Dwór na Martwym Polu - Joanna Pypłacz - ebook + książka

Dwór na Martwym Polu ebook

Joanna Pypłacz

3,4

Opis

Strzeż się tego dworu. Nie wiadomo, jakie skrywa tajemnice…

Kraków, rok 1941. Irena Kornacka, artystka i właścicielka kliniki lalek od dłuższego czasu oczekuje na wieści o losach swego męża, który jakiś czas temu został schwytany w ulicznej łapance. Niespodziewanie otrzymuje zaproszenie od swej dawno niewidzianej krewnej sprawującej pieczę nad rodzinnym majątkiem w Uroczyskach. Gdy za radą bliskich postanawia przyjąć propozycję i opuszcza swe mieszkanie na Dębnikach, by zamieszkać w oddalonym o setki kilometrów od miasta, powoli niszczejącym dworze, szybko uświadamia sobie, że w miejscu tym panuje przedziwna atmosfera, a niektóre obszary jego historii objęte są ścisłą zmową milczenia. W pewnej chwili podjęte na własną rękę dochodzenie zaczyna wymykać jej się spod kontroli.

Dwór na Martwym Polu to subtelna, błyskotliwie poprowadzona opowieść grozy z tajemnicą w tle. Fascynujące miejsce akcji, świetnie nakreśleni bohaterowie i zaskakująca fabuła porwą najbardziej wymagającego czytelnika!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (76 ocen)
16
23
18
15
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Zapowiadało się ciekawie,ale zrobiło się nudne. Historia bez zakończenia. Po ewentualny ciąg dalszy nie sięgnę.
20

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Joanna Pypłacz

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Iga Wiśniewska

 

Korekta

Maria Ignaszak

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

eISBN 978-83-66790-68-1

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

Do Czytelnika

 

 

 

 

 

Czyż nie słyszeliśmy o wojnach rozpoczętych od jednostkowego zamachu, o pozornie błahych sprzeczkach zwieńczonych zbrodnią, o pożarach wszczętych przez niedopalony papieros, o huraganach rozpętanych przez drgnięcie motylich skrzydeł? Czasami u podstaw dziwnych splotów, a nierzadko niezwykłych spiętrzeń okoliczności leży sprawa, nad którą być może my przeszlibyśmy do porządku dziennego, lecz przez którą dla innych nagle cały świat zapadł się w bezkresną czeluść.

Taka jest właśnie ta historia. Akcja pierwszego tomu rozgrywa się w latach czterdziestych ubiegłego stulecia, kiedy to masy powietrza, raz wprawione w ruch, zaczęły nabierać rozpędu, by zmienić się w niszczycielską siłę.

Pierwotny, roboczy tytuł książki brzmiał „Niepokój”, gdyż właśnie owaa emocja, dobrze znana każdemu z nas, dominuje nad wszystkimi wydarzeniami, wyziera z każdego kąta dworu na Martwym Polu, kryje się w umysłach bohaterów, wisi w powietrzu na podobieństwo złowrogiej zjawy, nie dając nikomu odetchnąć; łączy i dzieli, niekiedy prowadzi do tragedii. Pokuszę się o stwierdzenie, że to właśnie niepokój, a nie żadna z postaci, jest protagonistą mojej powieści.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MUTÆ MORTIS MAGNA VOX

Sentencja nad jedną z bram monumentalnego cmentarza w Mediolanie

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

Wieko skrzyni wydawało głuche dźwięki charakterystyczne dla niedokładnie wysuszonego drewna. Choć pięści uderzały w deski z nieludzką wręcz pasją, na zewnątrz odgłosy te brzmiały ciszej niż brzęczenie pszczół tłumnie ucztujących na rosnących w ogrodzie kwiatach. Grób wykopano bowiem na tyle głęboko, by wszelkie stukoty, chroboty i zduszone jęki nie mogły przedostać się przez solidny nasyp ziemi.

W czasie gdy dwie pary odzianych w skórzane rękawice dłoni zasypywały mogiłę, kilka czarnych, wilgotnych grudek upadło prosto na twarz uwięzionej wewnątrz młodej kobiety. Zakrwawione, odarte ze skóry i częściowo już pozbawione paznokci ręce powoli opadały z sił. Niezdolne do intensywnego dobijania się, wciąż jednak drapały matową powierzchnię pokrywy, za każdym razem kalecząc się bardziej o ostre drzazgi.

Nozdrza dziewczyny desperacko rozdymały się i kurczyły, chciwie chwytając każdy łyk zatęchłego powietrza, przefiltrowanego kolejno przez warstwy ziemi i drewna. Wraz z jego coraz bardziej skąpymi resztkami, szeroko rozwarte usta, zakneblowane paskiem białego płótna, wchłaniały w siebie coraz większe ilości gęstych wyziewów gleby, aż w końcu zastygły w grymasie bezsilnego, a zarazem bezgłośnego krzyku.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Klinika lalek

 

 

 

Irena Kownacka spojrzała na siebie w lustrze. Babciny kapelusz, ogromny i spektakularnie niemodny, lecz także pełen osobliwego wdzięku, idealnie pasował do jej urody. Asymetryczne, powyginane rondo doskonale współbrzmiało z uciętymi równo powyżej ramion czarnymi, błyszczącymi włosami, woalka tej samej barwy podkreślała zaś nadzwyczajną bladość karnacji oraz intensywnie krwistą czerwień szminki.

Jak to możliwe, że takie arcydzieło sztuki modniarskiej przeleżało tyle lat na dnie szafy, pogrzebane żywcem w starym, zakurzonym kufrze? Niepojęte. Pani Kownacka poprawiła rondo i cofnęła się o dwa kroki, przyglądając się już nie tyle samemu nakryciu głowy, ile kobiecie po drugiej stronie lustra. Uznała, że w żałobie jest jej zdecydowanie do twarzy, choć pewnie matka, gdyby to widziała, surowo by ją za to zganiła.

W rodzinie Ireny panował bowiem dość cudaczny przesąd, iż przymierzanie żałoby bez okazji sprowadzało śmierć. Ona sama natomiast, choć zabobon sprawdził się ponoć na przykładzie wszystkich ciotek, nie wierzyła w przesądy. Żałobny czy nie, babciny kapelusz wyglądał po prostu wspaniale! Pasował do jej urody jak żaden inny, a zarazem znakomicie komponował się ze stonowanymi strojami, które nosiła na co dzień.

Obejrzała się jeszcze z profilu, a następnie z powrotem umieściła swe znalezisko w okrągłym kufrze, gdzie spędziło ostatnich kilkadziesiąt lat. Tego dnia było bowiem zdecydowanie za gorąco na kapelusz. Parne, sierpniowe powietrze wpadało przez półotwarte okna do willi przy Zduńskiej 18 i ogrzewało nieco wychłodzone, wilgotne wnętrze lokalu na parterze, gdzie mieścił się jeden z kilku w Krakowie zakładów naprawy lalek, zwany potocznie „kliniką lalek”. Taki też szyld, starannie wymalowany ozdobnymi literami, znajdował się ponad drzwiami wiodącymi w to tajemnicze, cieniste miejsce, będące równocześnie pracownią i mieszkaniem młodej artystki oraz jej męża.

Młodzi państwo Kownaccy dzielili swą przestrzeń życiową z setkami różnych rozmiarów zabawek, a także wszelakich ciekawych i nietuzinkowych przedmiotów, których właściciele nie potrafili samodzielnie naprawić, nie chcieli ich natomiast wyrzucić: bądź to ze względu na walory estetyczne, bądź to dlatego, że z połamanymi, nadszarpniętymi, zmiażdżonymi lub w inny sposób uszkodzonymi obiektami łączyła ich silna emocjonalna więź.

– Najpierw marzliśmy, to teraz dla odmiany się ugotujemy. – Irena westchnęła, spoglądając na siedzące na parapecie trzy średniej wielkości lalki o porcelanowych twarzyczkach i ruchomych kończynach.

Środkowa, pozbawiona jednego oka, uśmiechnęła się w taki sposób, że każdy, kto widział ją po raz pierwszy, mógłby odnieść wrażenie, jakoby czaił się w niej pierwiastek życia.

– Wiem, Dorotko – powiedziała pani Kownacka, odwzajemniając ów dziwaczny, prawie ludzki uśmiech. – Jeśli sprawy potoczą się zgodnie z planem, jeszcze dziś wprawię ci oko. Wszystko zależy od…

W tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Irena wymownie spojrzała na swą niemą rozmówczynię, unosząc brwi tak wysoko, że czubki łuków prawie zderzyły się z krawędzią jej idealnie obciętej grzywki. Za plecami lalek ktoś machał do niej ręką z ulicy. Od razu przybrała pogodniejszy wyraz twarzy.

– Już idę! – zawołała.

Po tych słowach podbiegła do drzwi wejściowych i błyskawicznie odsunęła zasuwę zamka.

– Kownacka! – odezwał się dość matowy i trochę ospały, lecz jednocześnie przyjemny kobiecy głos.

Jego właścicielka, postawna trzydziestokilkulatka o bladej cerze i krótko ściętych, ciemnobrązowych włosach, sama przypominała ogromną, porcelanową lalkę. W jej okrągłych, seledynowych oczach, wysokim, nieskazitelnie gładkim czole oraz bardzo drobnych, lecz kształtnych ustach zatrzymała się bowiem dziecięca pogoda ducha, którą u dorosłych przeważnie zastępuje posępne widmo codziennych trosk.

Irena pocałowała ją w rozgrzany przez słońce policzek.

– Natalia! – odpowiedziała, gładząc jej ramię odziane w białą, męską koszulę. – Dobrze, że jesteś.

– Ależ tu dziwnie…

Natalia szeroko otworzyła oczy, rozglądając się na wszystkie strony po pomieszczeniu, gdzie w niemal każdym kącie znajdowały się lalki bądź różnorakie ich elementy. – Trochę jak… – zawiesiła głos.

– Jak gdzie?

– Nieważne.

– Chodź. Zrobiłam lemoniadę – oznajmiła Irena, zapraszając ją gestem do dużego stołu, pośrodku którego stała nadnaturalnych rozmiarów kryształowa karafka.

– Czego tam nawrzucałaś? – zdziwiła się Natalia, uważnie analizując zawartość naczynia.

– Mięty i pokrzyw.

Natalia uśmiechnęła się tak szeroko, jak tylko potrafiła, a w jej policzkach powstały dwa wdzięczne dołki.

– Pokrzyw? – zawołała z najwyższym zdziwieniem.

– Tak. Nazrywałam na spacerze. Są czyste, nie musisz się bać.

– No tak, cała ty! – stwierdziła Natalia, kręcąc głową.

– Odważysz się? – zapytała Irena, podsuwając jej secesyjną, zieloną szklankę o opływowych kształtach.

Natalia skinęła głową.

– Spróbuję dla samej szklanki! Jest przeurocza! Poza tym, ta twoja mikstura całkiem ładnie pachnie – orzekła, powąchawszy napój.

Usiadły przy stole naprzeciwko siebie. Podczas gdy Irena nalewała lemoniadę do swojej szklanki – zupełnie zwyczajnej i ułamanej z brzegu – Natalia wciąż się rozglądała po pracowni. W jej oczach malował się podziw podszyty strachem.

– Zawsze kiedy tu bywam, później mam dziwne sny w nocy – wyznała, wędrując wzrokiem od jednej lalki do drugiej.

– Przecież to tylko zabawki – odrzekła ze śmiechem Irena.

Natalia spojrzała na nią swymi wielkimi, dziecięcymi oczyma.

– Nawet w zabawce mogą drzemać różne rzeczy – stwierdziła.

– Z pewnością.

– Mówię poważnie. Ten pajacyk na przykład…

Irena zaśmiała się nerwowo.

– Co z nim? – zapytała.

Natalia podeszła do półki, na której znajdował się nieduży, drewniany pajacyk ubrany w czerwono-zielony kostium. Wzięła go do ręki, a następnie przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego w zamyśleniu.

– Był świadkiem śmierci swojego właściciela – zaczęła powoli.

– Jak to?

– Pięcioletni chłopiec trzymał go w rękach, kiedy umierał. Rudy, pyzaty…

Irena przełknęła ślinę.

– Natko, przestań! – poprosiła zduszonym głosem. – To nie są przyjemne żarty.

Natalia oderwała wzrok od zabawki, by spojrzeć przyjaciółce głęboko w oczy.

– Ja wcale nie żartuję – oświadczyła. – Została w nim cząstka tego małego.

– Skąd możesz o tym wiedzieć?

Natalia uniosła brwi i pokręciła głową ze smutnym uśmiechem wyrażającym niemożność odpowiedzi na zadane pytanie.

– Nie wiem skąd – przyznała. – Po prostu wiem. A ty zawsze?

– Co ja zawsze?

– Przyciągasz do siebie ich wszystkich…

– Przestań.

– Obie wiemy, pamiętasz chyba…

Irena przełknęła ślinę.

– Wtedy, u twojej ciotki…

– Proszę, zakończmy ten temat!

– Przepraszam, Irka. Nie powinnam była o tym wspominać.

Zamilkły. Irena zagryzła wargi, a następnie skrzyżowała ramiona na piersiach, wpatrzona w nieruchomą, groteskowo pomalowaną twarzyczkę drewnianej zabawki. Pozostała w tej pozycji przez dłuższą chwilę, aż wreszcie uniosła dłonie i przetarła palcami oczy. Natalia podeszła do niej i położyła na jej dłoni swoją własną: dużą i ciepłą, prawie matczyną.

– Wróci, zobaczysz – zapewniła, głaszcząc kruche palce przyjaciółki o zaczerwienionych końcach oraz poobgryzanych do krwi paznokciach.

Irena pokiwała głową z półuśmiechem na wciąż mocno ściśniętych ustach, starając się zapanować nad przypływem smutku.

– Nikt stamtąd jeszcze nie wrócił – odparła półszeptem.

– Wróci – powtórzyła Natalia. – Znam go przecież nie od dziś. Adam to twarda sztuka. On się tak łatwo nie podda. Poza tym niczego na niego nie mają. Nie mogą skazać tych wszystkich przypadkowych ludzi, których schwytali na ulicy. To byłby przecież kompletny absurd! Potrzymają go, postraszą i wypuszczą. No, może przy okazji trochę sponiewierają. Nawet jeśli zrobi się groźnie, on coś wymyśli i zwieje. Zobaczysz, wspomnisz moje słowa!

Z prawego oka Ireny wydostała się duża łza. Dość długo toczyła się leniwie po bladym, trochę wklęsłym policzku, by w końcu oderwać się od skóry i wsiąknąć w gołąbkowoniebieską bluzkę.

– Ty i ten twój śmieszny optymizm… – Westchnęła, usiłując się uśmiechnąć. – Odkąd pamiętam, zawsze wierzyłaś w cuda!

– Nadal wierzę – potwierdziła Natalia, odgarniając jej włosy z czoła niczym małej dziewczynce. – Skoro nie mam podstaw, żeby przestać, to nie zamierzam tego robić.

Irena odjęła ręce od twarzy i spojrzała przed siebie, przenikając wzrokiem przez siedzącą naprzeciwko przyjaciółkę.

– Dokładnie rok temu zrzucili Adasia – przypomniała nagle ta ostatnia, zahaczając wzrokiem o wiszący na ścianie kalendarz.

Zapadło milczenie. Natalia wciąż w zamyśleniu bawiła się pajacykiem, odginając jego odnóża w różne strony.

– Dokładnie pół roku temu Gestapo aresztowało Adama – odezwała się po dłuższej chwili Irena.

– I prawie dokładnie miesiąc temu ostatni raz widziałam się z Rachelą – dodała Natalia.

– Rachela… – Irena westchnęła. – Nasza Rachela! Ciekawe, czy kiedykolwiek ją jeszcze zobaczymy… Ją, mojego Adama i wielu innych… Popatrz tylko, jak w krótkim czasie, właściwie w okamgnieniu, z bezpiecznego i normalnego miasta Kraków zamienił się w tratwę Meduzy!

Natalia wydęła policzki i powoli wypuściła z nich powietrze.

– Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko cieszyć się tymi resztkami normalności, które nam zostały – uznała.

– Nie mam już na to siły.

– Musimy. Inaczej zwariujemy.

– Ja już wariuję. Nawet nie wiesz, jak bardzo się boję.

– Wiem, kochana…

Irena położyła głowę na ramieniu swej rozmówczyni, po czym zastygły w milczeniu i bezruchu, podobne do dwóch rzeźb wyczarowanych z jednego kamienia.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

Preludium

 

 

 

W tym samym czasie w mieszkaniu na rogu Kleine Groschengasse i Schweidnitzer Straße w Breslau znany pianista Rafał Szczęsny ćwiczył ósme preludium Chopina. Co pewien czas, w miarę jak pozwalały na to mikroskopijne przerwy w galopujących pasażach, wycierał spocone czoło rękawem koszuli. Lawiny pędzących nut odbijały się echem od ścian i tańczyły w powietrzu, przeganiając krążące dookoła żyrandola muchy. Były to już ostatnie ćwiczenia, gdyż nazajutrz Rafał miał wystąpić w Oper Breslau. Nie mógł więc sobie pozwolić jakiekolwiek niedoskonałości.

Fortepian stał przy oknie wychodzącym na kościół św. Doroty, Stanisława i Wacława. Strzelisty dach gotyckiej budowli zdawał się wdzierać w niebo i – nakłuwając je swymi iglicami – otwierać drogę strumieniom gorąca, które lały się bezlitośnie na rozżarzone dachy kamienic oraz na rozpalony bruk. W pewnej chwili Rafał na krótko oderwał lewą rękę od klawiatury, by popchnąć skrzydło okienne jeszcze dalej, a następnie kontynuował przerwany utwór.

Wtem drzwi otworzyły się z impetem i do pomieszczenia wpadła młoda jeszcze, choć dość wyniszczona kobieta, ubrana w niebieski szlafrok. W dłoni trzymała otwartą kryształową karafkę, do połowy napełnioną płynem o ciemnobursztynowym zabarwieniu.

– Głowa mi zaraz pęknie! – zawołała ochrypłym głosem. – Nie mogę znieść tego hałasu!

Rafał nie zareagował.

– W kółko to samo, od świtu do nocy! Żeby to jeszcze dla Polaków było, dla naszych… Ale ty występujesz dla tej szwabskiej hołoty!

Rafał przerwał grę.

– Nie mam wyboru – odrzekł flegmatycznie.

Kobieta pokręciła głową, śmiejąc się gorzko.

– To znaczy mam, dość oczywisty – poprawił się Rafał. – Albo jutrzejszy koncert albo przymusowe wakacje w Groß-Rosen[1].

Kobieta podniosła karafkę i przyłożyła sobie do ust. Wypiła kilka dużych łyków, po czym odstawiła naczynie na klapę fortepianu.

– Nie tutaj, Kaziu – upomniał ją Rafał.

– A gdzie? – zapytała ostrym tonem, teatralnie unosząc przy tym swe cienkie na pół milimetra łuki brwi.

Rafał wstał od instrumentu i podsunął jej mały, okrągły stolik. Przy tej okazji, przelotnie, niby od niechcenia pogładził ją po nieczesanych od dawna włosach, lecz ona ze złością odepchnęła jego rękę.

– Nie dotykaj mnie! – zaprotestowała, choć usłuchała rady i postawiła butelkę na stoliku.

Rafał natomiast bez słowa wrócił do swego fortepianu.

– Wakacje w Groß-Rosen – mruknęła sarkastycznie. – Strachy na Lachy.

Pianista ciężko westchnął.

– Posłuchaj: to nie jest temat do żartów.

– Dlaczego nie?

– Ze Schneiderem nie ma żartów.

– A niby co on nam może zrobić?

– Nie wolno igrać z ogniem.

Na te słowa Kazimiera wybuchnęła głośnym śmiechem.

– Przecież ten twój Schneider to skończony dureń! – zawołała.

– Usytuowany, niebezpieczny dureń – dodał Rafał. – A to nieco odróżnia go od zwyczajnego, pospolitego durnia. Zwykły dureń może narobić kłopotów, ale Otto Schneider może narobić ogromnych i bardzo nieprzyjemnych kłopotów: takich, które możemy przypłacić nawet życiem.

– Jeśli ma to zrobić, to zrobi – uznała Kazimiera. – Więc po co włazić mu do tyłka?

– To nie jest włażenie do tyłka.

– A co?

– To zwykła przezorność.

– Przezorność…

Rafał odwrócił się na taborecie.

– Pamiętasz mit o Argusie? – zapytał.

– O tym stuokim potworze?

– Tak.

– Schneider jest jak Argus. To potwór, którego najlepiej zahipnotyzować, i to właśnie staram się zrobić.

Na zgorzkniałej dotychczas twarzy Kazimiery nagle wykwitł szeroki, nienaturalny uśmiech.

– Lubię tę twoją sofistykę – pochwaliła sarkastycznie.

Rafał przymknął oczy, a następnie wymownie spojrzał na żonę.

– A ja lubię, kiedy się uśmiechasz – odparł. – Powinnaś robić to dużo częściej.

Kazimiera ciężko westchnęła, zatapiając palce obu dłoni w swych bujnych, popielatych włosach.

– Dla mnie – dodał Szczęsny.

Zwiesiła głowę, a on powrócił do swego preludium. Tym razem zagrał je z jeszcze większą pasją niż poprzednio. Nie ocierał już czoła i krople potu kapały zeń teraz swobodnie i bez ograniczeń, już to wsiąkając w rozpięty kołnierzyk lub mankiety koszuli, już to rozbijając się o klawisze. Zza okna dobiegało gruchanie gołębi oraz piskliwe okrzyki goniących się po ulicy dzieci. Nie zakłócały one jednak w żaden sposób utworu, lecz – przeciwnie – współgrały z jego szalonym rytmem.

Gdy ósme preludium dobiegło końca, Rafał na chwilę pozwolił palcom odpocząć i wkrótce zagrał kolejne, dziewiąte, również wpisane w program występu. Dyskretnie obserwował znad klawiatury Kazimierę, która przez kilkanaście sekund walczyła z pokusą, by znów sięgnąć po swą karafkę, aż wreszcie, nie mogąc zwalczyć pragnienia ponownego napicia się koniaku, wyciągnęła rękę po naczynie. W tym geście wychudłej, przedwcześnie pomarszczonej, niemalże po starczemu drżącej dłoni było coś tak niewyobrażalnie tragicznego, że aż ścisnęło go w gardle.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu palec poślizgnął mu się na klawiaturze, powodując nieprzyjemny dla ucha dysonans. Kazimiera zakrztusiła się trunkiem i ostro zakasłała.

– Idę – oznajmiła. – Już ci nie przeszkadzam.

Zgarnąwszy ze stolika swą karafkę, ciężko podniosła się z fotela.

– Nie przeszkadzasz – zaprzeczył Rafał. – Zostań, proszę.

– Idę.

– Kaziu…

Nie posłuchała. Szczęsny odprowadził ją wzrokiem, wpatrzony w ten wątły, przygarbiony cień, nieuchronnie zmierzający w stronę drzwi. Nie zamknęła ich za sobą, co sprawiło, że między sypialnią a salonem powstał przeciąg. Leżące na klapie fortepianu luźne kartki papieru zaczęły fruwać po pomieszczeniu i zataczać w powietrzu nierówne kręgi, jak gdyby nagle wstąpiło w nie życie.

Rafał zamknął oczy i grał po omacku. Nie starał się już jednak, jak poprzednimi razy, wyłapać wszelkich niedociągnięć technicznych, lecz całkowicie poddał się działaniu utworu, który, choć powtarzany setki i tysiące razy, w dalszym ciągu miał na niego przedziwny, prawie hipnotyczny wpływ. W czasie gry przewijały mu się przed oczyma nie zapisy nutowe, nie niuanse interpretacyjne, tylko obrazy.

Pojedyncze, za to bardzo znaczące migawki samoistnie układały się w jego głowie w taki sposób, że można by było z nich ułożyć historię najnowszego okresu jego życia. Ślub z Kazimierą, narodziny ich pierworodnego, martwego synka Jasia, pijana Kazimiera awanturująca się na dworcu kolejowym, ostatni koncert w Oper Breslau, przyjście na świat małego Albina, obecnie przebywającego pod opieką dziadków i niezamężnej ciotki, zadowolony Otto Schneider bijący brawo w pierwszym rzędzie na widowni, Greta Schneider w szkarłatnej sukni, Uroczyska…

To ostatnie wspomnienie, wspomnienie rodzinnej willi w małej, niewidocznej na większości map miejscowości, sprawiło, że natychmiast zwolnił, a następnie przerwał grę. Przed oczyma stanęła mu jak żywa jasna, heksagonalna bryła neogotyckiej budowli. Wysmukłe, lecz zarazem solidnie zbudowane wieże, które za każdym razem zdawały się sięgać o wiele wyżej niż w rzeczywistości, zaśniedziałe u dołu okna płaczące czarnymi łzami nad swym powolnym rozkładem, nadnaturalnej wysokości chwasty zarastające zaniedbany ogród…

Szczęsny wysunął taboret i wstał. Podekscytowane upałem muchy wciąż niestrudzenie tańczyły pod żyrandolem swój danse macabre, atmosfera w pomieszczeniu z każdą minutą stawała się zaś bardziej parna, bardziej nieznośna. Podszedł do okna. Zamiast choć trochę orzeźwiać, powietrze paliło mu skórę, a ceglana ściana kościoła świętych Doroty, Stanisława i Wacława drżała na podobieństwo fatamorgany.

Odwrócił się więc tyłem do parapetu. Nie miał siły grać ani nawet obserwować przechodniów. Nie miał siły na nic, ale postanowił przemóc się i przespacerować wzdłuż Schweidnitzer Straße. Zszedłszy po krętych schodach na sam dół kamienicy, wydostał się na zewnątrz. Ogarnęła go fala gorącego powietrza. Zrobiło mu się trochę mdło, zupełnie jak ostatnio, na tym nieszczęsnym przyjęciu, gdy Kazimiera po pijanemu wdrapała się na stół. Z trudem zdołał ją sprowadzić z powrotem na dół i powstrzymać od jeszcze większej kompromitacji.

Jak mogła się tak zbłaźnić? I to przy nich; przy tych strasznych ludziach! Posągowa uroda Grety Schneider, niby odwróconej bokiem, lecz doskonale wszystkiego świadomej, nieznacznie uśmiechniętej z wyrazem subtelnej ironii, wzbudziła w nim grozę podobną do tej, jaką wywołałby widok starogermańskiej bogini śmierci. Ów szlachetny profil przerażał Rafała stokroć bardziej niż łagodna, prawie anielska twarz Ottona Schneidera oraz jego wiecznie zmrużone, bladoniebieskie oczy.

Czy rzeczywiście powinien dla nich grać? A gdyby tak odmówił? Gdyby ten jeden, jedyny raz posłuchał Kazimiery i podał jakąś durną wymówkę? Czy wtedy byłoby z nią lepiej, czy zapomniałaby o Jasiu i zaakceptowała Albina? Czy między nimi zapanowałyby lepsze relacje, niczym za dawnych lat? Ale za jakich dawnych lat? Sprzed ślubu? Sprzed urodzenia Jasia? Sprzed wojny?

– Uwaga! – zawołał nagle gniewny, skrzypiący głos. Okrzykowi towarzyszył tępy dźwięk przedmiotów uderzających o bruk.

Wyrwany z ponurej zadumy, Rafał spojrzał pod nogi i spostrzegł rozsypane na chodniku ziemniaki.

– Najmocniej przepraszam – zwrócił się do wiekowej kobieciny, z którą niechcący się zderzył i wytrącił jej z ręki koszyk.

Staruszka przyjrzała mu się podejrzliwie i mruknęła coś pod nosem. Szczęsny zrozumiał z tego wszystkiego parę sarkastycznych zwrotów. Wywnioskował z nich, że bezzębna nieznajoma, rozpoznawszy w nim znanego pianistę, dość niewybrednie zażartowała sobie z jego występów, które cieszyły się wielką popularnością wśród Niemców.

Poczuł się nieprzyjemnie, lecz niebawem zapomniał o całym zdarzeniu i przyspieszył kroku, zmierzając w stronę Rynku. Cały czas jednak widział przed oczyma koronkowy ganek, białe wieże oraz poczerniałe okna willi w Uroczyskach, podobne do pokrytych błotem i pleśnią oczodołów porzuconego zmarłego. Po chwili zapuścił się w wyobraźni dalej, w głąb budowli, do gabinetu swego ojca, gdzie ten – z zawodu chirurg – przechowywał swą niezwykłą kolekcję wszelkiego rodzaju dziwacznych przedmiotów: od utrwalonych w formalinie anomalii ludzkiej patomorfologii po egzotyczne muszle, przywiezione z wypraw na odległe kontynenty.

Rozkopany Rynek zdawał się płonąć, tak jakby z powstałych w czasie budowy schronu jam wydobywał się ogień piekielny. Rafał wciągnął w nozdrza falę duszącego powietrza zmieszanego z kurzem, która następnie rozeszła mu się po płucach, paląc go od środka. Krwista czerwień wiszących na Ratuszu flag raziła go w oczy, widniejące zaś na nich swastyki boleśnie wkłuwały się w źrenice.

W pewnej chwili poczuł na ramieniu czyjąś ciężką rękę. Odwrócił się i zobaczył tuż za sobą znajomą, symetryczną twarz o pewnym siebie, zadowolonym wyrazie.

– Standartenführer Schneider…

Choć spoglądające spod jasnopopielatych brwi turkusowe oczy śmiały się do niego z wyrazem szczerej przyjaźni, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.

– Jutro pański wielki dzień, Herr Schtschensny – odezwał się Schneider.

Rafał uśmiechnął się wbrew sobie. Wciąż słyszał w głowie wykrzyczane w złości słowa Kazimiery: „Żeby to jeszcze dla Polaków było, dla naszych… Ale ty grasz dla tej szwabskiej hołoty!”.

– Pogoda nie sprzyja, ale w Operze panuje przyjemny chłód – zagadywał dalej Schneider. – Moja siostra będzie uszczęśliwiona. Uwielbia Chopina i Beethovena.

– Ma dobry gust – pochwalił Rafał.

– I jest oddaną wielbicielką pańskiego talentu.

Rafałowi zrobiło się zimno. Nie był w stanie odwzajemnić szczerego uśmiechu rozmówcy ani nawet spojrzeć mu w oczy na dłużej niż sekundę, odwrócił więc nieznacznie głowę, obserwujący kopiących robotników. Czuł na sobie natomiast jego pełen sympatii wzrok, który palił go bardziej niż żar lejący się z nieba.

– Przepraszam najmocniej – powiedział. – Chyba powinienem wracać do domu. Kazia nie czuje się najlepiej. Nie służy jej ten gorąc.

Schneider poklepał go po ramieniu. Lekko je przy tym ścisnął swymi mocnymi jak obcęgi palcami.

– Niech pan ode mnie pozdrowi panią Kazimierę – polecił.

– A pan ode mnie pannę Gretę – odwzajemnił Rafał.

Schneider uśmiechnął się szeroko i odszedł, wtapiając się w drżące, pyliste powietrze.

 

 

 

[1] Groß-Rosen – obóz koncentracyjny istniejący w Rogoźnicy w latach 1940–1945.

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

List od ciotki Mili

 

 

 

Nastał piątek, dwudziesty dziewiąty sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, dochodziła godzina osiemnasta. Irena właśnie wróciła z wieczornego wypadu na Rynek Dębnicki, gdzie wybrała się na rytualny spacer w celu rozprostowania zesztywniałych od pracy mięśni. Pomimo przechadzki wciąż bolały ją barki, przedramiona, a nawet palce, głowa zaś wydawała się tak ciężka, jakby ważyła dziesięć razy więcej niż w rzeczywistości.

Pora była jednak wracać, gdyż nazajutrz miało się zjawić kilkoro małych i nieco starszych klientów, by odebrać naprawione lalki. Irena z rezygnacją wciągnęła w nozdrza parne, letnie powietrze. Sięgnęła do kieszeni po klucze. Wyjmując je, jak zawsze odruchowo spojrzała na skrzynkę na listy. Ze zdziwieniem zauważyła, że pierwszy raz od dawna za kratką widnieje coś białego.

„Adam”, pomyślała odruchowo. Serce szarpnęło jej się w piersi, a na czole wystąpił obficie lodowaty pot. Drżącymi ze zdenerwowania rękoma odnalazła w pęczku kluczyk do skrzynki. Pospiesznie ją otworzyła i wyjęła kopertę. Na widok chwiejnego, starczego pisma oraz pieczątki urzędu pocztowego w Uroczyskach wsparła się plecami o mur kamienicy. Zamknęła oczy, głęboko oddychając.

Gdy ochłonęła, weszła do domu i udała się prosto do swej sypialni, gdzie na wąskim biurku pod oknem leżał nożyk do papieru, z wyglądu podobny trochę do hiszpańskiego sztyletu. Starannie przecięła kopertę, a następnie wyjęła z niej złożoną na cztery części kartkę ze starej papeterii, ozdobioną brązowymi motywami architektoniczno-roślinnymi. Pod fantazyjnym łukiem nawiązującym do rzymskich ruin widniał nieforemny podpis: „Mila Wielewska”.

– Ciotka Mila… – Irena westchnęła z nostalgicznym uśmiechem. – Ileż to lat…

List, w którym wiekowa krewna życzliwie, lecz oszczędnie w słowa zapraszała ją do rodzinnego dworu, gdzie obecnie – na co wszystko wskazywało – mieszkała zupełnie sama, był dla pani Kownackiej przyjemnym zaskoczeniem. Ostatnio widziały się bowiem lata temu, jeszcze za życia męża Mili, wuja Romana. Irena miała wówczas zaledwie dwanaście lat. Krótki, bo tylko kilkudniowy pobyt w Uroczyskach wspominała jednak – pomijają jeden incydent, o którym niedawno tak niefortunnie wspomniała Natalia – przyjemnie.

Choć początkowo rozsypujący się budynek oraz otaczające go pustkowie przepełniały ją grozą, elastyczny umysł małej dziewczynki dość szybko pogodził się z brakiem wegetacji na Martwym Polu, gdyż tak owo miejsce nazywano od dziewiętnastego wieku, po tym jak zamarła tam wszelka roślinność. Ilekroć próbowano użyźnić otaczające dwór klepisko i obsiać je trawą, kończyło się to niepowodzeniem. W końcu kolejni właściciele zrezygnowali więc z bezowocnych starań, a Martwe Pole wpisało się w lokalny krajobraz, stając się jednym z jego charakterystycznych elementów.

Irena przeczytała list dwukrotnie, zastanawiając się, jak powinna postąpić. Jechać czy zostać? A jeśli Niemcy zwolniliby Adama? A jeśli Adam sam by uciekł? Jeśli, jakkolwiek udałoby mu się wydostać z aresztu, wróciłby do domu i zastał mieszkanie zamknięte na cztery spusty, co wtedy? A jeśliby przyszedł list od niego? Kto by go odebrał pod jej nieobecność? Nie, nie było mowy o żadnym wyjeździe.

Z tą myślą weszła na chwilę do swojej sypialni, gdzie niedbale rzuciła pismo na nakastlik, po czym udała się do salonu-pracowni, by powrócić do naprawy przyniesionej poprzedniego dnia lalki o porcelanowej twarzyczce oraz platynowych, prawie siwych włosach. Pewna dziewczynka przekazała ją do kliniki z prośbą o zreperowanie opadającej powieki. Ów rzucający się w oczy defekt sprawiał, że zabawka sprawiała wrażenie zbuntowanej, jak gdyby powiekę opuszczała celowo, w celu zwrócenia na siebie uwagi. Jej poplamiona i wystrzępiona sukienka świadczyła o niedbalstwie właścicielki.

Irena położyła lalkę na swym stole. Ostrożnie odłączyła porcelanową głowę od drewnianego tułowia. Charakterystyczne spojrzenie opadającego oka wywoływało w niej dziwny niepokój. Doświadczyła już podobnego uczucia nie raz i nie dwa, była zatem do niego dość przyzwyczajona.

– Może Natalia ma rację i rzeczywiście w wielu z was telepią się zabłąkane duszyczki? – zażartowała, starając się dotrzeć z wydłużoną pęsetą do wnętrza głowy. Nie potrafiła jednak znaleźć źródła problemu, gdyż powieka okazała się dobrze umocowana.

– Co jest? – zapytała z frustracją.

Zagadkowy uśmiech na lśniącej, białej buzi nie dostarczył żądanej informacji, choć znacznie zwiększył uczucie irracjonalnego dyskomfortu. Dodatkowo tego dnia wszystko jakby sprzysięgło się przeciwko terminowemu wykonaniu paru zaległych napraw, począwszy od natłoku pilnych i bardzo pilnych zamówień, a skończywszy na dogorywającej w lampie na stole żarówce, której uporczywe miganie, powodujące ból oczu, skutecznie utrudniało Irenie pracę.

Spojrzała na olbrzymi, zielony abażur, kręcąc głową z dezaprobatą.

– Teraz jeszcze ty mi szwankujesz… – narzekała.

W odpowiedzi, lampa zaczęła migać mocniej niż poprzednio, a następnie, po serii kilku bardzo ostrych mrugnięć bezpowrotnie zgasła.

– Masz ci los… – westchnęła ponownie Irena.

Spojrzała na bezgłowe ciało lalki i zrobiło jej się nieswojo.

– Za chwilę oddam ci głowę, obiecuję. Muszę tylko sprawdzić, co się dzieje z tym nieszczęsnym okiem.

Tymczasem, pomimo usilnych prób dotrzymania słowa, słaba widoczność uniemożliwiła pracę. Irena poszła więc do swojego pokoju, by przynieść stamtąd inną, działającą lampę. Gdy tylko znalazła się w środku, rzuciła jej się w oczy koperta z listem od ciotki Mili. Teraz leżała na podłodze, tuż pod łóżkiem, zrzucona z nakastlika przez przeciąg powstały w momencie otwierania drzwi.

Schylając się, by podnieść kopertę, Irena jęknęła. Obolałe plecy znów dały o sobie znać.

– Cała ciotka Mila! – powiedziała do siebie na głos.

„Kiedy już coś sobie postanowi, to zrobi wszystko, żeby stało się tak, jak ona chce… Jeszcze żyje, a już przypomina o sobie w niekonwencjonalny sposób”, dodała zaraz w myślach. Na wspomnienie sędziwej krewnej uśmiechnęła się z sympatią. Surowa twarz pani Wielewskiej, okolona drobnymi siwymi loczkami, o rysach sygnalizujących wyjątkowo uparty charakter, stanęła jej bowiem przed oczyma jak żywa.

Przeczytała list po raz drugi, tym razem już nie pobieżnie, lecz uważnie, ze zrozumieniem. Analizowała przy tym dziwny dukt pisma świadczący o jakimś problemie zdrowotnym. Czyżby artretyzm? A może katarakta bądź też inne kłopoty z widzeniem? Nienaturalnie zróżnicowanej wielkości niezgrabne litery, niekonsekwentne odstępy między linijkami, a także liczne rozmazania sygnalizowały, że ciotce Mili pisało się wyjątkowo trudno.

Irena bezgłośnie westchnęła, nerwowo wachlując się rozłożonym listem. Pod wpływem niespodziewanego odkrycia nie pamiętała już, po co przyszła do pokoju. Rozejrzała się dokoła bezradnie jak dziecko, przemierzając wzrokiem pogrążone w półmroku pomieszczenie w poszukiwaniu wskazówki, która pomogłaby odświeżyć pamięć. Na próżno. Ciotka Mila oraz jej tajemnicza choroba znalazły się teraz w centrum świata.

Dopiero gdy ciemność zaczęła się stawać wyraźnie gęściejsza, Irena przypomniała sobie o lampie.

– Cholera – sapnęła. – Chyba będę siedziała do nocy!

Wyłączyła urządzenie z kontaktu i przeniosła je do salonu. Od tej chwili praca zaczęła jej iść niespodziewanie sprawnie. W ciągu pięciu minut znalazła przyczynę opadania powieki u lalki, a w ciągu następnych zdołała się z nią uporać.

– No! – powiedziała z zadowoleniem, spoglądając w oczy wciąż odłączonej od tułowia porcelanowej głowie. – Obiecałam, że się uda?

Ledwo wymówiła te słowa, doznała absurdalnej iluzji, jakoby zabawka odwzajemniła jej się przyjaznym uśmiechem.

Przez resztę wieczoru nie myślała już o ciotce, a jedynie o kolejnych zleceniach do wykonania na jutro, dziś, wczoraj i przedwczoraj. Co pewien czas tylko odpędzała od siebie oscylującą na granicy podświadomości tęsknotę za Adamem. Gdzie teraz był? Co oni z nim zrobili? Dlaczego od kilku miesięcy nie dawał znaku życia? Skąd to przekonanie matki i Natalii, że na pewno wróci? Czy w ogóle istniało „na pewno”?

A może ta żałoba, wtedy… Ten stary kufer z rzeczami po babci? Może nie powinna była przymierzać żałoby? Na myśl o wzgardzonym rodzinnym przesądzie Irenę ogarnął tak silny niepokój, że niechcący przychwyciła pęsetą kawałek opuszka kciuka swej lewej ręki. Syknęła z bólu.

– Przestań fantazjować i skup się na pracy! – próbowała sama się dyscyplinować.

Palec stał się ciemnoczerwony i zaczął puchnąć, lecz pani Kownacka postanowiła nie odrywać się więcej od obowiązków.

Ani się obejrzała, a była już szósta rano. Uświadomiła to sobie zupełnie przypadkiem, gdy w pewnym momencie oderwała wzrok od kolejnej, ostatniej już lalki i spojrzała za okno. Ku jej zdziwieniu czarne szyby stały się teraz szarawe. Zdawać by się mogło, że ktoś postawił pod drzwiami latarnię. Dopiero po chwili dotarło do niej, iż niepostrzeżenie spędziła całą noc w pracowni. Co ciekawe, nie odczuwała nawet senności, ale dziwną ekscytację. Z żalem stwierdziła, że to już ostatnia lalka i pora udać się na krótki spoczynek.

W drodze do swego pokoju zmieniła jednak zdanie i zamiast do łóżka poszła prosto do łazienki. Przelotnie spojrzała w lustro, z którego patrzyła na nią smutna, czarnowłosa kobieta o podkrążonych oczach oraz gęstej grzywce śmiesznie rozwichrzonej ponad linią brwi. Spróbowała się do niej uśmiechnąć, lecz wyszło brzydko i sztucznie. Zniżyła więc głowę, pochylając się nad umywalką.

Kontakt z lodowatą wodą sprawił zapuchniętym oczom niewyobrażalną ulgę. Z początku bolesny, później obojętny, w końcu stał się tak miły, że Irenie żal było zakręcać kran. Podobnej sensacji doznała lata temu, właśnie w Uroczyskach, gdy pewnego gorącego popołudnia, wybrawszy się na przechadzkę w towarzystwie wiejskiej dziewczynki, idąc za jej przykładem zanurzyła całą twarz w płynącym przez las potoku.

Uroczyska… Teraz znów wabiły ją konarami czarnych sosen i ponurym krakaniem kruków o świcie. Dlaczego nie mogła wreszcie o tym miejscu zapomnieć, zupełnie jakby tak naprawdę nigdy zeń nie wyjechała? Dlaczego wciąż wracała tam w podświadomości bądź też cały czas tam tkwiła, a każda wzmianka o dworze ciotki Mili budziła w niej równocześnie sentyment i zgrozę?

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej