Dzieci Jonasza - Joanna Stańda - ebook + książka

Dzieci Jonasza ebook

Joanna Stańda

3,0

  • Wydawca: Psychoskok
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2015
Opis

Dzieci Jonasza” Joanny Stańdy to zbiór nowel o samotności, smutku, bólu, o ludzkich wadach i słabościach, lękach i poczuciu winy. Są też jednocześnie wyznaniem wiary w to, że wszystko, co dzieje się w naszym życiu ma sens i jeśli nie będziemy się buntować przeciwko losowi lecz z rozwagą, mądrością oraz pokorą zechcemy przyjąć to, co nam zsyła, wszystko powinno potoczyć się pomyślnie.

Głównymi bohaterami są dzieci w odmiennym wieku, mieszkające w różnych krajach. Jednak problemy, z jakimi się borykają są podobne. Przedstawiają losy dzieci osamotnionych, niekiedy wyrwanych ze swoich rodzinnych korzeni, bądź dotkniętych przez los wskutek choroby. Autorka próbuje pokazać, co może czuć dziecko, które zbyt wcześnie zmaga się z problemami, z którymi niełatwo żyć nawet dorosłym. To głęboko poruszające historie o poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi.

Opowiadania charakteryzuje niepowtarzalny nastrój i przenikliwość. Skłaniają do przemyśleń i stawiania pytań, na które trudno znaleźć odpowiedź. „Dzieci Jonasza” dostarczają wielu wzruszeń i poczucia wiary w to, że w końcu wszystko zacznie układać się lepiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 143

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Joanna Stańda "Dzieci Jonasza"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Joanna Stańda, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak Projekt okładki: Jakub Stańda Korekta: Paweł Markowski

ISBN: 978-83-7900-341-9

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Joanna Stańda
Dzieci
Jonasza
Wydawnictwo

Dyluś

Zawsze, kiedy Dyluś wpada do naszego domu, skupiam całą swoją uwagę. Jego obecność jest jak zły omen, wiadomo, że zaraz coś się wydarzy. Z drugiej strony, kiedy słyszę niedające się uchwycić w żadne słowo dźwięki, wydobywane z dużym wysiłkiem z ust i widzę bezradność w jego nerwowej gestykulacji, robi mi się nieswojo. Znowu powstaje między nami ta niewidzialna przepaść. On nie może usłyszeć moich słów, a ja mało rozumiem jego gesty.

Chłopak ma piętnaście lat. Jest niemalże rówieśnikiem moich braci. W naszej wsi Dyluś uchodzi za rówieśnika co najwyżej ośmioletniego dziecka. To jego poziom, wyuczony dawno temu w dwóch klasach szkoły dla niesłyszących.

Bielice to nieduża wioska. Ma jednak swój kościół i karczmę. Oba obiekty odgrywają w życiu mieszkańców swoistą rolę. Kościół regularnie w niedzielne poranki wypełniają wiejskie kobiety z dziećmi. To tu można usłyszeć pokrzepiające słowa na następny tydzień, porównać nie bez cienia dumy blask swojej nowej garsonki ze starą szmatą sąsiadki. Karczmę zaś oblegają we wszystkie wieczory tygodnia ich mężowie. Właśnie tam krystalizują się ostateczne poglądy polityczne, stosunek do słabo opłacanej roboty czy nowe spojrzenie na sposób wychowywania dzieci.

Dzisiaj Dyluś wyglądał strasznie. Przyzwyczailiśmy się już do jego starych, czasami dziurawych ubrań i do zapachu kojarzonego z oborą, który natrętnie drażnił nasze nosy przy każdym spotkaniu. Lecz te sińce w kształcie długich pręg… podpuchnięte oko. Dzień znowu jest pogodny. Słońce bezkarnie zajmuje bezchmurne niebo. Gorące i suche powietrze zmusza do skąpego odzienia. Przyglądam się wyblakłej i mocno rozciągniętej koszulce Dylusia, wysłużonym już dawno spodenkom z niesymetrycznie postrzępionymi nogawkami. Próbuję się doliczyć długich, fioletowych plam na jego ciele. Pewnie znowu coś zbroił. Ostatnio zdarza mu się to dość często. Niedawno dostał od ojca kablem za żebranie w karczmie. Nasz sąsiad szybko przestał karać syna, gdy zorientował się, że ten proceder może być dobrym źródłem dochodu. Nikt przecież nie pożałuje paru groszy dla kaleki, zwłaszcza po kilku głębszych. I nie mylił się. Dyluś każdego wieczoru wlókł się leniwie do domu, zataczając po chodniku duże kółka, potem chwiejąc się mocno przy kuchennym stole, wyciągał z kieszeni dzienny utarg. To bywalcy karczmy nazwali Jarka Dylusiem. Nie można nazwać inaczej kogoś, kto wygląda i zachowuje się jak siedem nieszczęść, ujętych w jedno chude ciało smarkacza - twierdzili.

Dyluś wpada do nas często. Nasze domy stoją blisko siebie, a nasze matki uchodzą za najlepsze przyjaciółki. Nie wiem jak, ale moi bracia umieją z nim rozmawiać. Ich dialog za pomocą rąk przypomina widok tańczącej pary. Tancerz prosi nieznaną tancerkę do tańca i zaraz potem ich ruchy stają się płynne, delikatne i zgodne w każdym pląsie, jakby znali się już od wczesnych lat. Ja nigdy nie opanuję sztuki porozumiewania się z Dylusiem. Nie potrafię wyjaśnić, na czym polega błąd. Często próbowałam… Pragnęłam go poznać, z czystej dziecinnej ciekawości chciałam wiedzieć, jaki naprawdę jest ten Dyluś. Nigdy nie podobało mi się jego przezwisko. Już od dziecka czułam, że jest to obelżywa etykieta, którą można przykleić na opakowaniu dawno zepsutego produktu, przeznaczonego wyłącznie na śmietnik. Ale ten szczupły, bardzo zaniedbany chłopiec, który nigdy nie powie światu, co naprawdę myśli, co czuje, który własnymi słowami nie może obronić się przed złośliwymi językami, z pewnością nie zasługuje na pogardę.

Ale czy na współczucie…?

Dzisiejszy wygląd Dylusia mógłby wzbudzić w sercu obiektywnego obserwatora obydwa uczucia naraz. Z jednej strony smutno jest patrzeć na kogoś tak niewinnego, nieświadomego do końca zasad i reguł obowiązujących w życiu i zarazem tak bezradnego wobec przeciwności losu. Z drugiej jednak strony, co można odczuwać, poza pogardą i obrzydzeniem, na widok obdartej istoty, która wydaje się być wyrzucona z ostatniego zakamarka dawno zapomnianego sierocińca? Co można czuć, przypatrując się stworzeniu, które nieporadnie plącze ręce w znanym tylko sobie rytmie i co chwilę wydobywa z siebie dźwięki, podobne do skomlenia szczeniaka uwiązanego za wcześnie na łańcuchu?

Chłopcy znowu zaczęli wymachiwać rękoma. Dyluś coraz głośniej piszczy. Dzisiaj jest wyjątkowo podekscytowany. Jego ręce energicznie rysują w powietrzu nieokreślone kształty. Bracia również gestykulują. Rozmowa nie trwa długo. Zaraz potem Dyluś i Sebastian wybiegają na podwórko. Kiedy w chwilę później wyszliśmy z Maćkiem do ogrodu, nie było po nich śladu. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego Dyluś zadaje się przeważnie z młodszym bratem. To Maciek jest przecież jego rówieśnikiem. Tak… Sebastiana wyraźnie faworyzuje. Obaj bracia traktują Dylusia na równych zasadach. Wprawdzie dochodzi między nimi do bójek, ale czas szybko leczy ich podrażnioną dumę. Z innymi chłopcami jest inaczej. Oni w ogóle nie chcą słyszeć o Dylusiu. W oczach swoich rówieśników i ich rodziców uchodzi za śmierdzącego, głuchego głupka. Wszystkie próby nawiązania przez Dylusia nowego koleżeńskiego kontaktu kończyły się zawsze tak samo. Rodzice wskazywali gestem drzwi. Chłopcy zaś, zamiast przyjaźnią, częstowali go kopniakami albo rzucali w niego kamieniami. Bezradna kaczka w stawie nie różniła się wiele od Dylusia – była tak samo, jak on dobrym celem.

Kiedy oboje z Maćkiem byliśmy zajęci zrywaniem wiśni, nagle usłyszeliśmy tajemnicze skrzypienie. Początkowo nie było wyraźne. Dochodziło od strony strychu, graniczącego frontową ścianą z ogrodem. Zerknęłam mimowolnie w jego kierunku. W pierwszej chwili nie dostrzegłam nic szczególnego. Ale na strychu skrzypiało nadal. Tym razem dźwięki były bardziej donośne. Maciek i ja byliśmy ciekawi, co się dzieje.

- O rany… pali się! – usłyszałam ochrypły głoś Maćka.

Z okna wydobywał się ciemny dym, z początku mały, ale z sekundy na sekundę stawał się coraz większy. Potem pojawił się ogień. Błyskawicznie pożerał paździerzową płytę, która przed chwilą zasłaniała okno. Maciek pierwszy ocknął się z zaskoczenia. Pobiegł natychmiast do domu, krzycząc po drodze bardzo głośno… PALI SIĘ, PALI SIĘ!

Usłyszałam pisk. „Boże… Sebastian, Dyluś, oni są na strychu!”- uświadomiłam sobie niemal natychmiast.

Wokół naszego ogrodu, nie wiadomo skąd, zaczęli gromadzić się gapie. Jakiś mężczyzna chwycił wąż, za pomocą którego podlewamy warzywa w ogrodzie. Drugi koniec ktoś natychmiast podłączył do kranu. Zaczęli gasić ogień. Gdzieś w oddali słyszę strażackie syreny.

Nagle, w progu rozpalonego strychu pojawia się Sebastian. Jeden z mężczyzn znosi go szybko na dół i zostawia pod ogrodzeniem, z dala od niebezpiecznych płomieni. Podbiegam do brata osłupiałego i przestraszonego zarazem, ten wpatruje się tępo w źródło pożaru jak zahipnotyzowany. Dyluś nadal znajduje się na strychu. Widząc, jak szybko ogień trawi framugę okna, boję się pomyśleć, co się teraz z nim dzieje. Gorączkowo rozglądam się dookoła. Dostrzegam rodziców Dylusia, stają niedaleko mnie, po drugiej stronie ogrodzenia. Ich twarze nie wyrażają niczego. W oczach matki nie kręci się żadna łza. Ojciec też nie zdradza żadnych emocji. Przejmujący, niewyartykułowany wrzask Dylusia wciąż unosi się ponad ogrodem.

Siła kamiennego lwa

Tamtego listopadowego poranka było mi zimno i bardzo smutno. Miałem na sobie strzępy mokrego mundurka i czułem ogromne zmęczenie. Zdawało mi się, że cały świat był obrócony przeciwko mnie.

Ludzie, którzy chcieli mnie dogonićuprzedniej nocy, dwa, dobrze mi znane wilczury, przed którymi musiałem uciekać i pogoda, która wcale nie pomagała w ucieczce. Ulewny deszcz rozmoczył pola otaczające nasz stary i ponury budynek, nazywany sierocińcem. Kiedy uciekałem, czułem, jak moje nogi grzęzną co chwilę w głębokim błocie, a tnący aż do bólu moją twarz wiatr zagłuszał odgłosy pogoni. Chciałem usłyszeć ujadanie psów, by móc ocenić właściwą między nami odległość. Niczego nie słyszałem. Zakryłem rękoma twarz i biegłem, co sił w nogach.

Wmawiałem sobie, że pomimo piętnastu lat, jestem już dorosłym mężczyzną i na pewno mi się uda. Bałem się tylko zasłabnąć, i żeby nogi nie odmówiły mi posłuszeństwa.

Tak bardzo chciałem uciec. Nienawidziłem sierocińca. Było tam zawsze brudno i chłodno, po podłodze chodziło pełno robaków. Wszyscy mieliśmy takie same ubrania, jednakowo przystrzyżone włosy i wykonywaliśmy przeważnie te same czynności. Pracy mieliśmy sporo. Stare zakonnice nie pozwalały na lenistwo. Należałem do grupy chłopców najstarszych i jednocześnie najsilniejszych. Powierzano mi obowiązki ogrodnika, malarza ściennego, woźnego, a z okazji kościelnych świąt byłem też palaczem. Musiałem także pilnować, aby w czterech wielkich piecach kaflowych nie zgasł ogień.

Oprócz zakonnic do personelu sierocińca należało dwóch dorosłych mężczyzn. Nie wiedziałem, jaka była ich właściwa rola w tym budynku. Na własnej skórze za to przekonałem się, co robili najchętniej. Zarobione u zakonnic pieniądze przeznaczali na alkohol. Często w przypływie pijackiego szału usiłowali nadzorować chłopców z sierocińca. W razie najmniejszego uchybienia rozliczali ich dokładnie. Do końca swoich dni będę pamiętał, jak bolą i pieką rany po batach.

Tamtego wieczoru zabolały najmocniej. Chyba dlatego, że były niezasłużone. Podczas dnia mało jadłem. Zakonnice z tygodnia na tydzień zmniejszały porcje. Czułem się bardzo słabo, a musiałem przynieść kilka wiader wody ze studni, aby starczyło dla wszystkich. Kiedy nabierałem wodę do kolejnego wiadra, zaszumiało mi nagle w głowie. Przed oczami zamazywały się powoli obrazy i zaraz potem ogarnęła mnie ciemność. Upadając na ziemię, puściłem korbę. Wiadro z łańcuchem poleciało na dno studni.

Ostry ból ocucił mnie dość szybko. Kopniaki wymierzone przez jednego z mężczyzn były skuteczne. W bezsilności prosiłem Boga o pomoc. Wtem kątem oka dostrzegłem kamień. Leżał nieopodal mojej ręki. Z wściekłości i kłującego bólu chwyciłem kamień i wycelowałem nim prosto w gruby nos napastnika. Korzystając z chwili zaskoczenia poderwałem się z ziemi i zacząłem biec przed siebie.

Moje serce biło tak szybko, jak padające krople deszczu, które wkrótce zamieniły się w rzęsistą ulewę. Nie pamiętam, jak długo uciekałem. Obolały i mocno przestraszony pomyślałemw tamtej chwilio ojcu. Pamięć nasuwała obrazy z domu sprzed wojny z czternastego roku. Tęskniłem za rodzicami. Brakowało mi pieszczot matki, których nigdy nie miałem dosyć i wieczornych opowieści ojca,wspominał w nich bohaterów narodowych, jak swoją odwagą i męstwem służyli krajowi. Słyszałem o mądrych ludziach, żyjących gdzieś daleko w świecie. Dokonywali oni niezwykłych rzeczy: Krzysztof Kolumb odkrył nowy ląd. Tomasz Edinson skonstruował żarówkę, a Eiffel zbudował najwyższą wieżę na świecie.

Wszystkie opowieści ojca wydawały mi się wówczas baśniami. Niezwykłymi i jednocześnie nieprawdziwymi. Ojciec za każdym razem opowiadał o innej postaci. Z największą pasją prawił o ludziach odważnych i walecznych, bijących się za sprawę honoru i sprawiedliwości. Niejednokrotnie na wojnach tracili oni swoich bliskich i rodzinne dobytki. A kiedy przychodziło im zmierzyć się z wrogiem, poświęcali życie w obronie ojczyzny. Ojciec podziwiał ludzi, którzy umieli dowodzić, obmyślać wojenne strategie i zwyciężać. Sławił zalety królów i wodzów. Kiedy miałem siedem lat, poznałem wielkość umysłu i mądrość działania króla Francji – Ludwika XIV, cara Rosji Piotra I i cesarza Francuzów Napoleona Bonaparte.

Jedną historię zapamiętałem bardzo dobrze. Chyba dlatego, że po części dotyczyła mnie samego. Była to opowieść o miłości ojca do syna.

Rzecz wydarzyła się dawno temu w moich rodzinnych stronach. Dzisiejsze ziemie, nieopodal wioski, w której się urodziłem, nazywano Rusią Halicką. Żył tu kiedyś kniaź o imieniu Daniło. Słynął ze swojej odwagi i waleczności w całej Kijowskiej Rusi. Zachwalano jego umysł, który był nieprzeciętny i ponad miarę dobre serce. Szybko zatem zjednał sobie znakomitych bojarów i ludzi niższego stanu. Potrafił być też zawzięty i okrutny dla wrogów. Wśród swoich poddanych miał duży posłuch i szacunek. Często mawiali o nim „Lew w ludzkiej postaci”. Wcale nie mijało się to z prawdą. Prawie każda jego wojenna wyprawa kończyła się zwycięstwem, a zdobyte w czasie bitwy łupy rozdzielał sprawiedliwie między swoich stronników. Podnosiło to jeszcze bardziej jego prestiż, jako wodza.

Ów waleczny kniaź miał jedną słabość. Kochał bardzo swego syna, któremu na imię było Lew.

Na skraju Roztocza i u początków rozległego Padola, w miejscu, gdzie rozwidla się Wisła i Dniestr, pod wapiennymi wzgórzami, rozciąga się kotlina górnej Pełtwii. To miejsce wybrał kniaź Daniło na założenie grodu, a na cześć umiłowanego syna nazwał go Lwowem. Gród wzniesiono w miejscu nie byle jakim, albowiem nieopodal krzyżujących się traktów handlowych. Dzięki mądrości księcia, miasto stało się wkrótce jednym z ważniejszych ośrodków tej części Rusi. Od tamtej pory symbolem miasta stał się po wieczne czasy lew, odważny i drapieżny.

Ojciec wspominał też o pewnej rzeźbie. Stoi ona w miejscu szczególnie bliskim sercu Polaków. To kopiec Unii Lubelskiej. Wzniesiony po to, by głosić pokoleniom zasadę bratniej miłości „równi z równymi, wolni z wolnymi” oraz wyrażać jedność państwa zamieszkałego przez różne narody. Pod tym kopcem stoi lew, wykuty w potężnym kamieniu. Ojciec mawiał, że jeśli kiedyś znajdę się w tym pięknym miejscu, przypomnę sobie słowa „równi z równymi, wolni z wolnymi” i zobaczę posąg kamiennego lwa, odmieni się mój los.

„Pamiętaj synu, ten lew ma tajemniczą siłę” – takimi słowami zakończył opowieść o księciu Danile i założonym przez niego grodzie.

Tamtego listopadowego poranka, kiedy było mi zimno i smutno, a w żołądku czułem głód, bardzo chciałem zmienić swój los. Przypomniałem sobie radę ojca i ruszyłem w kierunku Lwowa. W sierocińcu często wypytywałem zakonnice, gdzie znajduje się to miasto i jak teraz wygląda. One nie poświęcały wiele czasu na opisy. Każda z nich odpowiadała krótko: „Lwów to piękne miasto, ma wiele zabytków i kościołów. Leży niedaleko stąd”.

Szedłem długo, mijałem wioski, a droga wydawała mi się jedną wstęgą bez końca. Nadzieja na lepsze jutro nie pozwalała jednak wątpić, poddawać się zmęczeniu ani myśleć o pustym żołądku.

Do bram miasta dotarłem na bicie dzwonów. W sierocińcu zakonnice biły codziennie w dzwon, kiedy słońce zajmowało na niebie swoje najwyższe miejsce. Słysząc piękną melodię, skomponowaną przez najlepszego mistrza, jakby specjalnie na moje powitanie, zrobiło mi się lżej na duszy. Moje serce kołatało ze wzruszenia. Już nie było mi smutno. Cieszyłem się, że nareszcie tu jestem i za chwilę zobaczę kamiennego lwa.

Siostra

Mężczyźni w białych fartuchach pochylali głowy nad młodą dziewczyną. Nie wiadomo kim była i skąd została przywieziona. Bladą jej twarz wykrzywiał grymas bólu, a z ciemnych oczu płynęły łzy. Zraniona na duszy i wychudzona na ciele wierciła się niecierpliwie w szpitalnym łóżku.

Za oknem rozpościerała się ciemna noc. Szalony wiatr targał gałęziami, które raz po raz obijały się nerwowo o szybę. Tej nocy nawet przyroda była niespokojna.

Zebrane wokół konsylium lekarskie spoglądało na dziewczynę posępnie i szeptało coś między sobą w niezrozumiałym języku. „Łacińskie nazwy! Oni tak zawsze rozmawiają, gdy nie chcą powiedzieć prawdy!” – pomyślała.

- Nie trudźcie się i tak nie chce mi się żyć! – powiedziała cicho i odwróciła głowę do ściany. Zamknęła zmęczone powieki i w jej myślach rozegrał się ponownie dramat, jaki przeżyła poprzedniego wieczoru.

Wczorajszego popołudnia wróciła do sutereny wcześniej niż zwykle. Całodzienne poszukiwania czegoś do jedzenia były bardziej owocne, ponieważ po raz pierwszy od czasu, gdy obie z siostrą uciekły z domu, poprosiła przypadkowego przechodnia o pieniądze. Dotychczas wstydziła się żebrać, bała się, że zamiast pomocy otrzyma obelżywe słowa lub, co gorsza, bolesny cios w twarz. Tego dnia jednak uzbrojona w jakąś nadprzyrodzoną siłę wykrztusiła z siebie słowo „PROSZĘ!” Musiała pokonać strach i upokorzenie albowiem w suterenie starej, przeznaczonej do rozbiórki kamienicy, czekała na nią młodsza, dziesięcioletnia siostra. Od pięciu dni leżała zmożona gorączką w obskurnym posłaniu na zdezelowanym kawałku wersalki, przytaszczonym z pobliskiego śmietnika.

Potrzebowała pomocy, lekarza... gdyby któregoś nawet znalazła dla niej, powiadomiłby z pewnością ich matkę o tym, gdzie się przed nią skryły. Za nic w świecie nie chciałaby oglądać ponownie pijanej matki, która w poszukiwaniu dawno wypitego alkoholu, wywracała w ich skromnym mieszkaniu na strychu wszystko do góry nogami. Szkoda, że ich tatko zmarł. On nie pozwoliłby mamie, aby budziła je z siostrą w środku nocy i wyrzucała na dwór, bo obcy, chwiejący się na nogach pan musiał mieć miękkie posłanie.

Wczorajsze popołudnie było nadzwyczaj pochmurne i zimne, jesienny wiatr rozpraszał kolorowe liście po szarych ulicach i blednących skwerkach. Strudzona wracała do sutereny, dźwigając w ręku produkty, które po raz pierwszy kupiła w sklepie, a nie zabrała ze śmietnika. Chociaż burczało jej w żołądku, to była w pewnym sensie szczęśliwa. Mogła posilić chorą siostrę „dobrym obiadem”, którego nie jadły od dłuższego czasu.

Radość nie trwała jednak długo. Widok obcego mężczyzny, który przed ucieczką chwiał się często nad jej łóżkiem w mieszkaniu na strychu, zmroził krew w jej żyłach. „Jak je tu odnalazł i czego chciał?”. Mroczne pytanie cisnęło się na jej usta.

- Natknąłem się na was przypadkiem. Bezdomni kumple powiedzieli mi, że mieszkają tu dwie siostry – zaseplenił przez szczerbate zęby, odgadując jej myśli. – Fajna meta i żarcie jest! – zagadnął zdawkowo i bez ceregieli dobrał się do świeżego bochenka chleba.

- To nie dla ciebie, parszywy pijaku! – starsza siostra rzuciła się na obcego z pięściami.

- Opiekowałem się waszą matką przez rok! No to teraz musicie się odwdzięczyć! – burknął, żując kawałki świeżego chleba, jedną ręką zaś odepchnął wychudzone ciało dziewczyny na bok.

- Wynoś się stąd! – warknęła, gdy odurzona silnym ciosem znów powstała na nogi.

Obcy mężczyzna zaśmiał się głośno z bezsilności młodej dziewczyny i oznajmił złowrogim tonem:

- Od dzisiaj będę z wami mieszkał czy wam się to podoba, czy nie! Na razie jestem zmęczony i idę spać! – to powiedziawszy siłą wyciągnął chorą siostrę z łóżka i sam zwalił się na nie z impetem.

Starsza siostra nie dała za wygraną. Doprowadzona do furii zaczęła szarpać obcego za długą, oblepioną brudem brodę i próbowała wyrzucić go z łóżka. Mężczyzna zawył z bólu. Przekrwione oczy błysnęły mu wściekłością. Podniósł się gwałtownie i zamaszystym ruchem spoliczkował dziewczynę.

- Nie! – krzyknęła młodsza siostra, która stojąc obok, trzęsła się cała z zimna. Ze strachem w oczach przyglądała się szamotaninie. Po chwili zaczęła płakać.

Potem pojawił się nóż. Brudny, obcy mężczyzna ściskał go w garści. Obie widziały obłęd w jego oczach.

- Życie jest nam darowane i nie możemy z niego dobrowolnie rezygnować! – ciepły, spokojny głos lekarza oderwał ją od koszmarnych myśli. – Może opowiesz nam jak to się stało, że czternastoletnia dziewczyna przyjeżdża do szpitala z raną brzucha kłutą nożem?

Milczące łzy popłynęły po jej bladych policzkach w odpowiedzi.

- Co z nami będzie? Zawiadomiliście już naszą mamę? – spytała po chwili zrezygnowana.

Najstarszy z lekarzy uniósł siwą, krzaczastą brew na znak zdumienia.

- Z nami? – powtórzył, utwierdzając się w przekonaniu, że dobrze słyszy.

- Ze mną i moją siostrą!

Lekarz pochylił głowę strapiony.

- Do szpitala przywieźli cię, dziecko, nieznani, bezdomni ludzie. Usłyszeli za ścianą, jak obca kobieta z małą dziewczynką wołały o pomoc. Gdy dobiegli do twojego mieszkania zastali tylko ciebie. Kobiety z dziewczynką już nie było.

- Kobieta...? Tam był mężczyzna, który napadł na nas obie z siostrą. On... on ... – łkała głośno.

- No już dobrze – uspokajał lekarz, jego krzaczasta brew nabrała przyjaznego wyrazu. – W niedługim czasie wszystko się z pewnością wyjaśni.

Nagły, ostry ból brzucha przeszył ją na wskroś, przed oczami zamazywał się powoli obraz lekarskiego konsylium. Wkrótce widziała tylko jasne kropki, wirujące na ciemnym tle. To była noc. Pewnie wszyscy sobie poszli, aby odpoczęła. W uszach miała przyjemną ciszę. Nie zakłócały jej nawet gałęzie odbijające się o szybę. Ciemno i cicho. Uśmiechnęła się w duchu.

„Jakaś kobieta