Dwie świątynie - Mateusz Bajas - ebook + audiobook + książka

Dwie świątynie ebook i audiobook

Mateusz Bajas

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ślepy los sprawia, że drogi dwóch nieznających się mężczyzn na moment się przecinają. I to dosłownie. Zwykłe zderzenie na chodniku staje się sygnałem nadchodzących zmian w życiu obu bohaterów.

Czy sukces – zarówno w biznesie, jak i na scenie hip-hopowej – może przynieść ból i rozczarowanie?
Gdzie przebiega wątła granica między samorealizacją a samounicestwieniem?
Czy zawsze da się wyjść z najczarniejszej rzeczywistości i wziąć sprawy we własne ręce?

Dwie historie, dwa zupełnie odmienne życiorysy i sposoby patrzenia na świat. Jedno miasto – pełna kontrastów i sprzeczności współczesna Łódź.

Mateusz Bajas – ur. 18.06.1990 r. w Łodzi. Z wykształcenia turysta i rekreant. Zodiakalny bliźniak, czyli człowiek dwoisty. Miłośnik wszystkiego, co skrajne, wyraźne i charakterystyczne. Poszukiwacz paradoksów i nieścisłości, co potwierdzają jego zainteresowania. Sześciokrotny maratończyk, ze sporym zacięciem do jazdy na rowerze i pływania. Fan niełatwej literatury, do której uwielbia wypić ciekawe piwo. Włóczykij, z planem obejścia globu, choć póki co bez wielkich sukcesów na polu turystyki przez duże „Te”. Tata – domator, pragnący szczęścia kobiety i syna, i marzący o krainie wiecznie posprzątanego mieszkania. Równie mocno co spacery po klimatycznej Łodzi, uwielbia trzaskający w ognisku ogień, gdzieś w głuszy Beskidu Niskiego. A to wszystko spina niezmienna miłość do hip-hopowego werbla.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 31 min

Lektor: Antoni Trzepałko

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

– Jak leziesz, łajzo?!

Wpadli na siebie zupełnie przez przypadek. Przecież nie chciał go przewrócić. Zamyślony wracał ze spaceru, słuchając ulubionych kawałków z wysłużonej empetrójki. Jak zwykle szedł po chodniku, biegnącym wzdłuż luksusowego hotelu. Sam mieszkał nieco dalej, po drugiej stronie ulicy – w starym familoku. Razem z rodzicami, babcią i bratem musieli pomieścić się w dwóch pokojach z kuchnią. Do niedawna mieszkał z nimi dziadek, ale biedny umarł pół roku temu. Nie narzekał na zdrowie. Dobrze mówią, że złych diabli nie biorą.

Piotrek nie widział powodów do użalania się nad swoją sytuacją. Ot, chociażby dlatego, że mieli przynajmniej normalną łazienkę. Nie wciśniętą na lewo prowizorkę, tylko oddzielne pomieszczenie z wanną i kibelkiem. Ciężko docenić coś, co ma się na co dzień, ale Piotrek wiedział, że niektórzy z jego sąsiadów mają znacznie gorzej.

Było im ciasno, niejednokrotnie, ale za dnia od tłoku można zawsze uciec poza dom. A w nocy i tak liczy się tylko dach nad głową. I to, że jest miękko. I ciepło. Są tacy, którzy nie mają nawet tyle…

Marcowy wieczór. Ciężko oprzeć się pokusie wystawienia głowy z domu po nużącej zimie. Chociaż na skromną godzinkę, bo jest na tyle ciepło, żeby przejść się bez zniechęcenia, ale na tyle zimno, żeby wracać do domu szybszym krokiem. „To życie jest za krótkie, słyszysz?” – krzyczał Szad do słuchawek. Piotrek zamyślił się, planując swoją przyszłość. Wchodził w dorosłość i przychodził czas, żeby zacząć się martwić o jutro. Nie mógł sprawić rodzicom lepszego prezentu na dwudziestkę niż usamodzielnienie się. Zresztą, mieszkając na swoim, w końcu mógłby zająć się płytą. Kochał rap, próbował coś tworzyć, ale ciężko jest znaleźć wenę, kiedy nad głową biega cała rodzina.

– Przepraszam pana… to, to, to… przez przypadek… – wybełkotał zmieszany. Mógłby się jakoś odgryźć, ale pokora nie pozwalała mu na nieuprzejme zachowanie. Zresztą, było nie było, widział przed sobą elegancko ubranego mężczyznę, gdzieś koło trzydziestki. Przystojny, schludnie uczesany i ogolony wzbudzał respekt. Jakieś przeczucie kazało Piotrkowi traktować go z szacunkiem. Wyciągnął do niego rękę, chcąc pomóc mu wstać.

– Weź tę brudną łapę! – warknął biznesmen, odtrącając wyczekującą dłoń. – Wystarczy, że przez ciebie muszę wrócić do pokoju i się przebrać… – Zerknął na zegarek. – Już jestem spóźniony, do cholery! – krzyknął, po czym zwinnie podniósł się z chodnika. Nawet nie zerknąwszy na Piotrka, odwrócił się i… – Pieprzona żulernia, powinni wam zabronić szlajać się poza waszym gettem – mamrocząc, wbiegł z powrotem do hotelu.

Młody chłopak stał jak wmurowany. Aż tak źle wyglądał? Może nie miał na sobie markowych ciuchów, ale wydawało mu się, że jest ubrany całkiem schludnie. O higienę dbał regularnie, bo czemu miałby nie korzystać z łazienki, skoro miał do niej dostęp?

Nawet nie miał na sobie nic takiego, żeby można było wziąć go za jakiegoś lumpa. Zresztą kto to jest lump czy żul? Znał wielu określanych tym mianem i większość z nich była bardziej wartościowa niż niejeden nagradzany, błyszczący w telewizji „bohater”. Różne rzeczy dzieją się w życiu i zawsze lepiej wyglądać źle, ale mieć czysto na sumieniu, niż na odwrót.

Całe to wydarzenie głęboko go dotknęło. Długo stał przed wejściem do oazy luksusu, pośród biedy Starego Polesia, nie dowierzając temu, co przed chwilą doświadczył. W końcu, nie bez trudu, otrząsnął się nieco, po czym ruszył swoje zesztywniałe nogi i powlókł się do domu. Zamyślony nawet nie wiedział, kiedy przekroczył Granicę. Tak nazywał ulicę Ogrodową. Oddzielała ich biedny świat od tego pełnego pieniędzy i sukcesu niewidzialną linią, nakreśloną społecznymi postawami, stereotypami i zwyczajną obojętnością.

Wciąż nie mógł zmyć sprzed oczu tego spotkania pod hotelem. Nie chodziło o to, że było mu przykro. Przełknął to. Przyszło mu to z trudem, ale nauczył się przechodzić obok takich zdarzeń. Tym razem jednak coś mówiło mu, że to spotkanie miało jakieś większe znaczenie. Jakie? Nie miał pojęcia. Mimo to czuł, że dzisiaj wydarzyło się coś rzeczywiście istotnego.

Przeszedł pod ciemnym sklepieniem bramy i w żałosnym świetle ostatniej żarówki wszedł po klatce schodowej do mieszkania. Wszyscy już spali, więc musiał zachowywać się jak najciszej. Subtelnie zdjął swoje wyświechtane najki (dostał je dwa lata temu na Gwiazdkę; miały być tylko na chwilę, zanim kupi sobie kilka lepszych par) i odwiesił jedyną cieplejszą kurtkę. Przez kuchnię przeszedł do pokoju dla młodszych, w którym spał jego dziesięcioletni brat, Pawełek. Miał ochotę założyć słuchawki i rozmyślać, póki za oknem nie zobaczy świtu. Niestety, wiedział, że nawet cicho grający werbel obudziłby młodego, a to postawiłoby na nogi całą rodzinę.

Zrezygnowany położył się na swoim łóżku i przykrył kocem. Nie zdejmował ubrania, miał to gdzieś. Skoro nawet kiedy był zadbany i tak uważano go za żula, czemu w zasadzie miałby o siebie dbać? „Bo twoja ocena w stosunku do samego siebie jest najważniejsza” – odpowiedziało mu sumienie.

Zsunął koc. Najciszej, jak potrafił, zdjął spodnie, bluzę razem z koszulką i skarpetki. Powiesił je na oparciu krzesła stojącego obok, przy zawalonym podręcznikami biurku. Z grymasem niezadowolenia położył plecy na zimnym prześcieradle. Znów zawinął się w koc, tak dokładnie, jak tylko mu się udało i oparł głowę na puchowej poduszce.

Gapił się przez okno na rozgwieżdżone niebo. Miał ochotę polecieć w tamtą stronę, byleby tylko wyrwać się od tego łódzkiego piekła. „Ciekawe, co u tego faceta, który miał nieszczęście dziś mnie spotkać?” – pomyślał. Rozważał możliwe scenariusze – kim był ten nieznajomy i dokąd się tak spieszył?

Biznesmenem gnającym na spotkanie? Kochankiem pędzącym od jednej kobiety do drugiej? A może oszustem pragnącym okantować kolejnego wspólnika i mieć chociaż przez kilka sekund czyste sumienie? Nie umiejąc odpowiedzieć sobie na żadne z tych pytań, odpłynął w twardy, ale nieprzyjemny sen.

*

Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był tak wściekły. Rozsuwające się automatycznie szklane drzwi miał ochotę potraktować kopniakiem, bo otwierały się zbyt wolno. Ludzi, którzy siedzieli przy barze w hotelowym patio najchętniej pozabijałby w jakiś wyjątkowo okrutny sposób.

Czemu tak się gapią? Co im przeszkadza w tym, że wyszedł stąd przed kilkoma minutami, a teraz wraca? Przecież mógł czegoś zapomnieć. Każdy ma prawo wrócić się do pokoju. Wystarczy, do diabła, przysiąść na chwilę i wszelkie złe uroki odchodzą na bok.

„Gapią się na mój garnitur. Widzą, że jest pobrudzony. Pewnie myślą, że wypieprzyłem się na schodach, jak jakaś sierota. A to wszystko przez tego pieprzonego gnoja. Nie ma gdzie się podziać, tylko szlaja się, brudas, pod hotelem?”

Trzeba było wyjść jeszcze wcześniej. Wyszykował się, jak zwykle, godzinę przed czasem. Nerwowo kręcił się po pokoju, próbując zająć się czymkolwiek, byleby zabić czas. Oczywiście każda minuta zdawała się trwać godzinę. W związku z tym, zamiast nastrajać się przed spotkaniem, ładował się pustą frustracją.

Uparł się, żeby koniecznie pójść na spotkanie pieszo. Rzecz jasna tylko i wyłącznie po to, żeby jego kontrahent zobaczył, że interesują go nowoczesne trendy. Ekologia jest w modzie, spacery są w modzie. W dobrym tonie jest dzisiaj przyjść na spotkanie luźnym spacerkiem, ewentualnie podskoczyć rowerem. Tym bardziej kiedy negocjuje się z firmą produkującą „czystą” energię.

Sam, prawdę mówiąc, najchętniej podjechałby wynajętym, luksusowym autem.

Teraz musiał wziąć taksówkę, jeśli chciał zdążyć przynajmniej na umówioną godzinę. Było to rozwiązanie ostateczne i, prawdę powiedziawszy, sugerowało, że po drodze coś poszło nie tak. Etykieta nakazywała przyjść chwilę wcześniej – w końcu to on sam zaaranżował spotkanie. Tym bardziej jeśli nie chciał, żeby kontrahenci dowiedzieli się, w jaki sposób dostał się na miejsce. Wbrew pozorom był zdania, że pośpiech jest złym doradcą, ale tym razem nie miał wyboru.

Z trudem udając, że ignoruje liczne spojrzenia znad barowych stolików, podszedł do recepcji. Miejsce zostało tak zaprojektowane, żeby stanowiło wyraźną, choć sztuczną barierę. Oddzielała lepszy świat gości hotelowych od pracowników, których trafniej byłoby określić mianem służących. Frazesy o rzekomej domowej gościnności nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością. Gość istotnie czuł się komfortowo, jednak w żaden sposób nie można było powiedzieć tego samego o gospodarzu. Relacja była wyraźnie jednostronna i nie było wątpliwości, która strona była nazbyt uprzywilejowana. Zapłać słono, a my zrobimy ci dobrze. To znaczy nasi kiepsko opłacani pracownicy.

Za blado oświetloną białą ladą stały dwie osoby. Na oko dwudziestosiedmioletnia kobieta i dużo młodszy od niej chłopak. Dziewczyna wyglądała na pewną siebie, ale znudzoną osobę, za to młody sprawiał wrażenie przestraszonego i zdegustowanego. Nie ulegało wątpliwości, kogo wybierze wściekły, szalenie zdeterminowany biznesmen. Bez wahania zdecydował się wystawić na próbę słabszą jednostkę. Postanowił podjąć gierkę, w której zwycięzca był znany od samego początku. Czyż nie tak gra się najprzyjemniej?

Marcin błyskawicznie złapał kontakt wzrokowy z chłopakiem. Młodemu nie wolno było uciec ze spojrzeniem na bok, nawet pomimo to, że nie miał ochoty patrzeć w te płonące wściekłością oczy. Procedura nie pozwalała. I kazała, rzecz jasna, idiotycznie, bez ustanku uśmiechać się do gościa.

W związku z tym Marcin z każdym krokiem widział, jak dzieciak staje się coraz mniejszy i niepewny, zaś on sam czuł się cholernie silny. Szczur musiał wleźć w zastawione sidła. Rozweseliło go to i pozwolił sobie na delikatny, ironiczny uśmiech. Jeśli recepcjonista miał jeszcze jakiekolwiek resztki pewności siebie, ten gest stopił je do końca. Biznesmen poczuł się absolutnym zwycięzcą, kiedy usłyszał drżący głos młokosa.

– W czym mogę panu pomóc?

– Pomóc? Heh. Wie pan co? – parsknął Marcin, ostentacyjnie rozglądając się w lewo i w prawo. – Najchętniej wysłałbym PANA na spotkanie, na które sam się wybieram. Nie mam najmniejszej ochoty przebywać w tym mieście, w sumie nawet w tym kraju. Tym bardziej nie widzi mi się gnać na złamanie karku na spotkanie z tymi starymi dziadami, których jedynym atutem jest duży stan konta – kontynuował, dysząc ciężko z wściekłości. Opierał się przy tym o ladę, powoli zbliżając swoją twarz do twarzy recepcjonisty.

– W związku z tym, że pewnie nie masz ochoty wybierać się teraz do Esplanady, wystarczy, że zadzwonisz po pieprzoną taksówkę, która przyjedzie tutaj za najpóźniej dziesięć minut. Nie chcę być w twojej skórze, jeśli taryfa przyjedzie chociaż minutę później! – nawet nie zauważył, kiedy zaczął krzyczeć.

Dzieciak za ladą stawał się na przemian blady jak ściana i czerwony jak rozżarzony węgiel. Marcin oddychał z trudem i kiedy skończył swoją tyradę, zawiesił wzrok na ladzie.

Dopiero po chwili dotarło do niego, że zwrócił na siebie uwagę chyba całego hotelu. Na gości nie miał wpływu, ale tych pracowników, którzy wyglądali zza każdego rogu, żeby spojrzeć, co się dzieje, zamierzał uwalić na amen.

– Z przyjemnością zamówię panu taksóweczkę, potrzebuję tylko pana godność – powiedział drżącym głosem recepcjonista, z trudem podtrzymując uśmiech. W zasadzie był na granicy płaczu.

– Słuchaj. Powiem ci szczerze – odpowiedział sucho Marcin, nie podnosząc wciąż spojrzenia z lady. – Nie po to płacę grube pieniądze za pokój w tym hotelu, żeby jakiś gówniarz nie był w stanie zapamiętać mojego nazwiska. Zostało osiem minut do przyjazdu taksówki, której nawet jeszcze nie zamówiłeś. – Skierował rozpalone do białości oczy na chłopaka i dodał: – Marcin Pieniążek. Pokój numer trzysta-kurwa-osiemnaście. Módl się, żebym po powrocie nie widział cię tutaj. I nie żyjesz, jeśli taryfy nie będzie pod wejściem – syknął na koniec i z lekkim uśmiechem odszedł od recepcyjnej lady. Tę rozgrywkę bezapelacyjnie wygrał, oby był to początek pasma jego dzisiejszych sukcesów.

Pewnym krokiem, już dużo spokojniejszy i w dużo lepszym nastroju, poszedł żwawym krokiem w stronę wind. Gdyby się odwrócił, zobaczyłby recepcjonistę krzywiącego się na jego widok. Nie zrozumiałby dlaczego inni też patrzą na niego z pogardą.

To już nie miało znaczenia. W tej chwili ważniejsze było dla niego zwycięstwo, które – jak mu się wydawało – odniósł przy ladzie. Dotarł do wind. Subtelnie nacisnął srebrny przycisk i pozwolił sobie na szeroki uśmiech, kiedy jedne z drzwi natychmiast się otworzyły i z głośnika zabrzmiało: „Poziom zero. Recepcja”. Zupełnie jakby winda czekała na niego.

Wszedł do środka, włożył hotelową kartę i zgiętym palcem stuknął w panel, wybierając trzecie piętro. Nawet nie poczuł, kiedy ruszył ku górze, co oznaczało, że jedzie strasznie wolno. Wspaniale…

Przejrzał się w ogromnym lustrze, które zajmowało całą ścianę. Wyglądał normalnie. Gdyby nie wiedział, co się wydarzyło kilka minut temu, pewnie nawet by się nie zorientował, że jego elegancko skrojony garnitur jest przybrudzony. W zasadzie to tylko w pierwszej chwili pomyślał, że wygląda tragicznie, stąd te nerwy. Spojrzał samemu sobie w oczy. Błysk wściekłości w zasadzie już wyblakł. W sumie to chyba niepotrzebnie tak wyżył się na tych chłopakach.

Z wątpliwości wyrwał go sztucznie brzmiący gong. „Piętro trzecie” – oznajmił kobiecy głos. Dobrze, że jego pokój znajdował się tuż obok windy. Wystarczyło skręcić w prawo, przejść kilka kroków po zielono-czarnej wykładzinie i już stał pod 318. Zanim włożył kartę do czytnika, zerknął na zegarek. 19.38. Późno, zbyt późno. Nie wyrobi się na 20.00, nawet jeśli taryfa dowiezie go na miejsce w pięć minut. Otworzył z impetem drzwi i pobiegł do szafy. Zrzucił marynarkę i zaczął zdejmować spodnie.

– Kurwa mać! – przeklął głośno i runął z hukiem na podłogę. Próbował jednocześnie zdjąć spodnie i sięgnąć po czystą marynarkę. – Pierdolony pośpiech! – wrzasnął. Zaczepił butem o zdejmowaną nogawkę.

Podniósł się szybko i, już siedząc, niemalże zerwał z siebie spodnie. Niedawna wściekłość powróciła tak szybko, jak odeszła, ale ze zdwojoną mocą. Tym razem w oczach miał furię i gdyby ktoś teraz nawinął się pod rękę, najpewniej zostałby zabity.

Łupnął rozsuwanymi drzwiami od szafy i wyciągnął pierwszy lepszy z trzech pozostałych mu garniturów. Nie miał czasu mierzyć. I tak żaden z nich nie był tak dobry, jak ten pobrudzony. Szybko wciągnął na siebie spodnie, poprawił przed lustrem krawat i już wychodząc, zarzucił na siebie marynarkę. Zapnie się już w windzie.

Dzięki Bogu drzwi zamykały się zatrzaskowo, wystarczyło tylko wyjąć z nich kartę. Wyszarpnął ją więc i łupnął drzwiami, żeby mieć pewność, że się zamknęły. Huknęły porządnie, więc wywnioskował, że osiągnął cel. Znów przycisk do windy, ale już widział, że pieprzona zjechała z powrotem na parter. Zegarek? 19.46. „Późno, późno, za późno! Dotrę na równą, może chwilę po. Będzie trzeba nadrabiać uśmiechem i wysokim napiwkiem dla kelnera. Oby był tego wart”. Przytłumiony gong – „Piętro trzecie”.

Wcisnął się w jeszcze otwierające się drzwi i wdusił „0” na panelu. „Czemu te drzwi zamykają się tak wolno?!” Nerwowo tupał nogami, patrząc, jak oba skrzydła zbliżają się do siebie i gwałcąc przycisk zamknięcia. Zostało im dosłownie kilka centymetrów, kiedy w środku pojawił się elegancki kobiecy bucik. Drzwi poczuły opór i zaczęły się na nowo otwierać. „Kogo to, do cholery, niesie?” – pomyślał, próbując jednocześnie wykrzesać z siebie jakikolwiek uśmiech na widok wchodzącej damy. Chyba się udało, chociaż Marcin sądził, że był to bardziej nieudolny grymas.

– Udało się, co za szczęście! – skomentowała rozpromieniona kobieta. – Dzień dobry panu! Jak dobrze, że mi się pan trafił, nie muszę czekać, a jestem nieco… w pośpiechu – dodała, chichocząc cicho. Cała jej twarz w cudowny sposób pracowała na prześliczny uśmiech, jakim obdarzała swojego… wybawcę.

– Dzień… dobry. Mam przynajmniej nadzieję, że skończy się dobry… Bo póki co obawiam się, że nie jest najlepszy – odpowiedział Marcin, uśmiechając się blado i z rezygnacją. Zmierzył subtelnie wzrokiem towarzyszkę z windy. Była, na oko, w podobnym wieku co on – chwilę przed trzydziestką. Niska, z krótkimi, ciemnymi włosami, w zasadzie nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ubrana w prostą, obcisłą, czarną sukienkę, prawdę powiedziawszy bardziej oficjalną niż seksowną. Zresztą, nie była specjalnie obdarzona przez naturę, ani w biuście, ani w pośladkach. Zwykła dziewczyna. Jednak przez dłuższą chwilę nie potrafił oderwać wzroku od jej szerokiego uśmiechu i małych, ewidentnie zawadiackich, migoczących oczu.

– Chociaż muszę przyznać, że warto poświęcić te kilka cennych sekund dla takiego towarzystwa. Nawet mimo, iż podejrzewam, że jestem w dużo większym pośpiechu niż pani – dodał po krótkiej chwili milczenia.

Był ogromnie zaskoczony swoją szczerością, bo zazwyczaj starał się być powściągliwy w takich sytuacjach. To chyba z tych nerwów. Ostatni czas nie należał do najspokojniejszych i teraz odbija się to na jego nieracjonalnym zachowaniu. Chyba najwyższy czas odpocząć, ale dopiero po udanym spotkaniu.

Tymczasem kobieta roześmiała się głośno, a złośliwe chochliki w jej oczach zdawały się mnożyć w nieskończoność. Komplement, jakkolwiek odważny i niespodziewany, trafił do celu.

– Strasznie mi pan schlebia, sama nie wiem czemu. Czym taka rozchichotana wariatka może zaimponować takiemu eleganckiemu mężczyźnie jak pan? – wciąż uśmiechając się szeroko, puściła Marcinowi oko.

Otworzył usta, wciągając ze świstem powietrze. Robiło się gorąco, a nie był na to kompletnie przygotowany. Czemu akurat teraz? Co jej odpowiedzieć?!

Z problemu wybawił go znajomy gong – „Poziom zero”. Zanim zdążył się odezwać, kobieta już uciekała z windy i… „Do zobaczenia! Miłego wieczoru sympatycznemu panu życzę!” – wołając, gnała w kierunku wyjścia z hotelu.

Marcin w milczeniu stał przez dłuższą chwilę w windzie, jedynie durnie machając dłonią. Dopiero gdy drzwi zaczęły się zamykać, jego myśli wróciły do rzeczywistości. Spotkanie! Która jest godzina?!

Był przekonany, że minęły wieki i spieprzył interes przez jakąś dziewczynę z windy. Spojrzał na zegarek. 19.48. Minęła nieco ponad minuta. Nie było tak źle! Pognał do wyjścia, tak szybko jak to było możliwe, żeby nie ryzykować spocenia się czy, broń Boże, kolejnej wywrotki. Na podjeździe stały dwie taksówki, ale w jednej z nich siedziała na tylnym fotelu kobieta z ciemnymi włosami. Marcin bez zastanowienia pognał do drugiej taryfy.

– Dzień dobry – rzucił szybko do kierowcy. – Moje nazwisko Pieniążek, pokój 318, gnamy do Esplanady. Muszę dostać się tam na 20.00. Nie wiem, jak pan to zrobi, ale zapłacę sowicie! – zawołał, klepiąc taksówkarza po ramieniu, chcąc go pospieszyć. Młody, zarośnięty mężczyzna w baseballowej czapce obejrzał się i mrugnął porozumiewawczo do Marcina.

– Dzień dobry – powiedział cicho, uśmiechając się do siebie. – Zobaczymy, co uda się zrobić! – zawołał i ruszył z impetem, jednocześnie zawracając.

Prawdę powiedziawszy, Marcin nie do końca był świadom, w jaki sposób i którędy dotarł w wyznaczone miejsce. Po pierwsze, dlatego że nie chciał niepotrzebnie denerwować się wyczynami młodego kierowcy-rajdowca. Po drugie – całą drogę nie mógł przestać myśleć o niedawno spotkanej kobiecie.

Niesamowite, jak te istoty są skonstruowane, że wszystkie są na swój sposób atrakcyjne. Mówią, że tego kwiatu pół światu… i jak to właściwie z nimi jest?

Z częścią z nich można na poziomie porozmawiać. Pozostałe nie mają kompletnie nic do powiedzenia. W tajemniczy sposób dzielą się później na grupy – te są ładne, tamte niekoniecznie. O niektórych powiesz, że są seksowne, a o sporej grupie, nawet tych obiektywnie ładnych, że w życiu i nigdy. Dalej szukając, znajdziesz i zaradne matki Polki, i kompletnie zagubione cukiereczki, nadrabiające urokiem wszelkie przywary. Można tak kombinować, dzielić, grupować… a koniec końców przyjdzie ta, która kompletnie zburzy twój światopogląd…

Co w takim razie, do cholery, sprawia, że o tych pojedynczych zjawiskach, o tych gwiazdkach na całkowicie ciemnym niebie nie da się przestać myśleć? Co w nich takiego jest?

Zupełnie jak w tej czarnuli. Widział tego dnia przynajmniej kilkanaście ładniejszych i seksowniejszych od niej. Pewnie niejedna rozmawiałaby z nim równie swobodnie, w zależności od charakteru i jego nastawienia. Kogoś takiego jak on próbowałyby oczarować wszystkie.

Pomimo to ciągle myślał o niej… TYLKO o niej. Co gorsza, czuł, że myśl o niej była jedną z tych myśli, które wbiły mu się głęboko w podświadomość. Jedną z tych, które same nie uciekają, tylko irytująco zaprzątają głowę podczas wykonywania najważniejszych obowiązków. Wiedział, że jeszcze przynajmniej kilka dni spędzi na roztrząsaniu tej sprawy.

– Halo, proszę pana, dotarliśmy, ma pan jeszcze cztery minutki! – z zamyślenia wyrwał go podniecony głos taksówkarza. – Jak się panu tak spieszy, to ja bym gnał do środka, a nie siedział w mojej taryfie i gapił się w szybę! – ględził podniecony szaloną przejażdżką. Mądrala się znalazł.

– Przepraszam, bardzo się zamyśliłem. Ile się należy? – zapytał wciąż nieobecny Marcin.

– Wie pan, normalnie, według licznika, to piętnaście złociszy, ale miało być szybko i chyba jest, nie? Prawdę mówiąc, to blisko rekordu. Chyba się należy coś ekstra, co? Za ryzyko? – rzucił chłopak, odwracając się i puszczając Marcinowi oko.

Taksówkarz był ewidentnie wkurwiający, ale słowo się rzekło. Miał dostać ekstra kasę za szybki dojazd, więc ją dostanie. Marcin bez słowa wręczył taksiarzowi pięćdziesięciozłotowy banknot i wysiadł z samochodu. Może karma zdąży wrócić jeszcze dzisiaj…

Wziął głęboki wdech. Zmierzył wzrokiem efektowną fasadę kamienicy, w której znajdowała się knajpa. W środku pewnie już czekali na niego zniecierpliwieni kontrahenci. Miał nadzieję, że ogromna witryna dziś symbolizowała jego okno otwierające się na świat, a reliefowane skrzydła nad nią miały mu pomóc we wzniesieniu się na wyżyny retoryki.

Z wdechem wciągnął myśli o biznesie, z wydechem wyrzucił, przynajmniej na tę godzinę, myśli o tajemniczej kobiecie z windy. Spojrzał na zegarek – 19.58. Później niż powinien był być, ale i tak punktualnie. Przetarł dłońmi twarz i krótkie włosy, po czym pełen pewności siebie wszedł do restauracji. Adaptacja była jednym z jego atutów. Dzięki Bogu dzisiaj ten go nie zawodził.

Sympatycznie wyglądający kelner powitał Marcina szerokim uśmiechem od ucha do ucha. Poprawiło to jego samopoczucie, chociaż sam już wcześniej delikatnie się uśmiechał. Planował sprawiać wrażenie pogodnego, ale stanowczego i silnego człowieka. Takim w zasadzie był, chociaż przez stres często zapominał o pogodzie ducha.

– Dzień dobry! – zagadnął, jeszcze zanim kelner zdążył się odezwać. Nie miał mu tego za złe, chociaż mógł to potraktować jako faux pas. Jednak – czy to dziś ważne?

Okaże się przy napiwku. – Miałem umówione spotkanie i zarezerwowany stolik. Na moje nazwisko – Pieniążek, chociaż… moi przyjaciele pewnie już na mnie czekają. – Uśmiechnął się z wyrazem lekkiej niewinności. Kelner od razu podchwycił, co jest na rzeczy.

– Och tak… dobry wieczór, panie Pieniążek! Zaprowadzę pana. Pańscy towarzysze przyszli dosłownie kilka minut temu, dopiero zaczęli przeglądać menu. Dużo pana nie ominęło – napomknął kelner, kiwając porozumiewawczo głową.

Ulga była spora. Dzięki Bogu nie wpadli na pomysł sprawdzania go i przychodzenia pół godziny przed czasem. Wiedział, że ma do czynienia z wymagającymi ludźmi, ale miał nadzieję, że byli to wciąż ludzie. Nikt przecież nie jest idealny, każdemu mogło zdarzyć się parę minut obsuwy. Poza tym, litości! – umawiali się na dwudziestą!

Już z daleka widział swoich, miejmy nadzieję, kontrahentów. Byli dyrektorami polskiego oddziału brytyjskiej firmy Wanergy, z którą zamierzał nawiązać współpracę. Sam od lat zajmował się alternatywnymi źródłami energii. Na co dzień był reprezentantem Blueco – właściciela kilku elektrowni wiatrowych na Pomorzu. Firma niezbyt duża i bez wielkiej renomy, ale za to stabilna finansowo i bardzo dobrze płacąca. Akurat, żeby wpisać do CV, i akurat, żeby ją zostawić bez sentymentu.

Dlatego dzisiaj nie był tutaj w imieniu firmy, tylko swoim. Spotkał się z Brytyjczykami w celu wykorzystania ich patentu uzyskiwania energii na małych, ale wartkich rzekach. Całkowicie nieinwazyjna, a do tego szybko spłacająca się technologia. Złota kura, zdawać by się mogło, ale troszkę trzeba było napracować się nad samorządami, żeby zrozumiały, że to nie gryzie, jak na przykład atom… Poza tym węglowe i inne lobby robiły swoje, smarując gdzie trzeba i załatwiając wycofywanie pozwoleń na działalność. Sympatyczne środowisko pazernych skurwysynów.

Brytole od początku postawili na rzeki w południowej Polsce, rzucając rękawicę czarnemu od węgla Śląskowi i dopchali się na przyzwoitą pozycję. Marcin znalazł swoją niszę w regionie łódzkim, gdzie poza Bełchatowem królowała energetyczna posucha. Tymczasem małych, bystrych rzeczek kryło się tu niemało. W sam raz na rozgrzewkę. Potem zamierzał ruszyć oczywiście na północ, gdzie miał rozległe kontakty i sporo do udowodnienia wiatrowym magnatom.

Wiedział, że uzyskanie licencji na tę technologię nie było problemem. Wanergy chętnie dzieliło się swoim dokonaniem – albo z poczucia misji, albo z chęci zysku. Najpewniej z obu powodów. Zrobili genialny projekt, wyprzedzając swoją epokę, mimo to zarabiali na nim niezłą kasę (bo pionierom przecież zawsze jest najgorzej), wiedzieli, jak trudno jest się gdziekolwiek wcisnąć. Idealna pozycja do odsprzedawania własnego dzieła mniejszym i często dzięki temu skuteczniejszym.

Problemem było jednak to, że Marcin miał stosunkowo niewielki kapitał i musiał nakłonić Wanergy do zainwestowania w jego biznes, a później wynegocjować takie warunki, które nie zedrą z niego większości zysków, kiedy przyjdzie pora na zbieranie plonów. Mówiąc najprościej – wycisnąć jak największy procent dla siebie, nie stając się jednocześnie niewolnikiem na długie lata, wiecznie spłacającym „dług” ziarnko po ziarnku.

Od strony technicznej i merytorycznej był przygotowany perfekcyjnie. Miał dopracowany do ostatnich szczegółów biznesplan. Koszty, przychody, amortyzację – wszystko wyliczył na dziesięć lat w przód, w kluczowych miejscach z dokładnością do miesiąca. Chociaż pewnie gdyby zapytali go o konkretny dzień, odpowiadałby nadal ze snajperską pewnością.

Doświadczenie w branży to kolejny atut Marcina. Znał realia i często stykał się z podobnymi negocjacjami w swojej firmie. Tylko skala była dziś większa. Niemniej jednak to właśnie dzięki temu przygotował taką ofertę, która zostawiała dużo miejsca na negocjacje, a jednocześnie nie zostawiała choćby szparki na wpłynięcie niekorzystnych dla niego rozwiązań.

Oczywiście rozmowa mogła potoczyć się nie po jego myśli. Właśnie dlatego musiał wznieść się na wyżyny retoryki. Kilkukrotnie ćwiczył przed lustrem swoją prezentację, szykując się do życiowej roli nie gorzej od Johny’ego Deppa. Za każdym razem utrudniał sobie zadanie, wymyślając przeróżne scenariusze. Przewidział nawet, jak zareagować na paskudną kolację.

Fakt faktem – dzisiaj było to jedynie spotkanie wstępne, więc w razie potrzeby mógł liczyć na kolejne szanse. Mimo to zrobienie dobrego pierwszego wrażenia mogło procentować jeszcze przez długie lata.

Plan był więc taki – zrobić porządne entrée, sympatycznie poprowadzić rozmowę, przedstawić koncepcję w taki sposób, żeby nie zdradzić zbyt wiele, a jednocześnie wzbudzić dużo ciekawości i na koniec postawić efektowną pieczęć z wielkim logo „made by Marcin Pieniążek”. Owacji na stojąco nie będzie, ale jeśli publika wyjdzie z przedstawienia zadowolona i zaintrygowana, będzie można z czystym sumieniem przyklasnąć samemu sobie.

Po plecach Marcina przeszedł delikatny dreszcz. Uwielbiał tę grę – czytanie z cudzego głosu, jego postaw i reakcji oraz prowadzenie rozgrywki swoim przemyślanym zachowaniem. Już od momentu wypatrzenia kontrahentów uśmiechał się lekko, ale nie szczerzył jak głupek. Starał się zajrzeć jak najgłębiej w oczy swoich dzisiejszych ofiar. Nie tracąc kontaktu wzrokowego, zbliżał się do nich, niespiesznie drepcząc, krokiem luźnym, ale diabelnie pewnym. Obaj mężczyźni wstali, kiedy znalazł się przy ich stoliku.

– Witam szanownych panów! – powiedział lekko podniesionym i wyraźnie rozradowanym głosem. Uśmiechał się szeroko i przyjaźnie, jak gospodarz szlacheckiego wesela. – Przepraszam, że musieliście czekać tę chwilkę. Cieszę się, że w końcu mamy okazję się poznać. Marcin Pieniążek – przedstawił się i wyciągnął dłoń do gościa stojącego po lewej stronie.

Odrobił pracę domową – wiedział, że człowiek po prawej, to „jedynie” menedżer do spraw rozwoju biznesu – Radosław Bolimowski. Rękę trzeba było podać wpierw temu, który miał rzeczywisty wpływ na jego dalsze losy – Pawłowi Sulimie – dyrektorowi polskiego oddziału firmy. Grube ryby, potężni magnaci, ale jeden z nich mimo wszystko grubszy i potężniejszy.

Silny uścisk dłoni obu mężczyzn dodał Marcinowi pewności. Miał do czynienia z prawdziwymi fachowcami – takich lubił najbardziej. Sam się za takiego uważał i dogadywał się najlepiej z podobnymi sobie. Biznesmeni przedstawili się jeden po drugim. Marcin usłyszał dokładnie te nazwiska i nazwy stanowisk, których się spodziewał. Nawet rozbawiło go to nieco. Jakby oglądał premierę filmu, do którego scenariusz sam napisał.

– Obawialiśmy się, że to raczej pan nas skrzyczy, że jesteśmy tak wcześnie! – zagadnął z szerokim uśmiechem Sulima. Marcina uwagę przykuło niesamowite ciepło, jakie biło od tego starszego pana. Zdawał się patrzeć na każdego z góry, ale w tym pozytywnym znaczeniu. Emanował spokojem, wyrozumiałością i ogromną wiedzą. Będzie z nim naprawdę ciężko. – My również bardzo cieszymy się na to spotkanie. Muszę panu przyznać, że dawno korespondencja z kimkolwiek nie sprawiała nam takiej satysfakcji, jak ta z panem. Czysty profesjonalizm! – powiedział, zacierając ręce.

– Jednak zanim o sprawach zawodowych, może zamówimy coś smacznego? Przeglądaliśmy już menu, ale z ostateczną decyzją postanowiliśmy poczekać na pana.

– W takim razie poproszę sekundkę na zapoznanie się z kartą i będziemy mogli przedyskutować, które smakołyki są warte uwagi – odpowiedział Marcin, gestem ręki zachęcając kontrahentów do zajęcia miejsc przy stoliku. Chciał stworzyć pozory, że to do nich należy tego wieczora decydowanie.

Szybko przestudiował kartę, którą, prawdę mówiąc, znał dość dobrze już od dawna. Zamierzał zaproponować coś… ryzykownego. Uważał się za człowieka otwartego na wszelkie wyzwania i w ten sposób chciał zostać odebrany. Należało skupić uwagę na kilku konkretnych cechach faworyzujących Marcina jako osobę godną podjęcia współpracy. Obrócił kartki menu w tę i z powrotem i błyskawicznie znalazł coś, co odpowiadałoby jego preferencjom.

– Panowie, co powiedzielibyście na… kaczkę pieczoną z jabłkami? – powiedział, powoli podnosząc wzrok znad karty. Nie zaobserwował jakiejś szczególnej reakcji. Pudło.

– Panie Marcinie, ciekawa propozycja – odpowiedział Sulima, ale nawet nie próbował udawać zainteresowania. – My jednak skłanialiśmy się ku sprawdzeniu tutejszych steków. Męska rozmowa wymaga męskiego jedzenia, prawda? – zaproponował i wolno zamrugał powiekami, podpierając brodę na dłoniach.

Wytoczyli ciężkie działa, skurwiele. Jeśli Marcin miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, z kim ma do czynienia, to właśnie wyparowały. Nie chodziło o szczegóły propozycji. Osobiście sprawdził jakość tutejszych steków kilka dni temu, więc wiedział, że kolacja nie skończy się katastrofą. Gorszy był ton głosu i postawa Sulimy. Gość od początku wiedział, co Marcin powie, co zaproponuje sam, a przede wszystkim – jaka będzie odpowiedź. Zanadto przejmował inicjatywę, ale… to tylko kolacja! Marcin teatralnie rozłożył ręce w geście rezygnacji.

– Chyba nie będę podejmował polemiki. Jestem gotów podjąć wyzwanie. Proponujecie panowie „tutejszy” czy argentyński? – widział, że są zadowoleni z jego decyzji. Niech się cieszą, póki mogą.

– Panie Marcinie, sprawdźmy tę Esplanadę, skoro akurat tutaj zostaliśmy zaproszeni – pierwszy raz odezwał się Bolimowski. Mówił niskim, donośnym głosem, ewidentnie znudzonym. Kłóciło się to z jego czujnym, rozbieganym spojrzeniem. Co mu mogło siedzieć w głowie? Zastanawiał się, co on tu robi i dlaczego Marcin zabrał ich akurat tu, w ten przepojony piwem zgiełk?

Nie zrobił tego przypadkiem. Nie zamierzał pakować się w elegancką knajpę dla nadmuchanych snobów. Tam ciężko byłoby sprawić, żeby kontrahenci rozluźnili się, a tego potrzebował. Zamierzał nieco uśpić ich czujność, rozkojarzyć i dzięki temu poprowadzić rozmowę po swojemu. Zresztą tutaj było na poziomie, tylko bez szpilek przy kołnierzyku.

– W takim razie sprawdzamy – odpowiedział, zdecydowanym gestem zamykając menu. – Coś do picia? Osobiście chętnie pozostanę przy wodzie mineralnej. Akurat pod tym względem jestem tradycjonalistą.

– To zupełnie na odwrót niż my. Myśleliśmy o kieliszku czerwonego wina… – odezwał się Bolimowski, wbijając wzrok w Marcina – ale jeśli nie życzy pan sobie alkoholu, chyba też zostaniemy przy mineralnej. – Chyba chciał sprawdzić reakcję Marcina na myśl o alkoholu. Nałogowca łatwo rozpoznać nawet bez słowa. „Niestety, panie Radku, ja nie mam problemu z tym tematem. Alkohol tylko osłabia reakcje, a ja dzisiaj potrzebuję siebie w najwyższej dyspozycji” – pomyślał Marcin i uśmiechnął się w duchu. Jego twarz została jednak niewzruszona.

– Myślę, że okazja do napicia się chociażby szampana jeszcze przed nami. To co, zamawiamy? – rzucił beztrosko i nie czekając na reakcję, kiwnął na kelnera. Póki co robili mu na przekór, więc nie zamierzał pozostać dłużny.

Złożyli zamówienie, wszyscy trzej identyczne. Wyrównali swoje szanse. W pewnym sensie przy posiłku będą stanowić jedność. Miejmy nadzieję, że w interesach także.

– Jak, panowie, znajdujecie Łódź? – zagadnął Marcin, opierając się wygodnie na krześle. Mógł pozwolić sobie na rozluźnienie atmosfery i etykiety. Dopóki nie zjedzą, będą bardziej jak trójka kumpli ze szkolnej ławki niż trójka poważnych mężczyzn rozmawiających o interesach. Taki kontrast tym bardziej pozwoli Marcinowi przedstawić siebie jako rzeczowego i profesjonalnego człowieka, oddzielającego życie osobiste od profesjonalnego.

Rozmówcy uśmiechnęli się szeroko i sami poluzowali guziki swoich koszul.

– Bardzo nam się podoba. Jest zupełnie inna niż Warszawa czy Kraków. Dużo bardziej… nieułożona i tajemnicza. Zupełnie jak kobieta, która nie jest doskonała, ale ma w sobie coś, co przyciąga – odpowiedział, rozbawiony Bóg jeden wie czym, Sulima.

Marcina przeszył dreszcz, jakby przez jego układ nerwowy przemknął bardzo silny impuls. Mimo woli pomyślał o spotkanej dziś kobiecie. Błyskawicznie odwrócił się, udając, że zauważył coś za witryną. Chyba nie dał po sobie poznać, że został trafiony w słaby punkt? Szybko wrócił spojrzeniem na Sulimę i pokiwał głową.

– Oj tak, taka właśnie jest. Chociaż muszę przyznać, że ja jednak wolę to, co pewne i zorganizowane – nie miał pewności, czy udało mu się ukryć nerwowe drżenie w głosie. – Nie zmienia to faktu, że to stolica regionu, o którym dziś będziemy rozmawiać. I wydaje się być po temu idealną lokalizacją, bez względu na jej charakter. – Uff. Koniec z emocjami. Znów był zimnym profesjonalistą.

Do obiadu rozmawiali całkiem niezobowiązująco – o pogodzie, troszkę o sporcie i jakichś bieżących pierdołach ze świata. Gadanie na zapchanie czasu. Marcin nawet niespecjalnie przywiązywał uwagę do tego, co i w jaki sposób mówi. Nie miało to wielkiego znaczenia, bo im bardziej czas oczekiwania się wydłużał, tym bardziej wszyscy myśleli o nadchodzącej kolacji, aniżeli o rozgrywce, którą prowadzili. Na jedzenie czekali trzy kwadranse. Trochę za długo, ale zazwyczaj lepiej nieco poczekać, niż dostać niedorobione paskudztwo.

Kelner przyniósł od razu wszystkie trzy dobrze wyglądające dania. Z życzeniami smacznego zabrali się do powolnego konsumowania. Żaden nie chciał pokazać, że gdzieś mu się spieszy, chociaż im bliżej końca, tym bardziej napięcie przy stoliku rosło, szczególnie po stronie Pieniążka i Bolimowskiego. Nie odezwali się do siebie słowem przez cały czas konsumpcji, nawet nie zerkali po sobie. Mimo to skończyli jeść niemalże równo. Podziękowali kelnerowi i dali sobie krótką chwilę na oddech.

Marcin postanowił jednak rozpocząć w momencie dogodnym dla siebie, czyli jak najszybciej. Nie zamierzał spędzić tutaj całego wieczoru – to raz, a dwa – liczył, że w ten sposób zwiększy swoje szanse. Czemu miałby dawać możliwość porozumienia się przedstawicielom Wanergy? Wziął łyk wody, odchrząknął cicho i wyprostował się, splatając dłonie na stoliku.

– Sądzę, że po tej naprawdę zacnej kolacji pora przejść wreszcie do tematu, dzięki któremu mamy przyjemność spędzać ten dzisiejszy wieczór – zaczął całkowicie rozluźniony. Powoli omiótł spojrzeniem twarze Bolimowskiego i Sulimy. Czuł się jak pływak wskakujący tysięczny raz do tego samego jeziora – znał te wody doskonale, wiedział, jak ma po nich bezpiecznie pływać i gdzie może zanurkować głębiej niż zazwyczaj.

– Z ogromną radością, panie Marcinie – pałeczkę przejął Bolimowski. Tak jak się spodziewał, od gadania jest właśnie on. Chyba planowali wykończyć Marcina tą jałową paplaniną, bo pan Radosław pieprzył o radości, a mówił, jakby zaraz miał się rozpaść z apatii. Tak czy siak, kropkę nad „i” postawi Sulima i to na nim trzeba było zrobić najlepsze wrażenie.

– Myślę, że my swojej oferty przedstawiać po raz kolejny nie musimy. Wszystkie dostępne na tę chwilę informacje dostał pan przez e-mail, prawda? W związku z tym pozwolimy sobie poprosić pana o prezentację pana stanowiska, do ewentualnych negocjacji przejdziemy na koniec. Odpowiada panu taki układ? – zapytał i na twarzach rozmówców Marcina zagościły nieprzyjemne, zimne maski. Wypili słodki koktajl towarzyski, teraz serwowano już tylko kieliszki z wytrawnym biznesem.

– Jak najbardziej. Pozwolicie panowie, że wspomogę się elektroniką? – zapytał Pieniążek i nie czekając na odpowiedź, kiwnął na kelnera. Nie zamierzał ryzykować kradzieży czy zgubienia swojego komputera ze wszystkimi danymi. Ze sobą miał tylko mały pendrive z najpotrzebniejszymi informacjami przygotowanymi na dzisiejszy wieczór. Dlatego wcześniej dogadał wypożyczenie sprzętu z menedżerem lokalu.

Kelner przyniósł wypożyczony laptop i rozłożył go przed Marcinem. Ten sprawnie zainstalował się na obcym sprzęcie i po dosłownie trzech minutach maestro mógł rozpoczynać swoje przedstawienie.

– Myślę, że możemy rozpocząć? – zagaił z szerokim, choć nieodwzajemnionym uśmiechem. Bolimowski i Sulima jedynie kiwnęli głowami. Miał to gdzieś. Realizował swój plan, a czy się okaże skuteczny – tego dowie się za kilkadziesiąt minut. Na szczęście maski obu panów nie zasłaniały wszystkiego – na ich twarzach rysował się bardzo delikatny ślad zaciekawienia.

Nad komputerową prezentacją spędził stosunkowo niewiele czasu. Zależało mu na tym, żeby przekaz był prosty i przejrzysty. Oprawił całość w niebieską tonację kolorystyczną (bo kojarzy się z wodą). Zawarł jedynie hasłowo rzucone informacje. W ten sposób łatwiej będzie je zapamiętać. Uruchomił pokaz slajdów i na tle tej eleganckiej scenografii występ rozpoczął teatr jednego aktora.

Najważniejsze informacje pozostawił na początek i koniec. Rozpoczął od zaprezentowania swojej, optymistycznej, acz nie oderwanej od rzeczywistości, wizji rozwoju działalności w tym regionie. Na początek Rawka i Ner, jako rzeki pilotażowe, dalej kolejne, takie jak Mroga, Bzura czy Widawa.

Następnie przeszedł do nudnych, lecz koniecznych drobiazgów – marketingu projektu (logotypu, wizerunku, koncepcji działań reklamowych i PR-owych), kwestii administracyjnych, organizacyjnych i tym podobnych. Na sam koniec pozostawił wisienkę na torcie – finansowanie. Prawdę powiedziawszy, wyłącznie dla tego tematu spotykali się tu dziś, cała reszta była, dla profesjonalisty na jego poziomie, formalną błahostką.

Do tego momentu nie zwracał uwagi na reakcje swoich rozmówców. Wystarczało, że skupiał się na tym, jak sam się prezentuje. Teraz poziom trudności rósł. Musiał jednocześnie przekazywać i odbierać informacje, żeby wiedzieć, jakimi kartami zagrać podczas negocjacji.

– Moja propozycja finansowania projektu zapewnia dużą elastyczność, a jednocześnie szansę na wyrównanie korzyści moich i Wanergy – zaczął, spoglądając to na Bolimowskiego, to na Sulimę. – Na chwilę obecną posiadam kapitał umożliwiający rozpoczęcie działania na obszarze dwóch pierwszych, pilotażowych rzek. W ramach pierwszej fazy projektu powstałaby cała struktura organizacyjna przedsiębiorstwa, a także podjęte zostałyby wszystkie możliwe działania marketingowe. W ten sposób, w przypadku odniesienia sukcesu, kontynuacja projektu byłaby oparta na gotowym fundamencie, z bazą doświadczenia i przynajmniej podstawową rozpoznawalnością marki. Dalsze działania byłyby dzięki temu łatwiejsze, a także mniej kapitałochłonne. Z umiarkowanym optymizmem obserwował zadowolenie na twarzach przedstawicieli Wanergy. To była ta łatwiejsza do przełknięcia pigułka.

– Otwieranie kolejnych projektów wymagałoby jednak nakładu finansowego z zewnątrz. – Brak wyraźnych reakcji. – Chciałbym do tego celu zaprosić Wanergy. Według moich prognoz, przy sukcesie projektu pilotażowego niezbędne byłoby sfinansowanie przez państwa trzech kolejnych inwestycji. Zakładam, że na rozpoczęcie pierwszej fazy potrzeba roku do dwóch, a następnie około trzech lat, przy uruchamianiu jednej elektrowni rocznie. Po tym czasie konieczne byłoby przeprowadzenie analizy dotychczasowych osiągnięć i zaplanowanie kolejnych kroków. Zakładam jednak, że wówczas będę w stanie z bieżących dochodów przedsiębiorstwa finansować następne inwestycje i poprawiać strukturę organizacyjną przedsiębiorstwa.

Jednak aby było to możliwe, konieczne jest ustalenie podziału zysków z trzech elektrowni w proporcji 3:7, oczywiście na państwa korzyść. Zakładam, że po pięciu latach od rozpoczęcia działalności każdej inwestycji proporcje będą mogły zostać odwrócone, a po kolejnych pięciu – renegocjowane. Moim zdaniem daje to Wanergy możliwość zarówno odzyskania kosztów inwestycji, jak i czerpania zysków przez dłuższy czas, bez ponoszenia jakichkolwiek dodatkowych nakładów finansowych. Dlatego też składam tę propozycję państwu, a nie na przykład bankowi. Zależy mi na korzyściach dla obu stron, przez wiele, miejmy nadzieję, tłustych lat – zakończył z zarysowaną na twarzy pewnością siebie i stanowczością. Napił się wody i rozłożył dłonie, wskazując na kontrahentów. – Chętnie poznam teraz panów stanowisko.

Rozmówcy wymienili między sobą krótkie spojrzenie. Była to jedyna szansa na odczytanie ich aktualnych odczuć. Bolimowski wyglądał na raczej zadowolonego, ale Sulima zdawał się być ewidentnie rozczarowany. Marcin poczuł zaniepokojenie. Planował, że będzie na odwrót. Liczył, że Sulima złapie się na perspektywę długofalowej współpracy.

Tymczasem wyglądało na to, że tylko Bolimowski był zadowolony i to tylko ze złapania kolejnej rybki do akwarium. Wiedział, że Marcin z tego tematu już się nie wycofa. Ale co mogło nie podpasować Sulimie? Niestety, nie miał pojęcia.

– Dziękujemy za prezentację, panie Marcinie – zgodnie z przewidywaniami rozpoczął Bolimowski. – Myślę, że dla mnie ogólny zarys pana propozycji jest jak najbardziej możliwy do zaakceptowania. Oczywiście sądzę, że dogadywanie szczegółów pozostawimy na inny dzień, toteż na tym krótkim komentarzu poprzestanę – wymamrotał i spojrzał na Sulimę. – Natomiast, jak zapewne zdążył pan się zorientować, decydujący głos w całej sprawie ma pan Paweł. Toteż ja pozwolę sobie usunąć się na bok i dać panom możliwość swobodnej wymiany poglądów – zakończył z podejrzanym uśmiechem i niebezpiecznie rozedrganym spojrzeniem.

Robiło się bardzo gorąco. Nie dość, że prezentacja nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań, to jeszcze okazuje się, że było to całkowicie wykalkulowane przez Wanergy. Na nic zdały się elegancko pisane maile, pieczołowicie dobrana restauracja i perfekcyjna prezentacja. Nie zaskoczył ich kompletnie niczym. W zasadzie cała sprawa mogła zacząć się dopiero teraz. Od nieprzyjemnych, twardych negocjacji, bez słodkiej otoczki miłych słów i ładnych obrazków.

Marcin chciał szybko zareagować na ostatnią uwagę Bolimowskiego, w jakiś sposób wprowadzić siebie w tę perfidnie zaplanowaną gierkę, ale nie zdążył.

– Dziękuję za ten wstęp, Radku – suchy i beznamiętny ton Sulimy działał elektryzująco, nieprzyjemnie kontrastując z jego wcześniejszą empatią. – Panie Marcinie, być może spodziewał się pan łatwej drogi do sukcesu, i w zasadzie słusznie. Planując, zawsze zakładamy, że wszystko pójdzie po naszej myśli, bo czemu miałoby być inaczej?

Marcin przyswajał każde słowo, każdą pauzę. Chłonął zarówno treść, jak i formę komunikatu Sulimy. Był niesamowitym mówcą. Jego wygląd – idealnie skrojony garnitur w ciemnogranatowym odcieniu, subtelnie siwiejące, chociaż wciąż w większości kruczoczarne włosy, wysoka, smukła postura, dodawały mu powagi i charyzmy wysoce ponad przeciętność. Marcinowi przez krótką chwilę zaświtała myśl, że chyba właśnie w ten sposób musi wyglądać diabeł.

– Niestety, współpraca z naszą firmą nigdy nie jest łatwa. Szczególnie na początku. Do pracy z nami zawsze i wszędzie dobieramy najtwardszych zawodników, elitę. Musimy mieć pewność, że w trudnej chwili, a taka zawsze się pojawi, nie pękną jak źle podparty strop. W ten sposób sami wywalczyliśmy sobie pozycję, którą zajmujemy teraz. Pozycję lidera. Według naszej filozofii zwycięzca zawsze może być tylko jeden – zrobił króciutką pauzę i z wyższością rozejrzał się po sali.

– W związku z tym, nawiązując do wstępu Radosława, dzisiaj o szczegółach rozmawiać nie będziemy. Dzisiaj porozmawiamy o pana rzeczywistym zaangażowaniu w ten projekt i linii współpracy z Wanergy. Nie wspomniał pan o kilku istotnych aspektach i zamierzam o nie teraz dopytać. Szczerze mówiąc, odpowiedzi na te pytania mają dla mnie… dla nas, większe znaczenie niż wszystko to, co do tej pory pan zaprezentował. Jest pan gotowy? – zapytał z nutą wątpliwości w głosie.

Marcin nie miał pojęcia, czego może się spodziewać. Ofensywne nastawienie Wanergy okazało się być bodaj jedynym scenariuszem, którego na dzisiejszy wieczór nie przewidział. Szybko uznał, że musi podjąć rękawicę i także nastawić się bojowo. Jeśli będzie trzeba wyszarpać ten deal zębami z trzewi Sulimy, zrobi to. Stawka jest tego warta.

– Tak, jestem gotowy – odpowiedział tak samo pewnym głosem, jak podczas prezentacji. To, że był zaskoczony i stracił kontrolę nad sytuacją, nie znaczyło, że stracił pewność siebie. Adaptacja, adaptacja, adaptacja.

– Znakomicie. W takim razie chciałbym zapytać, jak, oprócz wsparcia technologicznego i finansowego, widzi pan miejsce Wanergy w pańskim projekcie? – pierwsza bomba Sulimy okazała się raczej bombką z choinki. Punkt dla Pieniążka.

– Chciałbym działać pod własną marką, to jasne. Gdyby było inaczej, proponowałbym współpracę na zupełnie innych zasadach. Zamierzam jednak w taki sposób prowadzić swoją działalność, aby udział Wanergy był widoczny i także promowany. Myślę, że pańska firma zasługuje na podkreślanie jej obecności w tym projekcie. Jesteście pionierami, twórcami rewolucyjnego projektu. Warto, żeby was zapamiętano, podobnie jak Tomasza Edisona – powiedział Marcin z błyskiem w oku.

– Sądzę także, że współpraca brytyjskiej firmy z polską, z wyraźniejszym udziałem tej drugiej, pozwoliłaby na ocieplenie wizerunku Wanergy w naszym kraju. W takiej branży jak energetyka przywiązuje się znaczną uwagę do tego, od kogo rzeczywiście pochodzi sprzedawany produkt – dokończył Marcin bez cienia zwątpienia w to, co mówi. Istotnie wierzył, że tak właśnie będzie. Sam chętnie promowałby się w ten sposób, gdyby działał za granicą.

Sulima kiwał powoli głową. Wyglądał na zadowolonego taką odpowiedzią.

– Znakomicie. W takim razie przejdźmy dalej. Czy gdybym w tym momencie zaproponował panu rozgrywkę szachową, której stawką byłby nasz udział w pańskim projekcie, zgodziłby się pan? – znów zaatakował Sulima. Nie mógł albo nie chciał się powstrzymać i uśmiechał się, wyczekując odpowiedzi.

Trudne pytanie. Pieprzony, jest dobry. Próbuje zbić z tropu kontrastowymi pytaniami. Raz konkretnie, raz od czapy. Do momentu, aż pytanemu powinie się noga.

– Zakładam, że pyta pan o to nie dlatego, że jest pan miłośnikiem szachów, choć nie mogę wykluczyć takiej ewentualności – odparł Marcin. – Sądzę jednak, że chce pan po prostu sprawdzić, czy byłbym gotów podjąć niebagatelne ryzyko, którego stawką byłaby znakomita korzyść. W związku z tym pozwolę sobie, wbrew etykiecie, odpowiedzieć pytaniem na pytanie. Gramy pańskim kompletem szachów czy moim?

Sulima zaśmiał się głośno i niespodziewanie melodyjnie. Marcin czuł ogromną satysfakcję z tej odpowiedzi. Bomba za bombę. Piłeczka odbita, teraz ty się martw, przyjacielu.

– Myślę, że nie miałbym z panem szans w takiej rozgrywce, skoro już teraz dałem się rozgryźć. Poza tym wiek panu sprzyja – odpowiedział Sulima, wciąż szeroko się uśmiechając. Zerknął na zobojętniałego Bolimowskiego i błyskawicznie spoważniał. Jego twarz nabrała surowych rysów, jakby stał się sędzią słuchającego zeznań świadka. – Kolejne pytanie. Tym razem osobiste – rzucił szybko. – Sam pan rozumie, że działania na dużą skalę wymagają całkowitego skupienia i nie pozostawiają miejsca na wiele innych aktywności. W związku z tym proszę mi powiedzieć, czy jest pan w stanie całkowicie poświęcić się temu projektowi, szczególnie na początku?

Robiło się coraz ciekawiej, a im było ciekawiej, tym bardziej Marcinowi taka zabawa odpowiadała. Adrenalina huczała mu we krwi, napędzając kolejne odpowiedzi.

– Sądzę, że żadna inna kwestia nie jest w stanie przesłonić mi klarownego spojrzenia na sprawy zawodowe. Jeśli uda mi się osiągnąć sukces – wtedy będę w stanie pomyśleć o odprężeniu i przesunięciu uwagi na inne aspekty życia. Póki co liczy się tylko ciężka praca. Sulima wyglądał na niewzruszonego.

– Rozumiem… Wiem już o panu nieco więcej, wróćmy więc do kwestii związanych z projektem. Przyznam się panu, że mam do pana pewną słabość. Pana przygotowanie merytoryczne, kultura osobista, znajomość branżowej etyki, doświadczenie – to wszystko budzi we mnie ogromny szacunek. Ma pan doskonałe CV i w zasadzie nieskazitelny charakter – zrobił krótką pauzę, biorąc głębszy oddech.

– Jest jednak pewien element, który budzi we mnie ogromny niepokój. Ba! Właściwie tylko ten element sprawia, że jeszcze nie zaprosiłem pana do dalszej współpracy. Panie Marcinie, obawiam się o pana emocje.

Co?! Skąd ten stary pierd wyciągnął taką teorię? Marcin był w kropce. Jednocześnie fascynowała go rozgrywka Sulimy i doprowadzała do szału. Mimo to wciąż zachowywał zimną krew. Nic innego mu nie pozostało…

– Odnoszę raczej słuszne wrażenie, że jest pan perfekcjonistą – kontynuował Sulima. – Potrafi pan wszystko idealnie zaplanować. Ma pan znakomitą umiejętność obserwowania otoczenia i przewidywania różnych sytuacji. Wyciąga pan trafne wnioski w ułamkach sekund. Od początku naszego spotkania widzę, jak wbija pan wzrok we mnie i Radka, próbując odczytać nasze reakcje i natychmiast planując kolejne kroki.

Niestety, moim zdaniem, życie cechuje się tym, iż nie wszystko da się przewidzieć i czasem trzeba działać pod wpływem impulsu. Boję się, że TO właśnie jest element, który jest pana jedyną słabą stroną. Nie chcę, żeby mój współpracownik przez źle skalkulowane emocje zaczął, mówiąc kolokwialnie, zawalać robotę. – Sulima wziął głęboki, choć nierówny wdech. Chyba, pierwszy raz tego wieczora, okazał zdenerwowanie. Uciekł wzrokiem na salę i błyskawicznie wypluł z siebie kolejne słowa. – W związku z tym… Panie Marcinie… Uprzejmie poproszę pana o opuszczenie lokalu i udanie się w swoją drogę. Rachunkiem proszę się nie martwić, uiścimy opłatę. Wanergy nie podejmie z panem współpracy. Dziękujemy za prezentację i życzymy powodzenia w dalszej działalności. – Spojrzał na Marcina z wyrazem ulgi. Uśmiechał się od ucha do ucha, ale była to wyłącznie nieszczera, aktorska zagrywka.

Jak to, kurwa, nie podejmiecie?! Marcin gotował się w środku. Jak możecie tak, do chuja, powiedzieć? To z kim wy współpracujecie?! Kim trzeba być, żeby podpisać z wami ten pieprzony kontrakt?! Momentalnie opanowała go wściekłość i nienawiść do siedzących naprzeciwko mężczyzn. Miał ochotę napluć w twarz obu cwaniaczkom, zelżyć ich, zwymyślać, pchnąć na brudny chodnik i skopać, aż stracą dech. Ostatkiem sił opanował frustrację i powoli wstał od stolika. Jakimś cudem przypomniał sobie o etyce i własnych zasadach.

– W takim razie dziękuję za miłe spotkanie – powiedział z szyderczym, bezczelnym uśmiechem, jeszcze bardziej plastikowym niż ten Sulimy. – Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie nam dane porozmawiać – dodał spokojnie, jakby nic się nie stało. Podał dłoń obu rozmówcom i rzucił najbardziej uprzejme „do widzenia”, na jakie był w stanie się zdobyć. Wyszedł z restauracji, ledwo powstrzymując się od łupnięcia drzwiami. Przy wejściu stała taksówka. Miał ochotę wybić w niej szybę i kazać kierowcy zawieźć się jak najszybciej do jego jebanego hotelu. Przystanął. Zamknął oczy. Wypuścił powoli powietrze z płuc. Skręcił w prawo i zdecydował się wrócić do pokoju spacerem.

Szedł szybko, starając się nie myśleć o niczym i czuł, jak powoli schodzi z niego pierwsza fala frustracji. Mijając mniej i bardziej pijanych mężczyzn, mniej i bardziej brzydkie dziewczyny, ale wszystkich po równo wkurwiających, podążał ulicą, która kiedyś zdawała mu się synonimem sukcesu, perłą pośród gówna Łodzi. Dzisiaj nienawidził jej, tego miasta, i całego świata. Na nierównej jezdni widział tylko śmieci i odchody, na paskudnych kamienicach kurz i pleśń. Przechodnie gapili się na niego jak ci debile w hotelowym barze kilka godzin wcześniej. Wścibscy i beznadziejni. Znów zadawał sobie te same pytania – co ich to obchodzi? Po co w ogóle zwracają na niego uwagę? Niech zajmą się swoimi prymitywnymi problemami, a jego zostawią w spokoju.

Pochłonięty myślami, których nie udało mu się uniknąć, minął pomnik Kościuszki na wysokim postumencie i skręcił w lewo. Za chwilę musiał znów odbić, tym razem w prawo, ale w zasadzie był już pod hotelem. Wystarczyło minąć ruchliwą arterię.

Zza pędzących samochodów widział już narożny pałac jakiegoś dawnego fabrykanta. Tamtemu się udało, jemu pozostało jedynie sypiać po hotelowych pokojach i nigdy nie osiągnąć prawdziwego sukcesu. Frustracja zamieniła się w smutek. Złapał doła, był przygnębiony, czuł się całkowicie zdeptany. Jego, wyjątkowo przecież wysokie, poczucie własnej wartości wyparowało. Nie miał pojęcia, co będzie dalej. W tym spotkaniu upatrywał swojej szansy na sukces w całym dalszym życiu. Chciał w końcu wziąć sprawy w swoje ręce, a nie tylko pracować dla korzyści innej osoby…

Minął pałac i zrewitalizowaną, efektowną bramę do centrum handlowego. Nie dążył do kontaktu z ludźmi, miał ich kompletnie dość. Zamierzał zamknąć się w pokoju i pójść jak najszybciej spać. Jutro chciał jak najprędzej uciec z tego miasta i nigdy tu nie wracać. Musiał wymyśleć nowy plan na życie, chociaż ten poprzedni wydawał się być doskonały.

W końcu dotarł do wejścia do hotelu. Przypomniał sobie, że nawet nie ma pojęcia, która jest godzina. Odruchowo sięgnął po telefon. Zaskoczony zauważył, że dostał SMS-a. Dziwne… O tej porze? Kto? Jeszcze bardziej zdziwiło go nazwisko, które wyświetliło się na ekranie – Bolimowski. Czego jeszcze chce ta łajza? Chyba sobie kpi… „Panie Marcinie, jesteśmy pod ogromnym wrażeniem. Zachował Pan klasę, pokazał, że potrafi powściągnąć emocje niezależnie od sytuacji. Mamy nadzieję, że nie uraziliśmy Pana naszym «testem». W każdym razie – zapraszamy do współpracy. Jutro o dogodnej dla Pana porze prosimy o telefon, żeby ustalić szczegóły kolejnego spotkania. Z poważaniem, Radosław Bolimowski”.

Stał osłupiały, gapiąc się w ekran telefonu. Nie mógł uwierzyć w treść tej wiadomości. Czyli co, udało się? Jednak? Zaśmiał się głośno. Chcieli tylko sprawdzić moje zachowanie w ekstremalnej sytuacji… Co za ludzie… Świry! Nie… Prawdziwi gracze, lubię takich! Był tak zadowolony z siebie, że nie przeszło mu przez głowę, żeby oburzać się na tego typu zagrywkę. W końcu to on wygrał, mimo że grę prowadziło Wanergy. Osiągnął cel. – TAK! – wrzasnął. Kurwa, warto być perfekcyjnym! Trzeba trzymać fason. Mieć klasę. W każdej sekundzie. W KAŻDEJ pieprzonej sekundzie.

Po kilku chwilach powrócił na hotelowe schody. Z radości aż zakręciło mu się w głowie. Przetarł dłońmi twarz i z szerokim uśmiechem wszedł do budynku, tym razem pusząc się jak paw. Odbił ku windzie, ale kątem oka zauważył, że bar jest jeszcze czynny. Zaświtał mu w głowie dziwny pomysł. Nigdy tego nie robił, ale teraz miał nieopisaną ochotę napicia się wódki. Trochę dla uczczenia triumfu, trochę dla rozładowania napięcia. Po jednym kieliszku kaca nie będzie miał, a na pewno zaśnie mu się łatwiej.

Podszedł pewnym krokiem do baru. Barman, widząc jego zadowolenie, wyprzedził reakcję Marcina.

– Widzę, że wieczór był udany. Co dla pana? – zagadnął z nieskrywanym zaciekawieniem i szerokim, sympatycznym uśmiechem. Marcin spał tutaj od kilku dni, ale bar omijał z daleka za każdym razem. Teraz nawet trochę żałował.

– Wieczór pełen wrażeń, na szczęście z happy endem. Kieliszek jakiejś naprawdę dobrej wódki poproszę. – Barman pokiwał głową i obrócił się zwinnie w stronę galeryjki z butelkami.

– Coś dobrego do toastu? Myślę, że Belvedere się nada – powiedział pod nosem i nie czekając na reakcję Marcina, naszykował zgrabny, gruby i wysoki kieliszek. Wyjął flaszkę z lodówki. Kłęby pary uciekającej z chłodziarki dodały mistycyzmu całemu rytuałowi. Barman przechylił butelkę tuż przed Marcinem. Dobrze schłodzona, gęsta wódka apetycznie lała się do kieliszka. Marcin nieświadomie przełknął ślinę.

– Zapłacę od razu, OK? – spytał Marcin i przesunął kieliszek w swoją stronę.

– W takim razie poproszę osiemnaście złotych i niech panu na zdrowie idzie! – odpowiedział barman, uśmiechając się delikatnie i zacierając z satysfakcją dłonie. Marcin wyciągnął z portfela pięćdziesięciozłotowy banknot i wręczył mężczyźnie, porozumiewawczo mrugając okiem. Barman uśmiechnął się szerzej, wyraźnie ciesząc się z sowitego napiwku.

– Za ciężką pracę, która prowadzi do sukcesu! – zawołał głośno Marcin i podniósł wysoko kieliszek. Wziął głęboki wdech i powoli przechylił naczynie, wlewając trunek do gardła. Oj tak… alkohol był wart wydania i stu złotych! Marcin czuł, jak najpierw słodkie nuty głaszczą boki jego języka, a następnie delikatnie zaczynają mrowić go tylne kubki smakowe, przypominając o prawdziwej mocy wódki. Po pokonaniu przełyku alkohol zostawił subtelne i przez to bardzo przyjemne uczucie rozgrzania. Żołądek zareagował euforią na zastrzyk goryczy, dającej nieco ulgi w trawieniu ciężkiej kolacji z Esplanady. Dopiero wtedy Marcin wypuścił powietrze bardzo długim wydechem. Czuł, że ucieka z niego każdy miligram stresu i złej energii, a w ich miejsce rozlewa się czyste jak wypita przed sekundą wódka szczęście.

– Wręczył mi pan napój bogów! – podsumował zadowolony Marcin i głośno roześmiał się. Szczera radość zadźwięczała wesoło, odbijając się echem po pustym hallu. Podziękował barmanowi mocnym uściskiem dłoni i spokojnym krokiem poszedł do windy.

Jak to życie potrafi być różnorodne! Przecież poprzednio wchodził do tej samej windy pełen frustracji i nienawiści, a teraz był oazą szczęścia i spokoju. Bezszelestnie wysiadł z windy i wszedł do swojego pokoju. Nawet nie zapalał światła. Rozebrał się i z namaszczeniem odwiesił, jak się ostatecznie okazało, szczęśliwy garnitur. Będąc już w samej bieliźnie, położył się na szerokim i wygodnym łóżku. Dopiero wtedy dotarło do niego, jak bardzo jest zmęczony i obolały. Mięśnie powoli „odpuszczały”, a miejsce podekscytowania zajmowała senność.

Marcin, kładąc dłonie pod głową, wyjrzał przez ogromne okno. Widział cudownie rozgwieżdżone niebo. Było dzisiaj przepiękne, niezmącone nawet jedną chmurą. Wesoło pomyślał, że pewnie każda gwiazda pojawia się, kiedy ktoś spełnia jedno swoje marzenie. Zastanawiał się, która z gwiazd jest w takim razie jego, która zapłonęła właśnie tego wieczora.

Przyjemnie było wreszcie odetchnąć. Szybko zweryfikował swoje plany na następny dzień. Już nie zamierzał nigdzie uciekać. Marzył o tym, żeby wrócić na Piotrkowską, zjeść tam pyszną kolację, może poznać jakąś cudowną kobietę. Łódź, chociaż przedziwna i nieznośnie przewrotna, wydawała się rzeczywiście ziemią obiecaną, jak ją nazywali…

Gwiazdy stawały się coraz mniej wyraźne, im bardziej kleiły mu się oczy. Nawet nie wiedząc kiedy, odpłynął w głęboki i spokojny sen.

*

Dzień nie mijał w dobrym tempie, chociaż tytuł kawałka, który właśnie słyszał w słuchawkach, mówił coś dokładnie przeciwnego. Spokój mówił do Emila Blefa tuż przed dotknięciem, a Piotrek marzył o czymkolwiek, co ukoi jego rozedrganie, gnębiące go od samego rana. Niespokojne sny zasnuwały mu umysł jeszcze długo po przebudzeniu. Chodził w nich po jakichś ciemnych i wilgotnych piwnicach, nie mając pojęcia, dokąd właściwie zmierza. Na końcu jednego z korytarzy miał dwoje drzwi do wyboru. Długo nie mógł podjąć decyzji, a kiedy już wydawało mu się, że wybrał te właściwe, obudził się.

Mało tego, od momentu kiedy tylko wstał, do ziemi docisnęły go obowiązki. Tu posprzątaj, tam zajmij się młodym, pomóż mamie z zakupami, pozmywaj, a w ogóle to zacznij w końcu szukać pracy. Codzienne czynności, nawet jeśli mało intensywne, najbardziej wysysają z człowieka siły fizyczne i mentalne. Napełniają frustracją przez swój brak sensu i jednoczesną nieuchronność.

Doprowadzony do skraju cierpliwości Piotrek wreszcie doczekał późnego popołudnia i końca domowej tyraniny. Pewnie cieszyłby się na tę chwilę, gdyby nie to, że był kompletnie wyzuty z energii. Wyobrażał sobie siebie jako kawałek mokrej, zmiętej, szarej gazety i nie miał nawet siły śmiać się z tego durnego porównania…

Ciasne ściany mieszkania zdawały się zbliżać do siebie, grożąc, że prędzej czy później rozgniotą Piotrka na papkę. Przytłaczały go, po całym dniu spędzonym w ich obrębie. Marzył o odrobince przestrzeni i powietrza. Zebrał się na siłach, możliwie niezauważalnie spakował empetrójkę ze słuchawkami, wrzucił luźną szarą bluzę, założył najki i wyszedł z domu. Cel? Poszlajać się po mieście.

Pogoda była równie niewyraźna, co jego samopoczucie. Gruba warstwa chmur skutecznie odbierała światu cały możliwy koloryt, ale przynajmniej nie było zbyt zimno. No i jakimś cudem Piotrek załapał się jeszcze na światło słońca, a nie latarni. Szary dzień – w sam raz dla szarego człowieka w szarym mieście.

Bezwiednie wyławiał z losowo odtwarzanych utworów te najbardziej smutne i sentymentalne. „Dzień mijał w dobrym tempie”, mimo zachęcającej do optymizmu nazwy, zostawiał dużo miejsca na głęboką refleksję. Nadawał się.

Piotrek nie miał zbyt wielu sił na spacerowanie, więc wsiadł w tramwaj (Szóstkę? Szesnastkę? Któryś z nich…) i pojechał, aż do południowego krańca Łodzi – na Chojny. Utwory ze starych płyt Pezeta, Eldo i Molesty niechętnie wychodziły ze słuchawek, ale świetnie wtapiały się w przesuwające się za otagowaną szybą tramwaju biało-czarne kamienice. Ten warszawski, sentymentalny klimat bardziej pasowałby chyba tylko do deszczowego dnia późną jesienią, gdzieś w śródmiejskich studniach.

Dzisiaj nie interesowali Piotrka ludzie, chociaż o tej porze mijał ich wielu. Siedział na brudnym krzesełku, kompletnie ignorując marudnych współpasażerów. Skupiał spojrzenie na chodnikach i kamienicach, powoli odnajdując harmonię po tym całym ciężkim dniu, ale…

…cały czas nie wiedział, co począć ze swoją przyszłością. Rzucił szkołę, bo wolał pomóc rodzicom, zarabiając chociaż na swoje potrzeby. Oboje ciężko pracowali. Tato miał szczęście, że po likwidacji zakładów, które od pokoleń żywiły rodzinę, udało mu się załapać do pracy jako zaopatrzeniowiec. Kokosów nie zarabiał, ale mógł trafić gorzej. Większość jego dawnych kolegów z pracy gniło kolejny rok na bezrobociu, z ciężkimi chorobami alkoholowymi na wątrobach.

Mama od niedawna znów pracowała jako szwaczka, była to jedyna rzecz, jaką umiała robić w życiu, i ze śmiechem mówiła, że umrze, szyjąc. Do tego dochodziła głodowa emerytura babci. To wszystko. Z tych środków musieli sobie jakoś radzić w pięć osób.

Dlatego Piotrek popracował trochę, dorywczo, ale kiedy udało się wyprostować finanse po znalezieniu pracy przez mamę, okazało się, że bardziej przyda się w domu. Prawdę mówiąc, nie chciał pracować. Bał się, że etat zabierze mu resztkę pasji z życia. Nie będzie miał już czasu i siły na swoje wędrówki, na książki i rap. Od roku walczył sam ze sobą, nie mogąc zdecydować się na żadną drogę. Wiedział, że rodzice będą chcieli, żeby w końcu się usamodzielnił, skoro nie chce podejmować dalszej edukacji.

Kiedy tramwaj z ogłuszającym zgrzytem zawrócił na krańcówce i Piotrek zajął to samo miejsce, było już ciemno. Patrząc na puste, zapewne cuchnące wilgocią bramy kamienic na Rzgowskiej, przypomniał sobie dzisiejszy sen. Na chwilę przeniósł się z powrotem do tych paskudnych piwnic i uspokoił się. Rozluźnił się pierwszy raz od rana! Jakie cuda potrafiły zdziałać samotne tripy po mieście!

Wreszcie zrozumiał znaczenie nocnej wiadomości. Jego życie było jak ten ogromny podziemny labirynt, w którym miotał się bez celu i koncepcji, widząc tylko brud i półmrok. Musiał w końcu podjąć jakąś decyzję, przejść przez jedne z drzwi, pozbywając się żalu, że nie zajrzał, by sprawdzić, co znajduje się za drugimi.

Momentalnie