Dzieciństwo – Młodość - Stanisław Kuczkowski - ebook

Dzieciństwo – Młodość ebook

Stanisław Kuczkowski

0,0

Opis


Jeżeli ktoś lubi polskie seriale obyczajowe i swojskie klimaty, w książce Stanisława Kuczkowskiego znajdzie dla siebie wiele ciekawych historii. Mocno połączonych więzami rodzinnymi, koleżeńskimi oraz przyjacielskimi – wzruszających, czasem dramatycznych, ale zawsze prawdziwych. Dowie się m.in., jak powstawały audycje radiowe i czym były „gwarki”. Jak w cieniu legendy słynnych kabaretów STS i Bim-Bom radził sobie studencki zespół Min Niet!

Książka jest podzielona na dwie części – „Dzieciństwo” oraz „Młodość” – i gromadzi wspomnienia wydobyte z pamięci, czasami wyblakłe, czasami niewyraźne, oprawione w ramki listów i notatek.

Początek wspomnień sięga czasów przed II wojną światową. Następnie obejmuje Warszawę wojenną i okupacyjną oraz podwarszawskie miejscowości, gdzie słabo docierały echa wojny i okupacji, a nawet powstania.

Autor w swojej powieści wspomina Stasia Kuczkowskiego i Staszka Kuczkowskiego. Ich świat – czy też swój widziany ich oczami: swoją przeszłość, a ich teraźniejszość. Świat w oczach kilku- i kilkunastoletniego dziecka oraz młodego człowieka, studenta Politechniki Warszawskiej. Na początku wyolbrzymiony i jeszcze w proporcjach, które z wiekiem się zmniejszają. Ale też dużo intensywniejszy – bo dzięki delikatnej skórze i bezbronnemu umysłowi doznania są intensywniejsze. Dzięki cechom młodzieńczego charakteru jeszcze nieprzefiltrowane przez rozmaite izmy. Z czasem ten świat się rozszerza i doznań jest więcej – również tych bolesnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 633

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Kuczkowski
Dzieciństwo – Młodość
Wydawnictwo Psychoskok

Stanisław Kuczkowski „Dzieciństwo – Młodość”

Copyright © by Stanisław Kuczkowski, 2018

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska

Korekta: Bogusław Jusiak, Marianna Umerle

Projekt okładki: Robert Rumak

Zdjęcie na okładce: Stanisław Kuczkowski

Obraz: Stanisław Kuczkowski

ISBN: 978-83-8119-237-8

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Dzieciństwo

Początek to ciepły kontakt z mamusiną piersią! Bardziej lub mniej przyjemne raczkowanie. Spostrzeżenie, że świat jest piękny i ciekawy. A potem? Mijające dni, miesiące, lata. Trudna nauka opanowania łyżki i widelca. Poznawanie smaku potraw. Obowiązek mycia zębów. Konieczność grzecznego kłaniania się. A potem już szybko. Chodzenie do szkoły, poznawanie zasad współżycia z najbliższymi, nabieranie zaufania do zwyczajów otaczającego świata… I tak dalej.

W tej opowieści zaczynam wspomnienia od pierwszych, utrwalonych w mojej pamięci, pozornie mało istotnych wydarzeń początków życia. Wydaje mi się, że odgrywają one istotną rolę. Może właśnie wtedy ujawniają się, a co ważniejsze – kształtują podstawowe cechy człowieka? W dziecku, w jego rozwijającym się umyśle rodzą się ważne pragnienia, istotne poglądy na otaczający świat; to wtedy powstaje zrąb późniejszych marzeń, uroków i fascynacji.

Kilkanaście lat dzieciństwa? Przypominam sobie. Powracają zaskakujące oczarowania, niespodziewane odkrycia i doznane przyjemności. Zarówno serdeczna miłość najbliższych, ale także czasem zapamiętane własne błędy i rozczarowania. Przypominają się przeżywane przygody, mili towarzysze zabaw, zwłaszcza gdy były to atrakcyjne, bezpieczne i zadziwiające nowe odkrycia! W mrocznych przestrzeniach starego mózgu ukazują się twarze, sylwetki, imiona, nazwiska lub przezwiska. Przypominają się poszczególne rozmowy, sprzeczki i oceny – przeżywane emocje, towarzyszące im nastroje.

Często były to przeżycia istotne, w gruncie rzeczy decydujące o ukształtowaniu działań człowieka w kolejnych latach życia. Stąd, być może, pomijając biologię, tak nieraz dokładnie utrwalone w pamięci.

Są oczywiste luki. Brak wielu szczegółów. Dokładnego określenia daty. Zatarły się często miejsca przedstawianych wydarzeń. Ale też wielu okoliczności, których, gdy miałem 4–10 lat, nie mogłem znać. Nazw ulic, adresów mieszkań, w których spędzałem czas w towarzystwie innych dzieci. Pory roku – wiosna mogła się mylić z jesienią. W czasie powstania, gdy chodziłem z mamą przejściami piwnicznymi między poszczególnymi kamienicami, lub przebiegałem w pośpiechu pod ochroną barykady. Skąd, dokąd? Tyle że – to zapamiętałem – nie musiałem się schylać. Na przykład, gdy z mamą przekraczałem Aleje Jerozolimskie.

Dużo później wielką rolę w odtwarzaniu dawnych wydarzeń odegrały listy, także różnego rodzaju notatki. One będą miały istotne znaczenie, zwłaszcza w przypominaniu sobie młodości. W dzieciństwie korespondencja również odegrała znaczącą rolę. Wynikała z obiektywnych potrzeb, z rodzinnych oddaleń, ale także z ówczesnych standardów komunikowania się, pewnie z trudem rozumianych w dzisiejszych czasach; powszechnie dostępnej sieci telefonicznej, nie wspominając o komórkach, smartfonach i internecie.

Kończąc te wstępne słowa, zastanawiam się, czy te moje wspomnienia i zadziwienia życiowe mogą kogokolwiek zainteresować. Ważne pytanie. Moja odpowiedź jest szczera: chyba nikogo. No, może…

Może Grażynę, starszą elegancką panią (jest moją żoną!), która zachwyca się na ogół wszystkim, co czyta. Może jakiegoś potomka rodzinnego, na zasadzie: „Był taki Stasio. Mądrzył się, wzrok miał krytyczny. Niech mu ziemia lekką będzie!”. Kogoś z przyjaciół? Ale tak generalnie. A w ogóle,czy właściwie warto tracić czas na czytanie? Jest tyle innych atrakcji. Ja to rozumiem.

Zatem kończę ten wstęp i zaczynam opowiadać o Stasiu.

O chłopcu, którym kiedyś, dawno, dawno temu byłem. Sam ustawiam się w roli królika doświadczalnego. Ot, pojawił się taki sobie bobas Staś. Miał porządną rodzinę, coś tam kołatało się w jego głowie. Wyrósł, zestarzał się. Od tamtego momentu liczba ludzi na świecie wzrosła z około jednego miliarda do prawie ośmiu! Zrobiło się ciaśniej.

Jak było przed wojną

Wojna zaczęła się, gdy Staś miał 2 lata 3 miesiące i 22 dni. W momencie narodzin rodzice mieszkali w wynajętym wiejskim domku na Żeraniu. Niedługo potem, w połowie 1938 roku, przeprowadzili się do świeżo pozyskanego mieszkania na Gocławku.

Tych pierwszych miesięcy życia nie udało mu się zapamiętać – kończył dopiero pierwszy rok – ale opowieści rodzinne i parę zdjęć ukazują ten okres. Żerań to była jakby podwarszawska wieś. Dojeżdżało się tam starodawną kolejką wąskotorową spod mostu Kierbedzia. Zaczynała się tam także linia z odgałęzieniem wschodnim, mijająca Gocławek, potem biegnąca do Karczewa, a może gdzieś dalej. Bo z Warszawy w różnych kierunkach rozjeżdżało się wiele takich kolejek z pięknymi dymiącymi parowozikami.

A mieszkanie na Żeraniu było tuż obok Wisły. Nie takiej jak teraz, brudnej, niosącej nieczystości, zanieczyszczenia, odpady. Wtedy, w lecie, była atrakcyjna – ciepła, dająca ochłodzenie, możliwość baraszkowania, chlupania, pryskania wodą na towarzyszące osoby: na towarzyszącą mamę i na serdeczną opiekunkę Irenkę.

Urok tego miejsca zapewne musiał utkwić w podświadomości małego Stasia. Tęsknota za rzeką, za połyskiem fal, odbijającego się w wodzie ciepła słońca pozostały w nim na zawsze. A w albumie zachowały się zdjęcia pulchnego golaska w wiślanej wodzie, na piaskowej łasze. W Wiśle, na Żeraniu.

Zapamiętana została związana z tym wątkiem wiślanym opowieść – zasłyszana w trakcie jakichś rodzinnych wspomnień. Ale to było już później, po przeprowadzeniu się w 1938 roku na Gocławek. Dom, w którym zamieszkali Jan Kuczkowski – lekarz weterynarii, pracujący w PZH i w Ogrodzie Zoologicznym – z żoną Izabellą – pracownicą służb socjalnych Urzędu Miejskiego – wraz z synkiem Stasiem, był własnością rodziców mamy. Dziadek miał zakład krawiecki w centrum Warszawy. Była to uznana firma eleganckich okryć i ubiorów damskich. Zakupiony dom z ogrodem miał być przystanią na starość, ale póki co mógł służyć młodemu małżeństwu z małym synkiem. Ku ich oczywistemu zadowoleniu.

Samodzielny dom został zbudowany z podkładów tramwajowych. Takie okazje były przywilejami tramwajarzy. Domek został odkupiony przez dziadka od zaprzyjaźnionego emerytowanego tramwajarza. W związku z narodzinami Stasia, słusznie postanowiono, aby Izabella i Janek tam zamieszkali. Tym bardziej, że dom otaczał spory, zielony ogród.

Jak na ówczesne czasy ten domek był zupełnie eleganckim i prawie luksusowym miejscem zamieszkiwania. I to mimo braku bieżącej wody i kanalizacji. Oczywiście, według dzisiejszych standardów, mieszkanie było prymitywne. Ale takie warunki, często nawet bardziej prymitywne, istniały w większości ówczesnych domków i mieszkań. Także położonych w centrum Warszawy.

Brak w tej okolicy wodociągu i kanalizacji nikogo nie raził. Był prąd, w ogródku działająca bez zarzutu studnia, z umieszczoną obok kadzią na wodę, w kuchni przy węglowym palenisku zamontowane drugie ujęcie wody. Wystarczyło pomachać ręką i napełnić naczynie. Co za problem? To był dobry trening. Z tyłu domu cały zestaw komórek, z osobnym pomieszczeniem pralni, składzikiem na opał i eleganckim intymnym budyneczkiem, mówiąc potocznie: sławojką. Obok zabezpieczony, w gęstwinie zarośli, dół na odpadki i śmieci.

A samo mieszkanie? Wejście do domu przez werandę, w korytarzyku strome schody na piętro, a tam duży, słoneczny pokój z balkonem. Z boku zakamarki, schowki na poddaszu, pod pochyłym dachem. Tylna ściana domu dotykała działki sąsiada, a więc zarówno wejście, jak i okna były skierowane w jedną stronę – na słoneczne południe. Na parterze, z lewej strony przedpokoju duża kuchnia, z prawej w amfiladzie duży salon i mniejszy pokój.

Wszędzie kaflowe piece.

Ale najważniejszy był ogród. Drzewka owocowe, krzaki porzeczek, agrestu, maliny i urokliwe, kwitnące na wiosnę bzy. Spokój, świergot ptaków. Dopóki nie zaczęły docierać odgłosy spadających na Warszawę bomb. I bardzo ważne: niedaleko pętla tramwajowa.

Mieszkanie, otoczenie i drogi – to były obrzeża Warszawy. Składające się z rozrzuconych dosyć bezładnie, wzdłuż wyznaczonych uliczek, często gruntowych, domów i domków. O różnej proweniencji, porządnych i zaniedbanych, ale także szczątkowych gospodarstw rolno‑warzywnych, rzemieślniczych warsztatów i małych sklepików. To wszystko było osadzone w zieleni ogrodów. W spokoju pozbawionym warkotu samochodów i kłębiących się tłumów – nerwowości i nocnych hałasów.

A wspomniana wcześniej wiślana opowieść? Rodziców Stasia odwiedził na Gocławku brat ojca, Losiek (kapitan, a może już major?), z ordynansem, prostym chłopcem ze wschodu. Zaciągającym, dobrotliwym, usłużnym. I Staś wybrał się pod opieką tegoż ordynansa na spacer. Kiedy to mogło być? Koniec lata 1938 roku. Prawie półtoraroczny Staś oczywiście miał już swoje określenia, zapewne niezbyt wyraźne. Z wielkim zapałem maszerując z opiekuńczym żołnierzem, przystawał przy każdej kałuży na drodze i z pełnym entuzjazmem wskazując rączką, z dumą przekazywał: „usia… usia…”.

Przyjacielski ordynans, składając sprawozdanie z wycieczki, opowiadał zaaferowany: „Staś bardzo grzeczny, ale jak była kałuża… On od razu, nic tylko siadać. Tak ja mu mówię: Stasiu, to brudne, masz ładne ubranko, nie można siadać! A on bez przerwy: „usia… usia…”.

Z tego okresu, zanim wybuchła wojna, pozostały w pamięci Stasia dwa obrazki. Jeden to ojciec wjeżdżający na motocyklu i zsiadający na trawniku przed domem. Było słonecznie. Staś zapewne był w towarzystwie opiekunów na werandzie. Wjechał motocykl z koszem. Zobaczył zsiadającego człowieka. Byli jacyś goście, było ciepło, spokojnie. Jakby jakaś podniosła uroczystość, która utkwiła mu w świadomości. Ogólne podniecenie. I najważniejsze – pewność, że tym motocyklistą jest ojciec. Zapamiętał swoją radość.

I drugie wspomnienie. Niestety, nadciągała wojna. Trwały przygotowania. A może już wybuchła i zbliżała się do Warszawy? Staś zapamiętał ogród w słońcu i wielką akcję kopania schronu blisko głównej alejki. To wspomnienie jest szersze i dotyczy dłuższej sekwencji działań.

Była większa liczba ludzi, bliskich ludzi. A więc pewnie mama, może któraś ciotka (raczej Zosia), może ojciec (o ile jeszcze nie wyjechał do jednostki), może dziadek, może wujek Witek, Irenka (piastunka). Może jacyś sąsiedzi. I pies. Chyba.

Ale Staś czuł, że trzeba się czegoś bać. Strach był dla dziecka całkowicie abstrakcyjny. Przekazywany w tonacji głosów, zdenerwowaniu. On się udzielał. Bo to było kopanie schronu. W ogrodzie, w zieleni, wśród kwiatów. To dokładnie Staś zapamiętał. W poprzek ogrodu, równolegle do ulicy, mniej więcej na wysokości sławojki, w części zbliżonej do sąsiadów.

Może to było działanie profilaktyczne? Ale w trakcie rozmów dorosłych, zastanawiania się nad technicznymi problemami i ewentualnymi skutkami ostrzału, bombardowań – przenikała atmosfera zagrożenia i niepewności. To był dosyć długi rów. Trudno Stasiowi teraz oceniać, wtedy wydawał się wielki, jakiejś metrowej głębokości. Piękny i bardzo urokliwy, bo cały wykopany w złotym, ciepłym piachu. To było fascynujące. On był dla Stasia najbardziej atrakcyjny – ten wykopany żółty, ciepły piach. Można było przykucnąć i tworzyć różne budowle. Być może towarzyszył tym miłym czynnościom Adaś, o dwa lata starszy brat cioteczny. Też jedynak, synek siostry ojca. Osamotnionej, bez męża będącego już w wojsku.

Ten schron miał być jakoś przykryty. Szalenie podobał się Stasiowi, po prostu cieszył się, że tam można, a nawet trzeba będzie przebywać. Zapamiętał entuzjazm budowniczych, taką udzielającą się wszystkim ulgę, nadzieję bezpieczeństwa. Pozostało wspomnienie radości z tej, w gruncie rzeczy, na pewno nie skończonej, nie wykorzystanej budowli. Bomby na Gocławek nie spadały, a samo oblężenie Warszawy, te rzeczywiste niebezpieczeństwa ostrzału i groźbę walących się domów przeżywał Staś z całą rodziną u dziadków na Kruczej.

I tak było zawsze! W momentach groźnych i niebezpiecznych, wobec każdego zagrożenia – wszyscy członkowie rodziny chronili się pod opiekuńczymi skrzydłami babci i dziadka.

Zaczęła się wojna

Spokojne życie się skończyło. Wojna szybko zbliżyła się do Warszawy. Staś nie zapamiętał grozy walk o miasto, bombardowań, strachu i nieszczęść. Także żadnych sytuacji z ulic. Był zbyt mały, aby nawet z opiekunem spacerować w tym czasie ulicami. Podróż z Gocławka na Kruczą, która w opowieściach była pełna strachu i emocji, nie pozostawiła widocznych śladów w jego pamięci.

Tak wspominała ją ciotka Zosia: „Było ciemno. Obowiązkowe zaciemnienie, wycie lecących samolotów, wybuchy bomb!”. Jak jechali? Może wynajętą dorożką, jakimś wozem. Już spadały bomby, przekraczanie Wisły było utrudnione. Koniec mostu. Żołnierze zatrzymywali. Trzeba było dołożyć trochę własnego wysiłku, aby wzmocnić obronność i przez jakiś czas kopać okopy, umocnienia. Czy tylko mężczyźni? Ciotka się śmiała. „A ty, Stasiu? Kolejny wybuch – cieszysz się! Buś! Buś!”. Potem był już bezpieczny pobyt u babci. To wiemy. Bo to był dom, do którego schodzili się wszyscy potrzebujący pomocy. Zagrożeni.

Mieszkanie i zakład krawiecki dziadka to był duży lokal w wielopiętrowej kamienicy. Imponującej! Liczyła co najmniej pięć pięter. Zabudowa była ciasna, więc po przekroczeniu bramy znajdowało się wewnętrzne podwórko, potem druga brama i następna oficyna. Też z podobnym podwórkiem. Oczywiście były to ciemne, bez znacznego dostępu do słońca studnie, ale oba podwórka były obszerne. Centralnie na nich trawnik, jakieś krzewy, drzewka, być może święta figura. Taka zabudowa była typowa dla kamienic Warszawy.

Mieszkanie dziadka to był cały wewnętrzny prawy narożnik domu, na pierwszym piętrze, z dwoma wejściami z dwóch różnych klatek. Z prawej strony schody kuchenne, a z lewej – z drugiej przelotowej bramy – eleganckie, salonowe. Pomimo prestiżowej centralnej lokalizacji, w mieszkaniu była tylko bieżąca woda w zlewie i toaleta w przedsionku. Ogrzewanie zapewniały węglowe piece – kuchenny i kaflowe ogrzewające pokoje. Ale takie warunki były powszechne. Ważne było, że to środek miasta. I świadomość, że tutaj, w tym domu jest bezpiecznie!

Spadały bomby. Jedna – ale może był to tylko duży pocisk – zburzyła część frontu kamienicy. Zniszczenie nie było wielkie, trwale została uszkodzona tylko brama. Był to wszakże wiadomy znak, że wszędzie czai się zagrożenie. Wszyscy się bali. „Co będzie?”. Niektórym jedynie Bóg dodawał otuchy, przynosił nadzieję.

A rodzina była zakorzeniona w wierze. Zwłaszcza babcia. Wyrodziła się jedna córka – mama Stasia. Ale w tych dniach powszechnego zagrożenia nie protestowała, gdy siostra Zosia i dziadek, jako rodzice chrzestni, doprowadzili Stasia i Adasia do kościoła św. Aleksandra. Było ważne, aby dwójka niewinnych dzieci nie zginęła w grzechu. Rodzice chrzestni naprawili zaniedbania mamusi i tatusia. To zresztą nie był czas, aby rozważać: jest Bóg, czy go nie ma?

Staś tych wydarzeń, nawet kołaczących gdzieś w podświadomości, nie zapamiętał. Ani księdza, ani spadających na głowę kropli. Nic. Żadnego śladu uświęcenia. Adaś, o dwa lata starszy braciszek, opowiadał potem swoje wrażenia. Ale ceremoniał był szybki, było dużo dzieci. Ot – wojenny czas.

I była już okupacja

Niemcy zajęli Warszawę, zaczęła się niewola. Ludzie musieli się przystosować. Pomimo dramatycznych osobistych kłopotów, nagle powstałych niedogodności i niebezpieczeństw, trzeba było normalnie funkcjonować. Życie rodziny Stasia po kapitulacji i od początku rządów okupanta wyglądało tak, jak większości warszawiaków. Z podobnymi problemami, podobnymi strachami, kłopotami. Biedą, chłodem. Wszak ta pierwsza okupacyjna zima była bardzo mroźna.

Prawdopodobnie jeszcze długo Staś przebywał na Kruczej. Zniszczenie fragmentu domu z bramą zostało załatane. Te pierwsze miesiące, ten pierwszy, trudny okres łatwiej było przetrwać pod opieką zaradnej babci, w towarzystwie spokojnego dziadka i serdecznej siostry mamy – cioci Zosi. A może także ciotki Janki z synkiem Adasiem? Babcia była gospodarna, przedsiębiorcza i miała zapasy. A życie powoli przywracało zapotrzebowanie na usługi krawieckie, czyli zarobkową pracę dziadka.

Pomimo restrykcji, okupacyjnych ograniczeń i gwałtów w różnego rodzaju służbach, miasto zaczęło powracać do wielu istniejących uprzednio struktur organizacyjnych. Mama ponownie podjęła pracę w miejskiej opiece niosącej pomoc rodzinom pozbawionym podstawowych warunków do życia, pozostającym w ubóstwie, w warunkach zagrożenia zdrowia. Problemy i zadania były wszak zwiększone. Po wstrząsach walk i zniszczeniach wojennych, zwłaszcza w sytuacji ostrej zimy na przełomie 1939 i 1940 roku, była ogromna ilość trudnych, życiowych problemów.

Po pewnym czasie, nie będąc oficerem zawodowym, wrócił z niewoli ojciec. Ostatnie walki pod Kockiem zakończyły się honorową kapitulacją. Rodzina mogła z powrotem zamieszkać na Gocławku. W komórce był węgiel, gorące piece były w stanie zaradzić największym mrozom. Ale wydaje się, że pierwszą okupacyjną Wigilię rodzina spędziła na Kruczej. Staś nic nie zapamiętał.

Zaczęło się pięć lat okupacji… Od razu należy ten czas przeżyć Stasia podzielić na okres do jesieni 1943 roku, a potem do końca powstania warszawskiego, czyli do początku października 1944 roku. W tym pierwszym okresie był i aktywnie uczestniczył w życiu Stasia ojciec. Jesienią 1943 roku zniknął. Przyszło najgorsze. Trudne warunki i tryb życia spowodowały, że tata zachorował na gruźlicę. Znalazł się w szpitalu. W bardzo ciężkim stanie. Oczywiście Staś o tym nie wiedział…

Ale dopóki był ojciec

Życie Staszka w tym pierwszym okresie toczyło się w miarę spokojnie. Rodzina mieszkała na Gocławku. Oboje rodzice pracowali, ale cały czas była serdeczna opiekunka Irenka. W pewnym momencie pojawiła się jej siostrzenica, starsza od Stasia o 3–4 lata Jadzia Szymańczuk. Matka Jadzi od dawna nie żyła. Gdy nagle zmarł ojciec, pozostała tej dziewczynce tylko samotna ciotka. I dopóki na Gocławku funkcjonowała Irenka, ona zajęła się siostrzenicą. Potem, wyprzedzając wypadki, Jadzią zaczęła opiekować się mama Stasia. Faktycznie ją przysposobiła. Stało się to już po okupacji, ale od tamtej pory Jadzia, aż do zamążpójścia i stworzenia własnego domu, była w rodzinie jakby starszą siostrą Stasia.

Na Gocławku w tym czasie długimi okresami pomieszkiwała siostra ojca – Janka – z synem Adasiem. Jego ojciec, Romek Tyczyński, wybijający się przed wojną działacz chłopski, został aresztowany zaraz na początku okupacji i zesłany do Oświęcimia. Niestety, zginął na statku „Ars Arcona” w ostatnich dniach wojny.

Różne zawirowania okupacyjne powodowały, że Adaś był często towarzyszem Stasia. Dzieliła ich różnica tylko dwóch lat, ale w odbieraniu wydarzeń, w organizowaniu zabaw – ich zbratanie było całkowite. I z tego wspominanego okresu pozostała Stasiowi pamięć spokojnych dni w zielonym ogrodzie, zabaw z psem i długich pobytów z Adasiem. Były gry, budowle w piasku. Te dwa, trzy lata na Gocławku, gdy miał wokół siebie najbliższych, pozostawiły we wspomnieniach Stasia obraz rajskiej szczęśliwości, bezpieczeństwa, spokoju i nieustającego ciepła w promieniach słońca. Właściwie ciekawe, dlaczego zawsze było lato. Nie ma w jego wspomnieniach śniegu, zimna i jakichś utrudnień, a przecież było to mieszkanie mało luksusowe.

Z domem na Gocławku łączą się zapamiętane radości z zabawek ofiarowywanych przez członków rodziny, wspólnie oglądane ilustrowane albumiki, czytane bajki. Ale też fantastyczne książeczki z wierszami i opowieściami dla dzieci. Konopnicka, Brzechwa, Koziołek Matołek Makuszyńskiego, jakieś inne, z tym strasznym Wilkiem pożerającym Babcię. Obecności serdecznych przyjaciół mamy i ojca. Ale też bywały dłuższe pobyty u dziadków na Kruczej. Może Staś bywał podrzucany do babci w okresach zimniejszych, trudniejszych?

Mama, która od początku zawodowej działalności zawsze była związana z problemami opieki nad dziećmi, w dalszym ciągu, jak przed wojną, pracowała w ogniwach samorządowej opieki nad zaniedbanymi rodzinami i dziećmi. Praca ta wymagała dużej aktywności, właśnie z uwagi na utrudnienia i braki, związane z sytuacją okupacyjną. Brakowało pracy. Powiększyła się ilość biedy i innych tragedii, spowodowanych śmiercią i inwalidztwem ludzi, zniszczeniami budynków, okupacyjnymi zmianami.

Oczywiście coraz więcej nieszczęść zaczęło dotykać ludność żydowską. W pewnym momencie powstała Żegota. Mama od początku współpracowała z Ireną Sendlerową, całą grupą przyjaciół związanych ze Studium Pracy Społeczno‑Oświatowej w Łodzi i z ukochaną profesor Heleną Radlińską. Aktywnie, nie bacząc na osobiste zagrożenie, pomagała ratować żydowskie dzieci, cały czas pracując etatowo jako referent do spraw opieki społecznej w Zarządzie Miejskim.

A ojciec? Powrócił do pracy w PZH. I jeszcze dodatkowo zoo. Dom. Synek. To było aktywne życie. W powstającej formacji AK – z pseudonimem „Kamiński” – tworzył i organizował służbę sanitarną III Zgrupowania AK Konrad.

Wielokrotnie później, gdy przypominał sobie różne wydarzenia w czasie, gdy był tata, Stasiowi wracały odczucia wielu wzruszających momentów ciepła, pewności i bezpieczeństwa emanującego od ojca. Zapracowanego, narażonego na różne szykany związane z zawodową działalnością. Troszczącego się o zapewnienie sensownego bytu rodzinie. A przecież bardzo szybko oboje z matką związali swoje losy z konspiracją. Oczywiście to nie były sprawy i problemy ujawniane dzieciom. I właściwie Staś bardziej je odczuwał, zwłaszcza w miarę doroślenia, niż doświadczał czynnego towarzyszenia lub obserwowania konkretnych faktów.

Ojciec znalazł się w szpitalu jesienią 1943 roku. Staś nie pamięta, czy mu tłumaczono fakt, że ojciec zniknął. Na pewno nie opowiadano o chorobie, nie straszono. Ale ojciec cały czas był spokojnie obecny w jego świadomości. Normalne oczekiwanie na jego powrót nie budziło niepokojów. Wszak to była okupacja, tyle niespodziewanych wydarzeń działo się wokół. Przecież także matka w pewnym okresie musiała się ukrywać. Wtedy Stasiem zaczęła zajmować się rodzina, babcia, ale również grono przyjaciół.

Czas opowiedzieć parę zapamiętanych przez Stasia wydarzeń z okresu, gdy był tata. Miał wtedy od czterech do sześciu lat.

Spokojnie! Byli oboje rodzice

Z obecnością Jadzi na Gocławku związał się w pamięci Stasia jeden incydent. Była ona w swoich zainteresowaniach bardziej chłopakiem, niż dziewczyną. Chłopięce zabawy, sport, rywalizacja. Żadne tam lalki, szycie, haftowanie. Do późnej młodości marzyła o zawodzie lotnika. Dorosłe życie trochę to zweryfikowało.

A ten incydent na Gocławku? Z tyłu za domem, w zaroślach stała wspominana sławojka. W trakcie jakiejś głupiej zabawy – a przecież dwaj chłopcy, czyli Staś z nieco starszym Adasiem, co mogli innego wymyślić, gdy ich dzielna towarzyszka zabaw Jadzia zasiadła w tym domku? – Po prostu dla żartu zamknęli ją od zewnątrz. Pewnie im się ten kawał bardzo podobał. Ona stukała, a potem ambitnie zamilkła.

Staś z Adasiem zajęli się innymi sprawami. Może pojawił się jakiś, na przykład, atrakcyjny poczęstunek, lub powstał nowy pomysł na budowę zamku albo czegoś podobnego? Zapomnieli. Mniej więcej po godzinie – a może dłużej – biedna Jadzia wygramoliła się przez małe okienko. Naprawdę małe. To jednak potwierdza, że zawsze w młodości była wysportowana i zawsze po męsku starała się dorównywać chłopakom. Na pewno ambicja nie pozwoliła jej krzyczeć o pomoc, a wcześniej prosić. Skończyło się to wyjście mocnymi zadrapaniami, ale i sukcesem, bo nie wpadła do odkrytego dołu pod okienkiem. Najbardziej martwił ją podarty fartuszek. A może sukienka? Staś zapamiętał, że wtedy zrobiło mu się jej żal. Być może mama miała do niej pretensje o te szkody. Ale ona się nie poskarżyła. Była naprawdę ambitna.

Niektóre wydarzenia, czasem błahe szczegółowo, utrwaliły się w głowie Stasia. Trudno je ustawić chronologicznie, ale przypomnijmy chociaż te, które w jego świadomości łączą się z pobytem na Gocławku, gdy był jeszcze ojciec.

Bezpieczny dom, spokojni sąsiedzi, brak jakiejś znaczącej inwigilacji okupacyjnej, przy jednoczesnych trudnościach aprowizacyjnych, zachęciły ojca do własnych gospodarczych działań. W komórce, w tej, gdzie był węgiel, tata zmontował, może przy pomocy jakiegoś sąsiada, drewniane klateczki. A w nich zostały umieszczone króliki. Wszyscy wiemy – bardzo miłe zwierzątka. Chociaż Staś nie zapamiętał przejawów specjalnych czułości, ale sądząc z normalnych reakcji dzieci, na pewno były one darzone przez obu chłopców sympatią. I obserwowane z ogromną ciekawością. Ale? Nie wydaje się, żeby rodzice wmawiali im, że ta hodowla spowodowana jest miłością do zwierzątek. Jednak była okupacja i specjalnie nie eksponując tego aspektu, pewnie nawet dzieci zdawały sobie sprawę, że ich istnienie ma znaczenie kulinarne.

Ale one były miłe. Bo takie są, taki jest ich urok. Staś przypomina sobie zaglądanie, czy też podglądanie, zainteresowanie i troskę tym, jak się czują, czy mają jedzenie itp. Może nie miały, a może chciano im ekstra dogodzić? Razem z Adasiem pracowicie nazrywali fantastycznej zieleniny i bardzo zadowoleni nakarmili głodne zwierzątka. Byli pewni, że spełnili dobry, miłosierny uczynek. Niestety! Może tata wcześniej uprzedzał, aby nic tym królikom nie dawać? Był lekarzem weterynarii. Taka hodowla, choć na potrzeby okupacyjne, miała także charakter zawodowy.

Krótko, aby nie popadać w melancholię. Jednym słowem: króliki dokończyły żywota. Ojciec bardzo się zmartwił. Więcej! Staś przypomina sobie, że mimo wrodzonej łagodności nawet krzyczał. Coś w rodzaju: „Przecież zakazałem! Dlaczego?…”. Na pewno z żalem. W końcu chcąc sprawę załatwić pedagogicznie, demonstracyjnie ściągnął ze spodni pasek i kazał się kłaść na otomanie. Adaś zniósł to dzielnie, choć według obserwacji Stasia pasek świsnął dosyć ostro, ale tylko raz. Pozbierał się, przyszła kolej na synka. To zapamiętał. Mocno płakał, na pewno ze strachu, ale także z poczucia winy, wszak śmierć tych miłych króliczków, poczucie własnej głupoty i zawód, który zrobili tatusiowi, były bardzo silne.

Położył się, wypiął. Klasnął pasek. Staś od razu pomyślał, że niezbyt to było bolesne. Później, a ponieważ był to jedyny w jego życiu wypadek „pasowania”, domyślił się, że tacie zrobiło się żal i uderzył raczej łagodnie. Tym niemniej, w różnych relacjach późniejszych, choć jeszcze dziecinnych, mógł się chwalić: „Dostałem od taty paskiem, ale nie bolało”. I tak Staś zapamiętał tę hodowlę w komórce na węgiel. I biedne, miłe króliki, z dużą pewnością przeznaczone do spożycia. Niestety.

Było fajnie – z Adasiem

Okupacja okupacją, ale dla Stasia i Adasia Gocławek latem, w słońcu, z ogrodem, z opieką mam, a także serdecznej opiekunki Irenki, był po prostu rajem. Zabawy, ganianie, a potem? To się zapomina, ale zapewne dobry obiadek. A po obiadku? Tutaj dzieci były racjonalnie chowane. Zgodnie z zaleceniami fachowców obowiązywała godzinka spania.

W jasnym pokoju stały dwa posłania. Na tym pod ścianą, naprzeciwko okien, spał Adaś. Na drugim przy ścianie, obok wejścia – Staś. Rozkosznie. Słońce oświetlało pokój. W pewnym momencie Staś otworzył oczy. Może usłyszał szelest odrzucania kocyka przez Adasia? Patrzył zaciekawiony.

Ten szybciutko się zerwał, wyciągnął jeden z bamboszów stojących koło posłania i nie patrząc na nic, w całkowitym wyobcowaniu, zaczął sikać do niego. I natychmiast po tym, bez żadnego zainteresowania światem, okolicą, sytuacją, nie widząc wpatrzonego Stasia, położył się spokojnie na swoje legowisko, chyba kontynuując nieprzerwany niczym sen. To Staś zapamiętał. Był tym wydarzeniem mocno zadziwiony. Może później brata indagował? Może już wtedy potrafił żartować? W każdym razie Adaś nic nie pamiętał.

Prawda, że ciekawe? W tym znerwicowanym, wojennym świecie ten widok nieprzytomnego, śpiącego na jawie braciszka był dla Stasia ważniejszy od takich czy innych zasłyszanych wydarzeń na froncie. Takie dziecinne zadziwienie Stasia. Wspomnienie czasu pięknego słonecznego dnia, spokoju. Czy mające jakikolwiek sens?

Jeszcze jeden zapamiętany obrazek z Adasiem – na Gocławku. Pewnie z tego samego okresu. Może mieszkała wtedy ciotka Janka i dlatego był Adaś? Zabawa przy bocznej ścianie domu. Pełne pomysłów, trudne i odpowiedzialne działania w piachu. Kopanie tam jaskiń, a może okopów, stawianie zamków i zapewne bombardowanie ich. Wszystko pełne inwencji, ciekawych rozwiązań. Zakopywanie się, jakieś gry, być może sportowe. Adaś pewnie już wtedy miał takie ciągoty. Wzajemna rywalizacja? W sportowych zmaganiach zawsze był górą. Nie tylko dlatego, że był starszy.

Sport już zaczynał być jego pasją.

I cóż? Tam gdzieś okupacja, zagrożenie życia, troski, zmartwienia. Jeszcze dalej krwawa wojna, w podświadomości strach, ciągły strach, który docierał także tu. To Staś wie na pewno. Już doświadczał groźnych snów, miał w oczach wrażenia z ulic Warszawy. A tu, pod ścianą jasnego domku, w pięknym, złocistym piachu można było wesoło baraszkować, zapominając o całym tym złym świecie. Dwa dzieciaki – czterolatek i sześciolatek.

Czy kochać zwierzątka

Okupacyjne życie? Smutne, czasem straszliwie smutne. W tym nieszczęśliwe, pomyłkowo zgładzone króliczki. Ten pomysł hodowlany był dozwolony, bezpieczny. Ludzie musieli sobie radzić. Co innego pomysł hodowania świnki. W przypadku donosu, ujawnienia mogło to mieć przykre następstwa. Ale sąsiedzi byli porządni, a Niemcy na ogół tutaj bez potrzeby się nie pokazywali.

Staś zapamiętał wielkie wydarzenie. Coś, czego wszyscy oczekiwali. Tak to odczuwał zapewne czteroletni chłopczyk. Była chyba wiosna, może lato, ale nie zima. Na pewno „czynny” był ogród, raj dla Stasia i Adasia. Był tata. I nie tylko. Czy to w czas Wielkanocy? Tak się Stasiowi wydaje. Właściwie nie wie dlaczego. Pozostał mu w pamięci jakiś taki świąteczny nastrój. Chyba goście. Dużo słońca w pokoju.

To było zdecydowanie przedpołudnie. Oczekiwanie, które Staś wspomina, dotyczyło jakiegoś podniecenia dorosłych, ich nadziei związanych z przewidywaniem czegoś wyjątkowego. Jakby dotyczyło to zasilenia jadłospisu czymś niezwykłym. Po prostu pojawiła się nadzieja na potrawy z mięska, hodowanej do niedawna po kryjomu, świnki.

I od razu Staś, wspominając, stawia sprawę uczciwie. On nie miał żadnego stosunku uczuciowego do tego stworzenia. Króliczki to było coś innego, one jakoś go rozczulały. Zaglądał do nich, może go bawiły, były miłe. Świnki, jej figury, ryjka i oczek nie zapamiętał. Żadnych rozczuleń. Może nie była eksponowana w jasności? Śmierdziała, kręciła się cała umazana. Może była krótko? Może tylko przeszmuglowana w celu ukończenia żywota?

Można się zastanawiać, dlaczego nie miał żadnych moralnych niepokojów. Wszak teraz, oglądając w telewizji mądre zachowania świnek, ich bystre, inteligentne oczy, ich niezaprzeczalne intelektualne walory – nie potrafi wytłumaczyć tej ówczesnej, jakiejś dziecinnej bezduszności. Ale cóż, wtedy widocznie nie dorósł duchowo do tego, aby zastanawiać się nad moralnymi sprawami życia i śmierci małej świnki, podobnie jak rozkosznych króliczków.

Trwała wojna i jej skutki były mu znane. A przede wszystkim miał we wszystkich sprawach całkowite zaufanie do taty i do mamy.

Ale też warto powiedzieć, że nie wchodziła w grę żadna prywata. Nie miał żadnego pojęcia o zaletach, na przykład, szyneczki, schaboszczaka i podobnych wyrobów. Tu od razu kategorycznie trzeba zaznaczyć, że Staś był przeciwnikiem każdego mięsa. Bo tam były żyłki, tłuszczyki i inne obrzydliwości. Podobne jajek sadzonych. On właściwie tolerował jedynie mielone, zwłaszcza robione przez babcię.

Wracając do zapamiętanego oczekiwania na wielkie wydarzenie słonecznego, wiosennego dnia… Duży pokój na Gocławku: rozświetlony, wielki, ciepły, przepojony jakąś wzajemną serdecznością. Na środku duży stół. Staś był jeszcze bardzo małym chłopczykiem, więc wszystko wydawało mu się wielkie. Cała rodzina w oczekiwaniu. Na pewno mama, tata, ale także inni, bardzo bliscy, kochani. Na twarzach zauważalna radość. Atmosfera? Zapamiętał. To się udzielało. Siadanie do stołu. Staś miał swój składany „tron”, taką bardzo udaną konstrukcję, mogła być wysokim siedziskiem z odpowiednimi zabezpieczeniami, lub niskim fotelikiem z blatem–stolikiem.

Atmosfera wyjątkowości. Nareszcie! Na stole pojawił się półmisek z krążkami przysmażonej kaszanki. Takie piękne talarki, chrupiące, smakowite. Wszyscy byli zachwyceni. To Staś odczuwał i to zapamiętał. Nie miał wątpliwości. Wiedział, że to coś na talerzu jest niezwykłe.

Może było biednie, stąd ta wyczuwalna atmosfera jakiejś wyjątkowości. Prawdopodobnie pojawiły się później także inne dania, bardziej konkretne. Ale Staś, straszny grymaśnik, tymi talarkami był oczarowany. Wydały mu się najwspanialszą potrawą. I ta kaszanka, ten dzień, ten słoneczny pokój, ci najbliżsi mu ludzie, to jakieś zadowolenie, jakieś metafizyczne szczęście – pozostało mu na zawsze. I sentyment. Ponad wszelkie inne, najbardziej wyszukane i luksusowe potrawy. Te wspaniałe, przypieczone, pachnące talarki kaszanki.

Pozostało też, niestety, inne, łączące się z tymi rozkoszami wspomnienie. Wyprzedzające moment smakowitego zajadania się, a w nastroju wręcz mniej radosne. Trudno określić, ile dni wcześniej to było. Tego dnia Staś zaczął odczuwać dziwne podniecenie dorosłych. To była specyficzna atmosfera czekania, pewnego zdenerwowania, nawet strachu. Strachu, którego istotę Staś już rozumiał. Wszak była okupacja. Wiedział, co to oznaczało. Spotykał na ulicach niemieckich żołnierzy. Nienawidził ich, ale także się bał.

Tego popołudnia, kręcąc się po domu, z różnych, mimowolnie skojarzonych wypowiedzi rodziców, ostrzeżeń mamy w rozmowie z ojcem, wyczuł, że ma nastąpić jakieś niebezpieczne wydarzenie. Wszyscy byli jakoś podnieceni. Ojciec zniknął. Czas stanął w miejscu. I wtedy gdzieś… Ale gdzie? Jakby tam coś głośno zakwiczało. Potem zapadła cisza. Staś doskonale to odczuł. Wiedział, że to źle. Że powinno być cicho. Bo to zakazane, zabronione. Bo Niemcy. Przeląkł się, ale miał nadzieję, że będzie dobrze. Właściwie wiedział, że będzie dobrze, bo tam był ojciec.

Tak oto, bez komplikacji, zakończyła poczciwy żywot świnka, w cichości chowana w komórce. Nieobdarzona szczególnym sentymentem, ani przez Stasia, ani Adasia. I ta świnka zapisała się w pamięci Stasia, pomijając oczywisty związek z kaszanką, także świadomością, że pewne sprawy muszą być przechowywane w tajemnicy.

Może tak bardzo kochający zwierzęta ojciec ją po prostu, niezbyt umiejętnie, pozbawiał życia? Wtedy jej rozpaczliwy kwik rozległ się zbyt głośno w ciszy zielonych ogrodów. I to mogło wzbudzić zaniepokojenie. Bo jednak kogoś niepowołanego ten dźwięk mógłby zaciekawić. To była okupacja. I ta obawa jakoś do Stasia już docierała.

Okazje do świętowania były różne

Być może Wielkanocy? Idąc śladem wspomnianego uroczystego wydarzenia, Staś doskonale zapamiętał Wigilię z 1941 roku, a więc gdy miał cztery lata. Gocławek, była zima. W pokoju stała duża choinka, zdobiona własnymi siłami. Z kolorowych arkusików można było stworzyć prawdziwe cudeńka. Był też Adaś z mamą. Śpiewano kolędy. Chłopcy oczekiwali zapowiadanego Świętego Mikołaja. Wszystko wszystko inne nie miało znaczenia. Jakieś potrawy na stole, zapewne bardzo atrakcyjne, Stasia zupełnie nie interesowały. Coś takiego jak smażony karpik, śledzik, pierogi z kapustą. Może gdyby pokazały się naleśniki z serem… Ale co tam w ogóle było? Może trochę entuzjazmu pojawiło się, gdy pokazały się ciasta? Problem istotny. Najważniejszym było, kiedy pojawi się Święty Mikołaj. Dlaczego nie przychodzi?

Nagle – pukanie! Mocne walenie do drzwi na werandzie. Święty! Jak przez mgłę Staś przypomina sobie… Był nieprzytomny z przejęcia. Może ze strachu? Słychać kroki. Otworzyły się drzwi. Wszedł. Wszyscy wstali, w pokorze go witając. Miał ogromną białą brodę, kożuch, na głowie ceremonialną kapuzę. Na plecach ogromny wór z prezentami. Podstawiono mu krzesło – usiadł.

Co przyniósł? Otwierał, prosił do siebie, wręczał. Każdy obdarowany musiał podejść, odpowiedzieć, zademonstrować.

Adaś wyrecytował jakiś wierszyk. Mikołaj pochwalił. Teraz prezent dla Stasia. A on? Przestraszony. Mikołaj coś mówił, prosił łagodnie. Powinien też coś wyrecytować. Ale Staś się bał, nic nie pamiętał, zapomniał. Mikołaj starał się pomóc, ale strach był mocniejszy. Ten Mikołaj wyglądał tak groźnie. Staś zaczął płakać. Już nikt nie mógł mu pomóc. Zapomniał o prezentach. Mikołaj gładził Stasia po głowie, przytulał, ale on z rykiem uciekł do mamy.

Wszystko inne poszło w niepamięć. Na pewno były prezenty. Ale jakie? Nic, nic tylko strach i ten zadziwiający, straszny Mikołaj. Na szczęście była mama. Można się było przytulić.

A w jakiś czas potem Adaś, chwaląc się przy tym swoją mądrością, podśmiewając się, zdradził Stasiowi: „Przecież to był twój tata. Ja od razu rozpoznałem”. Chyba Staś nie uwierzył. „Przecież to był prawdziwy Święty Mikołaj. Bałem się. Był taki groźny!”.

Nie pomogły przyniesione piękne prezenty.

Oprócz tych, w jakiś sposób spektakularnych wydarzeń, pobyt na Gocławku zapewniał wiele codziennych przyjemności i rozrywek. To były różne zabawy i zwariowane pomysły, których często inicjatorem był serdeczny towarzysz Adaś. Jego zainteresowania sportowe okazały się idealnym antidotum na czasem zbyt powolnego i lekko pulchnego Stasia. Ale były też klocki, ołowiane żołnierzyki, bajki i wierszyki, czytane przez mamę lub ciocię Zosię do poduszki.

Natomiast, co ciekawe, zupełnie nie zostawiły żadnych wspomnień obowiązkowe zwyczajne czynności domowe. Kłopoty i ceregiele związane z wstawaniem, myciem się, ubieraniem, spożywaniem posiłków. Można by zaznaczyć wyjątek, związany z połykaniem tranu. To zapamiętał, bo było to trudne. Zakąszało się kawałkiem chleba posypanym solą. Czasem mama łagodziła sytuację, ukręcając z żółtka i cukru smakowity kogel–mogel.

Właśnie! Ojciec był blisko

Obecność ojca stanowiła dla Stasia gwarancję bezpieczeństwa. Z nim łączyło się wspomnienie spokoju i troskliwej opieki. Tyle, że oboje rodzice pracowali zawodowo, a ich bezpośredni kontakt z synem był ograniczony. Zdarzały się sytuacje, gdy Staś zostawał pod opieką koleżanek mamy, w otoczeniu rozwrzeszczanych i onieśmielających go dzieci. Czuł się tam niepewnie i nie odstępował opiekunki. Śmiały się, że „nie puszcza spódnicy”. To określenie zapamiętał naturalnie z późniejszych opowiadań mamy.

Jedno wydarzenie związane z ojcem z czasów okupacji Staś zapamiętał dokładnie. To było w podwarszawskim pociągu elektrycznym. Jak mu się wydaje, spędzał jakieś kolonie lub półkolonie gdzieś w okolicach Otwocka. Może nad Świdrem, może bliżej, w każdym razie na linii otwockiej. Mama pracowała w opiece społecznej. Były tam organizowane, może nieoficjalnie, różne akcje wspomagające dzieci z rodzin potrzebujących pomocy.

Prawdopodobnie tata odebrał go i razem wracali do domu.

Czekanie na peronie. Słońce. Pociąg, właściwie identyczny z niektórymi jeżdżącymi do tej pory. Dosyć duży tłok. To było lato 1942, ale może 1943. Miał zatem pięć, ewentualnie sześć lat. Znalazło się miejsce siedzące. Tata usadowił Stasia. Sam stał. Ludzi było coraz więcej. Ktoś zwrócił uwagę, nawet w sposób kategoryczny zażądał, aby Staś ustąpił miejsca. Może starszej kobiecie, może staruszkowi. Dla Stasia w tym czasie pojęcia starości lub inwalidztwa były absolutną abstrakcją. Nigdy nie jeździł, ani nie wychodził gdziekolwiek sam. Zawsze był, co naturalne, pod opieką i zachowywał się tak, jak mu wskazano. Na ogół grzecznie. Tak mu się wydaje.

Lecz wtedy zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie, bo w tym żądaniu było dużo agresji, skierowanej konkretnie do niego. Został bezpośrednio skarcony. Chciał wstać, ale ojciec przytrzymał go za ramię i bardzo stanowczo, a nawet ostro, odrzucił żądanie. Bardzo dobitnie tłumaczył, że dziecko ma układ kostny wymagający również ochrony, że może bardziej od dorosłego, czy starego jest wrażliwy na obciążenia i inne zagrożenia. Te argumenty pozostały Stasiowi w pamięci raczej symbolicznie. Ojciec był lekarzem, mówił bardzo logicznie, stanowczo – nie podnosząc głosu, grzecznie.

Ale Staś zapamiętał, że się wtedy zmartwił. W jakiś sposób ten incydent, sposób rozwiązania nie był satysfakcjonujący. Poczuł jak gdyby wstyd, że przez niego tata musiał z kimś wejść w konflikt, że został zmuszony do stanięcia w jego obronie. I pomyślał, że to było niepotrzebne. Że przecież nic by się nie stało jego nogom, gdyby stał. I że, być może wystąpienie ojca wynikało bardziej z miłości do niego, niż z rzeczywistej potrzeby.

Ten mało istotny incydent w jakiś sposób miał swoje konsekwencje w dalszym życiu Stasia. Otóż, przede wszystkim, pozostała mu niechęć do zajmowania miejsca siedzącego, gdy obok są starsi i bardziej potrzebujący. Ale także bardziej ogólnie – gdy zachodzi obawa znalezienia się w sytuacji, kiedy nie wiadomo, jak się zachować.

Były tramwaje

Wspominając różne wydarzenia tamtych dziecinnych lat, Staś ze smutkiem uświadamia sobie, że wiele z nich, niekiedy istotnych, wyrazistych w szczegółach, jest niemożliwych do umiejscowienia w czasie. Kiedy co się działo? Czy to było jeszcze wtedy, gdy był ojciec? A więc do jesieni 1943 roku, gdy chyba cała rodzina mieszkała na Gocławku. Czy później?

Pozostało mu we wspomnieniach wiele wydarzeń związanych z tramwajami, tymi umożliwiającymi dotarcie z peryferyjnego Gocławka do centrum miasta. Pętla tramwajowa znajdowała się blisko ważnej wylotowej szosy w kierunku wschodnim. Obok była jeszcze wtedy trasa wąskotorowej kolejki, z pięknie dymiącymi parowozikami. Do pętli od zajmowanego domku na ulicy Modrzewiowej prowadziła wydeptana droga. Szło się terenem zamieszkałym, z siatką prymitywnych uliczek, z mniejszymi i większymi domami, wśród ogrodów i zieleni. Potem przekraczało się mostek nad wąskim wodnym kanałem i dalej już była pętla. A na pętli? Podjeżdżały tramwaje, jakiś czas stały, aż motorniczy dzwonił i tramwaj ruszał z powrotem do Warszawy.

Staś doskonale zapamiętał te tramwaje, z otwartymi z przodu i z tyłu pomostami, krótkie, czterokołowe. Motorniczy stojący z przodu, z lewą ręką na korbie. Każdy obrót odzywał się trzaskiem, błyskami i przyspieszeniem jazdy tramwaju. Z prawą ręką na drugiej korbie, większej, służącej do hamowania i z przyciskiem dzwonka pod stopą. Ówczesne tramwaje były oczywiście wolniejsze od obecnych.

Oboje rodzice pracowali. Przemieszczanie się, dojazd i przejście do domu dodatkowo ograniczało ich możliwości dłuższego uczestniczenia w życiu synka. Stale była opiekunka Irenka, często bywały ciocie – Zosia i Janka z Adasiem. Ale Staś miał świadomość, pewność, że rodzice są blisko.

Otóż wydarzenia związane z tramwajami trudno umiejscowić w określonym czasie. Czy jeszcze był wtedy ojciec? Zwłaszcza, że w pewnym momencie mama załatwiła Stasiowi – miał wtedy pięć, sześć lat – coś w rodzaju prywatnego przedszkola, trochę szkoły, być może u którejś ze swoich koleżanek. Te pobyty wspomina bez wzruszeń. Przedszkole, a dla starszych dzieci podstawowa nauka szkolna. Na pewno całkowicie nieoficjalne, ale spokojne, bezpieczne. Niestety, Staś był przesadnie, czasem chorobliwie nieśmiały. Nie potrafił czuć się dobrze w nieznanym otoczeniu. Właściwie nie zapamiętał żadnych zabaw, ale też nie przypomina sobie, aby były tam wyjścia na zewnątrz, do ogrodu lub na wspólny spacer. Będąc w otoczeniu innych dzieci, brak kontaktów wynagradzał sobie rysowaniem.

Lubił rysować. Jest to pewnik bardziej zapamiętany z opowieści mamy, potwierdzony paroma przechowanymi ówczesnymi kajetami Stasia z pokracznymi literkami i cyferkami. Rachunki – to były dodawane kartofelki. A obok wiele rysuneczków. Takich sobie, nic zachwycającego. Ale mama zawsze powtarzała: „Staś był dzieckiem spokojnym, wystarczyło mu dać coś do rysowania”. Teraz to „starawe dziecko” może jedynie smutnie stwierdzić: Człowiek dorasta, a umiejętności niepielęgnowane marnują się.

Wróćmy jednak do tramwajów. Tak więc Irenka systematycznie odwoziła i przywoziła Stasia do i z przedszkola na Saskiej Kępie. Oczywiście czasem rano, lub po południu robiło to któreś z rodziców. To zapamiętane zdarzenie tramwajowe wydarzyło się na pętli. Wsiedli z Irenką, było pusto, Staś jak zawsze na miejscu przy oknie. Z przodu wagonu znajdował się oddzielony drzwiami przedział dla Niemców. Tak było w każdym tramwaju. Siedział już tam hitlerowiec, na pewno oficer, w takiej typowej (znanej z wielu filmów) czapie z czarnymi dystynkcjami, z trupią czaszką. Ten mundur, dystynkcje, jakieś ozdóbki. Młody, bardzo elegancki. Patrzył na Stasia, wnikliwie, ale przyjaźnie. Pewnie widział po prostu chłopczyka, w jakimś ciepłym kubraczku, zadbanego, czyściutkiego, różowiutkiego. W dodatku to był blondynek.

W ogóle – tak było – miłe dziecko.

Zanim tramwaj ruszył, Niemiec się podniósł, otworzył drzwi i podszedł. Ściągnął rękawiczki, wyjął z kieszeni płaszcza torebkę cukierków. Może czekoladek? Uśmiechając się, częstował. Staś zamarł. W tym momencie nie analizował, nie potrafił wyobrazić sobie i zapragnąć słodkiego smaku. Nie pojawiło się w głowie pytanie: „Czy mam ochotę na dobrego cukierka? Czekoladkę?”. To nie miało znaczenia. „Nie chcę nic od znienawidzonego Niemca!”. Może to zabrzmi teraz śmiesznie, ale zapamiętał to uczucie. Wewnętrzny nakaz: nic! Niech się dzieje, co chce. Nic od Niemca!

Niemiec był naprawdę miły. Coś mówił, uśmiechał się, namawiał. Irenka przerażona prosiła: „Stasiu, pan cię częstuje. Weź! Proszę cię, weź!”. Staś odwrócił się i zaczął płakać. „Nie chcę, nie wezmę. Nieee!”. Już nic go nie mogło uspokoić.

Cóż, ta historia na tym się skończyła. Pewnie byłoby frajdą ssać cukierka, cmokać czekoladkę. Irenka nie przeżyłaby stresu i strachu. Bo to był jednak hitlerowiec. Wtedy budził zawsze strach. I ten Niemiec! To było oczywiste – był zbrodniarzem. Ten mundur! Wysoka czapa, trupia czaszka. Bo czy wtedy był czas, aby się zastanawiać? Oczywiście. Mógł mieć synka w Stasia wieku. A może w ogóle lubił dzieci, może ten zarumieniony blondynek coś mu przypomniał? Mógł tęsknić za domem. A tak? Być może pomyślał: głupie dziecko. Albo: dziki kraj. Ot, była taka sytuacja. Lecz czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie?

Inne wspomnienie związane z tramwajową pętlą też musiało być jesienią albo niezaśnieżoną zimą. Może w podobnym okresie, jak ta opisana wyżej odmowa cukierka. Musiało być już chłodno, bo Staś był ubrany grubo, jak by to nazwać – w coś w rodzaju futerka. W jakiś ciepły, obszerny paltocik.

Stali z Irenką, trzymała go za rękę. Wjeżdżał tramwaj, za chwilę miał się zatrzymać. Taki stary – zresztą wtedy innych nie było – z przewietrzanymi, otwartymi pomostami. Zaczął hamować. Staś nagle nabrał dziwnej energii. Przypływ odwagi? Wyrwał rękę, w bohaterskim zrywie podbiegł do zatrzymującego się, ale ciągle będącego w ruchu tramwaju, ocenił odległość od stopni schodków i… skoczył!

Zrobił to bez żadnej, nawet teoretycznej wiedzy, bez żadnego obrazu w wyobraźni, że trzeba się czegoś złapać, starać się utrzymać równowagę. Nic. Nic, po prostu trzeba przyjąć, że najzwyczajniej chciał być pierwszym. Kimś! Pokazać się. Z ambicji? Bo wielu czekających nie było. Tramwaj jechał już powoli. Staś na szczęście trafił na schodki i zwyczajnie upadł górną połową ciała na pomost, klęcząc, z nogami częściowo zwisającymi za stopniami. Tramwaj się zatrzymał. Staś, jak wspomniano, był ubrany grubo, więc nic mu się nie stało. Błyskawicznie się wdrapał i wbiegł do środka.

Nie zapamiętał reakcji Irenki. Była pewnie bardziej przerażona niż wściekła. Ale bura, którą otrzymał od konduktora, upokorzyła go. Ten wstyd i to karcące spojrzenie życzliwego starego, wąsatego tramwajarza. Proste, zdecydowane zwrócenie uwagi na głupotę, lekkomyślność, nieposłuszeństwo. To utkwiło na zawsze w pamięci. I taka mądra, niestety w trakcie życia zapominana, refleksja. Jakże często reakcja, nawet z pozoru delikatniejsza, kogoś z zewnątrz jest bardziej dotkliwa, a może i bardziej skuteczna od reakcji, nawet bardzo ostrej, kogoś bliskiego. Poczucie wstydu. Własnej głupoty?

Czasem było śmiesznie

Okupacyjne wydarzenia, te związane z wyjazdem na miasto, były dla Stasia o wiele bardziej atrakcyjne, niż te zwyczajne, domowe. Ale nie zapominajmy także o innych, w okresie, gdy był ojciec. Do nich należały dłuższe pobyty u babci na Kruczej. Tam przydarzył się Stasiowi zapamiętany, bardzo nieprzyjemny incydent, choć w gruncie rzeczy całkowicie marginesowy. Incydent całkowicie niezrozumiały, lecz również wtedy trudno wytłumaczalny. Zapewne możliwy do wyjaśnienia przez zawodowego psychologa.

Trzeba przypomnieć: Staś miał wtedy może cztery, może pięć lat. Przecież na Kruczej bywał pewnie z mamą w różnych momentach od czasu bombardowania Warszawy we wrześniu 1939 roku. Tam spędzali liczne dni, których usytuowania czasowego nie potrafiłby sprecyzować, ale które doskonale, w różnych odcinkach czasowych, utkwiły mu we wspomnieniach. A ten nieprzyjemny, zdecydowanie wstydliwy wypadek? Stało się to właśnie w tej pracowni–kuchni, w jakiś roboczy wieczór, a może ciemnym popołudniem, gdy jeszcze trwała mozolna krawiecka praca. Były panie pracujące i babcia. Wszyscy zajęci szyciem, ktoś prasowaniem. Dziadek doglądał, ewentualnie zajęty był krojeniem. Staś kręcił się w tylnej części, pewnie się bawił.

Być może trochę się nudząc, nie wiedząc, co robić, pomimo wrodzonej nieśmiałości i młodego wieku, poddał się jakimś diabelskim wpływom? Tak na pewno zinterpretowała to wydarzenie babcia. Nagle podbiegł do jednej z pań, która stała tyłem i coś upinała na manekinie. Zadarł jej z całą mocą spódnicę.

Konsternacja! Wszyscy osłupieli, poszkodowana oniemiała. Staś to zapamiętał, bo przeżył rozczarowanie. Wydaje się, że tam pod spodem była halka. I właściwie trudno Stasiowi, zarówno wtedy, jak i teraz, uzmysłowić sobie, co miał nadzieję zobaczyć. Był po prostu ciekaw. Może był uprzednio świadkiem jakiegoś przymierzania? To zatem był taki bohaterski zryw, niepohamowana potrzeba zaspokojenia ciekawości.

Osłupiała babcia rzuciła się na Stasia i odciągnęła. Chyba dostał klapsa. Potrząsała nim, dopytywała, co mu przyszło do głowy, dlaczego to zrobił. Oboje z dziadkiem przepraszali pracownicę, uspokajali. Ta, wydaje się, dostała spazmów. Dintojra. Staś też w końcu ryczał. Sam nie wiedział, dlaczego to zrobił.

Teraz, zastanawiając się, Staszek sądzi, że czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak pewne przejawy seksualności, erotyzmu docierają bardzo wcześnie do dziecka. Mógłby przytoczyć przykłady znane z różnych, nie tylko osobistych doświadczeń. Te „miłości” w przedszkolu, strojenie się w celu zwrócenia na siebie uwagi, różne, czasem bardzo wyrafinowane opowieści, chwalby, czy nawet czynności.

A tam na Kruczej? Jednak była to damska pracownia krawiecka. Leżały jakieś publikacje, jakieś magazyny z paniami w różnych kreacjach (naturalnie nie tak prowokujące jak teraz). Panie przychodziły, przymierzały, różne stroje omawiano. Staś był dzieckiem spostrzegawczym, myślącym. Widocznie wydawało mu się, że wszystko już poznał, widział, mógł sobie wyobrazić. Oprócz tej jednej rzeczy, ukrytej pod spódnicą. Zapewne nie widział kobiety w majtkach. Co potem? Został skarcony. Było mu wstyd i wiedział, że źle zrobił. Najgorsze, że ukazana prawda okazała się taka banalna. Żadnych dalszych takich niespodziewanych pragnień i ciekawości w omawianym okresie już nie miał. Później też rzadko.

Staś ma przekonanie, że często bywał na Kruczej. Także wtedy, gdy był jeszcze ojciec. Czasem mogły być dłuższe pobyty. Mama była zaangażowana w konspiracyjne działania, w ratowanie dzieci żydowskich. Miejscem chwilowego ich pobytu bywał Gocławek. Pewnie wtedy Staś był pod opieką babci. Czuł się tam dobrze. Babcia była bardzo kochana, opiekuńcza i bardzo religijna, więc jak zawsze przed snem wspólnie odmawiali „Ojcze nasz”. Staś klęczał na łóżku, a babcia mu pomagała, bo miał słabą pamięć. Pewnego wieczoru babcia wyciągnęła z jakiejś szuflady w komodzie białe odzienie. Pewnie zapytała Stasia, czy mu się podoba. Był zdziwiony. Wyjaśniła mu, że to jest „komeżka”, choć może określiła to inną nazwą. Tego dokładnie nie zapamiętał, ale wytłumaczyła: „Jak, Stasiu, trochę podrośniesz, zostaniesz ministrantem, będziesz pomagać księdzu i wtedy ją ubierzesz”.

Zupełnie tego nie zrozumiał. Nie był zbyt dociekliwy, może za mały, aby odczuć ideowość takich pomysłów. A może to, że rodzice byli ateistami, nigdy tego nie głosząc, w jakiś sposób wpłynęło na synka? Jednak ten niepozorny incydent utkwił mu w pamięci.

Były sytuacje smutne

Niektóre zapamiętane wydarzenia są dramatyczne, niektóre tylko rodzajowe, anegdotyczne. To wspomnienie dotyczy jazdy tramwajem. Ulica Grochowska. Wtedy jedna jezdnia, dwukierunkowa, brukowana, ale tory tramwajowe, tak jak teraz, były z jednej strony. A z drugiej? Tory kolejki wąskotorowej, która zaczynała bieg na rondzie Wiatraczna (przed wojną biegła od mostu Kierbedzia). Jechał z Irenką. Pewnie wracali z Saskiej Kępy, gdzie Staś przebywał w przedszkolu. Tramwaj zatrzymał się na przystanku. Było dużo ludzi. Staś patrzył przez okno, może nawet stał przy nim.

Naprzeciwko, za torami kolejki, znajdował się komisariat policji. To był charakterystyczny parterowy budynek, z pochyłym dachem, z wejściem pośrodku. Czy wtedy Staś kojarzył, że to komisariat? Czy w ogóle wiedział coś o specyfice takich instytucji? Raczej nie, ale ten budyneczek potem, po wojnie, istniał i służył tym celom bardzo długo. Na lewo od niego, patrząc z okien tramwaju, było ogromne pole. Może tam były posadzone ziemniaki, może inne uprawy. Z boku był chyba długi, odchodzący od Grochowskiej długi mur. Za nim jakieś gospodarstwo ogrodnicze.

Staś patrzył. Na ławeczce przed budynkiem, a było dosyć słonecznie, siedziało trzech mężczyzn. Swobodnie rozpartych. Z prawej strony podchodzili chodnikiem trzej młodzi ludzie. Spokojnie przechodzili przed siedzącymi na ławeczce.

Nagle… Coś się musiało stać! Ci trzej młodzi mężczyźni rzucili się do ucieczki. Naturalnie pamięć jest czasem zawodna. Być może jeden został złapany od razu. Zresztą, tego pewnie i wtedy Staś nie wiedział. Ale dwóch uciekało na ukos przez pole.

Staś dokładnie zapamiętał tylko jednego. Ten drugi może był szybszy, może pobiegł bardziej w bok i zniknął za murem? Staś patrzył na tego jednego biegnącego przez to ogromne pole i na tych, którzy poderwali się z ławeczki, aby ująć przechodzących. Dwóch z nich strzelało z wyciągniętych pistoletów. Przez szyby tramwaju, może przez gwar, a może jęk ludzi nie słychać było strzałów.

On biegł, jakby czas stanął w miejscu. Staś widział. Potknął się. Rozłożył ręce. Padł i już się nie poruszył. Tamci podbiegli.

Tramwaj stał. Już nic więcej Staś nie zapamiętał, pewnie nie pozwolono mu patrzeć. To był taki banalny, filmowy upadek, na iluż filmach widziany. A tam – dawno – nieudawany, prawdziwy.

Lecz taty już nie było

Być może w tym czasie, gdy ojca już nie było, Stasiowi zapadło w pamięci inne wydarzenie. Tym razem gdy jechał do przedszkola na Saskiej Kępie. Wtedy chyba z mamą. Do ronda Waszyngtona tramwajem, potem trzeba było iść piechotą.

Tramwaj zatrzymał się na przystanku. Jakoś tak dziwnie prawie całkowicie się opróżnił. Może Stasiowi tylko tak się zdawało? Na chodniku stało bardzo dużo ludzi, wszyscy patrzyli w stronę Saskiej Kępy. Byli wyraźnie zaabsorbowani, poruszeni. To odczuł od razu, mimo braku doświadczenia. Zmartwieni, przejęci.

W głębi Saskiej Kępy, między willowymi dachami, kłębił się dym. Słychać było odgłosy strzałów, pojedynczych i serii, ale także głośniejsze, wyraźniejsze wybuchy. Obok stała mama, trzymała go za rękę. Oboje wśród tych zmartwiałych ludzi. Informacje były przekazywane półgłosem. Po latach Staś sprawdził datę tego wydarzenia. Miał już sześć lat i pełną świadomość, że dzieje się coś bardzo złego. Tragicznego.

To było znaczące wydarzenie w okupacyjnej Warszawie. Tam mieściła się duża konspiracyjna drukarnia. Niemcy ją wykryli, otoczyli (bodaj o świcie). Akowcy się bronili. To trwało parę godzin, budynek został podpalony. Ludzie ginęli. Później Staś słuchał (podsłuchiwał) dorosłych opowiadających o tym wydarzeniu. Zresztą, mama nigdy nie starała się rygorystycznie izolować syna od ówczesnej rzeczywistości. W tym wypadku było dla niego bardzo poruszające to, że był świadkiem i widział na własne oczy, chociaż z daleka, tę walkę, słuchał strzałów, wybuchów. Świadomość, że w tym momencie ginęli tam ludzie i że nie mieli wyjścia, pozostawiła w jego psychice trwały ślad.

Ale nie tylko choroba męża sprawiła, że życie mamy ze Stasiem w sposób zasadniczy musiało ulec przekształceniu. Oczywiście mieszkanie na Gocławku dalej funkcjonowało. Pozostał okres przebywania tam, była opiekuńcza Irenka, ale pojawiły się problemy ze zdrowiem Stasia i konieczność ukrywania się mamy. W pewnym momencie zaczęło jej szukać Gestapo, stąd znaczące zmiany w miejscach zamieszkiwania, dużo wspomnień związanych z przebywaniem Stasia na Kruczej, u ciotek poza Warszawą, pozostawaniem i nocowaniem u przyjaciół mamy.

Oczywiście wspomnienia przywołują wydarzenia i sytuacje spoza Gocławka. Sytuacje były różne; pomijając częste wizyty na Kruczej, związane z okolicznościami towarzyszenia mamie i ojcu, zanim się rozchorował.

Nieobecność ojca była tłumaczona synowi prawdopodobnie jakimś wyjazdem, może ważną pracą? Nikt w tym czasie nie zasugerował nawet, że może dziać się coś złego. W tym momencie całe życie rodziny oraz przyjaciół zostało podporządkowane bieżącym potrzebom i sytuacjom. Mama wszak aktywnie działała w konspiracji, była bliską współpracowniczką Ireny Sendlerowej i przyjaciół z dawnej Wszechnicy Polskiej. To były działania związane z aktywnością w Żegocie, ratowanie żydowskich dzieci. W jakimś dokumencie napisała o sobie:

…moja działalność skoncentrowała się na ratowaniu przede wszystkim dzieci. Szukałam dla nich odpowiednich opiekunów i locum poza gettem, dostarczałam dokumenty i środki finansowe ludziom, którzy przygarnęli dzieci lub sami znaleźli się w trudnej sytuacji. Służyłam także często swoim mieszkaniem jako chwilowym locum dla dzieci wydobytych z getta lub zagrożonych w miejscu swojego pobytu, którym trzeba było znaleźć nowe locum.

Wydaje się, że także z tego powodu pobyty na Gocławku musiały zostać ograniczone. Zadziwiające. Sprawa straszliwych zbrodni hitlerowskich wobec narodu żydowskiego, cierpienia głodzonych, mordowanych ludzi w getcie, niebezpieczeństwa, które groziło matce w trakcie organizowania pomocy bezbronnym dzieciom – nigdy nie były komentowane, omawiane w obecności Stasia. To nie były sprawy, które powinno znać dziecko. Jeżeli na Gocławku musiały czasowo przebywać żydowskie dzieci, nigdy nie było tam Stasia.

Tak więc życie Stasia zaczęło biec „podróżniczo”. W pewnym okresie mama musiała się ukrywać. Przebywali wtedy razem w różnych bezpiecznych lokalach. Naturalnie, zawsze przyjemnie spędzał czas u babci. Nieraz bywał zostawiany u przyjaciół. Zapoznał się też ze szpitalem, a wiosną 1944 roku miał okazję nabrać sił u cioci Zosi w Garwolinie.

Lubił towarzyszyć mamie

Ten okres do wybuchu powstania był związany z dużą konspiracyjną aktywnością mamy. To już zostało zasygnalizowane. Działalność w Żegocie – pomoc żydowskim dzieciom – i inne działania konspiracyjne spowodowały potrzebę ukrywania się. Mogło to być jednocześnie związane z tym, że hitlerowcy pomylili Izabellę Kuczkowską z Haliną Kuczkowską. Była ona przed wojną ważną działaczką PPS, a w czasie okupacji współpracowała z komunistami. Po wojnie przez jakiś czas pełniła funkcję wiceministra oświaty. Dodatkowo istniały związki prywatne – Halina była żoną zmarłego wcześniej brata ojca, Stanisława Kuczkowskiego.

Pojawiła się zatem w pewnym momencie okresowa niemożność mieszkania na Gocławku. Mieszkanie tam zrobiło się niebezpieczne. Okazało się, że wśród sąsiadów zaczęto komentować częste obecności nieznanych dzieci w domu na Modrzewiowej. Były to prawdopodobnie przejściowe pobyty żydowskich dzieci, które po wyprowadzeniu z getta musiały być gdzieś przechowane przed wyrobieniem odpowiednich dokumentów i przed drogą do bezpiecznych miejsc pobytu. Mama odwoziła je najczęściej do zaprzyjaźnionych zakonnic.

To powodowało, że Staś poza pobytami u babci także towarzyszył mamie w niektórych wynajmowanych bezpiecznych pomieszczeniach i z pełnym zadowoleniem uczestniczył w jej wędrówkach po Warszawie. Zapamiętał dwa wydarzenia. Ciekawe – oba ponownie łączyły się z tramwajem.

Gdzie to było? Jakieś skrzyżowanie, ale raczej łuk i rozjazd torów tramwajowych. Na pewno był to jakiś bardzo ruchliwy punkt miasta, kręciło się tam bardzo dużo ludzi. Może gdzieś na Pradze, a może był to plac Grzybowski. Po wojnie Warszawa była tak zrujnowana, że starszemu Staszkowi zupełnie nic konkretnego już się nie kojarzyło.

Tramwaj gwałtownie zahamował. Coś się stało? Wszyscy w pośpiechu wysiadali, Staś z mamą także. Ludzie otaczali przedni wagon, krzyczeli. Coś pokazywali, wydawali jakieś polecenia. Pod wagonem leżał człowiek, trzeba mu było pomóc. Żył. Mężczyźni starali się jakoś go wyciągnąć. Nie było sposobu. Niektórzy wołali, aby nie ruszać, że trzeba czekać na dźwig.

Ale część bardziej energicznych spontanicznie próbowała podnieść wagon. Zaparli się nogami i wagon powoli zaczął się przechylać. Zachęciło to pozostałych. Staś przerażony tym, że pod wagonem leży człowiek, stał z mamą z tyłu. To był gęsty tłum mężczyzn, może i kobiet, pchających wagon i unoszących jego bok. Było widać krawędź z kołami przechylającego się wagonu. Do tego krzyki ludzi starających się wydobyć przejechanego.

I nagle widok… Staś tę scenę widzi do dziś. Między nogami ludzi utrzymujących tak wielki ciężar ktoś szybko się czołga, gramoli, nie zważając na nic. Podrywa się na nogi, nie szuka obrażeń, nie próbuje sprawdzić, czy wszystkie kości w porządku, nie kontestuje ocalenia. Biegiem! Błyskawicznym kłusem ucieka między stojącymi zadziwionymi, ciekawskimi przechodniami. Znika w jakiejś bramie, czy zaułku. Taki typowy warszawski gawrosz. Chłopaczek w spodenkach, w za długiej kurtce, z kaszkietem na głowie. Już dobrze. Tramwaj opada na tory.

Takich chłopców, warszawskich cwaniaków – wychowanków ulicy – znamy ze zdjęć, z filmów dokumentalnych i fabularnych. Dla Stasia najbardziej charakterystyczny pozostał ten błyskawiczny uciekinier „przejechany” przez tramwaj.

I drugie wspomnienie. Smutne. Że można było zostać przejechanym, dowiedział się Staś któregoś wieczoru w alei Waszyngtona. Pewnie to była późna jesień. Jechał z mamą tramwajem do domu. Jeszcze w kierunku Gocławka, ale może na plac Szembeka. Tam przez jakiś czas pomieszkiwał z mamą, gdy musiała się ukrywać. Absolutna czarna noc. Warszawa była w pełni zaciemniona. Nigdzie żadnej latarni, także w domach czarne okna. W tramwaju podmalowane żarówki. Zmrok.

Nagle tramwaj stanął. Wszyscy zaczęli wysiadać. Ciemno. Mama, trzymając Stasia za rękę, zaczęła iść do przodu. Miała fantastyczną latarkę na płaską baterię, ale z dużym szkłem i odblaskiem. Stasiowi bardzo się podobała. Dobrze świeciła. Przed ich tramwajem stał inny, a może jeszcze jeden. Ludzie otaczali wagon pierwszego tramwaju. Podeszli. Mama oświetlała drogę.

Jacyś ludzie zaczęli wołać: „Niech pani poświeci! Przejechało człowieka!”. Tutaj nie było wątpliwości. Pod wagonem leżały zmiażdżone zwłoki. A ludzie byli ciekawi, chcieli popatrzeć. Mama się żachnęła, wzięła syna za rękę i nic nie powiedziała. Pomaszerowali w kierunku domu. Oszczędziła Stasiowi tego widoku. Zobaczył coś przelotnie. Mógł sobie najwyżej wyobrażać. Musieli dojść do domu. Może na plac Szembeka? Tam jakiś czas mama się ukrywała, wynajmując chyba pokój. Ale gdzie dokładnie, tego oczywiście sześcioletni Staś nie mógł wiedzieć.

Zapamiętał wyjątkowo jeden, pewnie ostatni nocleg w mieszkaniu na placu Szembeka. Nie był to nocleg okazyjny, to musiało być schronisko mamy i Stasia przez jakiś okres. Pewnie późna jesień 1943 roku, przed zapamiętaną Wigilią bez ojca. Wydaje się Stasiowi, że to była niedziela, bo razem z mamą leżeli długo w łóżku – jak zawsze w sytuacjach pobytu poza domem, gdzie Staś nie mógł mieć własnego legowiska.

Potem się zastanawiał, jak to się stało. Może drzwi wejściowe były otwarte, może to był tylko podnajęty pokój w czyimś mieszkaniu. Nagle na progu pojawił się niemiecki żandarm pokaźnej tuszy. Mówiąc jasno: po prostu gruby. Miał jowialną, różową twarz. W ogóle był w żartobliwym nastroju. Staś się strasznie przestraszył. A żandarm o coś pytał. To dziwne. Jakby zabłądził.

Wydawało się, że w jakimś niemiecko‑polskim języku. Mama podobnie mu odpowiadała.

Staś zrozumiał, że gość chciał uzyskać jakieś informacje. Ale nie było tonów groźnych. Staś wyczuł, że mamę opuszcza napięcie. Rozmawiała coraz swobodniej. W końcu ton dialogu zaczął być żartobliwy. Ciągle jednak sytuacja była jednocześnie denerwująca i komiczna. Ogromny, gruby, coraz bardziej rozweselony Niemiec, stojący w nogach łóżka, a w łóżku młoda, ładna kobieta. I obok trzymający się jej kurczowo dzieciak. Staś zapamiętał końcówkę rozmowy, już bardzo kordialną i prawie przyjacielską. Uśmiechnięty żandarm wyraził żartobliwie ogromną ochotę umilenia tak pięknego dnia swoim udziałem w łóżku. I w równie miłym tonie uniki mamy. „Chore dziecko, nie czas na przyjemności”.

Tak było. W warunkach okupacyjnych, pomijając cel tej wizyty, którego Staś nie znał – miłe, bezproblemowe wydarzenie. Ale dla Stasia stanowiło wielkie przeżycie. Może nawet nie ze strachu, ale uświadomienia sobie, że ten wróg, nienawistny okupant, zbrodniarz może być – mimo munduru, broni, władzy – także normalnym, żartującym człowiekiem. Cel wizyty pewnie był przypadkowy, ale na tyle niepokojący, że jak przez mgłę Staś zapamiętał, że te pobyty na placu Szembeka po tej wizycie się skończyły.

Zresztą, ukrywania się mamy Staś doświadczył bezpośrednio. To mogło być jeszcze w ciepłych dniach rozpoczynającej się jesieni. Mama pracowała w takim naprawdę przyjemnym biurze opieki społecznej. Trudno Stasiowi teraz określić precyzyjnie nazwę i jego usytuowanie, ale mieściło się przy Grochowskiej, w ładnym, wolno stojącym, nowoczesnym budynku. Przyjemnym, ponieważ był otoczony trawnikami i ogrodem. Staś nieraz się tam bawił, czekając na mamę.

Szczegóły poznał z dużo późniejszych wspominków. Mama została zaczepiona na parterze przy schodach, przez dwóch uprzejmych, wiadomego pochodzenia panów. Zapytali, w którym pokoju pracuje pani Kuczkowska. Nie tracąc spokoju, mama wyjaśniła, wskazała wyższe piętro i numer pokoju. Oni pobiegli na górę, a mama natychmiast na zewnątrz. Staś był w ogródku. Porwała go i popędzili jak najszybciej i jak najdalej. Gdzie? Tutaj Staś ma w głowie niejasność. Wydaje mu się, że w tym okresie Gocławek był spalony. Mama musiała przebywać w innych, bardziej bezpiecznych lokalach. To naturalnie łączyło się także z tym, że on też mieszkał z mamą lub bez niej w różnych miejscach.

Zapamiętał wspominany pokój na placu Szembeka, a po pewnym czasie, już w nowym roku, wspólne bytowanie u rodziny przyjaciół mamy, u państwa Papuzińskich. Potem pobyt u cioci Zosi w Garwolinie. Oczywiście pobyty u babci na Kruczej. Cóż, trudno w jakiś sensowny sposób określić terminy różnych wydarzeń. Ale naprawdę: czy daty są najważniejsze?

Były też przymusowe rozłąki

Jesienią 1943 roku Staś znalazł się w szpitalu. Wtedy, gdy ojca już nie było. Pojawiło się poważne zagrożenie. Wiązało się z rozwojem choroby ojca. Dostał zapalenia opłucnej na tle gruźliczym. Leżał na oddziale dziecięcym w szpitalu Dzieciątka Jezus, na Oczki. Czy był tam długo? Trudno mu to teraz odtworzyć. Nie ma już nikogo, aby się spytać. Pewnie parę tygodni. Nie wspomina tego pobytu jako jakiejś tragedii. Odwiedzali go najbliżsi. Leżał w eleganckiej salce, w której, oprócz niego, było czworo dzieci.

Jedno łóżko stało puste. Było mu smutno, ale nie straszno.

Zapamiętał sale szpitalne w amfiladzie, porozdzielane przeszklonymi ścianami. W takiej jednej sali (jakby przegrodzie) było, wydaje się, sześć łóżek. Za szybami – a leżał z prawej strony – miał podobne łóżko, z jakimś chorym dzieckiem. Mogli się nawzajem obserwować, uśmiechać, ale bez możliwości kontaktu. Chyba, że na migi.

Były jakieś bardzo gorzkie lekarstwa, które musiał pić z takich malutkich lampek. Przychodzili do Stasia wszyscy najbliżsi. Najczęściej mama, babcia. Zwłaszcza mama musiała się bardzo niepokoić. Wszak w szpitalu Wolskim ciężką batalię o życie toczył jej mąż.

A Staś? Szczerze mówiąc, nie nudził się. Miał jakieś zabawki do układania na pościeli, zapewne ołowiane żołnierzyki. Proste, obrazkowe książeczki. Poza tym były tam inne dzieci. Nie rozpaczał, ale czuł się samotny. Bardzo tęsknił za domem. I mamą. Ale zagrożenie chorobowe minęło. Nadszedł radosny dzień końca szpitalnej samotności. Po Stasia przyszła babcia. Był osłabiony; wszak było to długie leżenie, bez ruchu, dostępu świeżego powietrza. Wreszcie można było wyjść.

Niezapomniane wrażenie. Jechał z babcią warszawską dorożką. Pamięta do dzisiaj widok ulicy, a właściwie alei, z drzewami po obu stronach. Szum kół podbitych gumowymi nakładkami, klapanie konia. Jeszcze teraz wydaje mu się, że czuje zapach tego konia i tej dorożki – skóry, dermy, a może ceraty, wilgoci, kapoty woźnicy. I jego samego, takiego typowego, z wąsiskami, z kaszkietem na głowie, cmokającego na konia, lekko popędzającego go batem. Pozostało mu w pamięci oczarowanie tą jazdą, widokiem rozświetlonych słońcem drzew, końskim zapachem. Cieszył się, że wyszedł ze szpitala, że jest bezpieczny z babcią, że jadą na Kruczą. Ale w sposób podświadomy ta cała sceneria, ta aleja, to klapanie konia, przedpołudniowe słońce błyskające poprzez gałęzie, kołysanie się dorożki pozostawiło dziwny, urokliwy ślad w pamięci.

I jeszcze jedno. Skojarzenie aż banalne, wielokrotnie oglądane potem w jakichś filmach. A wtedy na pewno realnie przeżyte. Jakiś warszawski andrus, chłopaczek. Podbiegł i uczepił się z tyłu dorożki. Wiózł się tak jakiś czas. W pewnym momencie dorożkarz go spostrzegł, zamachnął się lekko batem. Nie wiadomo, czy dosięgnął. Wydaje się, że cwaniak zeskoczył. Staś widział, jak biegł zadowolony w kierunku chodnika. Ot, ciekawe, co pamięć notuje.

Na Kruczej zapewne od razu Staś znalazł się w łóżku. W małym, eleganckim saloniku. Wspominał to potem nieraz, takie wydawało mu się to zadziwiające. „Usnąłem, spałem cały dzień, a potem spałem całą noc. Tak bez przerwy”. To było wydarzenie. Przespać noc, potem dzień, potem noc. Zapamiętał, że potem chwalił się tym przed rówieśnikami.

Ba! Na Kruczej

Pozostało wiele wspomnień związanych z pobytami u dziadków na Kruczej. Bo właściwie to był przez cały czas okupacji jak gdyby drugi dom. A w tym ostatnim okresie, gdy brakowało ojca, stał się pierwszym. Najważniejszym.

Może zatem warto przedstawić to mieszkanie? Staś dokładnie je zapamiętał. Układ pokoi, począwszy od wejścia kuchennego, poprzez amfiladowe pomieszczenia, do drugiego, eleganckiego wejścia, od strony tej lepszej klatki schodowej. Typowy układ dużego mieszkania w narożniku warszawskiej kamienicy, z dwoma oficynami i z dwoma przechodnimi bramami, łączącymi wewnętrzne podwórka. W intencji tego układu było założenie, że ta gorszej kategorii klatka schodowa była przeznaczona dla służby. Prowadziła do części kuchennej. Drugie wejście było przeznaczone dla gości. I w przypadku mieszkania babci, było to wejście głównie dla eleganckich pań, klientek szyjących sobie u dziadka wspaniałe, modne płaszcze i kostiumy.

Na co dzień, zarówno domownicy, jak i przyjaciele domu, ale też ludzie mający lepsze i gorsze sprawunki, zjawiali się od strony kuchennej. To po prostu było wejście domowe. Od razu wchodziło się przez przedsionek do dużego, największego pomieszczenia, które w dzień było pracownią krawiecką, ze stojącymi pod oknem maszynami do szycia, stołem, manekinami. A jednocześnie wcześnie rano i generalnie wieczorem była to kuchnia oraz miejsce spokojnego komentowania i cieszenia się wspólnotą.

Przypominając sobie te pomieszczenia, zwłaszcza kuchnię, Staś z podziwem wspomina babcię, ale również sposób godzenia w jednej przestrzeni, co prawda dużej, tak wielu czynności. Przecież tam było gotowanie posiłków i normalna produkcja pięknej odzieży. Dziadek sam kroił materiały, przymierzał. Dokładnie sprawdzał pracę krawcowych. Były dwie, a może trzy, zapewne była też służąca. To wszystko wymagało nie tylko umiejętności, lecz także dobrej organizacji.

Oczywiście w kuchni był piec węglowy, zlew z bieżącą wodą, a pod wewnętrzną ścianą stała przykryta jakimś blatem duża wanna, w której w soboty się kąpano. Pomieszczenie z WC miało wejście z przedsionka. Ale te szczegóły, ważne, choć intymne, zupełnie nie utrwaliły się w pamięci Stasia. W każdym razie budynek był skanalizowany.

Za obszerną kuchnią–pracownią, przechodząc dalej, mieścił się duży pokój. To był po prostu salon mieszkalno‑jadalny do dziennego i nocnego życia rodzinnego. A więc na środku duży stół, wygodne krzesła, z boku posłania – kanapy, a może tapczany? Pod ścianą, naprzeciwko okien, eleganckie szafy. Oczywiście duży stół mógł być wykorzystywany dla celów krawieckich.

I dalej, ale poprzez elegancki ciemny przedpokoik z wyjściem, a właściwie z wejściem z głównej klatki schodowej, znajdował się stosunkowo mały, bardzo ładny i porządnie urządzony salonik. Tam była wygodna, także przystosowana do spania kanapa, lustro, jakieś toaletki i tam dziadek przyjmował klientki. A ponieważ był znanym krawcem damskim, więc to pomieszczenie musiało zachowywać odpowiedni standard.

Trzeba więcej powiedzieć o elementach może najważniejszych. O miejscach do spania. Otóż z tym był najmniejszy problem. Miejsca do spania po prostu były wszędzie. W dużym salonie dwa tapczany–siedziska, w saloniku wygodna kanapa. W kuchni–pracowni na noc rozkładane posłania. Tam było dużo miejsca. Wystarczyło rozstawić polówki, materace. Pamiętajmy, u dziadków bywało zawsze dużo ludzi. Oni sami chyba mieli łóżko lub tapczan w jadalnym. W eleganckim, małym saloniku zawsze spali goście. Staś też tam spędził z mamą wiele nocy.

Nie było jeszcze telewizji, w czasie okupacji nie można było mieć radia i Staś nie przypomina sobie, aby w tamtych latach było jakieś zamieszanie przed nocą. Wydaje mu się, że miano więcej czasu, aby przygotować posłania i spokojnie zasnąć, a rano, po uprzątnięciu, zabrać się do pracy i do swoich obowiązków.

Kończył się rok 1943

Święta rodzina spędziła na Gocławku. Staś zapamiętał Wigilię. Nie było taty, był w szpitalu, walczył o życie. O tym się nie mówiło, Staś nie wiedział.

Ale Święty Mikołaj przyszedł. Była choinka. Staś, jak zawsze, bardzo przeżywał przygotowania; lepienie łańcuchów, jakichś baniek czy też kul z rożkami. To były długie wieczory z kolorowymi papierami, wycinaniem, przeciąganiem nitek, tasiemek. Były także udane próby bardziej skomplikowanych dekoracji. Wykwintne aniołki. Przede wszystkim różne łańcuchy. Staś bardzo lubił te prace.

Naturalnie, uczestniczyły w tych działaniach mama, Irenka, pojawiający się goście. Staś zapamiętał z pielgrzymek, które odbywał z mamą po różnych dziecięcych placówkach, że wiele jej koleżanek uczestniczyło w tych pracach. Zwłaszcza Janina Petryka. To były zadziwiające ozdoby. Ona potrafiła z papieru zrobić prawdziwe cuda – anioły, diabły, kurki, ptaszki. Była mistrzynią. Staszek starał się naśladować. Wydaje się zresztą, że papieroplastyka była wtedy w modzie. Ale jaka to radość w tych ponurych, smutnych czasach! Przygotowywanie ozdób na choinkę? Chciało się dorosłym, chciało się dzieciom. Przyjemnie chociaż powspominać.