesji zwykle opierał ręce na wielkim wypolerowanym stole, zastygał z pochyloną głową w pozie podyktowanego szacunkiem skupienia i milczał. Teraz sporo czasu spędzał sam. Wbrew jego nadziejom przebywanie w sali pełnej ludzi nie osłabiło w nim skłonności do introspekcji. Wzmogło ją wręcz i nadało jej ramy.

Rozmyślał głównie o żonie i córce oraz o tym, co ze sobą pocznie. Głowił się też nad przyczyną nagłego wycofania się Darke’a z życia politycznego. Przed sobą miał wysokie okno, przez które nawet w środku lata nie przenikało świat•ło słońca. Za oknem widniały prostokąty krótko przystrzyżonej trawy okalające dziedziniec, który mógł pomieścić kilka ministerialnych limuzyn. Niepełniący służby szoferzy włóczyli się, palili papierosy i obojętnie spoglądali w stronę sali obrad. Stephen snuł wspomnienia i śnił na jawie o tym, co było i co mogłoby być. A może to on był wytworem wspomnień i snów? Niekiedy wygłaszał wyimaginowane przemowy, gorzkie i smutne akty oskarżenia, których szkice za każdym razem uważnie przeglądał. Tymczasem słuchał jednym uchem. Komisja podzieliła się na teoretyków, którzy już dawno wyrobili sobie pogląd na dyskutowany temat albo kazali wyrobić go dla nich innym, oraz pragmatyków, liczących na to, że odkryją własną opinię w chwili jej wypowiadania. Uprzejmość była wprawdzie wymuszona, ale nigdy nie przekraczano jej granic.

Lord Parmenter przewodniczył obradom komisji, wygłaszając zręczne banały, wskazując wybranych mówców zezowatym spojrzeniem głęboko osadzonych, pozbawionych rzęs oczu, unosząc lekką jak puch rękę, by stłumić emocje, i z rzadka składając oschłym i obojętnym głosem błazeńskie oświadczenia. Jedynie po ciemnym dwurzędowym garniturze można było poznać, że jego właściciel jest człowiekiem. Parmenter miał arystokratyczne podejście do komunału. Długą i zażartą dyskusję dotyczącą teorii rozwoju dziecka przerwała kiedyś jego doniosła uwaga: „Chłopcy zawsze będą chłopcami”. W podobny sposób – jako kłopotliwe pewniki – prezentował opinie, że dzieci nie znoszą mydła i wody, szybko się uczą i zbyt szybko rosną. Parmenter był w swej banalności wzgardliwy, nie bał się pokazać, że jest dość ważny i silny, by się nie przejmować tym, jak głupie wydają się jego sądy. Nie musiał na nikim robić wrażenia. Nie zniżyłby się do tego, by być po prostu interesującym. Stephen nie miał wątpliwości, że lord jest bardzo inteligentnym człowiekiem.

Członkowie komisji nie uważali za konieczne poznawać się zbyt dobrze. Po zakończeniu długich posiedzeń, gdy już zgarnęli dokumenty i książki do teczek, nawiązywali uprzejme rozmowy, podtrzymywane na korytarzach i cichnące, w miarę jak schodzili po spiralnych betonowych schodach i rozpraszali się na wielu poziomach podziemnego parkingu ministerstwa.

Przez całe duszne lato i późniejsze miesiące Stephen odbywał cotygodniową podróż do Whitehall. Poza tym jego życie było wolne od obowiązków. Niemal cały ten czas spędzał przed telewizorem, w bieliźnie, rozciągnięty na kanapie, popijając w ponurym nastroju czystą szkocką, czytając czasopisma od deski do deski lub oglądając transmisje z olimpiady. Wieczorami więcej pił. Posiłki jadał samotnie w pobliskiej restauracji. Nie próbował się kontaktować z przyjaciółmi. Nie odpowiadał na telefony rejestrowane przez automatyczną sekretarkę. Na brud w mieszkaniu oraz wielkie czarne muchy, niespiesznie odbywające swe patrole, przeważnie nie zwracał uwagi. Gdy przebywał poza domem, bał się powrotu w zabójcze szeregi znajomych przedmiotów, widoku przysadzistych foteli z brudnymi talerzami i starymi gazetami leżącymi obok. Rzeczy – sedes, pościel, brud na podłodze – z uporem zmawiały się, żeby tkwić właśnie tam, gdzie je zostawił. Również w domu Stephen nie mógł uciec od stałych tematów swoich rozmyślań: córki, żony i tego, co ma robić. Tutaj jednak brakowało mu skupienia, jakiego wymagał nieprzerwany tok myśli. Śnił na jawie chaotycznie, niemal bez udziału świadomości.

* * *

Członkowie podkomisji starali się być punktualni. Lord Parmenter zawsze przychodził ostatni. Gdy zasiadał na krześle, przywoływał zebranych do porządku cichym chrząknięciem, które zręcznie przeistaczał we wstęp. Sekretarz podkomisji Peter Canham siedział na prawo od lorda, na krześle odsuniętym od stołu – dla zaznaczenia swojego obiektywizmu. Od Stephena wymagano jedynie, żeby przez dwie i pół godziny stwarzał pozory czujności. Te ramy czasowe pamiętał z czasów szkolnych, z setek, tysięcy godzin lekcyjnych, w których oddawał się rozmyślaniom. Sama sala też wyglądała znajomo. Nieobce były mu wyłączniki światła z brązowego bakelitu i przewody elektryczne w zakurzonych rurkach, przytwierdzonych bezceremonialnie do ściany. Sala do historii w jego szkole prezentowała się podobnie: takie same zniszczone i bardzo wygodne krzesła, taki sam długi poobijany stół, którego polerowaniem ktoś jeszcze zawracał sobie głowę, usypiająca mieszanka resztek majestatu i podupadłej biurokracji. Gdy Parmenter z uprzejmością pochlebcy przedstawiał ogólny zarys porannych prac, Stephen słyszał, jak jego nauczyciel monotonnym głosem z walijskim akcentem opiewa wspaniałości dworu Karola Wielkiego bądź przedstawia okresy upadku moralnego i odnowy średniowiecznego papiestwa. Przez okna nie widział otoczonego budynkami parkingu i prażących się w słońcu limuzyn, lecz – niczym z drugiego piętra – różany ogród, boiska, balustradę w szare cętki, za nią surowe ugory ginące wśród dębów i buków, a jeszcze dalej – rozległą połać odsłoniętego podczas odpływu przybrzeża oraz szeroką na prawie kilometr błękitną wstęgę rzeki. Utracony czas i utracony krajobraz – wrócił tam kiedyś i odkrył, że drzewa wycięto, ziemię zaorano, a przez ujście rzeki przerzucono most. A ponieważ utrata była stałym tematem jego rozmyślań, z łatwością przeniósł się w mroźny, słoneczny dzień przed supermarket w południowym Londynie. Trzymał córkę za rękę. Dziewczynka miała na szyi czerwony wełniany szalik, zrobiony na drutach przez matkę, i tuliła do piersi postrzępionego osiołka. Przesuwali się w stronę wejścia. Była sobota, panował tłok. Stephen trzymał ją mocno.

Parmenter skończył mówić i teraz jeden z akademików niepewnie dowodził zalet niedawno wynalezionego alfabetu fonetycznego. Dzięki niemu dzieci uczyłyby się czytać i pisać w młodszym wieku i z większą przyjemnością, to zaś wróżyło łatwe przejście na zwykły alfabet. Stephen trzymał w dłoni ołówek, jakby zamierzał robić notatki. Marszczył czoło i lekko kiwał głową, trudno było jednak ocenić, czy na dowód zgody, czy niedowierzania.

Pączkujący język Kate i idee, które wyjaśniał, stanowiły źródło nękających ją koszmarów. Nie potrafiła ich opisać rodzicom, ale byli pewni, że zawierały elementy znane jej z bajek: gadającą rybę, wielką skałę z miastem w środku, samotnego potwora spragnionego miłości. Tej nocy koszmarom nie było końca. Julie musiała kilka razy wstawać do córki i udało się jej zasnąć dopiero dobrze po świcie. Stephen zrobił śniadanie i ubrał Kate. Mimo ciężkich nocnych przeżyć była pełna energii, bardzo chciała iść na zakupy i pojeździć w sklepowym wózku. Zaintrygowała ją piękna słoneczna pogoda, niezwykła w tak mroźny dzień. Przynajmniej raz pomagała siebie ubrać. Stała między jego udami, podczas gdy on naciągał jej na nogi ciepłą bieliznę. Ciało Kate było takie jędrne, takie nieskazitelne. Stephen podniósł córkę i wtulił twarz w jej brzuszek, udając, że ją gryzie. Skóra pachniała ciepłem pościeli i mlekiem. Kate piszczała i wiła się jak piskorz, a gdy postawił ją na ziemię, błagała, żeby zrobił to jeszcze raz.

Pozapinał guziki jej wełnianej koszuli, pomógł włożyć gruby sweter i zapiął szelki ogrodniczków. Mała zaczęła nucić jakąś nieokreśloną piosenkę, łączącą improwizację, dziecięce wierszyki i fragmenty kolęd. Stephen posadził córkę na krześle, włożył jej skarpetki i zasznurował buty. Gdy przed nią uklęknął, pogładziła go po włosach. Podobnie jak wiele innych małych dziewczynek była zabawnie opiekuńcza w stosunku do ojca. Zanim wyszli z mieszkania, dopilnowała, by pozapinał płaszcz po samą szyję.

Zaniósł Julie filiżankę herbaty. Leżała na wpół uśpiona, w pozycji embrionalnej. Powiedziała coś, co stłumiły poduszki. Wsunął rękę pod pościel i pomasował ją po krzyżu. Przekręciła się na plecy i przyciągnęła głowę Stephena do piersi. Gdy się całowali, wyczuł w jej ustach mocny metaliczny smak głębokiego snu. Kate wciąż podśpiewywała za drzwiami sypialni. Przez chwilę miał ochotę zrezygnować z zakupów i posadzić ją z książkami przed telewizorem. Mógłby się wówczas wśliznąć pod ciężką kołdrę i położyć obok żony. Kochali się tuż po świcie, ale robili to sennie, bez przekonania. Julie pieściła go teraz, jego dylemat sprawiał jej przyjemność. Znowu ją pocałował.

Sześć lat małżeństwa było okresem powolnego przystosowywania się do kolidujących ze sobą reguł cielesnych rozkoszy, domowych obowiązków i potrzeby samotności. Zaniedbywanie jednej sfery prowadziło do zubożenia lub chaosu w pozostałych. Delikatnie ściskając w palcach sutek Julie, kalkulował. Przed południem, po przerywanej nocy i wyprawie na zakupy, Kate będzie potrzebowała snu. Wtedy mogliby mieć cały czas dla siebie. Później, podczas smutnych miesięcy i lat Stephen próbował powrócić do tamtej chwili, przekopać się przez pokłady zdarzeń, wpełznąć pod kołdrę i cofnąć swą decyzję. Jednak czas – niekoniecznie taki, jaki jest w rzeczywistości, bo tego nikt nie wie, lecz taki, jaki stworzyła ludzka myśl – uparcie nie pozwala skorzystać z drugiej szansy. Thelma, jego przyjaciółka, mawiała przy różnych okazjach, że nie ma czasu bezwzględnego, nie ma niezależnego istnienia. Jest jedynie nasze słabe i osobliwe rozumienie tych pojęć. Stephen odłożył przyjemność na później, poddał się presji obowiązku. Uścisnął dłoń żony i wstał. W korytarzu, głośno coś mówiąc i unosząc wytartego osiołka, podeszła do niego Kate. Stephen schylił się, by owinąć jej szyję czerwonym szalikiem. Dziewczynka wspięła się na palce, chcąc sprawdzić, czy zapiął guziki płaszcza. Trzymali się za ręce, zanim jeszcze przestąpili próg mieszkania.

Poczuli się tak, jakby wkroczyli w środek burzy. Główna ulica stanowiła trasę wylotową na południe, pojazdy pędziły po niej z szaloną prędkością. Mroźny i bezchmurny dzień usuwał z obsesyjnych wspomnień cienie niedomówień, cynicznie dostarczał wszelkich szczegółów. Przy schodach leżała w słońcu puszka coca-coli, w której tkwiła, wciąż trójwymiarowa, słomka. Kate chciała ją uratować, ale Stephen nie pozwolił. Jakiś pies z marzycielsko uniesionym pyskiem załatwiał się, drżąc w przysiadzie pod drzewem, rozświetlonym jakby od wewnątrz. Był to strudzony życiem dąb, którego kora, z niezwykle błyszczącymi wybrzuszeniami i bruzdami skrytymi w nieprzeniknionym cieniu, sprawiała wrażenie świeżo wyrzeźbionej.

Od supermarketu dzielił ich dwuminutowy spacer. W pobliżu zebry, przed którą czekali, by przejść przez czteropasmową jezdnię, znajdował się salon sprzedaży motocykli, miejsce spotkań motocyklistów z całego świata. Brzuchaci mężczyźni w wytartych skórach opierali się o nieruchome maszyny lub siedzieli na nich okrakiem. Gdy Kate wyciągnęła z ust kłykieć i pokazała na nich, nisko zawieszone słońce oświetliło parujący palec. Nie znalazła jednak słowa na opisanie tego, co widzi. Wreszcie przeszli na drugą stronę ulicy przed niecierpliwą sforą samochodów, które warcząc, ruszyły naprzód w chwili, gdy oboje dotarli do wysepki pośrodku jezdni. Kate wypatrywała pani z lizakami, tej, co zawsze ją rozpoznawała. Stephen wyjaśnił, że jest sobota. Gdy posuwali się w tłumie w stronę wejścia, mocno trzymał ją za rękę. W zgiełku głosów, nawoływań i elektromechanicznego brzęku kas znaleźli wózek. Kate uśmiechała się od ucha do ucha, siadając wygodnie na swoim miejscu.

Ludzie robiący zakupy w supermarkecie dzielili się na dwie grupy, odmienne niczym plemiona lub narody. Pierwsi mieszkali w zmodernizowanych, położonych tarasowato domach z epoki wiktoriańskiej, które były ich własnością. Drudzy – w wieżowcach i osiedlach komunalnych. Ci z pierwszej grupy kupowali zwykle świeże owoce i warzywa, ciemne pieczywo, kawę ziarnistą, świeże ryby ze specjalnego stoiska, wino i wódki, natomiast z drugiej – puszkowane lub mrożone warzywa, pieczoną fasolę, zupy błyskawiczne, cukier biały, babeczki, piwo, wódki i papierosy. Do drugiej grupy należeli emeryci kupujący mięso dla swoich kotów i suchary dla siebie. A także młode matki z papierosami w mocno zaciśniętych ustach, wymizerowane ze zmęczenia, które czasem nie wytrzymywały przy kasie i dawały dziecku klapsa. W skład pierwszej grupy wchodziły efektownie ubrane młode bezdzietne małżeństwa, którym najwyżej brakowało czasu. Były także matki robiące zakupy z opiekunkami do dziecka oraz ojcowie, tacy jak kupujący świeżego łososia Stephen, którzy robili to, co do nich należało.

Co jeszcze kupił? Pastę do zębów, serwetki, płyn do mycia naczyń, najlepszy bekon, udziec barani, stek, zieloną i czerwoną paprykę, rzodkiew, ziemniaki, folię aluminiową oraz litr szkockiej. A kto znajdował się w pobliżu, gdy sięgał po te artykuły? Kto szedł jego śladem, gdy pchał wózek z Kate między stertami towarów, kto przystawał w odległości paru kroków, gdy się zatrzymywał, kto udawał zainteresowanie treścią etykiety, a potem dalej ruszał za nim? Stephen wracał tam setki razy, widział własną rękę, półkę, widział, jak przybywa towarów w wózku, słyszał szczebioczącą Kate i starał się przesunąć wzrok, unieść go pod ciężarem czasu, znaleźć tę osłoniętą postać na skraju pola widzenia, człowieka, który stale znajdował się gdzieś z boku, lekko cofnięty, który – przepełniony dziwną żądzą – obliczał szanse lub po prostu czekał. Jednak czas na zawsze zatrzymał spojrzenie Stephena na jego doczesnych sprawunkach, a wokół dryfowały i rozwiewały się niewyraźne, nieokreślone kształty.

Kwadrans później znaleźli się przy kasach. Było osiem równoległych stanowisk. Stephen dołączył do krótkiej kolejki najbliższej drzwi, gdyż wiedział, że dziewczyna przy tej kasie szybko pracuje. Gdy zatrzymał wózek, stały przed nim trzy osoby, a kiedy się obrócił, by podnieść Kate z siodełka, nie widział za sobą nikogo. Dziewczynka dobrze się bawiła i nie chciała, żeby jej przeszkadzał. Zaczęła jęczeć i zaczepiła stopą o siodełko. Musiał ją wysoko podnieść. Wydostając Kate z wózka, z ledwie uświadamianym zadowoleniem zauważył, że jest rozdrażniona – była to nieomylna oznaka zmęczenia. Zanim ten drobny incydent się skończył, w kolejce przed nimi znajdowały się dwie osoby, z których jedna odchodziła od kasy. Stephen stanął z przodu wózka, żeby wyładować zakupy na taśmociąg. Kate trzymała gruby drążek z drugiej strony, udając, że pcha wózek. Nikt za nią nie stał. Klient stojący tuż przed Stephenem, mężczyzna o zgarbionych plecach, miał właśnie zapłacić za kilka puszek karmy dla psów. Stephen przeniósł pierwsze artykuły na taśmę. Gdy się prostował, uświadomił sobie chyba obecność postaci w ciemnym płaszczu za Kate. Trudno jednak nazwać to świadomością, było to raczej błahe podejrzenie, ożywione rozpaczliwym wspomnieniem. Płaszcz mógł być równie dobrze sukienką lub torbą na zakupy albo jego wymysłem. Stephen był pochłonięty zwykłymi czynnościami kupującego, zależało mu na tym, by mieć je z głowy. Należał raczej do istot rozkojarzonych.

Mężczyzna z karmą dla psów odchodził od kasy. Kasjerka przystąpiła już do pracy, palcami jednej ręki błyskawicznie wystukując ceny na klawiaturze, a drugą przyciągając do siebie zakupy. Gdy Stephen wyjmował łososia z wózka, zerknął na Kate i mrugnął do niej. Mrugnęła w odpowiedzi, lecz zrobiła to niezdarnie, marszcząc nos i zamykając obie powieki. Położył rybę na taśmie i poprosił dziewczynę o torbę. Wyciągnęła jedną spod półki. Wziął torbę i odwrócił się. Kate zniknęła. W kolejce za nim nie było nikogo. Niespiesznie odepchnął wózek, sądząc, że schowała się za ladą. Potem zrobił kilka kroków i zajrzał w głąb jedynego przejścia między półkami, do którego zdążyłaby dotrzeć. Cofnął się i popatrzył w lewo i w prawo. Po jednej stronie zobaczył kolejki kupujących, po drugiej – pustą przestrzeń, a za nią chromowany kołowrót i automatycznie rozsuwane drzwi prowadzące na zewnątrz. Być może uciekał tamtędy człowiek w płaszczu, ale w tym czasie Stephen szukał trzyletniego dziecka i bał się, że mała wpadnie pod samochód.

Był to lęk teoretyczny, wynikający z ostrożności. Gdy przecisnął się przez tłum kupujących i wydostał na szeroki chodnik, wiedział już, że nie zobaczy tam córki. Kate nie była tak śmiała. Nie chodziła samopas. Wolała towarzystwo osoby, z którą przebywała. Poza tym panicznie bała się ruchu ulicznego. Stephen odwrócił się i odprężył. Musiała być w sklepie, a tam nie mogło jej się przytrafić żadne nieszczęście. Liczył na to, że zobaczy, jak wychodzi zza którejś z kolejek przy kasach. W pierwszym przebłysku zaniepokojenia dość łatwo było przeoczyć dziecko w tłumie, patrzeć zbyt usilnie, zbyt szybko prześlizgiwać się wzrokiem. Mimo to wracał z uczuciem nudności i ściśniętym gardłem, nogi niosły go nieprzyjemnie lekko. Kiedy mijał kolejno wszystkie kasy, nie zważając na kasjerkę, która wcześniej go obsługiwała, a teraz nerwowo starała się przyciągnąć jego uwagę, przez żołądek przebiegł mu dreszcz. Panując nad sobą – wtedy jeszcze potrafił przejmować się tym, jak idiotycznie wygląda – przebiegł między wszystkimi półkami, obok gór pomarańczy, rolek papieru toaletowego i puszek z zupami. Dopiero gdy znalazł się z powrotem w punkcie wyjścia, zrezygnował z przestrzegania nakazów przyzwoitości, napełnił powietrzem ściśnięte płuca i wykrzyknął imię córki.

Przebył całe przejście dużymi ciężkimi krokami, raz po raz krzycząc „Kate!”, i znowu skierował się ku drzwiom. Ludzie obracali się do niego. Nie można było go wziąć za jednego z pijaków, którzy wtaczali się do sklepu, żeby kupić jabłecznik. Jego strach był zbyt widoczny, zbyt silny, wypełniał bezosobową fluoryzującą przestrzeń ludzkim uniesieniem, którego nie mogli zignorować. W ciągu paru chwil zakupy ustały. Odstawiono koszyki i wózki, ludzie się gromadzili z imieniem zaginionej na ustach i niebawem wszyscy wiedzieli, że ma trzy latka, że ostatnio widziano ją przy kasie, że jest ubrana w zielone ogrodniczki i nosi miniaturowego osiołka. Twarze matek stały się napięte i czujne. Kilka osób widziało małą dziewczynkę jeżdżącą na wózku. Ktoś pamiętał, w jakim kolorze był jej sweter. Okazało się, jak niewielka jest anonimowość klientów miejskiego sklepu, tworząca cienki pancerz, zza którego ludzie obserwują, osądzają i zapamiętują. Grupa kupujących zebranych wokół Stephena ruszyła w stronę drzwi. U jego boku szła kasjerka o twarzy stężałej w wyrazie niezłomnej determinacji. Pojawili się inni członkowie hierarchii sklepowej w brązowych i białych fartuchach oraz w niebieskich garniturach, którzy nagle przestali być magazynierami, zastępcami kierowników lub przedstawicielami firmy i przeistoczyli się w potencjalnych bądź prawdziwych ojców. Wszyscy stali teraz na chodniku przed sklepem. Niektórzy tłoczyli się wokół Stephena, zadając mu pytania lub go pocieszając, podczas gdy inni, z większym pożytkiem, wyruszyli w różnych kierunkach, by zajrzeć do pobliskich sklepów.

Zaginione dziecko stało się własnością wszystkich. Lecz Stephen był samotny. Patrzył niewidzącymi oczyma na życzliwe twarze ludzi wciskających się w pole jego widzenia. Ich obecność była niestosowna. Ich głosy nie docierały do niego, utrudniali mu obserwację. Przesłaniali mu widok Kate. Musiał przepłynąć wśród nich, odepchnąć, żeby się do niej dostać. Brakowało mu powietrza, nie mógł myśleć. Słyszał, jak sam wypowiada słowo „porwana”, podchwycone i przekazywane przechodniom, których zwabiło zamieszanie. Wysoka dziewczyna o zręcznych palcach, sprawiająca wrażenie tak silnej, płakała. Stephen zdążył poczuć chwilowe rozczarowanie jej słabością. Przy krawężniku, jakby wezwany wypowiedzianym przezeń słowem, zatrzymał się obryzgany błotem biały policyjny radiowóz. Oficjalne potwierdzenie nieszczęścia przyprawiło go o mdłości. Zgiął się wpół. Być może zwymiotował, ale nie pamiętał tego. Chwilę później znowu był w sklepie. Tym razem o doborze ludzi u jego boku zadecydowały zasady porządku społecznego: został kierownik, młoda kobieta, która mogła być jego asystentką, zastępca kierownika i dwaj policjanci. Nagle zrobiło się cicho.

Zmierzali szybkim krokiem w głąb rozległego sklepu. Dopiero po dłuższej chwili Stephen zdał sobie sprawę, że jest prowadzony, zamiast prowadzić. Ze sklepu wyproszono już klientów. Przez okno z prawej strony ujrzał jeszcze jednego policjanta, otoczonego przez kupujących i zapisującego ich spostrzeżenia. Kierownik sklepu pospiesznie wyrzucał z siebie słowa, po części snując hipotezy, po części narzekając. Dziewczynka – zna jej imię, pomyślał Stephen, ale jego stanowisko nie pozwala mu go używać – dziewczynka mogła zawędrować do strefy przeładunkowej. Powinni byli pomyśleć najpierw o tym. Drzwi chłodni czasem pozostawiano otwarte, mimo że często czynił swoim podwładnym wymówki z tego powodu.

Przyspieszyli kroku. Ktoś mówił niezrozumiale, krótkimi seriami słów przez policyjne radio. Obok działu serów przeszli do strefy, gdzie projektanci odrzucili wszelkie pozory: płytki z PCW na podłodze ustąpiły miejsca betonowej wylewce, w której iskrzyły się zimnym blaskiem kryształki miki, a światło docierało z nagich żarówek zwisających z niewidocznego wysokiego sufitu. Przed górą spłaszczonych kartonowych pudeł stał wózek widłowy. Przestąpiwszy brudną kałużę mleka, kierownik spieszył ku otwartym na oścież drzwiom chłodni.

Weszli za nim do niskiego, wąskiego pomieszczenia, w którym dwa przejścia ciągnące się między półkami niknęły w półmroku. Na biegnących wzdłuż ścian półkach stały nierówno sterty puszek i pudeł, a pośrodku wisiały na hakach ogromne sztuki mięsa. Grupka podzieliła się na dwie części i ruszyła w głąb chłodni. Stephen szedł z policjantami. Zimne i suche powietrze wnikało do nozdrzy i pozostawiało w ustach smak zmrożonej cyny. Kroczyli powoli, zaglądając za pudła. Jeden z policjantów zapytał, jak długo można tu wytrzymać. Przez szczeliny w mięsnej kotarze Stephen dostrzegł, że kierownik zerka na podwładnego. Młody mężczyzna odchrząknął i taktownie odparł, że osobie zamkniętej w chłodni nic nie grozi, o ile pozostaje w stałym ruchu. Z jego ust wydobywały się kłęby pary. Stephen wiedział, że gdyby znaleźli tu Kate, byłaby już martwa, lecz ulga, którą poczuł, gdy obie grupy spotkały się na drugim końcu chłodni, była czysto abstrakcyjna. Z premedytacją stał się bezstronny. Jeżeli miała się znaleźć, to ją znajdą, gdyż on był nastawiony wyłącznie na prowadzenie poszukiwań; jeżeli nie miała się znaleźć, to z czasem musiałby stawić temu czoło w racjonalny sposób. Ale nie teraz.

Po wyjściu z chłodni znaleźli się w strefie złudnego tropikalnego ciepła; ruszyli do biura kierownika. Policjanci wyjęli notesy i Stephen przedstawił swoją wersję wydarzeń, przekonującą zarówno formą, jak i dbałością o szczegóły. Tak zdystansował się od własnych uczuć, że znajdował przyjemność w zwięzłym i umiejętnym porządkowaniu istotnych faktów. Obserwował siebie i widział człowieka pod presją, zachowującego się z podziwu godnym opanowaniem. W drobiazgowym opisie ubrania córki i dokładnym portretowaniu jej twarzy potrafił zapomnieć o samej Kate. Podziwiał również to, jak wytrwale policjanci zadawali rutynowe pytania, zachwycał się olejowo-skórzanym zapachem ich lśniących kabur. Oni i on byli ludźmi zjednoczonymi w obliczu niewymownych trudności. Jeden z policjantów przekazał opis Kate przez radio i usłyszeli zniekształconą odpowiedź z radiowozu patrolowego krążącego w sąsiedztwie. Wszystko to działało bardzo uspokajająco. Stephen wkraczał w stan bliski uniesienia. Asystentka kierownika przemawiała do niego z troską, która w jego odczuciu była całkowicie zbędna. Ściskała ramię Stephena i nalegała, by wypił herbatę, którą mu przyniosła. Kierownik stał tuż za progiem swego biura i skarżył się podwładnemu, że supermarkety są ulubionym terenem działania porywaczy dzieci. Asystentka szybko zatrzasnęła nogą drzwi. Nagły ruch uwolnił zapach perfum z zakładek jej stonowanego kostiumu i sprawił, że Stephen pomyślał o Julie. Stanął w obliczu mroku, który nadciągał z głębi jego świadomości. Chwycił za oparcie krzesła i czekał, pozwalając, by pustka wypełniła mu umysł. Gdy poczuł, że odzyskał panowanie nad sobą, wstał. Przesłuchanie dobiegło końca. Policjanci odkładali notesy i również podnosili się z krzeseł. Asystentka zaproponowała, że odprowadzi go do domu, ale Stephen energicznie pokręcił głową.

Niemal zaraz potem, nie pamiętając żadnych wydarzeń łączących obie te chwile, stał przed supermarketem i wraz z sześcioma innymi klientami sklepu czekał przy przejściu dla pieszych. W ręce trzymał torbę z zakupami. Przypomniał sobie, że nie zapłacił za nie. Łosoś i folia aluminiowa były prezentem, odszkodowaniem od firmy. Jadące pojazdy zwolniły niechętnie i zatrzymały się. Przeszedł na drugą stronę ulicy. Starał się jakoś przełknąć zniewagę normalności otaczającego go świata. Zrozumiał, jak dziecinnie prosta jest ta sytuacja: poszedł z córką na zakupy, zgubił ją i teraz wraca, żeby powiedzieć o tym żonie. Motocykliści pozostali na miejscu, podobnie jak – nieco dalej – puszka coca-coli ze słomką. Nawet pies przechadzał się pod tym samym drzewem. Na schodach Stephen przystanął przy uszkodzonym stopniu. W jego uszach rozbrzmiewała głośna, niesamowita muzyka, orkiestrowe dzwonienie, którego dysharmonia znikła, tam stał, trzymając się poręczy, i pojawiła się znowu w chwili, gdy ruszył dalej.

Otworzył drzwi i nasłuchiwał. Zaduch i półmrok panujące w mieszkaniu wskazywały, że Julie jeszcze śpi. Zdjął płaszcz. Gdy uniósł rękę, by go powiesić, poczuł skurcz w żołądku i poranna kawa niczym czarna strzała – bo tak ją sobie wyobraził – napłynęła mu do ust. Wypluł ją w złożone dłonie i poszedł do kuchni się umyć. Musiał przestąpić porzuconą na podłodze piżamę Kate. To było względnie łatwe. Wszedł do sypialni, nie myśląc, co za chwilę zrobi lub powie. Usiadł na skraju łóżka. Julie odwróciła się do niego, ale nie otworzyła oczu. Odnalazła rękę męża. Jej dłoń była nieznośnie gorąca. Sennym głosem powiedziała coś o tym, jak zimna jest jego ręka, i wetknęła ją sobie pod brodę. Rozkoszowała się poczuciem bezpieczeństwa, jakie zapewniała jego obecność.

Stephen spoglądał na żonę i miał wrażenie, że pewne utarte zwroty: oddana matka, silnie związana uczuciowo ze swym dzieckiem, kochająca rodzicielka – nabierają nowego znaczenia; pomyślał, że to przydatne i odpowiednie określenia poddane próbie czasu. Na policzku Julie, tuż pod okiem, spoczywał kształtny czarny lok. Była spokojną, uważną kobietą, miała śliczny uśmiech, kochała go gorąco i lubiła mu to mówić. Stephen zbudował swoje życie na ich wzajemnej bliskości i się od niej uzależnił. Julie była skrzypaczką, uczyła gry w ratuszu. Wraz z trojgiem przyjaciół stworzyła kwartet skrzypcowy. Angażowano ich na koncerty i mieli już na swoim koncie jedną pochlebną recenzję w gazecie o zasięgu ogólnokrajowym. Przyszłość zapowiadała się, dotąd, wspaniale. Palcami lewej ręki, o gdzieniegdzie stwardniałej skórze, gładziła go po nadgarstku. Patrzył teraz na nią z odległości paruset metrów. Widział sypialnię, blok mieszkalny z okresu panowania Edwarda VII2, smołowane dachy dobudówek na jego tyłach z koślawymi chropowatymi cysternami, południowolondyński rozgardiasz, zamgloną krzywiznę ziemi. Julie była ledwie plamką wśród splątanych prześcieradeł. Stephen wznosił się coraz wyżej i szybciej. Pomyślał, że stąd, gdzie powietrze jest rozrzedzone i skąd miasto przybiera postać geometrycznego wzoru, jego uczucia będą przynajmniej niewidoczne, że zdoła się jakoś opanować.

Właśnie wtedy otworzyła oczy i napotkała jego twarz. Wyczytanie z niej wieści zajęło jej parę sekund. Wyprostowała się na łóżku i wydała z siebie jęk niedowierzania, krótki skowyt połączony z chrapliwym westchnieniem. Przez pewien czas wyjaśnienia nie były ani możliwe, ani potrzebne.

* * *

Członkowie komisji w większości byli nieprzychylnie nastawieni do alfabetu fonetycznego. Pułkownikowi Jackowi Tackle’owi z Kampanii przeciw Przemocy w Domu wydał się on zupełnie absurdalny. Rachel Murray, młoda kobieta, obaliła argumenty jego zwolenników, popierając tezy swego wystąpienia lingwistyczną frazeologią, która nie zdołała ukryć pełnej rozdrażnienia pogardy autorki. Tessa Spankey, wydawca książek dla dzieci, duża kobieta z dołeczkami u nasady każdego palca, rozpromieniła się teraz. Miała podwójny podbródek i życzliwą twarz, całą w piegach i kurzych łapkach. Starała się objąć wszystkich zebranych czułym spojrzeniem. Mówiła powoli i uspokajająco, jak do grupy niesfornych dzieci. Nie ma na świecie języka, stwierdziła, w którym łatwo nauczyć się czytać i pisać. Jeżeli nauka może być zabawą, to bardzo dobrze. Lecz zabawa jest sprawą drugorzędną. Nauczyciele i rodzice powinni pojąć, że sedno nauki języka tkwi w pokonywaniu trudności. Przezwyciężenie ich daje dzieciom poczucie godności i dyscypliny umysłowej. Język angielski to pole minowe nieregularności i wyjątków przewyższających liczbą reguły. Trzeba jednak po nim przejść, to zaś oznacza pracę. Nauczyciele za bardzo obawiają się utraty sympatii, za bardzo pragną osładzać pigułki. Powinni się pogodzić z trudnościami, cenić je i sprawić, by podobnie uczynili ich uczniowie. Istnieje tylko jeden sposób, by nauczyć się poprawnej pisowni wyrazów: przyswoić je sobie, poddać się wpływowi słowa pisanego. Jakże inaczej – w tym miejscu odklepała dobrze wyćwiczoną listę – uczymy się pisowni takich wyrazów jak through, tough, plough, cough i though? Pani Spankey zmierzyła matczynym wzrokiem uprzedzająco grzeczne twarze. Poprzez pilność, odparła, wytrwałość, dyscyplinę i bardzo ciężką pracę.

Rozległ się szmer aprobaty. Akademik, który zaproponował wprowadzenie alfabetu fonetycznego, zaczął mówić o dysleksji, sprzedaży państwowych szkół i braku mieszkań. Towarzyszyły temu spontaniczne pomruki niezadowolenia. Ów delikatny w obejściu człowiek pospiesznie dodał, że dwie trzecie jedenastolatków ze szkół w śródmieściach nie umie czytać ani pisać. Parmenter skwapliwie wtrącił z jaszczurczym spojrzeniem, że potrzeby grup specjalnych nie leżą w kompetencjach komisji. Canham potakiwał mu. Komisja zajmuje się środkami i celami, a nie patologią. Dyskusja przestała być spójna. Z jakiegoś powodu zaproponowano głosowanie.

Stephen opowiedział się za bezużytecznym w jego mniemaniu alfabetem. Nie miało to niemal żadnego znaczenia, bo właśnie przechodził przez szeroki pas spękanego wyboistego asfaltu, oddzielający dwa wieżowce. Niósł teczkę z fotografiami Kate oraz starannie napisane na maszynie wykazy nazwisk i adresów uszeregowanych alfabetycznie. Fotografie – powiększone zdjęcia z wakacji – pokazywał każdemu, kogo zdołał zainteresować. Wykazy, sporządzone w bibliotece na podstawie informacji ze starych numerów miejscowych gazet, zawierały nazwiska rodziców, których dzieci zmarły w poprzednim półroczu. Zgodnie z jedną z wielu jego teorii Kate porwano, żeby nią zastąpić utracone dziecko. Pukał do drzwi i rozmawiał z matkami, które najpierw okazywały zaciekawienie, a potem wrogość. Odwiedzał opiekunki do dzieci. Przechadzał się po pasażach handlowych z wyeksponowanymi fotografiami córki. Kręcił się koło supermarketu i przy wejściu do sąsiadującej z nim drogerii. Wypuszczał się coraz dalej, aż w końcu objął swoimi poszukiwaniami kwadrat o boku pięciu kilometrów. Znieczulał się własną aktywnością.

Wszędzie chodził sam, wyruszając codziennie tuż po późnym zimowym świcie. Policja straciła zainteresowanie sprawą po tygodniu. Wyjaśniono im, że zamieszki na północnych przedmieściach nadwerężają jej zasoby. Julie nie opuszczała domu. Otrzymała specjalny urlop z college’u. Gdy wychodził, siedziała w fotelu w sypialni, zwrócona ku wystygłemu kominkowi. Tam również ją zastawał, kiedy wracał wieczorem i włączał światło.

Zaczęło się od bardzo ponurej krzątaniny: spotkań z wysokiej rangi policjantami, grupami posterunkowych, psami gończymi, dziennikarzami paru gazet, kolejnych wyjaśnień i zabarwionego panicznym lękiem żalu. W tym czasie Stephen i Julie trzymali się siebie kurczowo, w oszołomieniu zadając sobie pytania retoryczne, czuwając całą noc, w jednym momencie snując pełne nadziei teorie, a chwilę później popadając w czarną rozpacz. Tak było jednak, zanim bezlitosny upływ dni odsłonił bezwzględną, gorzką prawdę. Potem w ich domu zaległa martwa cisza. Ubranka i zabawki Kate wciąż leżały porozkładane, łóżeczko nie było pościelone. Pewnego popołudnia ów nieład zniknął. Stephen stwierdził, że pościel jest zdjęta, a przed drzwiami jej sypialni stoją trzy pękate plastikowe torby. Był zły na Julie, oburzony tym aktem kobiecego samozniszczenia, rozmyślnego defetyzmu, ale nie potrafił z nią o tym porozmawiać. Brakowało miejsca na gniew, nie było okazji. Poruszali się niczym ludzie na trzęsawisku, bez sił do konfrontacji. Nagle ich smutki stały się oddzielne, odgraniczone, niewyrażalne. Ich drogi się rozeszły: on poza domem ze swoimi wykazami i codziennymi mozolnymi marszami, ona w fotelu, pogrążona w głębokim żalu! Przestali się wzajemnie pocieszać, dotykać i kochać. Zniknęła gdzieś dawna bliskość, zwyczajne założenie, że są po tej samej stronie. Skupili się na własnych stratach, zaczęły narastać niewypowiedziane urazy.

U schyłku spędzonego na ulicach dnia, gdy Stephen kierował się w stronę domu, największy ból sprawiała mu świadomość, że jego żona siedzi tam w ciemności, że najmniejszym niemal ruchem nie potwierdzi, iż wie o jego powrocie, a jemu zabraknie dobrej woli i pomysłowości, by się przebić przez mur milczenia. Podejrzewał – jak się później okazało, słusznie – że Julie uważa jego wysiłki za typowo męski wybieg, próbę maskowania uczuć pokazem fachowości, zdolności organizacyjnych i wysiłku fizycznego. Utrata dziecka doprowadziła do pogłębienia się pewnych cech ich charakterów. Odkryli w sobie wzajemną nietolerancję, którą smutek i wstrząs psychiczny uczyniły barierą nie do pokonania. Nie mogli dłużej znieść wspólnych posiłków. Stephen jadał na stojąco w barach, żeby nie tracić czasu, nie chcąc usiąść i wsłuchać się we własne myśli. O ile się orientował, Julie w ogóle nie jadła. Na początku przynosił chleb i ser, które z upływem czasu spokojnie pokrywały się pleśnią w nieodwiedzanej kuchni. Wspólny posiłek oznaczałby pogodzenie się z faktem, że ich rodzina się zmniejszyła.

Od pewnego momentu Stephen nie mógł na nią patrzeć. Nie chodziło jedynie o to, że widział w jej twarzy odbicie nikłych śladów Kate bądź siebie. Oburzała go jej inercja, upadek woli, niemal ekstatyczne cierpienie, grożące udaremnieniem jego starań. Miał zamiar odnaleźć córkę i zamordować tego, kto ją porwał. Musi tylko działać pod wpływem odpowiedniego bodźca i pokazać zdjęcie Kate odpowiedniej osobie, by trafić do córki. Gdyby dzień był dłuższy, gdyby potrafił się oprzeć rosnącej co rano pokusie, by zostać w pościeli, gdyby mógł szybciej chodzić, nie rozpraszać się, pamiętać o obejrzeniu się od czasu do czasu, nie tracić tylu minut na jedzenie kanapek, zaufać swej intuicji, chodzić bocznymi ulicami i poruszać się szybciej, objąć poszukiwaniami większy teren, a nawet biec, biec…

Parmenter stał, drżącą ręką wsuwając pióro do wewnętrznej kieszeni marynarki. W drodze ku drzwiom, które Canham przed nim otworzył, starzec pożegnał wszystkich uśmiechem. Członkowie komisji pochowali papiery i nawiązali zwyczajowe, zdawkowe rozmowy trwające do chwili opuszczenia budynku. W korytarzu było gorąco. Stephen szedł z akademikiem, którego propozycje odrzucono tak znaczną większością głosów. Mężczyzna nazywał się Morley. Na swój kulturalny i niezdecydowany sposób wyjaśniał, jak dawne niewystarczające systemy alfabetu utrudniają mu pracę. Stephen wiedział, że niebawem znowu będzie sam, ale nawet teraz nie mógł powstrzymać dryfujących myśli, nie potrafił się wyzbyć refleksji, że sytuacja pogorszyła się do tego stopnia, iż kiedy pewnego lutowego dnia powrócił pod wieczór ze swych poszukiwań i zastał fotel Julie pusty, nie poczuł niczego szczególnego. Krótki list leżący na podłodze zawierał jedynie nazwę i numer telefonu jakiegoś azylu w Chilterns. Stephen błąkał się po mieszkaniu, zapalając światła, zaglądając do zaniedbanych pokoi, małych dekoracji scenicznych, które zaraz zostaną rozebrane.

W końcu powrócił do fotela Julie, pokręcił się przy nim przez chwilę, jakby obliczał prawdopodobieństwo jakiegoś niebezpiecznego czynu. Potem obszedł fotel dwa razy i usiadł. Wpatrywał się w ciemne palenisko, gdzie przy kawałku folii aluminiowej leżały pod różnym kątem zużyte zapałki; upływały minuty, czas, w którym czuł, jak guzowaty materiał dostosowuje się do jego kształtów, minuty puste jak wszystkie inne. Zgarbił się, po raz pierwszy od tygodni siedział nieruchomo. Pozostał w tej pozycji przez wiele godzin, całą noc, zapadając chwilami w drzemkę; gdy nie drzemał, nie spuszczał wzroku z paleniska. Wydawało mu się, że w otaczającej ciszy cały czas coś się gromadzi, że wzbiera w nim potężna fala świadomości, która nie załamała się raptownie ani nie eksplodowała, lecz niosła go we wczesnych godzinach rannych ku pierwszej chwili pełnego zrozumienia istoty jego straty. Przedtem wszystko było fantazją, codziennym i zapamiętałym naśladowaniem smutku. Tuż przed świtem zaczął płakać w półmroku i właśnie od tego momentu miał odmierzać czas swojej żałoby.