Dwór w Czartorowiczach. Nowe pokolenie - Monika Rzepiela - ebook + audiobook

Dwór w Czartorowiczach. Nowe pokolenie ebook i audiobook

Monika Rzepiela

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ewa Sasicka po przeprowadzce do Olechowicz wiedzie szczęśliwe życie u boku Marcina. Szybko przejmuje obowiązki żony dziedzica i przyzwyczaja się do warunków oraz zasad panujących we dworze. Nie zapomina o rodzicach i ukochanych Czartorowiczach. Tymczasem jej kuzynka Iga przeżywa osobiste dramaty, których nie jest w stanie przesłonić udany związek z Leonem.
Obie kobiety – jako mężatki i matki – muszą wziąć losy swych rodzin we własne ręce. Dorasta bowiem kolejne pokolenie, krystalizują się jego marzenia i rozczarowania, plany i nadzieje, miłości oraz zdrady.
Życie na dalekim Podolu toczy się swoim rytmem, z dala od miejskiego zgiełku, w oczekiwaniu na wielkie wydarzenia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 44 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,1 (114 oceny)
52
30
21
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edit-ka

Z braku laku…

Przedstawienie tradycji i codzienności w dawnych dworach jest ciekawym tematem, ale styl pisania jest drętwy i kanciasty. Nie było ani jednej charyzmatycznej postaci, którą bym polubiła. Życie ludzi jest puste, zwłaszcza kobiet. Przez większość czytania czułam irytację.
00
Emilka188

Nie oderwiesz się od lektury

książka napisana z pasją, wciągająca,moje klimaty
00

Popularność




Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Zdję­cia na okład­ce

© pi­la­go­2009 | pi­xa­bay.com

© Ja­mes­De­Mers | pi­xa­bay.com

© Jon­ston N. Hof­f­man

Re­dak­cja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, ła­ma­nie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce 2018

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c., 2017

ISBN 978-83-65684-77-6

Je­śli nie chcesz mo­jej zgu­by, kro­ko­dy­la daj mi, luby.

Alek­san­der Fre­dro, Ze­msta

Dramatis personae

Dom Sa­sic­kich

Ade­laj­da Mar­cjan­na Sa­sic­ka – pan­na na Ole­cho­wi­czach

Se­ba­stian Bła­żej Sa­sic­ki – brat Ade­laj­dy, dzie­dzic Ole­cho­wicz

Ewa z Ja­błoń­skich Sa­sic­ka – pani na Ole­cho­wi­czach

Mar­cin Sa­sic­ki – pan na Ole­cho­wi­czach

Emi­lia z Dzia­łyń­skich Sa­sic­ka – mat­ka Mar­ci­na

Igna­cy Sa­sic­ki – oj­ciec Mar­ci­na

Fe­liks Dio­ni­zy Sa­sic­ki – pro­to­pla­sta rodu Sa­sic­kich

Ma­tyl­da Krzysz­tań­ska – ku­char­ka

Róża i Nela – po­ko­jów­ki w Ole­cho­wi­czach

Te­kla Za­wi­stow­ska – nowa ku­char­ka

Dom Ja­błoń­skich

Blan­ka z Ha­lic­kich Ja­błoń­ska – mat­ka Ewy z Ja­błoń­skich Sa­sic­kiej i Alek­san­dra

An­to­ni Ja­błoń­ski – oj­ciec Ewy z Ja­błoń­skich Sa­sic­kiej i Alek­san­dra

Alek­san­der Ja­błoń­ski – dzie­dzic Czar­to­ro­wicz

Kle­men­ty­na z Ha­lic­kichp.v.Bra­nic­kas.v.Trę­biń­ska – mat­ka Igi i re­zy­dent­ka w Czar­to­ro­wi­czach

Sta­ni­sław Trę­biń­ski – dru­gi mąż Kle­men­ty­ny

Ju­li­ta z To­mił­łówp.v.Ja­błoń­skas.v.Ko­za­ko­wa – bra­to­wa An­to­nie­go

Ta­de­usz Ko­za­kow – syn Ju­li­ty

Ma­ciej­ka – pia­stun­ka

Wła­dzio­wa – och­mi­strzy­ni

An­drze­jo­wa – ku­char­ka

Kla­ra – po­ko­jów­ka

Ho­no­ra­ta Za­wi­stow­ska – nowa po­ko­jów­ka

Dom Świer­gieł­łów

Eli­za Ma­rio­la Świer­gieł­łów­na – pan­na na Haj­du­lisz­kach

Aloj­zy Świer­gieł­ło – oj­ciec Eli­zy, pan na Haj­du­lisz­kach

Ma­ria z Ol­szew­skich Świer­gieł­ło­wa – ma­co­cha Eli­zy

Ro­dzi­na Chru­śni­ków

Iga z Bra­nic­kich p.v. Dwo­rzyc­ka s.v. Chru­śni­ko­wa – ku­zyn­ka Ewy z Ja­błoń­skich Sa­sic­kiej

Leon Chru­śnik – mąż Igi

Le­onard Chru­śnik – syn Igi i Le­ona, ku­zyn Ade­laj­dy i Se­ba­stia­na

Hel­cia Biał­kow­ska – przy­bra­na cór­ka Igi i Le­ona

Po­zo­sta­łe per­so­ny

Piotr Li­siec­ki – dok­tor

Klo­tyl­da z Wa­rec­kich Li­siec­ka – dok­to­ro­wa

Fa­bio­la Li­siec­ka – dok­to­rów­na

Zyg­munt i Pa­weł Le­śnia­ko­wie – bra­cia cio­tecz­ni Mar­ci­na

Azi­la – Or­mian­ka, wła­ści­ciel­ka ka­mie­ni­cy

Rit­te­lo­wa – wła­ści­ciel­ka pen­sji

Gu­staw Gliń­ski – przy­ja­ciel Mar­ci­na

Iza­be­la z Lesz­czyń­skich Gliń­ska – przy­ja­ciół­ka Ewy, żona Gliń­skie­go

Le­oka­dia Gliń­ska – dok­to­rów­na

Zbi­gniew Ba­liń­ski – da­le­ki ku­zyn Ade­laj­dy i Se­ba­stia­na

Jó­ze­fi­na z To­mił­łów Ba­liń­ska – mat­ka Zbi­gnie­wa

Apo­lo­nia Wroń­ska – przy­ja­ciół­ka Ade­laj­dy

Ka­ro­li­na War­gul­ska – przy­ja­ciół­ka Ade­laj­dy

Gre­go­ria­na – mat­ka prze­ło­żo­na

Kon­stan­cja – za­kon­ni­ca

Ro­zal­ka Szpu­na­rów­na – dziew­czy­na ze wsi

Fra­nek Si­tarz – chło­pak ze wsi

Rozdział 1. Podróż poślubna

Do al­ko­wy no­wo­żeń­ców w Czar­to­ro­wi­czach, któ­rą pani Blan­ka Ja­błoń­ska ka­za­ła przy­go­to­wać w daw­nym po­ko­ju swej świę­tej pa­mię­ci świe­kry Mar­cjan­ny z Dan­gusz­ków Ja­błoń­skiej, wpa­dły pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca. Przez uchy­lo­ne okno, w któ­rym po­wie­wa­ła mu­śli­no­wa fi­ran­ka ob­szy­ta se­le­dy­no­wą ni­cią tak, by kom­po­no­wa­ła się z ko­lo­rem ścian, do­cho­dzi­ły za­pa­chy i dźwię­ki let­nie­go świ­tu. Rześ­ki czerw­co­wy po­ra­nek ty­siąc osiem­set sie­dem­dzie­sią­te­go siód­me­go roku za­po­wia­dał cu­dow­ny dzień, tak pięk­ny, jak wspa­nia­ła była noc po­ślub­na pań­stwa Ewy i Mar­ci­na Sa­sic­kich.

Pierw­sza obu­dzi­ła się mło­da żona. Za­le­d­wie unio­sła ozdo­bio­ne ciem­ny­mi rzę­sa­mi po­wie­ki, wes­tchnę­ła ci­chut­ko. Le­ża­ła w po­ście­li ha­fto­wa­nej w zło­ci­ste li­lie, mię­ciut­kiej jak puch, któ­rą z nie­zwy­kłą pie­czo­ło­wi­to­ścią mat­ka z ciot­ką Kle­men­ty­ną szy­ły spe­cjal­nie na tę noc. Ma­te­riał był de­li­kat­ny i bie­lut­ki jak opła­tek, po­dob­nie jak ko­ron­ko­wa hal­ka wi­szą­ca u wez­gło­wia łóż­ka.

Ewa le­ża­ła obok męża zu­peł­nie naga, szczę­śli­wa jak anio­ło­wie w nie­bie, prze­peł­nio­na słod­ką roz­ko­szą, że na­le­ży do uko­cha­ne­go cia­łem i du­szą po kres ży­wo­ta. Tyl­ko śmierć mo­gła­by ich roz­łą­czyć! Przy­mknę­ła na chwi­lę swe zie­lo­ne oczy i wró­ci­ła my­śla­mi do tego mo­men­tu, gdy Mar­cin w peł­ni uczy­nił ją swą żoną. Cof­nę­ła się tyl­ko odro­bi­nę, nie­znacz­nie, po­nie­waż ból, któ­ry po­czu­ła, szyb­ko mi­nął i prze­mie­nił się w bło­gie, cud­ne do­zna­nia. Na­wet nie ma­rzy­ła, że ro­bie­nie „tych” rze­czy może być aż tak przy­jem­ne!

Wło­żyw­szy dło­nie pod po­li­czek, zer­k­nę­ła na męża z cie­ka­wo­ścią, a stwier­dziw­szy, że śpi głę­bo­ko, po­wio­dła wzro­kiem po jego na­gim wy­spor­to­wa­nym cie­le przy­kry­tym ha­fto­wa­ną po­ście­lą tyl­ko tam, gdzie znaj­do­wa­ły się lę­dź­wie.

De­li­kat­nie do­tknę­ła zmierz­wio­nych czar­nych wło­sów, po­wiek, któ­re przy­kry­wa­ły po­dob­ne do wę­gli oczy, po­tem po­licz­ka za­cie­nio­ne­go nie­znacz­nym za­ro­stem i zmy­sło­wych ust, któ­re ca­ło­wa­ły ją go­rą­co i za­chłan­nie. A kie­dy zbli­ży­ła ku nim swe de­li­kat­ne war­gi, omiótł ją za­spa­nym wzro­kiem i na­tych­miast przy­cią­gnął do sie­bie. Nie­wie­le my­śląc, roz­chy­li­ła uda i po­now­nie sta­li się jed­no­ścią.

– Niech mi Bóg wy­ba­czy, ale ko­cham cię jak sza­le­niec – szep­nął jej do ucha żar­li­wie. – Cały świat bym za cie­bie od­dał!

– A ja ży­cie za cie­bie – od­po­wie­dzia­ła mło­da mał­żon­ka ci­chut­ko. – Całe ży­cie!

Gdy na­sy­ce­ni od­su­nę­li się od sie­bie, Ewa się­gnę­ła po hal­kę, któ­rą Mar­cin za­wie­sił na po­rę­czy łóż­ka. Drżąc na ca­łym cie­le, zgrab­nie na­rzu­ci­ła ją na szczu­płą fi­gu­rę. Od­wró­ci­ła się w stro­nę wy­bran­ka, gdy ten wła­śnie za­pi­nał ja­sne spodnie, a po­tem z uwa­gą spoj­rzał na pu­ste łoże. Kie­dy po­wio­dła za jego wzro­kiem, za­uwa­ży­ła nie­wiel­ką pla­mę krwi na bie­lu­sień­kim prze­ście­ra­dle. Wie­dzia­ła, że tak się sta­nie w noc po­ślub­ną. Mat­ka uświa­do­mi­ła ją, że bę­dzie wów­czas krwa­wi­ła jak przy pe­rio­dzie. Le­ciut­ko zmarsz­czy­ła brwi, mąż zaś uśmiech­nął się cie­pło. Pa­trzy­ła na jego sze­ro­kie ra­mio­na, owło­sio­ny tors, wy­rzeź­bio­ny ni­czym grec­ki po­sąg brzuch i za­trzy­ma­ła wzrok ni­żej, na ge­ni­ta­liach okry­tych spodnia­mi. Ta część jego cia­ła nie sta­no­wi­ła już dla niej ta­jem­ni­cy. Nie mo­gła wyjść ze zdu­mie­nia, że ten sza­leń­czo przy­stoj­ny męż­czy­zna jest jej mę­żem! Pra­gnę­ła przy­tu­lić się do nie­go tak, jak dziec­ko przy­tu­la się do mat­ki, lecz ob­ró­cił się w stro­nę okna. Stał przy nim przez chwi­lę, wcią­ga­jąc w noz­drza za­pach kwia­tów. Ewa nie­ocze­ki­wa­nie przy­po­mnia­ła so­bie tam­ten od­le­gły dzień, gdy ucie­ka­jąc znad Czar­ne­go Po­to­ku przed bu­rzą, schro­ni­li się w sa­mot­nej, kry­tej strze­chą cha­cie. Wte­dy rów­nież stał w mil­cze­niu obok nie­wiel­kie­go okien­ka, ona zaś zer­ka­ła na nie­go nie­śmia­ło. Dziś na­to­miast pa­trzy­ła nań z zu­peł­ną otwar­to­ścią, a wo­dząc wzro­kiem po jego ra­mio­nach, uświa­do­mi­ła so­bie, że mo­gła­by zmie­ścić się w nich po dwa­kroć, a on i tak, przy­tu­liw­szy ją moc­niej, mógł­by po­gru­cho­tać jej ko­ści.

Nic nie mó­wi­li. Kon­ty­nu­owa­li to­a­le­tę. Mar­cin ubrał się pierw­szy, bez zbęd­nych ce­re­gie­li. Ewa wciąż mia­ła na so­bie tyl­ko hal­kę. Z ogrom­ną dba­ło­ścią roz­cze­sy­wa­ła swe dłu­gie ja­sne wło­sy, któ­re te­raz mu­sia­ła upi­nać w kok, gdyż nie ucho­dzi­ło, by jako mę­żat­ka za­pla­ta­ła dzie­wi­cze war­ko­cze. Szło jej to z nie­ja­kim tru­dem, jako że w bab­ci­nym po­ko­ju nie było lu­stra. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, dla­cze­go mat­ka nie ka­za­ła przy­go­to­wać na noc po­ślub­ną jej pa­nień­skie­go po­ko­ju, tyl­ko po­le­ci­ła wnieść do bab­ci­ne­go wiel­kie łoże, lecz na­tych­miast skar­ci­ła się za bez­sen­sow­ne my­śli. Prze­cież daw­ny po­kój na tę noc za­ję­ła Iga z dziec­kiem!

– Cu­dow­nie wy­glą­dasz. – Mar­cin po­chy­lił się nad żoną, do­ty­ka­jąc jej ucha. A po­tem z ło­bu­zer­skim uśmie­chem zaj­rzał pod sta­ni­czek i war­ga­mi mu­snął jej na­brzmia­łe sut­ki. – Czu­ję się jak Be­du­in na pu­sty­ni – za­żar­to­wał.

Gdy wy­szedł z se­le­dy­no­we­go po­ko­ju, Ewa się­gnę­ła po suk­nię. Mat­ka i o tym po­my­śla­ła. Mło­da mał­żon­ka mia­ła pod ręką strój, w któ­rym mo­gła za­siąść do śnia­da­nia. Mar­cin do po­sił­ku wło­żył ślub­ny strój, lecz za­miast bia­łej ko­szu­li – kre­mo­wą, któ­ra cze­ka­ła na nie­go w al­ko­wie za­wie­szo­na na po­rę­czy krze­sła pod oknem.

Czar­to­ro­wi­cze tęt­ni­ły ży­ciem. Do­mow­ni­cy, go­ście i służ­ba od rana byli na no­gach, to­też tego dnia śnia­da­nie po­da­no wcze­śniej niż za­zwy­czaj.

Mar­cin usiadł obok Ewy, ma­jąc po pra­wej stro­nie te­ścia. Na jego twa­rzy nie znać było bo­daj naj­lżej­sze­go za­kło­po­ta­nia.

– Po­pra­wi­ny urzą­dzi­my w ogro­dzie – zde­cy­do­wał An­to­ni, uni­ka­jąc wzro­ku zię­cia. – Nie ma po­trze­by kryć się w sto­do­le przy tak pięk­nej po­go­dzie.

– Cu­dow­nie, wu­jasz­ku! – ucie­szy­ła się Iga. – Leoś bę­dzie mógł po­spać w cie­niu.

– To na­praw­dę wspa­nia­ły po­mysł – po­par­ła pa­nią Dwo­rzyc­ką mat­ka pan­ny Lesz­czyń­skiej. – Za­rów­no ja, jak i moja có­ruch­na do­sko­na­le ba­wi­ły­śmy się na we­se­lu. Oby mo­jej Iza­be­li tak się po­szczę­ści­ło, jak mło­dziut­kiej pani Sa­sic­kiej!

– Z pew­no­ścią tak bę­dzie – stwier­dzi­ła Blan­ka, bio­rąc do ręki ka­fty­rek. – Pan Gliń­ski nie mógł wzro­ku ode­rwać od pan­ny Iza­be­li. Jaka szko­da, że po ocze­pi­nach mu­siał na­tych­miast wra­cać do Zba­ra­ża!

– Wła­śnie o tym pra­gnął­bym po­wie­dzieć – wtrą­cił Mar­cin, kro­jąc szyn­kę. – Chciał­bym za­brać żonę w po­dróż po­ślub­ną. Jesz­cze przed we­se­lem za­pew­ni­łem so­bie mie­sięcz­ny urlop, że­by­śmy mo­gli udać się do Zba­ra­ża, a po­tem do Wil­na.

Ewa spoj­rza­ła na męża sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Jesz­cze ni­g­dy nie była tak da­le­ko od domu!

– Dla­cze­go nic o tym nie wspo­mnia­łeś?

– Chcia­łem spra­wić ci nie­spo­dzian­kę. – Uśmiech­nął się, wi­dząc jej oszo­ło­mie­nie. – Po po­wro­cie osią­dzie­my na Ole­cho­wi­czach.

– Cóż – rzekł An­to­ni, ocie­ra­jąc usta ser­we­tą. – Ma­cie pra­wo udać się w po­dróż po­ślub­ną!

– Je­stem tego sa­me­go zda­nia. – Pani Ja­błoń­ska po­par­ła męża. – Mło­dzi po­win­ni spę­dzić mie­siąc mio­do­wy z dala od domu i co­dzien­no­ści. Tej będą mie­li aż nad­to po prze­pro­wadz­ce do Ole­cho­wicz.

– Oj tak, tak – wes­tchnął pan Sta­ni­sław Trę­biń­ski, trzy­ma­jąc żonę za rękę.

Ewa, sły­sząc sło­wa mat­ki, uśmiech­nę­ła się lek­ko, na­to­miast Iga dziw­nie po­smut­nia­ła. Za­chmu­rze­nie jed­nak szyb­ko znik­nę­ło z jej bła­wych oczu zdo­bią­cych twarz w kształ­cie ser­ca, gdyż cie­szy­ła się szczę­ściem ku­zyn­ki.

– Mu­szę na­kar­mić Le­osia – rze­kła i wsta­ła od sto­łu. – Jesz­cze dziś po po­pra­wi­nach wra­cam z dziec­kiem do Ka­mień­ca!

– Ależ Igu­niu! – za­wo­ła­ła za­wie­dzio­na mat­ka. – Dla­cze­go chcesz tak szyb­ko od nas ucie­kać? Źle ci w Czar­to­ro­wi­czach?

– A wam, mamo, dla­cze­go tak źle pa­trzy z oczu, gdy wi­dzi­cie Le­ona? – od­par­ła cór­ka py­ta­niem i za­raz do­da­ła: – Je­stem wdo­wą, więc mam pra­wo de­cy­do­wać o so­bie. Sko­ro po­sta­no­wi­łam, że wra­ca­my dzi­siaj, to tak bę­dzie i już. Nie chcę sły­szeć żad­nych wy­mó­wek!

Blan­ka, sły­sząc ostre sło­wa sio­strze­ni­cy, za­ci­snę­ła usta. Iga za­wsze była pew­na sie­bie, a nie­daw­no zy­ska­ny sta­tus wdo­wy uczy­nił ją oso­bą nad­zwy­czaj nie­za­leż­ną.

– Pro­po­nu­ję za­koń­czyć śnia­da­nie – za­de­cy­do­wa­ła pani Ja­błoń­ska, gdy mło­da mat­ka opu­ści­ła ja­dal­nię. – Po­pra­wi­ny za­czną się po po­łu­dniu.

Do obia­du czas cią­gnął się le­ni­wie. Mał­żon­ko­wie spa­ce­ro­wa­li po ogro­dzie w to­wa­rzy­stwie pań Lesz­czyń­skich, zry­wa­li owo­ce w sa­dzie, a po­tem wsie­dli do brycz­ki i uda­li się na ob­jazd swo­ich wło­ści. Był to ogląd bar­dzo po­bież­ny, gdyż Mar­cin nie za­mie­rzał tra­cić cza­su. Pra­gnął czym prę­dzej udać się w po­dróż po­ślub­ną. Mło­dą mał­żon­kę miał za­miar wpro­wa­dzić do Ole­cho­wicz do­pie­ro po po­wro­cie z mio­do­we­go mie­sią­ca.

Słoń­ce już ga­sło, ma­lu­jąc nie­bo cie­płą czer­wie­nią, gdy Iga wsia­dła z Le­osiem do brycz­ki, by udać się do Ka­mień­ca Po­dol­skie­go. Nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie za­koń­czy­ły się po­pra­wi­ny, o wie­le skrom­niej­sze od hucz­ne­go we­se­la. Cho­ciaż było na nich znacz­nie mniej go­ści, zje­dzo­no wszyst­ko, co po­zo­sta­ło z ośmiu sto­łów. Pań­stwo Emi­lia i Igna­cy Sa­sic­cy prze­pi­ja­li do Ja­błoń­skich, Mar­cin wkła­dał Ewie do ust sma­ko­ły­ki, a ona od­wdzię­cza­ła się mę­żo­wi tym sa­mym. Oleś, któ­ry ze wzglę­du na swój dzie­cię­cy wiek ja­dał do­tych­czas tyl­ko w to­wa­rzy­stwie pia­stun­ki albo mat­ki, te­raz bie­gał mię­dzy klom­ba­mi i wpy­chał do buzi wszyst­ko, co tyl­ko mu po­da­no. Do­pie­ro na wy­raź­ny sprze­ciw Blan­ki go­ście za­prze­sta­li czę­sto­wa­nia chłop­ca. Dzię­ki mat­czy­nej sta­now­czo­ści mały dzie­dzic Czar­to­ro­wicz unik­nął po­waż­nej nie­straw­no­ści.

Dwa dni póź­niej, spa­ko­waw­szy wa­liz­ki, mło­dzi pań­stwo Sa­sic­cy uda­li się do Zba­ra­ża, sta­re­go kre­so­we­go mia­stecz­ka, któ­re w wy­ni­ku roz­bio­rów zna­la­zło się w za­bo­rze au­striac­kim, wcze­śniej jed­nak, nim Rzecz­po­spo­li­ta do­sta­ła się w ręce za­bor­ców, po­ło­żo­ny był w wo­je­wódz­twie wo­łyń­skim, w pięt­na­stym wie­ku na­to­miast na­le­żał do Li­twy. Była to nie­wiel­ka, lecz uro­kli­wa mie­ści­na. Wła­śnie tam pan Gu­staw Gliń­ski pro­wa­dził pry­wat­ną prak­ty­kę le­kar­ską, któ­ra jed­nak nie da­wa­ła mu wiel­kich do­cho­dów.

Dok­tor wy­naj­mo­wał dwu­po­ko­jo­we miesz­ka­nie w po­bli­żu klasz­to­ru Ber­nar­dy­nów, któ­ry zo­stał wznie­sio­ny w Zba­ra­żu w osiem­na­stym wie­ku. Skrom­ne lo­kum w zu­peł­no­ści mu wy­star­cza­ło, po­nie­waż wciąż był ka­wa­le­rem i nie miał, przy­naj­mniej na ra­zie, zbyt wiel­kich wy­ma­gań. Je­den po­kój za­mie­nił na ga­bi­net le­kar­ski z ko­zet­ką i wszel­kim sprzę­tem me­dycz­nym, w dru­gim miesz­kał. Jako że nie miał żony, któ­ra do­pil­no­wa­ła­by po­rząd­ku, za­trud­niał słu­żą­cą. Ko­bie­ta dwa razy w ty­go­dniu sprzą­ta­ła miesz­ka­nie. Ja­dał na mie­ście. Ka­wa­ler­skie ży­cie bar­dzo mu od­po­wia­da­ło.

– Sia­daj­cie, sia­daj­cie – wi­tał pań­stwa Sa­sic­kich. Mó­wił jo­wial­nie, po­da­jąc dłoń Mar­ci­no­wi i jed­no­cze­śnie kła­nia­jąc się Ewie. – Ka­wa­ler ja, ale jest na czym spo­cząć i bru­du też żad­ne­go nie ma, gdyż pew­na wdo­wa do­brze sprzą­ta. Roz­gość­cie się jak u sie­bie! – Za­raz też za­czął wy­su­wać krze­sła spod okrą­głe­go sto­li­ka i ro­zej­rzał się za wi­nem. Po­sta­wiw­szy na sto­le bu­tel­kę oraz trzy kie­lisz­ki, za­wo­łał: – Wzno­szę to­ast za zdro­wie mło­dej pary!

Wy­chy­li­li tru­nek do dna i wszy­scy tro­je wda­li się w tak oży­wio­ną roz­mo­wę, że na­wet nie spo­strze­gli, kie­dy za­padł zmrok. Wciąż jesz­cze byli pod wra­że­niem mi­nio­ne­go we­se­la i mie­li wie­le te­ma­tów do roz­mo­wy.

Ewa dys­kret­nie wo­dzi­ła wzro­kiem po po­ko­ju. Po­miesz­cze­nie było ra­czej ciem­ne, co mu­sia­ło li­co­wać z cha­rak­te­rem pana Gliń­skie­go. W oknach wi­sia­ły cięż­kie brą­zo­we ko­ta­ry, któ­re do­sko­na­le har­mo­ni­zo­wa­ły z ciem­no­orze­cho­wy­mi me­bla­mi, na­to­miast na pod­ło­dze le­żał zie­lo­ny dy­wan. Tra­dy­cyj­nie pod ścia­ną sta­ło łóż­ko, nad nim zaś wi­siał ki­lim z Mat­ką Bo­ską z Dzie­ciąt­kiem.

– Oj, druż­ba, druż­ba, cięż­ka two­ja służ­ba – wes­tchnął Gu­staw, gdy wspo­mi­na­li ocze­pi­ny. – Ano tak to jest, że cho­rą­ży ma wię­cej obo­wiąz­ków niż mło­dy!

– Za­tem się ożeń – za­żar­to­wał Mar­cin, czę­stu­jąc się cy­ga­rem. – Jako mło­de­go będą cze­ka­ły cię same przy­jem­no­ści.

– Może i się oże­nię, kto wie – przy­tak­nął przy­ja­ciel. – Nie py­ta­łem na we­se­lu, bo nie wy­pa­da­ło, ale chciał­bym wie­dzieć, czy pan­na Lesz­czyń­ska jest wol­na.

– Nic nie wiem o tym, by kto­kol­wiek jej się oświad­czył – od­par­ła Ewa z uśmie­chem, cho­ciaż czu­ła się nie­co skrę­po­wa­na, mó­wiąc o oso­bi­stych spra­wach zna­jo­mej pan­ny w to­wa­rzy­stwie mło­de­go dok­to­ra.

– Sły­sza­łeś? – za­śmiał się Mar­cin. – Bę­dziesz mógł ude­rzyć w kon­ku­ry! – To po­wie­dziaw­szy, pod­niósł się z krze­sła i po­dał ra­mię mał­żon­ce. – Czas miło pły­nie na po­ga­węd­ce, ale mu­si­my się już po­że­gnać. Wy­na­ję­li­śmy po­ko­ik w nie­wiel­kim ho­te­lu. Do­roż­karz cze­ka, by nas tam za­wieźć.

– Ależ nie mu­si­cie je­chać! – za­opo­no­wał Gliń­ski. – Mo­że­cie prze­no­co­wać u mnie.

– Dzię­ki, przy­ja­cie­lu, ale nie chce­my za­wra­cać ci gło­wy. Zo­sta­nie­my w Zba­ra­żu tyl­ko przez kil­ka dni, żeby zwie­dzić mia­stecz­ko, a póź­niej je­dzie­my do Wil­na.

Gdy za­my­ka­li za sobą drzwi ho­te­lo­we­go po­ko­ju, cie­pły czerw­co­wy wie­czór prze­mie­nił się w rów­nie przy­jem­ną, ma­gicz­ną noc świę­to­jań­ską.

Ewa ni­g­dy nie prze­by­wa­ła tak da­le­ko od ro­dzin­ne­go gniaz­da. Wszyst­ko, co wi­dzia­ły jej oczy, było dla niej no­wo­ścią, a kie­dy wy­da­wa­ła okrzy­ki zdu­mie­nia, kro­czą­cy obok mąż mu­siał za­gry­zać war­gi, by nie wy­buch­nąć śmie­chem nad jej dzie­cin­nym en­tu­zja­zmem. Cho­ciaż re­ak­cje żony bar­dzo go ba­wi­ły, ro­zu­miał do­sko­na­le, że dla dziew­czy­ny wy­cho­wa­nej w ob­rę­bie nie­wiel­kiej pa­ra­fii pro­win­cjo­nal­ne Wil­no było cen­trum świa­ta. Po­dob­nie za­cho­wy­wał się pan Gliń­ski, gdyż i on wy­brał się z mło­dą parą na Li­twę, by do­wie­dzieć się, czy w tam­tej­szym szpi­ta­lu znaj­dzie się po­sa­da dla mło­de­go, wy­kształ­co­ne­go na Za­cho­dzie dok­to­ra. Mar­cin go­rą­co wspie­rał przy­ja­cie­la w jego sta­ra­niach i chęt­nie zgo­dził się, by ten im to­wa­rzy­szył.

Sa­sic­ki by­wał w świe­cie i do­brze wie­dział, jacy po­tra­fią być lu­dzie. Mimo to ogrom­nie się cie­szył, że jego uko­cha­na jest tak pro­sto­li­nij­na. Nie­moż­li­we było nie ze­psuć się bo­daj odro­bi­nę, prze­by­wa­jąc w za­gra­nicz­nych szko­łach. Cho­ciaż ni­g­dy nie miał wśród zna­jo­mych opi­nii uwo­dzi­cie­la, to znał wie­le ko­biet. Nie­jed­na wo­dzi­ła za nim po­włó­czy­stym spoj­rze­niem. Pod wzglę­dem mo­ral­nej nie­win­no­ści nie do­rów­ny­wał swo­jej mał­żon­ce. Już wów­czas gdy zo­ba­czył ją ką­pią­cą się w Czar­nym Po­to­ku, po­zwa­lał so­bie po­pusz­czać wo­dze fan­ta­zji, a owe­go dnia, gdy przy­szedł tam na­zry­wać bazi na wiel­ka­noc­ny stół, ogar­nę­ła go taka na­mięt­ność, że gdy­by pan­na Ja­błoń­ska go nie po­wstrzy­ma­ła, zro­bił­by coś, cze­go nie moż­na cof­nąć, a cze­go obo­je ogrom­nie by ża­ło­wa­li. Bar­dzo się więc cie­szył, że wy­ka­za­ła się wte­dy za­rów­no lę­kiem, jak i roz­sąd­kiem, i od tej chwi­li jesz­cze bar­dziej za nią tę­sk­nił, śnił o niej po no­cach i pra­gnął jej. Ma­rze­nia te były tak re­ali­stycz­ne, że nie­raz py­tał sam sie­bie, czy to jesz­cze sen, czy jawa. A kie­dy przy­wo­ły­wał na po­moc cały swój roz­są­dek, by prze­stać my­śleć o pięk­nej zie­lo­no­okiej pa­nien­ce, sta­wał się nie­spo­koj­ny i wście­kły, to­też nie dzi­wi­ło go wca­le, że ro­dzi­ce na­ma­wia­li go na dłu­gie kon­ne prze­jażdż­ki.

Mar­cin od dziec­ka był zna­ko­mi­tym jeźdź­cem i nie skła­mał­by, po­wie­dziaw­szy, że wcze­śniej sie­dział w sio­dle, niż na­uczył się cho­dzić. Miał dar do koni, cze­go nie moż­na było już rzec o strzel­bie. W ro­dzie Sa­sic­kich nie­wie­lu było wy­bo­ro­wych my­śli­wych, cho­ciaż w sa­lo­nie w Ole­cho­wi­czach wi­sia­ło wiel­kie po­ro­że je­le­nia, tro­feum zdo­by­te przez przod­ka na po­lo­wa­niu. Sa­sic­cy mie­li mo­car­ne ra­mio­na, lecz so­ko­le oczy nie­ko­niecz­nie.

Mło­dy mąż wie­dział, że Ewa nie po­tra­fi jeź­dzić kon­no. Sama mu o tym po­wie­dzia­ła. Sie­dzia­ła wraz z Igą w sio­dle za­le­d­wie kil­ka razy, a od cza­su kie­dy ku­zyn­ka spa­dła i tyl­ko cu­dem się nie po­ła­ma­ła, pani Ja­błoń­ska za­ka­za­ła oby­dwu pa­nien­kom kon­nej jaz­dy. Żad­na na tym szcze­gól­nie nie ucier­pia­ła, po­nie­waż po­wszech­nie uwa­ża­no, że ko­bie­cie nie przy­stoi taka fry­wol­ność. Blan­ka sama nie po­tra­fi­ła się utrzy­mać dłu­żej niż pięć mi­nut w sio­dle, więc uwa­ża­ła, że cór­ka i sio­strze­ni­ca rów­nież nie mu­szą po­sia­dać ta­ko­wej umie­jęt­no­ści.

Mar­cin miał zu­peł­nie inne zda­nie od te­ści. Po­sta­no­wił, że gdy po­wró­cą z po­dró­ży po­ślub­nej, na­uczy mał­żon­kę kon­nej jaz­dy. Pra­gnął, by umia­ła do­sia­dać wierz­chow­ca, żeby po­tra­fi­ła po­ra­dzić so­bie w róż­nych sy­tu­acjach, gdy­by jego z ja­kie­goś po­wo­du nie było we dwo­rze. Po­nad­to Klo­tyl­da Li­siec­ka jeź­dzi­ła kon­no nie­mal tak do­brze jak on sam. Jego uko­cha­na żona nie po­win­na w ni­czym ustę­po­wać ku­zyn­ce Sa­sic­kich.

Dzień mi­jał za dniem. Ewa przy­wy­kła do no­wych wi­do­ków i już nie oka­zy­wa­ła tak jaw­nie en­tu­zja­zmu na wi­dok ulic czy za­byt­ków, któ­re zwie­dza­li. Dzie­więt­na­sto­wiecz­ne Wil­no było pięk­ne. Prze­siąk­nię­te ro­man­tycz­nym kli­ma­tem, któ­ry jed­nak stop­nio­wo ustę­po­wał przed nową rze­czy­wi­sto­ścią, czy­li przed tym, o czym na te­mat na­uki i pra­cy pi­sa­no w pra­sie. Do­bro spo­łe­czeń­stwa, jego roz­wój na dro­dze po­ko­jo­wej, dzię­ki któ­rej Po­la­cy będą mo­gli wy­bić się na nie­pod­le­głość, było na ustach wszyst­kich. Po­wsta­nia upa­dły, nikt więc już nie my­ślał po­waż­nie, że po­przez wal­kę zbroj­ną kraj od­zy­ska wol­ność. Wszy­scy ma­rzy­li o tej chwi­li, a jed­no­cze­śnie zda­wa­li so­bie spra­wę, że wie­le wody upły­nie, nim ma­rze­nia sta­ną się fak­tem.

Oglą­da­li w ka­pli­cy ob­raz Mat­ki Bo­skiej Ostro­bram­skiej, zwie­dzi­li ko­ściół pod we­zwa­niem Trój­cy Prze­naj­święt­szej i jesz­cze kil­ka in­nych, po­nad­to te­ren daw­ne­go Uni­wer­sy­te­tu Wi­leń­skie­go, któ­ry po upad­ku po­wsta­nia li­sto­pa­do­we­go w ty­siąc osiem­set trzy­dzie­stym dru­gim roku zo­stał zli­kwi­do­wa­ny przez cara Mi­ko­ła­ja I.

Pod ko­niec mio­do­we­go mie­sią­ca uda­li się we trój­kę do te­atru.

Ewa sie­dzia­ła w loży zu­peł­nie opa­no­wa­na, jak­by prze­by­wa­ła w ro­dzin­nym dwo­rze w Czar­to­ro­wi­czach. Wy­sta­wia­no czwar­tą część Dzia­dów. Mło­da pani Sa­sic­ka pa­mię­ta­ła ów dra­mat, gdyż gu­wer­nant­ka, Teo­fi­la Ró­życ­ka, czy­ty­wa­ła tę sztu­kę i ka­za­ła swym uczen­ni­com wy­ku­wać na pa­mięć znacz­ne frag­men­ty. Lecz czy­ta­nie było ni­czym w po­rów­na­niu z oglą­da­niem! Ewa raz po raz ści­ska­ła dłoń mał­żon­ka, a on od­po­wia­dał tym sa­mym. Oby­dwo­je byli bar­dzo wzru­sze­ni, śle­dząc grę na sce­nie, po­dob­nie jak pan Gliń­ski, któ­ry tego po­po­łu­dnia wy­jąt­ko­wo mil­czał. Oka­za­ło się bo­wiem, że na ra­zie nie było wol­nej po­sa­dy w szpi­ta­lu. Mło­de­go dok­to­ra za­pew­nio­no jed­nak, że w ra­zie wa­ka­tu zo­sta­nie nie­zwłocz­nie po­wia­do­mio­ny.

Ewa ukrad­kiem zer­ka­ła na nie­go i do­szła do wnio­sku, że cho­ciaż był przy­stoj­ny, pod żad­nym wzglę­dem nie do­rów­ny­wał Mar­ci­no­wi. Po­dob­nie jak jej mąż był ciem­no­wło­sy, lecz nad czo­łem za­czę­ły mu się prze­rze­dzać za­ko­la, miał brą­zo­we oczy i był znacz­nie niż­szy. Mimo iż by­wał jo­wial­ny, jego po­czu­cie hu­mo­ru było zu­peł­nie od­mien­ne od tego, ja­kim cha­rak­te­ry­zo­wał się dzie­dzic Ole­cho­wicz.

Ak­to­rzy scho­dzi­li ze sce­ny ob­da­ro­wy­wa­ni ogłu­sza­ją­cy­mi bra­wa­mi, kie­dy Ewa nie­ocze­ki­wa­nie po­czu­ła się sła­bo. Chcia­ła wyjść z loży, gdy z ję­kiem opa­dła na sie­dze­nie. Mar­cin za­nie­po­ko­ił się ogrom­nie, ale sko­ro przy­ja­ciel na­tych­miast po­chy­lił się nad ze­mdlo­ną, nie oka­zał lęku.

– Za­sła­bła – oznaj­mił dok­tór. – Nie dzi­wię się, że ze­mdla­ła, gdyż za­duch tu nie­zgor­szy!

– Oby to nic po­waż­ne­go! – rzekł Mar­cin, przy­klę­ka­jąc przy mał­żon­ce. Od­gar­nął z czo­ła ja­sne ko­smy­ki, a kie­dy otwo­rzy­ła oczy, uśmiech­nął się uspo­ka­ja­ją­co.

– Co się sta­ło? – za­py­ta­ła Ewa oszo­ło­mio­na, wi­dząc nad sobą oby­dwu męż­czyzn.

– Za­sła­błaś – wy­ja­śnił Mar­cin. – Na szczę­ście mamy tu dok­to­ra, któ­ry cię ocu­cił.

– Czy przed­sta­wie­nie już się skoń­czy­ło?

– Tak, wra­ca­my do ho­te­lu – zde­cy­do­wał pan Sa­sic­ki, po­da­jąc żo­nie ra­mię. – Te­raz mu­sisz od­po­cząć, a ju­tro rano Gu­staw cię zba­da. Trze­ba dmu­chać na zim­ne!

Gliń­ski po­ki­wał gło­wą i ru­szył za mał­żon­ka­mi do wyj­ścia. Wy­naj­mo­wał po­kój w tym sa­mym ho­te­lu, więc nie wi­dział pro­ble­mu w zba­da­niu żony przy­ja­cie­la. Mógł­by to wła­ści­wie zro­bić od razu, ale że Mar­cin za­pro­po­no­wał po­ran­ną porę, nie wy­pa­da­ło się na­rzu­cać z po­mo­cą.

Po po­wro­cie mło­da żona na­tych­miast za­pa­dła w sen.

Mi­nę­ła dzie­wią­ta, nim dok­tór Gliń­ski wszedł do po­ko­ju pań­stwa Sa­sic­kich, by zba­dać Ewę. Mar­cin mu­siał opu­ścić po­miesz­cze­nie. Za­nie­po­ko­jo­ny cho­dził tam i z po­wro­tem. Kie­dy po dłuż­szym cza­sie drzwi się uchy­li­ły i uka­za­ła się w nich le­kar­ska tor­ba Gliń­skie­go, a do­pie­ro póź­niej wy­chy­lił się on sam, mło­dy mał­żo­nek przy­sta­nął i z wy­cze­ki­wa­niem spoj­rzał na przy­ja­cie­la.

– Moje gra­tu­la­cje! – za­wo­łał dok­tor. – Ród Sa­sic­kich nie wy­gi­nie, a Ole­cho­wi­cze będą mia­ły dzie­dzi­ca.

– Już?! Tak szyb­ko? – wy­pa­lił Mar­cin.

– A już, już – za­śmiał się przy­ja­ciel. – Nie tra­ci­łeś cza­su, chło­pie!

Mar­cin był oszo­ło­mio­ny. Mimo to za­cho­wał na tyle przy­tom­no­ści umy­słu, by wy­mi­nąć Gliń­skie­go i po­spie­szyć do żony, któ­ra wciąż le­ża­ła w łóż­ku.

Chwy­cił jej dłoń i zło­żył na niej po­ca­łu­nek.

– Dzię­ku­ję ci, naj­droż­sza! Poza two­ją mi­ło­ścią to naj­wspa­nial­szy dar, jaki mo­głaś mi ofia­ro­wać.

– Co te­raz? – za­py­ta­ła Ewa ci­chut­ko.

– Wra­ca­my do domu – oświad­czył. – Zwie­dzi­li­śmy w Wil­nie już nie­mal wszyst­ko. Czas prze­jąć dzie­dzic­two!

Jesz­cze tego dnia wsie­dli do dy­li­żan­su, by po­wró­cić na Po­do­le.

Rozdział 2. Dziedzictwo

Ole­cho­wi­cze były sta­rym ma­jąt­kiem pa­mię­ta­ją­cym jesz­cze cza­sy przed­ro­zbio­ro­we. Po­bu­do­wał je Fe­liks Dio­ni­zy Sa­sic­ki, szlach­cic przy­by­ły na Po­do­le z klu­cza ho­ry­szow­skie­go po­ło­żo­ne­go w Or­dy­na­cji Za­moj­skiej. Sa­sic­ki opu­ścił ro­dzin­ne stro­ny wbrew woli ojca, po­zo­sta­wia­jąc na Za­mojsz­czyź­nie ro­dzi­nę. Po pro­stu udał się w nie­zna­ne. Tyle obec­ni miesz­kań­cy dwo­ru o nim wie­dzie­li, po­nie­waż nie za­cho­wa­ły się żad­ne pa­miąt­ki rzu­ca­ją­ce bo­daj cień świa­tła na prze­szłość pro­to­pla­sty.

W Ole­cho­wi­czach kuch­nia sta­ła osob­no, tak jak by­wa­ło w szla­chec­kich ma­jąt­kach, za­nim Rzecz­po­spo­li­ta utra­ci­ła nie­pod­le­głość. Był więc to bar­dzo sta­ry bu­dy­nek, lecz mimo to za­dba­ny, gdyż pani Emi­lia Sa­sic­ka wło­ży­ła w wy­re­mon­to­wa­nie kuch­ni oraz spi­żar­ni znacz­ną część swo­je­go po­sa­gu. Za­raz też, tuż po ślu­bie, prze­ję­ła rzą­dy w mę­żo­wym ma­jąt­ku, co bar­dzo nie spodo­ba­ło się jej świę­tej pa­mię­ci świe­krze Ade­laj­dzie z Nie­świe­żów Sa­sic­kiej.

Cho­ciaż pani Emi­lia była ener­gicz­na, a świe­kra od­zna­cza­ła się nie­ustę­pli­wym cha­rak­te­rem, po czte­rech la­tach ry­wa­li­za­cji star­sza z ko­biet zło­ży­ła broń i mło­da pani Sa­sic­ka zo­sta­ła praw­dzi­wą pa­nią na Ole­cho­wi­czach. Trzy­ma­ła dwór sil­ną ręką i była spra­wie­dli­wa dla służ­by, a je­dy­ne­go syna ko­cha­ła nie­mal za­bor­czą mi­ło­ścią. Nie zmie­ni­ło się to tak­że po jego ślu­bie, lecz Sa­sic­ka mia­ła na tyle roz­sąd­ku, by wie­dzieć, że męż­czy­zna opusz­cza ojca i mat­kę po to, by złą­czyć się ze swo­ją żoną, aby stać się z nią jed­no­ścią nie tyl­ko cie­le­sną, a rów­nież du­cho­wą. Sam Bóg na kar­tach Pi­sma Świę­te­go zjed­no­czył mał­żon­ków do­zgon­ną mi­ło­ścią. Kim­że była ona, by sprze­ci­wiać się woli Boga?

My­śli te to­wa­rzy­szy­ły jej już od we­se­la, lecz do­pie­ro na trze­ci dzień po po­wro­cie mło­dych z mio­do­we­go mie­sią­ca i po­in­for­mo­wa­niu o ry­chłych na­ro­dzi­nach po­tom­ka star­sza pani Sa­sic­ka zde­cy­do­wa­ła się na wią­żą­cą roz­mo­wę.

– Mu­si­my usta­lić, co i jak bę­dzie – za­ga­iła, sie­dząc w ba­wial­ni w to­wa­rzy­stwie syna, sy­no­wej i męża, któ­ry czuł się już znacz­nie le­piej niż przed mie­sią­cem. – Od tego, co dziś usta­li­my, będą za­le­ża­ły sto­sun­ki w tym domu. Pro­po­nu­ję…

– Mat­ko, pro­szę was, niech Ewa mówi jako pierw­sza – wtrą­cił Mar­cin, po­pi­ja­jąc le­mo­nia­dę.

Pani Emi­lia w od­po­wie­dzi uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie, Ewa na­to­miast za­czę­ła z nie­ja­kim za­kło­po­ta­niem.

– Do­brze, ja pierw­sza wy­ra­żę swe zda­nie – zgo­dzi­ła się. – Sko­ro je­stem mło­dą pa­nią we dwo­rze, mam do tego pra­wo. Otóż obej­mę nad­zór nad ca­łym ma­jąt­kiem. Za­rów­no nad do­mem, jak i obej­ściem. Po­zo­sta­wię Ma­tyl­dę Krzysz­tań­ską na po­sa­dzie ku­char­ki, to samo uczy­nię z po­ko­jów­ka­mi, Nelą i Różą, lecz nie mam za­mia­ru za­trud­niać go­spo­dy­ni. Je­stem mło­da i sil­na, więc na pew­no po­ra­dzę so­bie ze wszyst­kim!

Pan Igna­cy, sły­sząc prze­mo­wę sy­no­wej, za­czął kla­skać, Mar­cin uśmiech­nął się z uzna­niem, na­to­miast pani Emi­lia spo­koj­nym gło­sem wy­zna­ła:

– Zbyt do­brze wiem, co to zna­czy, gdy sta­ra wtrą­ca się w rzą­dy na­stęp­czy­ni. Niech bę­dzie tak, jak po­sta­no­wisz.

– Czas nam już spo­cząć – wtrą­cił pan Igna­cy, pod­krę­ca­jąc si­we­go wąsa. – Niech mło­dzi zo­sta­ną dzie­dzi­ca­mi dwo­ru.

– Ow­szem, ale ja nie za­mie­rzam re­zy­gno­wać z po­sa­dy – oświad­czył Mar­cin. – Bu­do­wa cu­krow­ni jest da­le­ko­sięż­nym pro­jek­tem, a w za­bo­rach bę­dzie po­wsta­wać ich co­raz wię­cej. Po to koń­czy­łem stu­dia, by zro­bić coś do­bre­go dla oj­czy­zny, cho­ciaż od kil­ku­dzie­się­ciu lat nie ma jej na ma­pie!

Pan Igna­cy, sły­sząc te sło­wa, wes­tchnął ci­cho, na­to­miast jego żona nic nie po­wie­dzia­ła. Obo­je jed­nak po­my­śle­li o tym sa­mym. Mia­no­wi­cie, że nie bę­dzie im dane do­żyć upra­gnio­nej wol­no­ści, a Bóg ra­czy wie­dzieć, kie­dy Rzecz­po­spo­li­ta od­zy­ska nie­pod­le­głość, sko­ro ko­lej­ne po­wsta­nia upa­da­ły. W jed­nym z nich wziął udział sam pan Igna­cy i do­sko­na­le pa­mię­tał tam­ten czas, gdy po­mi­mo wy­sił­ków po­wstań­ców upadł stycz­nio­wy zryw.

Ewa cie­szy­ła się ogrom­nie, że zo­sta­ła pa­nią we wła­snym dwo­rze, dla któ­re­go nie­dłu­go po­wi­je dzie­dzi­ca. Spo­dzie­wa­ła się roz­wią­za­nia w mar­cu, a je­śli dziec­ko przy­szło­by na świat czter­na­ste­go, obo­je świę­to­wa­li­by uro­dzi­ny tego sa­me­go dnia. Ma­leń­stwo uro­dzi się w trze­cim mie­sią­cu na­stęp­ne­go roku. Ona bę­dzie mia­ła wte­dy do­stoj­ne dwa­dzie­ścia lat. Za kil­ka mie­się­cy bę­dzie ko­bie­tą w kwie­cie wie­ku.

Jesz­cze tego sa­me­go dnia, tuż po pod­wie­czor­ku, na któ­rym Mar­cin nie mógł być, uda­ła się w stro­nę spi­żar­ni, wo­zow­ni i staj­ni, by za­po­znać się z no­wy­mi wło­ścia­mi. Za spi­żar­nią rósł rząd kwit­ną­cych lip, któ­rych słod­ki za­pach de­li­kat­nie draż­nił noz­drza. Nie­co da­lej znaj­do­wał się nie­wiel­ki staw, w któ­rym ho­do­wa­no prze­waż­nie kar­pie. W Czar­to­ro­wi­czach nie było sta­wu, gdyż mat­ka nie zno­si­ła opo­rzą­dza­nia ryb, a na wi­gi­lię za­ma­wia­ła tra­dy­cyj­ne­go kar­pia u Świer­gieł­łów. Ewa po­sta­no­wi­ła, że wła­śnie tam, za lipy, prze­nie­sie al­tan­kę z ogro­du, po­nie­waż pra­gnę­ła, by jej świą­ty­nia du­ma­nia znaj­do­wa­ła się w oto­cze­niu drzew. Nie­boszcz­ka bab­cia Mar­cjan­na mia­ła swo­ją ulu­bio­ną ła­wecz­kę pod ol­cha­mi w Czar­to­ro­wi­czach. Szum li­ści sprzy­ja roz­my­śla­niom.

Gdy dzień z wol­na prze­mie­niał się w mrok, po­sta­no­wi­ła po­now­nie po­roz­ma­wiać ze świe­krą. Mia­ła to być bar­dzo oso­bi­sta roz­mo­wa. Gdy­by Ewa na­dal miesz­ka­ła w Czar­to­ro­wi­czach, po­szła­by ze swym zmar­twie­niem do mat­ki, lecz była już mę­żat­ką i pa­nią na swo­im, a to ozna­cza­ło, że ro­dzi­ce Mar­ci­na byli rów­nież jej ro­dzi­ną.

Za­sta­ła świe­krę w sa­lo­nie przy okrą­głym sto­le. W bla­sku lam­py naf­to­wej pi­sa­ła za­pew­ne ja­kąś ko­re­spon­den­cję. Przez chwi­lę Ewa wa­ha­ła się, czy po­win­na w ogó­le za­czy­nać ja­ką­kol­wiek roz­mo­wę i już mia­ła odejść do sy­pial­ni, gdy pani Emi­lia na­gle pod­nio­sła wzrok i utkwi­ła w sy­no­wej py­ta­ją­ce spoj­rze­nie.

– Nie mo­żesz spać, Ewu­niu? – za­py­ta­ła pani Sa­sic­ka życz­li­wie.

– Ja… hm, wła­ści­wie chcia­łam po­roz­ma­wiać, świe­kro, ale sko­ro je­ste­ście za­ję­ta…

– Wła­śnie skoń­czy­łam pi­sać list do mo­jej sio­stry Wa­len­ty­ny. – Emi­lia po­spie­szy­ła z od­po­wie­dzią, wska­zu­jąc sy­no­wej miej­sce na oto­ma­nie. – I by­ła­bym bar­dzo rada – do­da­ła – gdy­byś za­miast „świe­kro”, mó­wi­ła do mnie „mat­ko”. Jak mój syn.

– Oczy­wi­ście – szep­nę­ła Ewa i usia­dła na so­fie.

Przez chwi­lę pa­trzy­ła na swe dło­nie. Gdy była zmie­sza­na, za­wsze wy­ła­my­wa­ła pal­ce. Do­pie­ro kie­dy do­li­czy­ła się dzie­sią­te­go pstryk­nię­cia, oznaj­mi­ła:

– Mam pe­wien kło­pot…

– Słu­cham – za­chę­ci­ła pani Sa­sic­ka.

– Ty­czy się on mo­je­go sta­nu. Otóż sły­sza­łam, że nie­wia­sta przy na­dziei źle się czu­je i czę­sto ma po­ran­ne mdło­ści, a ja nie do­świad­czam żad­nej z tych do­le­gli­wo­ści. Może dok­tór się po­my­lił i wca­le nie je­stem w bło­go­sła­wio­nym sta­nie?

– Nie sa­dzę, by po­sta­wił błęd­ną dia­gno­zę – orze­kła świe­kra. – Pa­mię­tam, że moja naj­młod­sza sio­stra Mał­go­rza­ta, gdy Bóg po­bło­go­sła­wił ją Klo­tyl­dą, ani razu w cią­ży nie zwy­mio­to­wa­ła. Jed­nak le­piej, gdy ko­bie­ta ma po­ran­ne mdło­ści, gdyż one wró­żą ła­twiej­szy po­ród, cho­ciaż nie wiem dla­cze­go. To jed­na z ta­jem­nic na­tu­ry.

Ewa, sły­sząc te sło­wa, prze­ra­zi­ła się, że umrze, wy­da­jąc dziec­ko na świat, sko­ro tak ła­god­nie zno­si ob­ja­wy cią­ży. Po­bla­dła strasz­li­wie i by­ła­by osu­nę­ła się na pod­ło­gę, gdy­by pani Sa­sic­ka nie sko­czy­ła do oto­ma­ny.

– Mar­cin! – wrza­snę­ła mat­ka. – Ewa za­sła­bła! Je­ste­śmy w sa­lo­nie!

Przy­biegł nie­mal na­tych­miast, po­rwał żonę na ręce i po­biegł z nią do sy­pial­ni, w któ­rej rów­nież pło­nę­ła lam­pa naf­to­wa. Uło­żył ją na łóż­ku. Miał już po­słać po dok­to­ra, gdy Ewa otwo­rzy­ła oczy.

– Już mi le­piej – szep­nę­ła. – To od cięż­kie­go po­wie­trza za­sła­błam.

Otwo­rzył na oścież okno i zsu­nął de­li­kat­ną fi­ran­kę, by jak naj­wię­cej tle­nu wpa­dło do al­ko­wy, cho­ciaż po­wszech­nie uwa­ża­no, że noc­ne po­wie­trze jest szko­dli­we.

– Co wła­ści­wie się sta­ło? – za­py­tał za­nie­po­ko­jo­ny.

– Och, nie wiem. Prze­ra­zi­łam się, że umrę przy po­ro­dzie i…

– Na pew­no nie umrzesz – oświad­czył z mocą. – Gu­staw bę­dzie przy to­bie. Po­zo­sta­niesz w do­brych rę­kach. Klo­tyl­da Li­siec­ka za­wia­do­mi męża o tym, że spo­dzie­wa­my się dziec­ka.

Ewa chwy­ci­ła jego dło­nie.

– Nie chcę Li­siec­kie­go przy so­bie… Pani Świer­gieł­ło­wa wy­krwa­wi­ła się przy nim! Poza tym on mi się oświad­czał, a te­raz na­le­ży do ro­dzi­ny. Nie mo­gła­bym mu spoj­rzeć w oczy, gdy­by to on od­bie­rał po­ród!

– Za­pew­niam cię, naj­droż­sza, że przy to­bie bę­dzie Gu­staw!

– Ale on miesz­ka aż w Zba­ra­żu – szep­nę­ła. – To bar­dzo da­le­ko.

– Po­ja­dę na­wet na ko­niec świa­ta po dok­to­ra dla cie­bie. Wszyst­ko zro­bię! Na­wet kro­ko­dy­la zdo­bę­dę, je­śli zaj­dzie taka po­trze­ba!

– A ja dla cie­bie! – Ewa się uśmiech­nę­ła.

Mał­żo­nek za­czął ją roz­bie­rać z suk­ni, a kie­dy po­zo­sta­ła tyl­ko w hal­ce, ścią­gnął swo­je ubra­nie i wsu­nął się do łóż­ka. Tej nocy nie za­mknął jej w na­mięt­nym uści­sku, lecz przy­tu­liw­szy do swej pier­si, po­zwo­lił, by spo­koj­nie za­snę­ła.

Przy śnia­da­niu, któ­re roz­po­czę­ło się o ósmej, roz­mo­wa ze­szła na te­mat bab­ci Ade­laj­dy.

– Bar­dzo ją ko­cha­łem – mó­wił Mar­cin, po­pi­ja­jąc kawę. – Z Da­ru­nią ukła­da­ła mnie do snu i to ona opo­wie­dzia­ła pia­stun­ce le­gen­dę o Soni Do­ło­go­ru­kiej, któ­rą na­stęp­nie Da­ru­nia prze­ka­za­ła mnie.

Ewa uśmiech­nę­ła się na wspo­mnie­nie cu­dow­nej nocy sprzed roku, gdy sta­ła nad urwi­skiem wpa­trzo­na w nie­zwy­kły kra­jo­braz, a Mar­cin opie­kuń­czo ota­czał ją ra­mio­na­mi. To była ich wspól­na słod­ka ta­jem­ni­ca i nie za­mie­rza­ła jej ni­ko­mu zdra­dzać. Mąż my­ślał po­dob­nie, gdyż nie pod­jął już tego te­ma­tu.

– Je­śli uro­dzi się dziew­czyn­ka, chciał­bym wy­brać dla niej imię. W przy­pad­ku chłop­ca de­cy­zja bę­dzie na­le­ża­ła do cie­bie. – Uśmiech­nął się do żony. – Zga­dzasz się na to?

– Ow­szem, ale nie bar­dzo ro­zu­miem – od­par­ła Ewa zdzi­wio­na. – Za­wsze mi się zda­wa­ło, że oj­ciec wo­lał­by wy­my­ślić imię dla syna.

– Nie mam nic prze­ciw­ko sy­no­wi i cie­szył­bym się ogrom­nie, gdy­by to chło­piec był naj­star­szy z na­szej gro­mad­ki. My­ślę, że bę­dzie­my mie­li dużo dzie­ci! Je­śli jed­nak na świat przyj­dzie naj­pierw cór­ka, chciał­bym nadać jej imię.

– A wy­my­śli­łeś już ja­kie? – za­in­te­re­so­wa­ła się jego mat­ka.

– Być może – od­parł Mar­cin zdaw­ko­wo, na co pan Igna­cy tyl­ko po­ki­wał gło­wą.

Nie mi­nę­ło wie­le cza­su, a śnia­da­nie się za­koń­czy­ło.

Ewa mu­sia­ła się przy­zwy­cza­ić do jesz­cze jed­nej zmia­ny w no­wym ży­ciu. Mia­no­wi­cie obiad w Ole­cho­wi­czach spo­ży­wa­no o go­dzi­nie czter­na­stej. Zde­cy­do­wa­ła, że w tym za­kre­sie nie bę­dzie wpro­wa­dzać no­wych re­guł, gdyż Krzysz­tań­ska była rów­nie sta­ra jak An­drze­jo­wa, a wia­do­mą rze­czą jest, jak uciąż­li­we były dla wie­ko­wych lu­dzi wszel­kie zmia­ny, któ­re wy­ry­wa­ły ich z co­dzien­nej ru­ty­ny. Zresz­tą Ewa za­przy­jaź­ni­ła się już z ku­char­ką i cho­ciaż była pa­nią na swo­ich wło­ściach, wca­le nie uwa­ża­ła, że do niej na­le­ży ostat­nie sło­wo. Ma­tyl­da Krzysz­tań­ska mia­ła po­czu­cie hu­mo­ru, któ­re ogrom­nie uła­twia­ło wza­jem­ne kon­tak­ty.

– Pan Mar­cin to je za dwóch, ale w ogó­le tego po nim nie wi­dać – za­ga­iła, gdy mło­da pani we­szła do kuch­ni.

Nim do­tar­ła do bu­dyn­ku, ku­char­ka zdą­ży­ła już po­my­wać więk­szą część na­czyń. Te­raz ocie­ka­ły obok okna, przy któ­rym usta­wio­no me­ta­lo­wą su­szar­kę na ta­le­rze, szklan­ki, kub­ki i ka­ftyr­ki.

– Mam na­dzie­ję, że po­ka­że mi Krzysz­tań­ska, gdzie jest wszyst­ko po­ukła­da­ne – rze­kła Ewa, roz­glą­da­jąc się cie­ka­wie po po­miesz­cze­niu. – Bar­dzo lu­bię po­rzą­dek i chcia­ła­bym go w moim no­wym domu utrzy­my­wać. Tu­taj jest nie­co ina­czej niż w Czar­to­ro­wi­czach.

– Oczy­wi­ście, psze pani – od­par­ła si­wo­wło­sa Ma­tyl­da. – Tera wszyt­ko bę­dzie się krę­ci­ło we­dle pa­ni­nej woli, no bo jak­że mo­gło­by być ina­czej? Mło­da pani doma, nowa moda.

– Czy ma­cie w Ole­cho­wi­czach książ­ki ku­char­skie? Na przy­kład Ćwier­cza­kie­wi­czo­wej?

– A jak­że! Pani Emi­lia za­ku­pi­ła. Co­sik to trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć obia­dów w tej książ­ce na­pi­sa­no…

– Ow­szem. Chcia­ła­bym te­raz usta­lić menu na ju­tro. Pro­szę przy­go­to­wać rybę w so­sie grec­kim, bo to pią­tek. W Czar­to­ro­wi­czach za­wsze prze­strze­ga­no po­stu i tu­taj też tak bę­dzie, je­śli wcze­śniej pa­no­wa­ły inne oby­cza­je.

– Nie, psze pani, my w Ole­cho­wi­czach też po­ścim – od­par­ła ku­char­ka ura­żo­nym gło­sem. – Prze­cie my chrze­ści­ja­ny, nie po­ga­ny!

Gdy nie mia­ła już nic do ro­bo­ty w kuch­ni, Ewa uda­ła się do al­ta­ny pod li­pa­mi. Wy­so­kie drze­wa da­wa­ły upra­gnio­ny cień i mło­da pani Sa­sic­ka po­my­śla­ła, że tam wła­śnie bę­dzie w let­niej po­rze przyj­mo­wać przy­ja­ciół albo nie­spo­dzie­wa­nych go­ści. Rów­nież Igę chcia­ła­by tu za­pro­sić. Pra­gnę­ła spo­tkać się z ku­zyn­ką i prze­ka­zać jej ra­do­sną no­wi­nę o swo­im sta­nie. By­ło­by wspa­nia­le, gdy­by po­wi­ła cór­kę, sko­ro Iga uro­dzi­ła syna! Mię­dzy ku­zy­na­mi dość da­le­ko spo­krew­nio­ny­mi kie­dyś może by za­iskrzy­ło!

Na­tych­miast zbesz­ta­ła się za te nie­do­rzecz­ne my­śli. Jej dziec­ko jesz­cze się nie uro­dzi­ło, a ona już ukła­da pla­ny co do jego przy­szło­ści. Czy tak po­stę­pu­je do­bra mat­ka?

Wsta­ła z ła­wecz­ki i po­dą­ży­ła w stro­nę dwo­ru. Pra­gnę­ła po­roz­ma­wiać z mę­żem o od­wie­dzi­nach pani Dwo­rzyc­kiej. Wie­dzia­ła, że Mar­cin zgo­dzi się za­pro­sić Igę z dziec­kiem oraz Le­ona do Ole­cho­wicz, ale chcia­ła usły­szeć to z jego ust.

Za­sta­ła go w bocz­nym po­ko­ju, w któ­rym sie­dział za­wa­lo­ny pa­pie­ra­mi z ry­sun­ka­mi i pro­jek­ta­mi ma­ją­cej po­wstać cu­krow­ni, a któ­ry te­raz, gdy ob­jął dzie­dzic­two, prze­ro­bił na swój ga­bi­net.

– O co cho­dzi, skar­bie? – za­py­tał, gdy żona we­szła bez pu­ka­nia.

– Kie­dy mo­gła­bym ugo­ścić u nas Igę?

– Kie­dy chcesz – rzekł.

– W ta­kim ra­zie ju­tro wy­ślę za­pro­sze­nie – zde­cy­do­wa­ła Ewa. – Pój­dę te­raz się po­ło­żyć, bo osła­błam od tego upa­łu.

– Tak, skar­bie, mu­sisz na sie­bie uwa­żać – od­parł tro­skli­wym gło­sem.

W nie­dzie­lę do Ole­cho­wicz przy­je­cha­ła Iga z Le­osiem i swym uko­cha­nym. Leon czuł się co­kol­wiek nie­swo­jo we dwo­rze Sa­sic­kich, to­też obiad go­ściom po­da­no w al­tan­ce za­miast w ja­dal­ni. Pani Emi­lia nic na to nie po­wie­dzia­ła, Ewa wie­dzia­ła jed­nak, że za­rów­no świe­kra, jak i świe­kier, byli tym ogrom­nie zdu­mie­ni. Mło­da pani Sa­sic­ka nie mia­ła za­mia­ru tłu­ma­czyć się ze swe­go po­stę­po­wa­nia.

Tyl­ko Mar­cin i ro­dzi­na w Czar­to­ro­wi­czach wie­dzie­li, kto jest praw­dzi­wym oj­cem Le­onar­da. Iga pra­gnę­ła ogło­sić to świa­tu do­pie­ro wów­czas, gdy po­ślu­bi Le­ona. Dziec­ko bę­dzie no­si­ło na­zwi­sko Chru­śnik za­miast Dwo­rzyc­ki. Do tego było jed­nak jesz­cze da­le­ko, po­nie­waż wdo­wa i wdo­wiec wciąż po­zo­sta­wa­li w ża­ło­bie po swych mał­żon­kach.

Tak jak Ewa ocze­ki­wa­ła, ku­zyn­ka ogrom­nie ura­do­wa­ła się z do­brej no­wi­ny.

– Nie masz po­ję­cia, jak się cie­szę! – Ści­ska­ła ją raz po raz. – Uro­dzisz tak ślicz­ną có­recz­kę, że Mar­cin bę­dzie mu­siał za­cza­ić się ze strzel­bą za wę­głem, by od­stra­szać kon­ku­ren­tów!

– Daj spo­kój! – ro­ze­śmia­ła się Ewa i po­chy­li­ła nad śpią­cym w wóz­ku Le­osiem. – Ro­śnie jak na droż­dżach – stwier­dzi­ła.

Leon uśmiech­nął się nie­znacz­nie. Był dum­ny z syna. Za­raz też po­wró­cił wspo­mnie­nia­mi do tego dnia, gdy Iga wró­ci­ła z pen­sji do domu i obo­je dali się po­rwać na­mięt­no­ści pod sta­rą ja­bło­nią w sa­dzie w Czar­to­ro­wi­czach.

– Wiesz co, Ewuś? – mó­wi­ła Iga, ocie­ra­jąc usta ser­wet­ką. – Kie­dy już uro­dzisz swo­ją có­recz­kę, prze­ka­żę ci ko­ły­skę Le­osia.

– Nie wia­do­mo, czy uro­dzę dziew­czyn­kę – za­opo­no­wa­ła pani domu.

– Bę­dziesz mia­ła cór­kę, mó­wię ci to tak, jak ty wy­wró­ży­łaś mi syna!

– Bar­dzo bym się cie­szy­ła!

– Ja rów­nież – po­par­ła ku­zyn­kę Iga i za­raz do­da­ła: – Jaka szko­da, że Mar­cin nie mógł zjeść z nami obia­du! Chęt­nie bym się z nim po­prze­ko­ma­rza­ła.

– Nie­ste­ty, mu­siał wy­je­chać w spra­wie cu­krow­ni na­wet w nie­dzie­lę – wes­tchnę­ła Ewa. – Ta pra­ca po­chła­nia go nie­mal bez resz­ty!

– Tak, pan Sa­sic­ki jest bar­dzo za­pra­co­wa­ny – ode­zwał się Leon. – No, ale męż­czy­zna musi za­ra­biać na ro­dzi­nę!

– Ko­bie­ta rów­nież – wtrą­ci­ła Iga prze­kor­nie.

Leoś za­czął się krę­cić i mło­da mat­ka po­chy­li­ła się nad wóz­kiem. Spraw­dzi­ła, czy sy­nek ma su­cho, a po­tem przy­sta­wi­ła dziec­ko do pier­si.

– Ssie jak smok! – za­żar­to­wa­ła, wo­dząc pal­cem po de­li­kat­nym ja­snym pusz­ku wy­sta­ją­cym spod bia­łej cza­pecz­ki. – Bę­dzie kie­dyś z nie­go chłop jak dąb!

Przez całe po­po­łu­dnie dys­ku­to­wa­li jesz­cze o tym i owym, aż nad­szedł czas pod­wie­czor­ku. Tym ra­zem Ewa za­pro­si­ła go­ści do ja­dal­ni, gdyż Mar­cin po­wró­cił z ob­jaz­du. Przy­wi­tał się z Igą, po­dał dłoń Le­ono­wi i uca­ło­wał Le­onar­da.

– Jak so­bie ra­dzisz w Ka­mień­cu? – za­py­tał Chru­śni­ka, czę­stu­jąc go cy­ga­rem.

– Cał­kiem nie­źle. Pra­cu­ję u szkla­rza. Kto wie, może z cza­sem po­my­ślę o za­kła­dzie.

– Nie by­ło­by to głu­pie – stwier­dził Mar­cin, za­cią­ga­jąc się dy­mem. – Świat zmie­rza ku temu, że prze­mysł i na­uka zdo­mi­nu­ją na­sze ży­cie, a wszel­kie usłu­gi będą po­żą­da­ne i ko­niecz­ne.

– I oby­śmy wszy­scy do­brze na tym wy­szli – skwi­to­wa­ła Ewa.

– Na pew­no! – stwier­dzi­ła Iga. – Je­stem tego naj­lep­szym przy­kła­dem. Pra­cu­ję jako na­uczy­ciel­ka i dzię­ki temu utrzy­mu­ję nie­za­leż­ność. – Po­wie­dziaw­szy to, zer­k­nę­ła na Le­ona, któ­ry uśmiech­nął się do niej cie­pło.

Do­sko­na­le ro­zu­miał jej pra­gnie­nie wol­no­ści, po­nie­waż sam o tym ma­rzył. Nie chciał już wra­cać do po­rzu­co­ne­go ży­cia na wsi, gdzie pra­co­wał na fol­war­ku u pana Ja­błoń­skie­go. Być może cią­gnę­ło­by go do ro­bo­ty w polu, gdy­by oj­ciec z mat­ką żyli. Lecz oni po­mar­li, po­dob­nie jak jego mał­żon­ka Ma­nia. Z tą trój­ką po­cho­wał do­tych­cza­so­we ży­cie. Te­raz był szkla­rzem i sam pla­no­wał otwo­rzyć za­kład, gdy tyl­ko zdo­bę­dzie nie­zbęd­ną prak­ty­kę. Ży­cie sta­ło przed nim otwo­rem.