Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
“Dzieci kapitana Granta” to powieść Juliusza Verne’a, uznanego za jednego z pionierów gatunku science fiction.
"Dzieci kapitana Granta" to słynna powieść przygodowa i fantastyczno-naukowa Juliusza Verne'a.
Jest to pierwsza część tak zwanej dużej trylogii Juliusza Verne’a ("Dzieci kapitana Granta", "20.000 mil podmorskiej żeglugi", "Tajemnicza wyspa").
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 741
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Na pokładzie jachtu znajdował się w tej chwili lord Edward Glenarvan z młodą małżonką, lady Heleną, i jednym ze swych krewnych, majorem Mac Nabbs. Świeżo zbudowanyDuncan wypłynął na próbę o kilka mil poza odnogę Clyde i zdążał do Glasgowa; już wyspa Arran wynurzała się na horyzoncie, gdy majtek, siedzący na czatowni, dał znać, że w tyle jachtu ukazała się olbrzymia ryba. Kapitan statku, John Mangles, doniósł o tem zaraz lordowi Glenarvan, a ten, wszedłszy na rufę wraz z majorem Mac Nabbs, pytał kapitana, co myśli o tym potworze. — Doprawdy, wasza dostojność — odpowiedział John Mangles — sądzę, że to jest ogromny rekin i nic więcej. — Rekin w tej okolicy? — ze zdziwieniem zawołał Glenarvan. — Bezwątpienia — odrzekł kapitan — ryba ta należy do rodzaju rekinów, spotykanych na wszystkich morzach i pod wszystkiemi szerokościami geograficznemi. Głowę daję, że jest to „Balance-fish”,i z tem zapewne lichem mieć będziemy do czynienia. Jeśli wasza dostojność pozwoli, a lady Glenarvan zechce przypatrzyć się ciekawemu połowowi, zaraz weźmiemy się do roboty i dowiemy się rzetelnej prawdy. — Jak myślisz, Mac Nabbs — rzekł lord Glenarvan do majora — możeby popróbować tej nowości. — Przystaję na wszystko, co ci się spodoba — powolnie odpowiedział major. — Zresztą tępienie tych straszliwych bestyj nigdy nie może być zbyteczne — zawołał znowu John Mangles. — Korzystajmy ze sposobności; a jeśli wasza dostojność zgodzić się raczy, to i widok będziemy mieli zachwycający i dobry zarazem spełnimy uczynek. — A więc wydaj rozkazy, kapitanie — rzekł Glenarvan. Poczem posłał z uwiadomieniem do lady Heleny, która ciekawością zdjęta, pośpieszyła do męża. Morze było wspaniałe; na powierzchni jego wyraźnie rysowały się gwałtowne i silne poruszenia potwora. Gdy John Mangles wydał rozkazy, majtkowie zarzucili przez parapet prawego boku jachtu w morze długą i grubą linę z ogromnym na końcu hakiem, na który dla przynęty założyli spory kawał słoniny. Chociaż rekin był jeszcze w odległości pięćdziesięciu co najmniej jardów (przeszło 45 metrów), poczuwszy nęcący zapach ofiarowanego sobie przysmaku, zwrócił się szybko ku statkowi. Ogromne płetwy jego, szare po bokach a czarne przy osadzie, z nadzwyczajną siłą i szybkością pruły morskie bałwany, i zwierzę płynęło wciąż w prostej linji. W miarę jak się rekin zbliżał, rozeznać było można blask jego ślepiów, pałających żarłoczną chciwością; a gdy otworzył spragnioną paszczę, ukazały się w niej cztery rzędy ogromnych zębów. Szeroka jego głowa podobna była do dwu młotów, osadzonych na jednym trzonku. John Mangles nie omylił się; był to rzeczywiście Balance-fish, najżarłoczniejszy z rodziny Skwalów czyli Żarłaczy. Cała osadaDuncana śledziła z żywem zajęciem wszystkie ruchy rekina. Wkrótce potwór dopłynął do przynęty, przewrócił się na grzbiet, aby ją lepiej pochwycić, i w mgnieniu oka ogromny kawał słoniny wraz z ostrym hakiem utonęły w jego paszczy, a majtkowie szybko pociągnęli linę, przeciągniętą przez blok, umieszczony na wierzchołku wielkiej rei masztu. Rekin zaczął się szarpać gwałtownie, widząc się wyrywanym ze swego żywiołu, lecz na szarpanie znalazł się sposób: mocny postronek z pętlicą, uchwyciwszy rekina za ogon, paraliżował wszelkie jego ruchy. W chwilę potem potwór leżał rozciągnięty na pomoście jachtu; jeden z marynarzy, ostrożnie przybliżywszy się do niego, silnem uderzeniem siekiery odciął ogromny ogon zwierzęcia. Połów był skończony; rekin leżał bezsilny i nikomu szkodzić nie mógł — zemście marynarzy stało się zadość, lecz ciekawość ich jeszcze nie była zaspokojona. Na pokładzie wszystkich statków morskich przyjęty jest w podobnych razach zwyczaj, żeby ściśle rewidować żołądek schwytanego potwora. Majtkowie, znając jego żarłoczność, zawsze spodziewają się znaleźć tam coś nadzwyczajnego i prawie nigdy nie mylą się w swych oczekiwaniach. Lady Glenarvan, nie chcąc być obecną przy tej krwawej operacji, poszła do kajuty. Rekin dyszał jeszcze. Ogromne to zwierzę miało dziesięć stóp długości i ważyło przeszło sześćset funtów; waga ta i miara nie są niczem nadzwyczajnem. Wkrótce ogromna ryba została rozpłatana kilkoma silnemi cięciami siekiery. Hak z przynętą doszedł aż do żołądka, pustego zresztą zupełnie; widocznie potwór pościł od dość dawna, i zawiedzeni w swych nadziejach marynarze już porąbane sztuki chcieli napowrót rzucić w morze, gdy nagle sternik dostrzegł jakiś duży przedmiot, okryty wnętrznościami. — A to co? — zawołał. — To jakiś kawałek skały — odpowiedział jeden z majtków — bestja widać z głodu go połknęła, biorąc za przysmak zapewne. — Nie, nie! — krzyknął drugi — to musi być wiązka zielska, której dotąd strawić nie zdołał. — Lepiej milczeć, gdy się nic nie wie — zawołał Tomasz Austin, porucznik jachtu — czy nie widzicie, że bestja była pijakiem nałogowym, a nie chcąc nic stracić, nietylko wypiła wino, ale jeszcze i butelkę połknęła? — Co! — zawołał lord Glenarvan — rekin ma butelkę w żołądku? — Prawdziwą butelkę — odpowiedział sternik — ale widać, że nie z piwnicy ją wyniesiono! — Poruczniku, wydobądź ją ostrożnie — rzekł lord Edward — butelki, znajdowane na morzu, ważne nieraz zawierają dokumenty. — Tak mniemasz? — zapytał major Mac Nabbs. — Nie twierdzę, ale przypuszczam, że tak być może. — Nie sprzeczam się bynajmniej — odrzekł major. — I bardzo być może, iż tu dowiemy się jakiej tajemnicy. — Zaraz to zobaczymy! A cóż, Tomaszu? — Oto jest — rzekł porucznik, podając jakiś niekształtny przedmiot, który z trudem niemałym wydobył z żołądka ryby. — Wybornie! — zawołał Glenarvan. — Każ obmyć to paskudztwo i przynieś do mojej kajuty. Tomasz Austin spełnił rozkaz i za chwilę potem butelka, w tak szczególnych znaleziona okolicznościach, złożona została na kwadratowym stoliku, wokoło którego zasiedli: lord Glenarvan, major Mac Nabbs, kapitan John Mangles i lady Helena, ciekawa, jak każda kobieta. Każdy z niecierpliwą ciekawością radby się był dowiedzieć, co obejmuje w sobie ta szklana powłoka — czy opis jakiego wielkiego nieszczęścia, czy też nic nie znaczące wiadomości, puszczone na morze przez marynarza, nie mającego nic lepszego do roboty. Wypadło jednak dowiedzieć się prawdy — i Glenarvan, nie czekając dłużej, przystąpił do zbadania butelki, ze wszelką, w takich razach przezornością. I miał słuszność, bo w podobnych wypadkach najdrobniejsza często napozór wskazówka prowadzi do bardzo ważnych odkryć. Najprzód obejrzano butelkę dokładnie zwierzchu; na potężnej szyjce znaleziono jeszcze owinięty drut, już dobrze przez rdzę zjedzony, a grube szkło, mogące wytrzymać ciśnienie kilku atmosfer, wyraźnie wykazywało szampańskie pochodzenie — mogło przeto wytrzymać wszystkie wypadki długiej nawet podróży, bez najmniejszego uszkodzenia. — Jest to butelka domu Cliquot — odezwał się major, a nikt mu nie zaprzeczał, bo major powinien był znać się na tem. — Mój kochany majorze — odpowiedziała lady Helena — cóż nas obchodzić może, jaka to jest butelka, jeśli nie wiemy, skąd ona do nas przypływa? — Dowiemy się, droga Heleno — rzekł lord Edward — a zgóry można być pewnym, że przybywa zdaleka. Czy widzisz, jak ją grubo pokrywają różne materje, skamieniałe pod wpływem wód morskich? Długo ona widać przebywała w Oceanie, zanim ją ten rekin połknął. — Podzielam twe zdanie, lordzie — odezwał się major — że to kruche naczynie długą i daleką po morzu podróż zrobić musiało. — Ale skądże do nas przybywa? — z lekką niecierpliwością powtórzyła lady G1enarvan. — Poczekaj, droga Heleno, poczekaj chwilkę, a zdaje mi się, że butelka ta samą treścią swą odpowie na wszystkie nasze pytania. I to mówiąc, Glenarvan zaczął zdrapywać nożem grubą z szyjki powłokę, i niedługo też ukazał się korek, ale mocno przez wodę morską uszkodzony. — To źle, to bardzo źle! — powtarzał lord Glenarvan — bo jeśli tam wewnątrz są jakie papiery, to je znajdziemy w bardzo złym stanie. — To być bardzo może — machinalnie powtórzył major. — Ponieważ butelka ta — mówił dalej lord Edward — źle była zakorkowana, więc byłaby z pewnością zatonęła, gdyby nie wypadek, że rekin ją połknął i przyniósł na pokład Duncana. — Zapewne — odezwał się John Mangles — dobrze, że tak się stało, ale byłoby lepiej, gdybyśmy ją złowili na pełnem morzu, pod pewną wiadomą długością i szerokością geograficzną; bo w takim razie, badając prądy atmosferyczne i morskie, możnaby było niemal odgadnąć, jaką przebyła drogę. Ale gdy ją przynosi taki posłaniec, jak rekin, który płynie pod prądy i wiatry, to trudno coś odgadnąć. — Zaraz zobaczymy — powiedział lord Edward, wyjmując ostrożnie korek. I w tejże chwili po kajucie rozszedł się mocny zapach soli. — I cóż? — pytała lady Helena. — Tak jest — rzekł Glenarvan — nie omyliłem się, bo są w środku papiery. — Papiery! Dokumenty! — wołała lady Helena. — Jednakże — mówił dalej Glenarvan — zdają się być przez wilgoć uszkodzone i tak przylgnęły do ścian butelki, że trudno je będzie stamtąd wydobyć. — Stłuczmy szkło — doradził Mac Nabbs. — Wolałbym je zachować w całości — odpowiedział Glenarvan. — I ja także — dorzucił sentencjonalnie major. — Zapewne — rzekła lady Helena — że dobrzeby to było; ależ znowu z drugiej strony warto poświęcić butelkę dla ocalenia kosztownych może dokumentów. — Niech wasza dostojność odtrąci szyjkę — rzekł John Mangles — a będzie można wydobyć papiery bez uszkodzenia ich.
Dokument ten przedstawiał się w sposób następujący:
62 Bri gowsink stra aland skipp Gr. that monit of longand ssistance lost — Z tego doprawdy niewiele dojść można — odezwał się major. — Przyznać jednak potrzeba, wtrącił kapitan, że to dość wyraźnie po angielsku. — Pod tym względem niema wątpliwości — rzekł lord Glenarvan — wyrazy sink, aland, that, and, lost są nietknięte; skipp widocznie jest początkiem wyrazu skipper i, jak się zdaje, mowa jest o jakimś Gr... może kapitanie statku rozbitego . — Już to wystarcza, aby się czegoś domyślić. — Na nieszczęście — przerwał major — brak całych wierszy; jakże więc dojść do nazwiska okrętu rozbitego i jak się dowiedzieć o miejscu, w którem go wypadek spotkał? — Wynajdziemy i to — rzekł lord Glenarvan. — Bezwątpienia — odpowiedział major — lubiący podzielać cudze zdanie — bezwątpienia wynajdziemy, tylko jakim sposobem? — Uzupełniając jeden dokument przez drugi. — Próbujmy więc! — zawołała lady Helena. Na drugim kawałku papieru, więcej jeszcze uszkodzonym, widniało kilka niezrozumiałych wyrazów. 7 JuniGlaszweiatrosengrausbringt ihnen — To jest pisane po niemiecku — mówił John Mangles. — A ty, kapitanie, znasz podobno ten język? — spytał lord Glenarvan. — Doskonale, wasza dostojność. — Powiedz nam przeto, co znaczyć może tych kilka wyrazów. Kapitan z uwagą wpatrywał się w papier przez chwilę, a nareszcie rzekł: — Przedewszystkiem mamy już datę wypadku; 7 Juni znaczy 7 czerwca. Cyfra ta przyłożona do liczby 62, znalezionej na dokumencie angielskim, da nam całkowitą datę: 7-go czerwca 1862 r. — Doskonałe tłumaczenie! — zawołała lady Helena. — W tymże samym wierszu — mówił dalej młody kapitan — znajduję wyraz Glas, który zestawiony z wyrazem gow, znajdującym się na pierwszym dokumencie, da nam całą nazwę Glasgow. Widocznie mowa jest o okręcie z portu Glasgowa. — Tak i ja sądzę — wtrącił major. — Drugiego wiersza całkiem brakuje — mówił dalej John Mangles — lecz w trzecim znajduję dwa bardzo ważne wyrazy: zwei, co znaczy dwaj, i atrosen, albo raczej Matrosen, majtkowie. — A zatem — mówiła lady Helena — mowa jest o jakimś kapitanie i dwóch majtkach. — Być to bardzo może — odezwał się lord Glenarvan. — Przyznam się waszej dostojności, że następny wyraz graus niemałego nabawia mię kłopotu. Nie wiem, jak go tłumaczyć. Może go nam wyjaśnić trzecia kartka. Co zaś do dwu ostatnich wyrazów, te objaśnić bardzo łatwo: bringt ihnen znaczynieście im — co, przyłożywszy do angielskiego wyrazu assistance, jak i tamte znajdującego się w siódmym wierszu, będziemy mieli razem; nieście im pomoc. — Tak, nieście im pomoc! — zawołał lord Edward — lecz gdzież są ci nieszczęśliwi? Dotąd nie mamy najmniejszej wskazówki miejsca, w którem się przytrafił wypadek rozbicia. — Może kartka, pisana po francusku, da nam w tym względzie jakie objaśnienie — dodała lady Helena. — Przejdźmy do francuskiego dokumentu, a tem łatwiejsze będą nasze badania i domysły, że język ten znamy wszyscy. Trzecia kartka nosiła te wyrazy: troiatstanniagonieaustralaborcontinprcruelindijetéongitet 37° 11′ — A widzicie panowie — zawołała lady Helena — tu już mamy i cyfry... — Idźmy porządkiem — mówił lord Glenarvan — zaczynajmy od początku. Pozwólcie mi rozebrać jeden po drugim te wyrazy rozrzucone i niezupełne. Z pierwszych zaraz liter widać, że chodzi o jakiś statek trzymasztowy, którego nazwę Britannia łatwo złożyć można z kartek angielskiej i francuskiej. Z dwu następnych wyrazów: gonie i austral ostatni tylko ma jakieś znaczenie. — Jest to szczegół bardzo ważny — wtrącił John Mangles — rozbicie miało miejsce na półkuli południowej. — Nie jest to jeszcze tak bardzo jasne — odezwał się major. — Idę dalej — mówił lord Edward. — Następuje wyraz abor, rdzeń słowa aborder. Ci nieszczęśliwi przybili więc gdzieś do brzegu. Ale gdzież? Contin! czyżby ten wyraz miał znaczyć continent (ląd stały?) Cruel!... — Cruel — zawołał John Mangles — ależ to doskonale tłumaczy niemiecki wyraz graus... grausam... okrutny! — Idźmy dalej! idźmy dalej! — wołał niecierpliwie Glenarvan rozciekawiony. — Indi, znaczy zapewne Indje, gdzie ci biedacy zostali wyrzuceni. Cóż znowu znaczy wyraz ongit? — Ach! longitude (długość)! a tu szerokość: trzydzieści siedem stopni, jedenaście minut. Mamy nakoniec jakąś wskazówkę dokładniejszą. — Lecz brakuje stopnia długości — rzekł Mac Nabbs. — Trudnoż wszystkiego naraz żądać, kochany majorze — odpowiedział lord Edward — dokładnie oznaczony stopień szerokości także ma swoją wartość. Kartka, po francusku pisana, jest ze wszystkich najdokładniejsza. Widoczną jest rzeczą, że wszystkie trzy są tylko dosłownem tłumaczeniem tegoż samego tekstu, bo wszystkie mają jednaką liczbę wierszy. Trzeba je przeto złożyć teraz razem, przetłumaczyć na jeden język i wynaleźć najprawdopodobniejsze i najzrozumialsze ich znaczenie. A na jakiż język chcecie zrobić to tłumaczenie? — zapytał major. — Na francuski — odpowiedział Glenarvan — bo w nim najwięcej przechowało się wyrazów zrozumiałych. — Wasza dostojność ma rację — odezwał się John Mangles — tem więcej, że wszyscy, jak tu jesteśmy, znamy ten język wybornie. — Zaczynam tedy; spróbuję złożyć w całość te wyrazy i ułamki zdań, zachowując ściśle przerwy, jakie pomiędzy niemi natrafiamy, i uzupełniając sens tam, gdzie on jest widoczny i niewątpliwy. Potem wszystko to porównamy i osądzimy, co wnosić należy. Glenarvan pochwycił pióro i wkrótce potem podał towarzystwu papier, na którym nakreślone były wiersze następujące: 7 juin 1862 troismâts Britannia Glasgowsombrégonieaustralà terredeux matelotscapitaineGraborcontinprcruelindijeté ce documentde longitudeet 37° 11′, de latitudePortez-leur secours perdus W tej chwili jeden z majtków przyszedł uwiadomić kapitana, że Duncan wpływał do zatoki Clyde, i pytał go o rozkazy. — Jakie są zamiary waszej dostojności? — rzekł John Mangles, zwracając się z zapytaniem do lorda Glenarvan. — Dostać się do Dumbarton jak najprędzej, skąd lady Helena powróci do Malcolm Castle, a ja pojadę do Londynu i przedstawię dokument ministerstwu marynarki. John Mangles wydał potrzebne rozkazy, które majtek odniósł do spełnienia porucznikowi. — Teraz, kochani przyjaciele — mówił lord Edward — prowadźmy dalej nasze poszukiwania; zdaje się, że trafiliśmy na ślad ważnej jakiejś katastrofy. Życie kilku ludzi zależy od naszej domyślności, użyjmy więc wszystkich sił naszej inteligencji do odgadnięcia tej nieszczęsnej zagadki. — Jesteśmy gotowi, kochany Edwardzie — rzekła lady Helena. — Najprzód — mówił Glenarvan — trzeba w tym dokumencie zwrócić uwagę na trzy rzeczy: l-mo, co wiemy, 2-do, czego się domyślamy i 3-tio, czego nie wiemy. Cóż tedy wiemy? — Wiemy, że 7-go czerwca r. 1862 trzymasztowy okręt Britannia z Glasgowa zatonął; że dwaj majtkowie i kapitan rzucili niniejszy dokument na morze pod 37° 11′ szerokości i że żądają pomocy. — Nic prawdziwszego — odezwał się major. — Przejdźmy do tego, czego się domyślamy — mówił dalej Glenarvan. — Najprzód: że rozbicie zdarzyło się na wodach południowych, a dalej zwracam uwagę waszą na wyraz gonie: czy nie jest on zakończeniem francuskiem nazwy kraju, o który chodzi? Ach! Patagonja (Patagonie) — zawołała lady Helena. — Nieinaczej, kochana żono. — Ale czy przez Patagonję przechodzi trzydziesty siódmy równoleżnik? — zapytał major. — To łatwo sprawdzić — rzekł John Mangles, rozkładając mapę Ameryki Południowej. — Tak jest, niezawodnie: trzydziesty siódmy równoleżnik przecina Arankonję i północne prowincje Patagonji, wreszcie ginie w Atlantyku. — Dobrze — ciągnął Glenarvan — posuwajmyż się w naszych domysłach. Dwaj majtkowie i kapitan dostają się na ląd, jak to wskazują niedokończone wyrazy abor... (aborder) i contin... (continent). Uważajcież dobrze: dostają się na ląd, a nie na wyspę. Cóż się dalej z nimi dzieje? — To odgadnąć mamy z dwu niepojętych głosek, pr.. Ci nieszczęśliwi są widocznie schwytani (pris), lub niewolnikami (prisonniers), ale czyimi? Okrutnych Indjan. W moim przynajmniej umyśle miejsca próżne na papierze w taki wypełniają się sposób. Nie wiem wszakże, czy i wy, kochani towarzysze, podzielacie ten mój sposób widzenia rzeczy. Glenarvan mówił z gruntownem przekonaniem, które w oczach jego czytać się dawało; zapał jego przeniknął wszystkich obecnych i ci zgodnie zawołali: — Tak jest! tak jest! widocznie! inaczej być nie może! Po krótkiej przerwie, lord Edward tak mówił dalej: — Wszystkie te przypuszczenia, drodzy moi przyjaciele, zdają mi się być dostatecznie usprawiedliwione. Według mojego przekonania, wypadek zdarzył się na wybrzeżach Patagonji. Zresztą każę zapytać w Glasgowie, dokąd odpłynął okręt Britannia — z tego łatwo odgadniemy, czy mógł być zapędzony w te okolice. — Nie potrzebujemy posyłać tak daleko — wtrącił John Mangles. — Ja mam tu cały komplet handlowego dziennika Mercantile and Shipping Gazette, z którego najdokładniejsze powziąć możemy wiadomości. — Zobaczmyż, zobaczmyż! — niecierpliwie domagała się lady Glenarvan. John Mangles wziął pakę gazet z roku 1862 i zaczął je szybko przerzucać; po niedługiem szukaniu, z radością zawołał: „30 maja r. 1862 Peru. Z Callao ładunek do Glasgowa, okręt Britannia, kapitan Grant”. — Grant! — zawołał Glenarvan — ten śmiały Szkot, który chciał założyć Nową Szkocję na wodach Oceanu Spokojnego! — Tak jest — odrzekł John Mangles — ten sam, który w roku 1861 wypłynął z Glasgowa na okręcie Britannia i o którym aż dotąd żadnej niema wiadomości. — To już najmniejszej nie ulega wątpliwości — zawołał Glenarvan. — To on! to ten sam! Wszystko jest jasne i oczywiste. Okręt Britannia opuścił Callao 30-go maja, a 7-go czerwca, to jest w ośm dni po odjeździe, zatonął na wybrzeżach Patagonji. W tych kilku napozór niezrozumiałych i nieczytelnych wyrazach mamy całą tę historję. Tak tedy domysły nasze okazują się zupełnie uzasadnione. Jednej więc już tylko rzeczy nie wiemy, to jest stopnia długości... — Który nam jest zupełnie teraz niepotrzebny — odezwał się John Mangles — skoro znam kraj i wiem stopień szerokości, to podejmuję się trafić odrazu do miejsca, w którem okręt uległ rozbiciu. — Więc tedy wiemy wszystko, co nam wiedzieć potrzeba? — spytała lady Glenarvan. — Wszystko, droga moja Heleno; wyrazy, które woda morska zmyła na dokumencie, dopełnię teraz bez trudu, jakby mi je sam kapitan Grant dyktował. To mówiąc, lord Glenarvan pochwycił pióro i bez najmniejszego namysłu zredagował notatkę następującą: Dnia 7-go czerwca 1862 r. trzymasztowy okręt Britannia z Glasgowa zatonął na wybrzeżach Patagonji, na półkuli południowej. Kierując się ku ziemi, dwaj majtkowie i kapitan Grant próbuje, czy nie uda im się dobić do lądu, gdzie popadną w niewolę okrutnych Indjan. Rzucają ten dokument pod... stopniem długości i 37° 11′ szerokości. Nieście im pomoc, lub zginą. — Wybornie! wybornie! drogi Edwardzie — zawołała lady Helena — i jeśli ci nieszczęśliwi wrócą kiedy do swej ojczyzny, tobie to tylko samemu zawdzięczać będą. — A wrócą z pewnością — zawołał Glenarvan. — Dokument ten zbyt jest jasny i wyraźny, aby Anglja namyślać się mogła, czy biec z pomocą trzem swoim synom, zapędzonym gdzieś na puste wybrzeża. — A to, co uczyniła dla Franklina i tylu innych, uczyni dziś dla nieszczęśliwych rozbitków z okrętu Britannia. — A może — dodała lady Helena — ci biedacy mają rodziny, które opłakują ich stratę. Może ten biedny kapitan Grant ma żonę, dzieci... — Masz słuszność, kochana lady, zaraz ich uwiadomię o losie ojca i zapewnię, że bynajmniej nadziei tracić nie powinni. Teraz zaś, kochani przyjaciele, każdy na swoje miejsce, bo się zbliżamy do portu. Istotnie Duncan, płynąc całą siłą pary, minął brzegi wyspy Bute, wpłynął na wąską zatokę, zawrócił około Greenock i o szóstej wieczorem zarzucił kotwicę u stóp bazaltowej skały Dumbartonu, na której wierzchołku stał sławny pałac znanego bohatera szkockiego, Wallace’a. Tam czekał powóz, zaprzężony w konie pocztowe, mający odwieźć do Malcolm-Castle lady Helenę i majora Mac-Nabbs. Lord Glenarvan, uścisnąwszy młodą małżonkę, siadł na pośpieszny pociąg drogi żelaznej glasgowskiej. Lecz przed odjazdem jeszcze szybszemu na wszystko posłańcowi powierzył ważną depeszę i rzeczywiście w kilka minut potem telegraf elektryczny przyniósł do gazet: Times i Morning-Chronicle ogłoszenie następującej treści: „Kto chce mieć wiadomości o losie trzymasztowego okrętu Britannia, który z kapitanem Grant wypłynął z Glasgowa, niech się zgłosi do lorda Glenarvan; Malcolm-Castle, Luss, hrabstwo Dumbarton — w Szkocji.Powiedzieliśmy już, że lady Helena miała duszę równie mężną, jak szlachetną; ostatni jej postępek był świeżym, niezaprzeczonym tego dowodem. Lord Glenarvan słusznie chlubił się żoną, która zdolna była zrozumieć go i wszędzie mu towarzyszyć. Myśl pośpieszenia z pomocą kapitanowi Grantowi już mu się zrodziła w sercu, gdy odjeżdżał do Londynu i gdy zgóry przewidywał, że prośba jego odrzucona zostanie. Nie wyjawiał tego aż dotąd, bo nie mógł się oswoić z myślą opuszczenia żony ubóstwianej. Lecz gdy lady Helena sama domagać się tego poczęła, wszystkie przeszkody były usunięte. Słudzy zamkowi wdzięcznym okrzykiem radości powitali propozycję swej zacnej pani — chodziło o ocalenie ich braci, Szkotów; a więc i lord Glenarvan sercem powtarzał okrzyki swych podwładnych. Skoro odjazd był już postanowiony, nie pozostawało ani jednej godziny do stracenia. Tego samego dnia lord Glenarvan wyprawił do Johna Mangles rozkaz przyprowadzenia Duncana do Glasgowa i przysposobienia wszystkiego, co było potrzebne do dalekiej podróży po morzach południowych, a może i do opłynięcia kuli ziemskiej. Robiąc swą propozycję, lady Helena nie przesadziła bynajmniej przymiotów Duncana, zbudowanego tak dobrze, iż posiadał wszystkie warunki trwałości i szybkości, a przeto mógł przedsiębrać i najbardziej oddalone podróże. Był to jeden z najpiękniejszych jachtów parowych, pojemności 210 ton, a pierwsze okręty, jakie przybyły do Nowego Świata z Kolumbem, Wespucjuszem, Pinzonem i Magellanem, były daleko mniejsze. Duncan był dostatecznie zaopatrzony w żagle, lecz najwięcej mógł liczyć na potężny mechanizm, ukryty w jego wnętrzu. Machina jego, o sile stu sześćdziesięciu koni, zbudowana podług nowego systemu, posiadała wszystkie ulepszone przyrządy, zwiększające działanie pary, poruszającej podwójną śrubę. W razie potrzeby, przy całem natężeniu pary, Duncan mógł przewyższyć wszystkie szybkości, dotąd w żegludze morskiej osiągnięte. I rzeczywiście, na próbach w zatoce Clyde robił po siedemnaście mil na godzinę, a przeto mógł się śmiało puścić w podróż naokoło świata. John Mangles nie miał więc innego kłopotu, jak zaopatrzyć okręt w to, co potrzebne było do podróży. Najpierwszem jego staraniem było powiększyć, jak można, składy na węgiel, o który bardzo trudno w drodze; tę samą przezorność zachował i co do śpiżarni, tak, że mógł na dwa lata zabrać zapasów żywności. Pieniędzy mu nie brakło, a więc sprawił jeszcze i armatę, którą umieścił na przednim pokładzie jachtu: niewiadomo było, co zajść może, a w każdym razie narzędzie to dawało możność wyrzucenia ośmiofuntowego pocisku na odległość czterech mil morskich. John Mangles, trzeba to przyznać, znał się na swem rzemiośle i uchodził w Glasgowie za jednego z najlepszych żeglarzy. Miał trzydzieści dwa lata, rysy nieco surowe, lecz znamionujące dobroć i odwagę. Był wychowańcem zamku i rodziny Glenarvanów, która go na dzielnego wykształciła marynarza; John Mangles w kilku odleglejszych podróżach złożył niezaprzeczone dowody zręczności, energji i zimnej krwi. Gdy mu lord Glenarvan ofiarował dowództwo Duncana, z radością przyjął zaszczyt, bo duszą całą kochał, jak brata swego, pana zamku Malcolm i szukał sposobności do złożenia mu dowodów swego przywiązania. Porucznik okrętu, Tom Austin, był starym marynarzem, na zupełne zasługującym zaufanie; licząc z kapitanem i porucznikiem, dwudziestu pięciu ludzi składało osadę Duncana, a wszyscy pochodzili z hrabstwa Dumbarton. Majtkowie dobrze wyćwiczeni byli synami dzierżawców i stanowili na pokładzie okrętu jakby całkowity klan zuchów, któremu nie brakowało nawet tradycyjnego dudarza (piper), jakiego dotąd jeszcze posiadają wszystkie pułki szkockie. Lord Glenarvan stał tedy na czele niewielkiego oddziału, złożonego z ludzi dobrych, odważnych, sumiennych i gotowych, jak to mówią, skoczyć w ogień na rozkaz jego. Gdy ludzie załogi Duncana dowiedzieli się, dokąd mają popłynąć, nieposiadali się z radości, a echa skał Dumbartonu długo powtarzały radosne odgłosy ich okrzyków, pełnych zapału. John Mangles, myśląc o naładowaniu, uzbrojeniu i zaopatrzeniu swego okrętu, nie zapomniał także o urządzeniu na tak długą podróż apartamentów dla dzieci kapitana Granta, które także miały odbyć drogę na pokładzie Duncana, na życzenie lady Heleny. Co do małego Roberta, pragnącego, bądź co bądź, stać się marynarzem, to musiano się zgodzić, że przyjęty będzie na pokład Duncana nie w charakterze podróżnego, lecz chłopca okrętowego, jak niegdyś Nelson i Franklin. Oddany więc był w ręce Johna Manglesa, który miał go uczyć swego rzemiosła. — Doskonale! — zawołał chłopiec — a niech kapitan nie żałuje dyscypliny, gdy będę niezgrabny. — Bądź o to spokojny, mój chłopcze — odezwał się poważnie obecny temu lord Glenarvan, nie dodając, że użycie dyscypliny nie było w zwyczaju na pokładzie Duncana. Dla dokładniejszego zapoznania czytelników z osadą Duncana, wypada jeszcze wspomnieć o majorze Mac Nabbs. Był to człowiek pięćdziesięcioletni, o rysach twarzy spokojnych i regularnych. Szedł tam, gdzie mu kazano, i robił, co mu polecono; skromny, małomówiący, spokojny i nader łagodny, zgadzający się na wszystko i ze wszystkimi, nigdy nie dysputował, o nic się nie sprzeczał. Takim samym krokiem wchodził na schody, do jego sypialni wiodące, jakim wspinał się na wyłom twierdzy oblężonej; nic w świecie nie zdołałoby go wzruszyć, nic przerazić, choćby to nawet była kula armatnia — i niezawodnie człowiek ten umrze, nie znalazłszy przez całe życie ani jednej sposobności do rozgniewania się na cokolwiek. Człowiek ten posiadał w najwyższym stopniu nietylko zwykłą odwagę żołnierską, ale także i odwagę moralną — to jest stałość duszy. Jedyny błąd, jedyną jego wadę stanowiło to, że od stóp do głów był Szkotem, Kaledończykiem czystej krwi — zapalonym przestrzegaczem starych zwyczajów krajowych. Dlatego też nigdy nie chciał służyć w Anglji, a stopień majora wysłużył sobie w 24-ym pułku Highland-Black-Watch, czarnej gwardji, której kompanje utworzone były z samej tylko szkockiej szlachty. Mac Nabbs, jako krewny Glenarvana, mieszkał w zamku Malcolm, a jako major uważał za zupełnie naturalne uczestniczyć w wyprawie Duncana.
Taki był skład osób na jachcie, który całkiem niespodzianie użyty został do jednej z najbardziej zadziwiających podróży czasów nowoczesnych. Od chwili przybycia do Steamboat-Quay w Glasgowie, zwrócił on na siebie całą uwagę zaciekawionej publiczności; codzień tłumy ogromne cisnęły się dla obejrzenia go; nim się tylko zajmowano, o nim tylko mówiono, ku wielkiemu niezadowoleniu innych kapitanów, w porcie stojących, a szczególniej też kapitana Burtona, dowodzącego pysznym steamerem Scotia, który stał na kotwicy tuż obok Duncana i gotował się w podróż do Kalkuty. Przy olbrzymich rozmiarach steamera, Duncan wyglądał jak mucha, a mimo to ciekawość ogólna wyłącznie zwrócona była na jacht lorda Glenarvan. Szybko nadchodziła chwila odjazdu. John Mangles zręcznie i szybko się uwinął, bo w miesiąc po próbach szybkości w zatoce Clyde, Duncan był naładowany, zaopatrzony i urządzony tak, że mógł wypłynąć na morze. Dzień odjazdu oznaczony był na 25 sierpnia, a termin ten dozwalał jachtowi dopłynąć na wiosnę do szerokości geograficznej, pod którą leżą kraje półkuli południowej. Skoro się rozeszła pogłoska o zamiarze lorda Glenarvana, zwrócono się do niego z wielu stron z rozmaitemi uwagami i spostrzeżeniami nad trudami i niebezpieczeństwem podobnej podróży; pomimo to jednak trwał niezłomnie w zamiarach opuszczenia Malcolm-Castle. Najprzód zazdrość podniosła przeciw niemu głosy, które ustały wtedy dopiero, gdy opinja publiczna oświadczyła się wyraźnie za lordem szkockim. I wtedy to wszystkie dzienniki (prócz organów rządowych) głośno i jednozgodnie potępiły komisarzy admiralicji w tej sprawie. Lorda Glenarvana tyle obchodziły nagany, co i pochwały — nie troszczył się o nie bynajmniej i robił swoje. Dnia 24-go sierpnia Glenarvan, lady Helena, major Mac Nabbs, Marja i Robert Grant, kamerdyner Olbinett i jego żona, oraz panna Olbinett, służąca lady Glenarvan, wyjechali wśród błogosławieństw służby zamkowej i po najczulszych pożegnaniach, z Malcolm-Castle, a w kilka godzin potem już wszyscy znaleźli się na pokładzie okrętu. Ludność sympatycznem uwielbieniem powitała lady Helenę, młodą, piękną i odważną kobietę, która, wyrzekając się dobrowolnie wygodnego życia, biegła na pomoc nieszczęśliwym rozbitkom. Pokoje lorda i lady Glenarvan zajmowały prawie cały tył Duncana; urządzono tam dla nich dwie sypialnie, salonik i dwie szatnie; dalej, naokoło ogólnej kwadratowej izby, znajdowało się sześć kajut, z których pięć zajmowali: Marja i Robert Grant, państwo Olbinett i major Mac Nabbs. Na reszcie statku wygodne pomieszczenie miała służba okrętowa, gdyż jacht, oprócz węgla, broni i żywności, żadnego innego ładunku nie zabierał. Duncan miał wypłynąć w nocy z 24-go na 25-go sierpnia, o godz. trzeciej, zaraz po odpływie morza. Zanim to jednak nastąpiło, ludność Glasgowa była świadkiem wzruszającego obrzędu. O ósmej godzinie z wieczora, lord Glenarvan ze swymi gośćmi i całą załogą, począwszy od palacza do kapitana, opuścił jacht i udał się do Saint-Mungo, starożytnej katedry glasgowskiej. świątynia ta, która tak cudownie ocalała od ruiny w czasach reformy, a którą z takim wdziękiem i prawdą opisał Walter-Scott, przyjęła pod swe ciężkie sklepienie podróżnych i marynarzy Duncana. Ogromny tłum ciekawych zaległ wszystkie pozostałe miejsca w kościele. W wielkiej nawie, jak cmentarz zapełnionej grobowcami, wielebny Morton wzywał na głowy podróżnych błogosławieństwa Niebios, błagał o pomoc Wszechmocnej Opatrzności. W chwilach uroczystego milczenia słyszeć było można głos Marji Grant, modlącej się za swych dobroczyńców i roniącej łzy wdzięczności. Całe zgromadzenie do głębi duszy wzruszone opuściło świątynię. O jedenastej w nocy, gdy wszyscy byli już na pokładzie, John Mangles z całą załogą zajął się ostatniemi przygotowaniami. O północy rozpalono ognie pod kotłami ogniska, a kapitan kazał pilnie je podtrzymywać; wkrótce kłęby czarnego dymu zmieszały się z ciemnością nocną. Żagle Duncana zostały starannie owinięte w pokrowce, aby ich nie powalał pył węglowy; bo właśnie podniósł się wiatr południowo-zachodni, nie sprzyjający żegludze.
O drugiej rano Duncan zaczął drgać pod działaniem pary w kotłach; manometr wskazywał ciśnienie czterech atmosfer; silnie ogrzana para świszczała przez klapy; przypływ morza ustępował. Pierwsze brzaski dozwalały już rozpoznać dokładnie drogę na kanale Clyde — pora była bardzo stosowna do odjazdu. John Mangles zawiadomił o tem lorda Glenarvana, który też bezzwłocznie wyszedł na pomost.
Odpływ morza kończył się w tej chwili i zaraz też Duncan świstem pary napełnił powietrze, podniósł kotwicę i wypłynął z pomiędzy otaczających go okrętów; śruba została w ruch wprawiona i popchnęła jacht w odnogę rzeki. John nie zabrał pilota. Znał on doskonale wszystkie przejścia i zakręty Clyde; sam wybornie umiał kierować poruszeniami statku; prawą ręką przesyłał w milczeniu sygnały do maszyny, a lewą sternikowi, z pewnością i spokojem. Wkrótce ostatnie kominy fabryczne, znikły z oczu, a miejsce ich zajął widok wiosek, tu i owdzie na pagórkach porozrzucanych wzdłuż wybrzeży. W godzinę później Duncan żegnał ostatnie skały Dumbartonu, we dwie godziny wypłynął na pełną zatokę, a o szóstej z rana, opłynąwszy Cantyre, wypłynął z kanału Północnego na pełny Ocean.
W ciągu pierwszego dnia żeglugi morze było dość wzburzone, a pod wieczór powstał wiatr silny, który pochylał jacht na wszystkie strony; damy, znajdujące się na statku, musiały pozostać w swych kajutach. Lecz następnego dnia wiatr zmienił kierunek; kapitan John kazał zaciągnąć kilka żagli, czem wzmocniony Duncan silniej opierał się falom. Lady Helena i Marja Grant o brzasku wyszły na pomost, gdzie znajdowali się już lord Glenarvan, major i kapitan. Słońce wschodziło wspaniale; Duncan sunął szybko po gładkiej przestrzeni wód, odbijającej jasne promienie. Podróżni w niemym zachwycie podziwiali ten wspaniały widok. — Ślicznie się dzień zaczyna — rzekła wreszcie lady Helena — żeby tylko wiatr nie chciał się zmienić i opóźnić naszej podróży. — Nie można lepszej pragnąć pogody, droga Heleno; wyprawa nasza zaczyna się wybornie. — Czy długo będziemy w drodze, kochany Edwardzie? — Kapitan John może nam na to odpowiedzieć — rzekł lord Glenarvan. — Czy dobrze płyniemy? Czy zadowolony jesteś kapitanie ze statku? — Najzupełniej, wasza dostojność — odpowiedział John. — Jacht nasz jest dobry i piękny; rzadko w którym okręcie zdarzy się, aby kadłub jego w takiej z machiną był zgodzie; to też jacht sunie gładko po falach, jak ptak wodny; robimy po siedemnaście mil na godzinę. Gdyby taka szybkość trwała jednostajnie, to za pięć tygodni najdalej opłynęlibyśmy przylądek Horn. — Czy słyszysz, Marjo? — rzekła lady Helena — najdalej za pięć tygodni. — Słyszę, pani; serce mocniej mi zabiło przy pierwszych zaraz wyrazach kapitana. — A jakże znosisz podróż morską, miss Marjo? — zapytał lord Glenarvan. — Dość dobrze, milordzie; niewiele czuję przykrości, a zresztą przyzwyczaję się z łatwością. — A nasz mały Robert? — Oh! Robert — rzekł John Mangles — jeśli nie siedzi przy maszynie, to pewno wdrapał się gdzie na maszt. Ten wcale nie dba o chorobę morską — i w tej oto chwili, proszę patrzeć... Oczy wszystkich zwróciły się w stronę, gdzie kapitan wskazywał palcem Roberta, zawieszonego na linach w powietrzu, o sto przeszło stóp nad pokładem. Na twarzy Marji widać było przerażenie. — Oh! uspokój się, miss — rzekł John Mangles — ręczę ci za niego i spodziewam się, że niedługo będę mógł kapitanowi Grantowi przedstawić tęgiego zucha w osobie jego syna; bo pewny jestem, że znajdziemy tego zacnego kapitana. — Niechaj niebo wysłucha słów twoich i życzeń, panie John — odpowiedziała miss Grant. — Moje drogie dziecię — mówił lord Glenarvan — uważam, że w tem wszystkiem jest coś opatrznościowego, co powinno nam dodać odwagi i otuchy. Patrz, ilu tu dzielnych ludzi z taką ochotą poświęca się dla tej pięknej sprawy. To mi daje pewność, że nasz zamiar nietylko udać się musi, ale celu zamierzonego dosięgniemy bez wielkich trudności. Przyrzekłem lady Helenie przejażdżkę dla przyjemności i bodaj czy nie dotrzymam mego przyrzeczenia. — Edwardzie — rzekła lady Glenarvan — nie znam lepszego od ciebie człowieka. — Bynajmniej, moja droga — nie jestem najlepszym z ludzi; ale na najlepszym okręcie mam najlepszą, jaka być może, osadę. Czy nie podziwiasz naszego Duncana, miss Marjo? — I owszem, milordzie, podziwiam go, i to jako prawdziwa znawczyni. — Czy istotnie! — Dzieckiem będąc, bawiłam się nieraz na okrętach mojego ojca i obeznałam się z żeglarstwem o tyle, że od biedy mogłabym uchodzić za niezłego marynarza, gdyby tego była konieczna potrzeba. — Czy być może, miss? — zawołał John Mangles. — Jeśli tak — wtrącił lord Glenarvan — to w krótkim czasie nasz kapitan stanie się wielkim twoim przyjacielem; bo on nie pojmuje, aby co w świecie mogło dorównać zawodowi marynarza. Według jego pojęć, kobiety nawet marynarce poświęcać się powinny. Nieprawdaż, kapitanie? — Bezwątpienia — odpowiedział młody kapitan — a chociaż wolę widzieć miss Marję na pokładzie, niż na maszcie, niemniej jednak przyjemnie mi słyszeć ją tak mówiącą. — A szczególnie też, gdy chwali Duncana — dodał lord Glenarvan. — Który na to w zupełności zasługuje. — Doprawdy, kapitanie — rzekła lady Helena — takiś dumny ze swego jachtu, że bierze mnie ochota zwiedzić go aż do spodu i zobaczyć, jak tam nasi poczciwi majtkowie są pomieszczeni. — Przewybornie — odrzekł John — w domu lepiej im być nie może. — Bo też rzeczywiście są w domu, droga Heleno — wtrącił lord Glenarvan. — Ten jacht, toć to cząstka naszej starej Kaledonji. Jest to kawałek, oderwany od hrabstwa Dumbartonu; możemy sobie wyobrażać, żeśmy bynajmniej nie opuścili naszego kraju! Duncan, to zamek Malcolm, a ocean, to jezioro Lomond. — A więc, kochany Edwardzie, czyńże nam honory zamku — odpowiedziała lady Helena. — Jestem na rozkazy pani — rzekł Glenarvan — lecz przedewszystkiem pozwól mi uprzedzić Olbinetta. Kamerdyner lorda był zarazem stewardem jachtu. Przywykły do ścisłego spełniania poleceń swego pana, na wezwanie stawił się natychmiast, gotowy do usług. — Olbinett! Przed śniadaniem idziemy na przechadzkę — rzekł lord Glenarvan, zupełnie jakby szło o zrobienie wycieczki do Tarbet, lub na jezioro Katrine. — Spodziewam się, że za powrotem znajdziemy stół zastawiony. Olbinett odpowiedział głębokim i pełnym poszanowania ukłonem. — Majorze, czy pójdziesz z nami? — spytała lady Helena. — Jeśli rozkażesz — odpowiedział Mac Nabbs. — Oh! major utonął w dymie swego cygara — rzekł lord Glenarvan — nie przeszkadzajmy mu; przedstawiam ci go, miss Marjo, jako namiętnego palacza, który, śpiąc nawet, nie wypuszcza z ust cygara. Major, nie rzekłszy słowa, pozostał na swem miejscu, a reszta towarzystwa ruszyła na spód okrętu. Mac-Nabbs swoim zwyczajem mruknął coś pod nosem i nieporuszony, jak skała, otaczając się coraz gęstszemi kłębami dymu, spoglądał na smugi, jakie jacht poza sobą na wodzie zostawiał. Po kilku minutach takiego niemego zadumania, obejrzał się nagle i spostrzegł obok siebie zupełnie obcego człowieka. Gdyby major zdolny był dziwić się czemukolwiek, niezawodnie spotkanie to niespodziewane byłoby go zdziwiło niezmiernie. Nieznajomy był to mężczyzna wysoki, chudy i suchy, mogący mieć lat około czterdziestu; podobny był do długiego gwoździa o dużym łebku — głowę bowiem w rzeczy samej miał szeroką i silną, czoło wysokie i rozumne, podbródek przedłużony, usta duże, a nos bardzo cienki i długi; oczy zaś, ukryte poza ogromnemi okularami, zdawały się posiadać własność widzenia lepiej w ciemności, niż przy blasku światła. Fizjognomja jego wogóle zdawała się zdradzać, zanim jeszcze przemówił, człowieka rozumnego, wesołego, towarzyskiego, rozmownego i jakby roztargnionego, który nie widzi tego, na co patrzy, nie słyszy tego, czego słucha. Na głowie miał czapkę podróżną, na nogach mocne, żółte trzewiki ze skórzanemi kamaszami, spodnie i żakiet z aksamitu orzechowego, a liczne kieszenie, wypchane książkami, albumami, notatkami, pugilaresami i tysiącem innych przedmiotów, więcej kłopotu niż pożytku przynoszących — nie mówiąc już o długiej lunecie, którą nosił przewieszoną w futerale na pasku przez plecy. Ruchliwość nieznajomego stanowiła dziwną sprzeczność z marmurową nieruchomością majora; kręcił się wokoło Mac-Nabbsa, patrzył na majora, zapytywał go wzrokiem, a ten ani myślał dowiedzieć się, skąd przybywa nieznajomy, dokąd jedzie, i co robi na pokładzie Duncana. Gdy zagadkowy człowiek spostrzegł, że wszystkie jego usiłowania rozbijają się o lodowatą obojętność, pochwycił swą lunetę, która, rozsunięta całkowicie, miała cztery stopy długości, i w pozycji słupa drogowego wymierzył ją tam, gdzie niebo z wodą schodzą się na jednym horyzoncie. Po pięciu minutach badania opuścił rozsuniętą lunetę, postawił ją na podłodze i sam oparł się na niej, jak na lasce; tymczasem luneta pod ciężarem ręki zsunęła się nagle, a pasażer, pozbawiony podpory, o mało że nie upadł na pokład. Każdy inny na miejscu majora byłby się przynajmniej uśmiechnął — Mac-Nabbs jednak ani się zmarszczył. Wtedy nieznajomy, zniecierpliwiony już widać, zawołał akcentem, po którym można było poznać cudzoziemca: — Hej! Steward! Czekał chwilę, lecz nikt nie nadchodził. — Steward! — krzyknął silniejszym głosem. Jan Olbinett przechodził właśnie do kuchni i zdziwił się mocno, że go woła ten długi, a całkiem nieznany człowiek. — Co to jest za figura? Czyby jaki przyjaciel lorda Glenarvan? To być nie może. — Zbliżył się jednak do nieznajomego. — Czy pan jest stewardem? — zapytał go nieznajomy. — Tak jest, panie — odpowiedział Olbinett — ale nie mam zaszczytu... — Jestem pasażerem z kajuty numer szósty. — Numer szósty? — powtórzył steward. — Tak jest. A nazywasz się?... — Olbinett. — Otóż, mój panie Olbinett — rzekł pasażer z kajuty Nr. 6 — trzebaby pomyśleć o śniadaniu, i to co prędzej. Już od trzydziestu sześciu godzin nic nie jadłem, albo raczej spałem przez trzydzieści sześć godzin bez przerwy, co nareszcie łatwo wybaczyć człowiekowi, który jednym tchem przypędził z Paryża do Glasgowa. O której godzinie, jeśli łaska, podają tu śniadanie? — O dziewiątej — machinalnie odpowiedział Olbinett. Nieznajomy chciał spojrzeć na zegarek, ale czynność ta zabrała mu niemało czasu, gdyż znalazł zegarek dopiero w jakiejś tam dziewiątej czy dziesiątej kieszeni. — Do licha! — zawołał — jeszcze niema ósmej. A więc, kochany Olbinett, daj mi tymczasem biszkopt i szklankę sherry, bo umieram z głodu i pragnienia. Olbinett słuchał, nic nie rozumiejąc, a nieznajomy tymczasem mówił wciąż to o tem, to o owem, z nadzwyczajną gadatliwością. — A gdzież kapitan? — trzepotał coraz prędzej — gdzież kapitan? Czy nie wstał jeszcze? A porucznik? Co robi porucznik? Czy także śpi dotąd? Pogoda jest prześliczna, wiatr bardzo przyjazny, okręt więc płynie sam... Właśnie, gdy domawiał tych słów, John Mangles ukazał się na schodach. — Otóż i kapitan! — rzekł Olbinett. — Ah, bardzo mi przyjemnie! — zawołał nieznajomy. — Bardzo mi przyjemnie, że cię poznaję, kochany panie Burton. John Mangles osłupiał i niewiadomo, co go więcej dziwiło: czy to, że go nazywano kapitanem Burtonem, czy też, że widzi na pokładzie Duncana tego intruza, ciągnącego najspokojniej w świecie: — Pozwól, niech ci dłoń uścisnę serdecznie. Przedwczoraj nie uczyniłem tego, bo wiem, że przed odjazdem każdy marynarz bardzo jest zatrudniony, i tobie też przeszkadzać nie chciałem. Ale dziś, kochany kapitanie, uszczęśliwiony jestem, nawiązując z tobą stosunki i znajomość na czas dłuższy. John Mangles coraz szerzej otwierał oczy, patrząc to na Olbinetta, to na nieznajomego. — Teraz, kochany kapitanie, gdy się już znamy i jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, powiedz mi szczerze, czy zadowolony jesteś ze swojej Scottii? — O jakiej Scottii pan mówisz? — zapytał John Mangles. — O tej, na której płyniemy; o dzielnym parowcu, którego fizyczne przymioty zachwalano mi narówni z moralnemi przymiotami jego dowódcy, dzielnego kapitana Burtona. Czy jesteś krewnym wielkiego i sławnego podróżnika po Afryce, noszącego toż samo nazwisko? Jeśli tak, to jest ci czego powinszować. — Panie — odpowiedział John Mangles — nietylko że nie jestem krewnym podróżnika Burtona, ale i sam nie jestem kapitanem Burtonem. — Ah! więc to z porucznikiem parowca Scottii, panem Burdnessem, mam przyjemność w tej chwili? — Panem Burdnessem? — powtórzył John Mangles, nie wiedząc już wreszcie, co ma sądzić. Rozważając, czy ma do czynienia z warjatem, czy z oszustem, chciał już przystąpić do kategorycznego wyświetlenia prawdy — gdy wtem lord Glenarvan z żoną i miss Marją wyszli na pokład. Nieznajomy, spostrzegłszy ich, zawołał: — Ah! pasażerowie! pasażerowie! wybornie! bądź łaskaw, panie Burdness, przedstaw mnie i zapoznaj... I zbliżając się bardzo żwawo do wchodzącego towarzystwa, nie czekając na odezwanie się Johna Mangles... — Pani!... miss... — powiedział do lady Heleny — panie!... — odezwał się, zwracając mowę do lorda Glenarvan. — Lord Glenarvan — rzekł John Mangles. — Milordzie! — poprawił się wtedy nieznajomy, przepraszam cię, że sam się przedstawiam; ale na morzu trzeba czasem odstąpić od przepisów etykiety. Mam nadzieję, że wkrótce się zapoznamy, a w towarzystwie tych dam podróż na Scottii odbędziemy równie prędko, jak przyjemnie. Lady Helena i miss Grant nie umiały znaleźć słowa odpowiedzi, nie wiedząc, skąd się wziął ten intruz na pokładzie Duncana. — Panie — rzekł wtedy lord Glenarvan — z kimże mam przyjemność mówić? — Jestem Jakób - Hiacynt - Franciszek - Marja Paganel, sekretarz paryskiego Towarzystwa Geograficznego; członek korespondent towarzystw w Berlinie, Bombaju, Darmsztadzie, Lipsku, Londynie, Petersburgu, Wiedniu i New-Yorku; członek honorowy Królewskiego Instytutu Geograficznego i Etnograficznego Indyj Wschodnich — który po dwudziestu latach mozolnej nad geografją pracy w gabinecie przy stoliku, chciał nareszcie popróbować praktyki i wybrał się w drogę do Indyj, aby tam na miejscu sprawdzić, zestawić
i powiązać ze sobą prace wielkich podróżników.