Dwie rodziny - Joanna Miszczuk - ebook + książka

Dwie rodziny ebook

Joanna Miszczuk

4,3

Opis

Najbardziej zaskakujące  historie pisze samo życie...

Ewa Dembska, adoptowana jako mała dziewczynka przez małżeństwo wrocławskich lekarzy, nic nie pamiętała ze swojej przeszłości. Nigdy nie chciała wiedzieć, co było przedtem, miała ukochanych przybranych  rodziców, swoje pasje, marzenia, studia. A potem pojawił się Marek. Pokochali się i postanowili wziąć ślub. Aby zarobić pieniądze na upragniony własny dom, Marek wyjeżdża do Paryża. Nawet sobie nie wyobraża, co go tam spotka, kiedy w życie ich obojga wkroczy tajemnica z dalekiej przeszłości.

Co łączy średniowiecznego francuskiego rycerza i egzotyczną khmerską tancerkę Apsary z ukrytego w kambodżańskiej dżungli miasta Angkor, z Ewą, córką polskich lekarzy, i Markiem, wiecznym studentem?

Joanna Miszczuk jak zawsze mistrzowsko łączy współczesny wątek miłosny z fascynującymi losami historycznych postaci. Dramatyczne historie dwóch rodzin i wielkich uczuć na tle wojen i konfrontacji wielkich religii świata. 

Joanna Miszczuk (ur. 1964) – wrocławianka duchem, choć rzadko ciałem. Obecnie mieszka i pracuje w Berlinie. Matka dorosłej córki. Z wykształcenia pedagog, absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszkała w Niemczech, we Francji i w Polsce. Mówi czterema językami. Ulubione miejsca: Wrocław, Montmartre w Paryżu, Berlin i Sopot. Autorka powieści "Matki, żony, czarownice", "Zalotnice i wiedźmy", "Córki swoich matek", "Wyspa" i "Nefrytowa szpilka".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (127 ocen)
72
33
17
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dorota6708

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, czyta się jednym tchem. Wciągajaca historia o uczuciu między kobietą i mężczyzną, które przez stulecia mimo wielu przeciwności, zawsze ma jedno imię - miłość, która wszystko zwycięża.
10
sylwiana8

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja,świetna historia,książkę czyta się bardzo szybko
00
KasiaKawu

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę przeczytałam w dwa dni. Pozycja dla osób, które w książkach szukają połączeń wątków historycznych z współczesnością. Historia Kambodży dotychczas mi obca zaszokowała, ale warto wiedzieć, że takie coś dzieje się na świecie. Polecam
00
Ptys281

Nie oderwiesz się od lektury

5/5 💜
00
Wolnakasia

Nie oderwiesz się od lektury

❤️❤️❤️
00

Popularność




Copyright © Joanna Miszczuk, 2017

Projekt okładki

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce

© Magdalena Russocka/Trevillion Images;

Rick Wang/Shutterstock.com; RossHelen/Shutterstock.com

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8123-575-4

Warszawa 2017

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Gdyby nawet Boga nie było, 

należałoby go wymyślić.

Wolter

Dla Ireny, mojej mamy

Pamięci wszystkich prześladowanych

w imię „wyższych celów”

Każdy z nas w coś wierzy. Religia interpretuje kwestie boskie. Jednak religia to dzieło ludzi, tak samo jak nauka czy polityka. Kto dał nam prawo osądzać, która z tych interpretacji jest właściwa?

Ta książka to opowieść o miłości. To dzieje zwykłych przeciętnych ludzi, takich jak my. Czy ich los był z góry przesądzony jakimś wyższym planem? Nie wiem. Wiem jedynie, że żyli w określonych krajach, zdominowani nakazami swoich czasów oraz polityki i religii, która te czasy i kraje definiowała. Oczywiście cała powieść to fikcja. Tło historyczne starałam się sprawdzić rzetelnie, ale jeśli znajdą się jakieś nieścisłości, proszę o wybaczenie. To prawda, że tak nie było, lecz przecież mogło być. Tamte czasy i tamte realia sprawiają, że to możliwe.

Dzisiaj

Marzec 2005, mieszkanie Zofii i Jana Dembskich we Wrocławiu

– Trzy bez atu – zameldowała z satysfakcją doktor Zofia Dembska.

– Pas – mruknął z rezygnacją Marek. Nic innego nie mógł powiedzieć. Nie miał nic, dosłownie nic w ręce, same blotki. No cóż, kto nie ma szczęścia w kartach… Uśmiechnął się w duchu.

– Pas – potwierdził z uśmiechem Jan Dembski.

Ewa, dziewczyna Marka, córka gospodarzy, wzruszyła ramionami.

– Pas, a niby co innego mam powiedzieć? – zwróciła się do Marka siedzącego naprzeciwko.

Patrzyli w skupieniu, jak doktor Dembska mistrzowsko prowadzi rozgrywkę. Płynnie przechodziła ze stołu na rękę. Oba impasy niezbędne do zamknięcia partii wyszły. Ugrała.

– No to załatwiliśmy was na cacy, dzieciątka. – Jan roześmiał się z satysfakcją, podliczając punkty. – To już trzeci rober dla nas, cieszcie się, że nie gramy na kasę.

– Zawsze nas załatwiacie – odparł Marek. – Nic dziwnego, po pierwsze, wy gracie razem trzydzieści lat, a my trzy. Trening czyni mistrza.

– Nie tłumacz się, Mareczku. – Doktor Dembska poklepała go po dłoni. – Jak na nieopierzone pisklaki brydżowe, dajecie sobie nieźle radę. Nawet można powiedzieć, że jesteście całkiem zgrani.

– No właśnie… – Marek dostrzegł okazję, popatrzył porozumiewawczo na Ewę i nabrał powietrza, żeby wreszcie przejść do tematu, który przez cały wieczór koniecznie chciał omówić.

– Poza tym – weszła mu w słowo Zofia – przegrana w brydża to nie tragedia. Wiesz, co mówią, kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma w miłości.

– No właśnie – potwierdził dobitnie Marek. – I na ten temat chciałem z wami dzisiaj koniecznie porozmawiać.

– To co, jeszcze jeden roberek? – wtrącił z rozpędu ojciec Ewy. – Zosia nie ma jutro dyżuru, możemy posiedzieć do ranka.

– Oj, tato – przerwała mu Ewa – możemy grać i do niedzieli, ale teraz daj mu powiedzieć. Mamo, czy możecie przez chwilę nas posłuchać? Ostatnio rozmawialiśmy dużo z Markiem i chcemy znać waszą opinię.

– Ups, sorry – zmitygował się Jan. – Wlazłem ci w słowo, Marek, przepraszam. Wiesz, jak to jest, w ferworze walki. Trzy wygrane robry, to się rozgrzałem. – Zerknął kątem oka na córkę, która kpiąco kiwała głową. – No dobra, już się zamykam. Co jest?

– To jeszcze całkiem nieoficjalnie. – Marek chrząknął nerwowo. – Już trzy lata jesteśmy razem. Ewa skończyła studia. Chcielibyśmy się pobrać. Co wy na to?

– A ona co na to? – spytała spokojnie doktor Dembska po chwili milczenia.

– Gdybym miała coś przeciwko temu, to Marek słowem by nie wspomniał o sprawie – odrzekła stanowczo Ewa, podnosząc się ze swojego miejsca. Stanęła za plecami Marka, położyła mu dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się do rodziców. – Już dawno powiedziałam: „tak”. Kochamy się i chcemy być razem. Poprosiłam Marka, żebyśmy przed oficjalnymi zaręczynami z pompą, pierścionkiem i jego rodzicami, najpierw pogadali we czwórkę przy brydżyku. Tak życiowo i racjonalnie. No to co wy na to?

Zofia wypuściła przez chwilę wstrzymywany oddech.

– Cudownie! Możemy wam tylko pogratulować. – Przytuliła córkę, podczas gdy Jan poklepywał Marka po ramieniu. – Ewuniu, kochanie, wybrałaś sobie wspaniałego mężczyznę. Brawo.

Po rundzie uścisków, całusów i gratulacji znowu usadowili się przy brydżowym stoliku. Kiedy emocje nieco opadły, doktor Dembska, jak to ona, systematycznie i konsekwentnie zaczęła drążyć temat.

– No dobrze, chcecie się pobrać. Kiedy?

– Jesienią. Konkretnego terminu jeszcze nie wybraliśmy – odparła Ewa. – Najpierw zaręczyny. No i oczywiście czekam na odpowiedź z uczelni. Jeśli uda mi się dostać etat, to świetnie. Jeśli nie, to muszę zacząć się rozglądać za pracą. No dobrze, miałaś rację, jak zwyk­le. W Polsce filozof to głupi zawód. Gdybym mieszkała gdziekolwiek indziej, ceniono by mnie już za sam dyplom, a tutaj przyjdzie mi pewnie cudze dzieci etyki uczyć w szkole. Wiem, wiem, łatwo nie będzie.

– Nie będzie – przytaknęła Zofia. – Czyli zamierzasz najpierw trochę popracować, a potem dzieci, dom?

– W zasadzie tak. Z dziećmi na razie nam się nie śpieszy, a dom… – Ewa spojrzała porozumiewawczo na Marka.

– No właśnie – stwierdził. – Dom to nasz priorytet. Przecież nie sądziliście chyba, że po ślubie wprowadzę się do pokoju Ewy?

– Dlaczego nie?! – wtrącił się Jan Dembski. – Wcale nam nie będziesz przeszkadzał. Może być nawet miło. Dużo brydżyków… – Z nadzieją zawiesił głos.

– Nie, tato, to nie jest dobry pomysł – zaprotestowała stanowczo Ewa.

– Dziękuję za zaproszenie. – Marek się roześmiał. – Ale to rzeczywiście nie byłby dobry pomysł. Od siedmiu lat mieszkam w akademiku albo na stancjach. Kolejna komuna, nawet w tak doskonałym towarzystwie, nie stanowi szczytu moich marzeń. Chciałbym mieć własny dom, mój, nasz, mój i Ewy. Rozumiecie, prawda?

– To oczywiste – skwitowała Zofia. – Tylko że włas­ny dom, czy nawet mieszkanie, oznacza dużo pieniędzy. Mam znajomości w TBS-ach, buduje się dużo nowych osiedli, ale wkład na czterdziestometrowe mieszkanie to prawie osiemdziesiąt tysięcy złotych. Wam przydałoby się trochę większe. Czyli mówimy o ponad stu tysiącach.

– Wiem – odrzekł pogodnie Marek. – Świetnie, że ma pani znajomości, chociaż ja właściwie myślałem o czymś innym. Chciałem kupić działkę i budować dom. Prawie wszystko potrafię zrobić sam, wynająłbym ze dwóch pomocników i podołam. Finansowo wyjdzie na to samo, a będzie własne.

– Bardzo rozsądnie. – Doktor Dembska spojrzała na niego z uznaniem. – Przestań mi paniować, wchodzisz do rodziny. Mów mi „mamo” albo po imieniu, jak ci wygodniej.

– No właśnie – poparł ją mąż. – I mnie też. To znaczy, mów mi po imieniu, bo z tatą to jednak będę się głupio czuł.

– Zgoda. Dzięki – odrzekł ze śmiechem Marek. – Pewnie się jeszcze jakiś czas będę mylił.

– To dobrze, Mareczku. – Zofia w zadumie kreśliła palcem kółeczka na stole. – Jednak zapomniałeś chyba o cenie gruntu. Nawet jeśli projekt, budowa i tak dalej zamkną się w stu tysiącach, w co wątpię, to działka we Wrocławiu będzie kosztowała drugie tyle, jak nie więcej. No chyba że chcecie się wyprowadzić na wieś?

– Nie, zostaniemy we Wrocławiu, a właściwie prawie we Wrocławiu. – Ewa wyciągnęła z torby teczkę z dokumentami. – Czekajcie, zaraz wam pokażę.

– Macie już coś na oku? – spytał z zaciekawieniem ojciec, spoglądając jej przez ramię na plik papierów.

– Więcej niż na oku. Mamy prawie zaklepane, tylko jest problem. – Westchnęła, rozkładając na stole plan Wrocławia.

Rodzice stanęli za plecami Ewy i uważnie śledzili ruchy jej palca.

– To tutaj, na Stabłowicach. Powstaje tu całe nowe osiedle domków jednorodzinnych. Infrastruktura, drogi, uzbrojenie, wszystko już jest. Komunikacja z miastem genialna, nawet samochodu nie trzeba. Sklepy, lekarze, banki, wszystko na miejscu, a w dalekich planach zagospodarowania jest nawet nowy stadion i szpital, że nie wspomnę o obwodnicy.

– Wygląda całkiem nieźle. – Zofia z uznaniem pokiwała głową. – Lokalizacja sensowna. A co z projektem, budową?

– To najmniejszy problem. – Marek wyprostował się dumnie. – Projekt będzie za darmo. Oprócz masy znajomych z czasów studiów na architekturze, mam swojego Gwidona, wiecie przecież. On mi da gotowy projekt. A budowa, przecież powiedziałem, że większość prac zrobię sam. To nie problem.

– Problem jest taki, że trzeba zapłacić natychmiast. A my planowaliśmy dopiero jesienią, po ślubie. – Ewa westchnęła. – No i teraz nie wiemy, co dalej.

– Jak to co? – Jej ojciec rozłożył szeroko ręce. – Pójdziemy do banku i wypłacimy twoje oszczędności. Odkładaliśmy pieniądze na twoją przyszłość. Masz ponad pięćdziesiąt tysięcy. Miałaś to dostać, kiedy będziesz chciała się usamodzielnić, no to chyba właśnie teraz. Prawda, Zosiu?

– Naprawdę?! Nam potrzeba tylko trzydzieści. Ojej, naprawdę? – Ewa rzuciła się ojcu na szyję. – Marek, słyszysz?! Będziemy mieć dom!

– Słyszę – odrzekł poważnie. – Ale tak nie może być. Z prawdziwą wdzięcznością przyjmiemy te pieniądze jako pożyczkę. Jesienią oddam.

– Nie unoś się ambicją, Marek. – Doktor Dembska spojrzała poważnie w oczy przyszłego zięcia. – To pieniądze Ewy. Rodzice mają prawo dać prezent własnemu dziecku. A dom ma być wasz, wspólny. Dlatego przestań być taka Zosia Samosia. Pozwól Ewie również zainwestować w waszą przyszłość. Poza tym skąd jesienią weźmiesz tyle pieniędzy? Zamierzasz w pół roku zostać milionerem? Dziecko, przecież ty jeszcze studiów nie skończyłeś.

– I nie skończę – oświadczył dobitnie Marek.

– Jak to? Dlaczego? Co na to twoi rodzice? Ewa, i ty się na to zgadzasz? – Zofia w zdenerwowaniu podniosła głos.

– To jego życie… – szepnęła dziewczyna.

– Co to znaczy „jego”? To twoje życie, dziecko. Chcesz za niego wyjść!

– Ewa, pozwól. – Marek stanowczym tonem przerwał dyskusję, której temperatura niebezpiecznie wzrosła. – Potrafię sam mówić w swoim imieniu. Ani moi rodzice, ani rodzice mojej przyszłej żony, których zresztą bardzo szanuję, nie będą mi dyktowali, jak mam żyć. To moja decyzja i konsultować ją będę jedynie z Ewą. Ale rozumiem, że należy wam się wyjaśnienie. Wiecie, że studiuję już siedem lat. Żadnego z kierunków, które sobie wybrałem, nie ukończyłem. Jednocześnie prawie od dzieciństwa pracuję w stolarni. Najpierw był to warsztat mojego ojca, a potem, jak dorosłem, w każde wakacje wyjeżdżałem na saksy i pracowałem przy remontach, żeby utrzymać się na studiach. Grosza od rodziców nie wziąłem, sam na wszystko zarobiłem. Moi rodzice i tak uważają, że studiowanie to głupi kaprys, bo mam fach w ręku. To ja chciałem czegoś więcej, ale teraz już tego nie potrzebuję. Bo to, o czym marzyłem, już znalazłem. Ewa jest wszystkim, czego chcę. Dlatego chcę jej zapewnić stabilną finansowo przyszłość. Jeden dyplomowany filozof w rodzinie wystarczy. Gdybym chciał uczyć się dalej, to pewnie i tak wróciłbym na architekturę, od której zaczęła się moja studencka kariera. Tylko po co? Lubię pracę w budowlance, aranżacja wnętrz i wykonanie wszystkiego od A do Z to moja pasja. Mam niezbędną wiedzę praktyczną i umiejętności. Papiery stolarza, murarza i wszystkie inne uprawnienia jestem w stanie wyrobić sobie w ciągu paru miesięcy. Dyplom architekta? Cóż, może kiedyś, zaocznie. Teraz jest ważne, żeby zacząć dorosłe i odpowiedzialne życie. Dlatego postanowiłem przerwać studia. W kwietniu jeszcze pozdaję ostatnie egzaminy, tylko po to, żeby mieć ten pierwszy rok filozofii zaliczony. Nie zrywam mostów, nie zamykam za sobą żadnych drzwi. Wszystkie kierunki, na których studiowałem, są zamknięte zaliczonymi egzaminami i będą trwały w zawieszeniu, dopóki życie o nie się nie upomni. W maju ostatni raz wyjeżdżam na zarobek do Francji, do Gwidona. Ma dla mnie robotę, która mi przyniesie pięćdziesiąt tysięcy euro czystego zysku. To prawie ćwierć miliona złotych. Wrócę jesienią, zbuduję nam dom, otworzę firmę remontowo-budowlaną i zaczniemy z Ewą nasze wspólne życie. Przemyśleliśmy to i zaplanowaliśmy wspólnie. Dzisiaj poprosiłem was o rękę córki, ale nie proszę ani o pomoc, ani o zgodę na przyszłość, którą sobie wybraliśmy.

Jan w milczeniu dolał wina do kieliszków.

– Twoje zdrowie, chłopie. Wasze zdrowie, dzieci – wzniósł toast, spoglądając z uśmiechem na żonę. – Nawet jeśli o to nie prosisz, Marku, naszą pomoc i wsparcie masz zagwarantowane.

Zofia pochyliła się w stronę Marka i objęła go serdecznie.

– Przepraszam – szepnęła mu do ucha. – Masz rację, to wasze życie.

– To co? Jeszcze jednego roberka? – spytał ze śmiechem Jan Dembski.

– No to jeszcze jednego – zgodził się Marek.

– Jesteście niemożliwi z tym brydżem. – Ewa pokręciła głową. – Który to już raz jedynie Kochanowski was od brydża odrywa?

– Jak to, Kochanowski? – zaciekawiła się Zofia.

– No wiesz, mamo – Ewa zachichotała – „już świt pierwszą roznietą złoci się po ścianie”, to z Trenów. Was też z reguły dopiero świt od brydża odrywa. Pierwsza, która się wyłoży, idzie robić kanapki, zgoda?

– Zgoda – mruknęła Zofia, rozdając karty.

Brydż był od zawsze ukochaną rozrywką doktor Dembskiej. Potrafiła doskonale koncentrować się na kartach, a jednocześnie traktowała czas, kiedy grała, jako okazję, by oczyścić umysł z wszelkich spraw zawodowych i codziennych problemów. Przy brydżu jej myśli błądziły po oceanach fantazji. Dzisiaj było inaczej. Nie martwiła się o przyszłość córki. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jej jedynaczka będzie pod dobrą opieką.

Od trzech lat obserwowała ten związek i widziała w nim jedynie miłość, szacunek, wzajemne zrozumienie i wsparcie. Ci dwoje doskonale do siebie pasowali. O Ewie wiedziała wiele, choć nie wszystko. Dembscy adoptowali ją jako mniej więcej sześcioletnią, głuchą i upośledzoną dziewczynkę, kiedy z ramienia organizacji Lekarze bez Granic pracowali w obozie dla uchodźców z Kambodży. Jej przeszłość spowijała mgła tajemnicy. Życie Ewy rozpoczęło się tak naprawdę dopiero wtedy, gdy jako dziewięciolatka przeszła szereg operacji, które umożliwiły jej normalne życie. Od tego momentu Zofia znała swoją córkę doskonale. Dzisiejsza rozmowa uświadomiła jej jednak, jak niewiele wie o jej narzeczonym.

Marek. Wieczny student, stale na pierwszym roku. Przeleciał się już przez architekturę, fizykę, matematykę, prawo, nauki polityczne, a teraz wylądował na filozofii. I co najciekawsze, na wszystkich tych kierunkach śpiewająco zdawał egzaminy, bez żadnych dodatkowych ulg, bez żadnych pleców. Niewiarygodne. Zofia uparła się, by zrozumieć ów fenomen. Brydż, jak brydż. Po licytacji męczy się głównie rozgrywający, więc rozrywka sprzyjała towarzyskim pogawędkom.

– Mareczku, a przyznaj się, czemu tak latasz od kierunku do kierunku jak przetrącony? – zapytała życzliwie.

– Wcale nie jak przetrącony – zaprotestował. – Zauważ, że ja bardzo logicznie latam.

– No bardzo logicznie – odparła sceptycznie Zofia. – Nie ma nic logiczniejszego od połączenia ścisłej matematyki z humanistycznym prawem, o filozofii nie wspomnę.

– I tu, z całym szacunkiem, bardzo się mylisz! – Marek rozparł się wygodnie w fotelu. – Otóż architektura, od której zacząłem swą edukację wyższą, to naturalna konsekwencja mojego dążenia do perfekcji w zawodzie, niejako przekazanym mi w genach przez ojca. Postanowiłem zostać architektem po to, aby być doskonalszym stolarzem. Jednak w tak zwanym międzyczasie, gdzieś w połowie drugiego roku, okazało się, że studiowanie architektury bez uwzględnienia podstaw otaczającej ją rzeczywistości jest błędem. Budowle bowiem zajmują konkretne miejsce w otaczającym je świecie i sensowne byłoby, żeby odpowiednio je w ten świat wkomponować. Stąd logiczną konsekwencją nadrobienia luk w moim podstawowym wykształceniu było studiowanie fizyki. Dlatego po dwóch latach architektury postanowiłem zrobić przerwę i zagłębić się w fizykę. Proste i oczywiste.

– Proste i oczywiste! – roześmiała się Zofia. – To dlaczego nie wróciłeś na architekturę po nadrobieniu luk?

– Bo pogłębiła mi się świadomość o mojej niewiedzy – wyjaśnił ponuro Marek. – Fizyka jest, jak wam zapewne wiadomo, nauką przyrodniczą, nie ścisłą, po łacinie physis to natura. Ponieważ świat wokół mnie jest najciekawszym przejawem istnienia, na jaki trafiłem, zdecydowałem się na fizykę. Jednak w czasie moich studiów okazało się, że wszelkie prawidłowości tej nauki opierają się na wyznaczaniu liczb, wektorów i tensorów. Czyli na matematyce. Co mnie okropnie zniesmaczyło, bo znowu doszedłem do wniosku, że mam luki w wykształceniu ogólnym, i postanowiłem je uzupełnić. Zostawiłem więc fizykę, odkładając ją na później, i zająłem się matematyką. Proste i oczywiste.

– Proste i oczywiste – zgodziła się Zofia. – To dlaczego rzuciłeś matematykę?

– A to już bardziej skomplikowane. – Marek westchnął ciężko. – Wstępując w progi naszej ukochanej Alma Mater, mocno liczyłem na to, że będę traktowany jak student, czyli że będę studiować. Tymczasem wykładowcy matematyki byli, niestety, innego zdania. Wyobraź sobie, że oni chcieli mnie nauczać. Czyli wymagając ode mnie rzeczy całkiem bezsensownych typu obecność na zajęciach, całkowicie uniemożliwiali mi studiowanie. Postanowiłem się bronić. Do obrony konieczne mi były argumenty w postaci pełnej wiedzy na temat moich praw obywatelskich oraz środków prawnych, które pozwolą mi je egzekwować. No i znowu odczułem brak wiedzy na ten temat. Czyli lukę w wykształceniu. No przecież nie będę profesorom z zemsty pinezek pod siedzenie podkładał. Należało im uświadomić ogrom ich występku. Zatem zdecydowałem się chwilowo zaniechać kształcenia matematycznego. Aby móc rzetelnie studiować matematykę, musiałem poznać podstawy prawa! Proste i oczywiste.

– Proste i oczywiste – powtórzyła Zofia. – To dlaczego rzuciłeś prawo?

– A to już banalne. – Marek pobłażliwie machnął ręką. – Otóż okazało się, że prawo od zarania dziejów jest zależne od polityki. Należało więc gruntowniej zgłębić temat.

– No to wszystko jasne – ucieszyła się. – Jeszcze mi tylko wytłumacz, dlaczego filozofia. Bo teraz jesteś na etapie rzucania filozofii, prawda?

– Pani doktor – Marek spoważniał – to nie jest tak, że ja się tylko obijałem po uczelniach. Ja szukałem. I tak naprawdę wcześniej sam nie wiedziałem czego. Świat jest taki cholernie ciekawy. Jeszcze niedawno nie miałem pojęcia, co będę robił w życiu. Ale cokolwiek by to miało być, moim pierwszym celem jest zrozumieć, czego chcę. Miałem nadzieję, że podstawy dadzą mi tę wiedzę. Filozofia jest podstawą. Ona nie przynosi odpowiedzi, za to stawia wszelkie możliwe pytania. Miałem nadzieję, że wśród nich znajdę też swoje.

– I znalazłeś? – spytała Zofia, z lekką kpiącą nutką w głosie.

– Znalazłem – stwierdził, uśmiechając się do niej. – I chociaż nie dosłownie filozofia mi to pytanie podsunęła, to znalazłem. Nie takiego pytania oczekiwałem, ale znalazłem i jestem szczęśliwy. Na odpowiedź mam całe życie. – Spojrzał ciepło w oczy Ewy.

Kocha ją, pomyślała Zofia. Kocha ją prawie tak bardzo, jak my ją kochamy. Proste i oczywiste. Marek to dobry wybór.

Dzisiaj

Maj 2005, apartament Gwidona Bendieux w Paryżu

Ta robota miała być ostatnia. Co prawda powtarzał to sobie każdego roku od siedmiu lat, ale teraz wszystko się zmieniło. Teraz była Ewa. Koniec z życiem wagabundy. Tą ostatnią francuską fuchą zarobi na dom, na ich wspólną przyszłość. Potem ślub i zwyczajne życie z nadzwyczajną kobietą. Zakochał się jak wariat. Najpierw wrażenie zrobiło opakowanie. Ewa była inna niż te wszystkie dziewczyny, z którymi wcześniej się spotykał. Ładna, no pewnie, że ładna. Jednak to nie jej uroda zwróciła jego uwagę. To była jakaś nieuchwytna gracja, coś kociego i miękkiego w każdym ruchu, a jednocześnie stanowcza duma. Niesamowite, wydawałoby się, że nie da się tego połączyć, a jednak Ewa była właśnie tym – połączeniem miękkości z siłą stali. Uwielbiał ją. Długo musiał ją adorować, zanim zgodziła się na pierwszą randkę. Już wtedy wiedział, że wpadł. Koniec z zabawą w lekkoducha. Chciał spędzić całe życie tylko z nią, dać jej wszystko, opiekować się nią, chronić ją i nosić na rękach. I za żadną cenę nie zamierzał się z nią rozstawać, nawet na dzień.

Mimo to zdecydował się na wyjazd. Oczywiście, że mógłby znaleźć pracę w Polsce, trudno byłoby nie znaleźć z jego umiejętnościami. Ale to zapewniłoby im jedynie wegetację, życie z dnia na dzień, bez nadziei na pewną i bezpieczną przyszłość. Teraz poświęci pół roku, a pieniądze, które przywiezie, dadzą im dom i umożliwią start jego własnej firmy. Dyplomu nie zrobił i nie zrobi, bo będzie musiał utrzymać rodzinę. Coś za coś – albo rybki, albo akwarium. Zarejestruje jednoosobową firmę i będzie przyzwoicie zarabiał na kompleksowych remontach. Trudno, marzenie o własnym biurze architektonicznym trzeba odłożyć ad acta.

Dlatego teraz znowu, jak co roku, wylądował we Francji. Gwidon Bendieux, znany architekt, który regularnie od siedmiu lat w każde wakacje dawał mu dobrą pracę, traktował go jak przyjaciela, nie jak pracownika. Pierwsze zlecenie, które Marek od niego dostał, remont własnego apartamentu Gwidona, było sprawdzianem umiejętności Polaka. Zdał z wyróżnieniem. Odtąd w każde wakacje realizował projekty tamtego.

Mieszkał w służbówce w olbrzymim ośmiopokojowym apartamencie swego szefa i wieczorami wielokrotnie toczyli długie dyskusje o architekturze, życiu, niewdzięcznych dzieciach i świecie. Marek wiedział, że Gwidon ma syna Adama, lecz nigdy go nie poznał. Architekt niewiele mówił o swojej rodzinie. Jednak ze strzępków rozmów Marek wiedział, że Adam wychowywał się bez matki, że był trudnym dzieckiem, zbuntowanym nastolatkiem i upartym młodym mężczyzną.

Marek dotarł do apartamentu Gwidona późnym popołudniem. Zaledwie zdołał się rozpakować i odświeżyć, kiedy gospodarz zapukał do drzwi pokoiku.

– Marku, masz już jakieś plany na dzisiejszy wieczór? – zapytał monsieur Bendieux.

– Chciałem jeszcze tylko zadzwonić do mojej narzeczonej i odmeldować się, że bezpiecznie dotarłem, a potem będę do twojej dyspozycji. Dlaczego?

– Zawsze jak przyjeżdżałeś, wychodziliśmy razem na kolację do miasta, ale dzisiaj chciałbym to przełożyć. Może byśmy tym razem trochę odeszli od naszej tradycji i zjedli w domu?

– Nie ma sprawy. Oczywiście. – Marek spojrzał uważnie na przyjaciela. Gwidon bardzo się postarzał przez ten rok. – Dobrze się czujesz? – zapytał.

– Doskonale, mój drogi. A to, że ty tu jesteś, sprawia, że czuję się dużo lepiej niż ostatnimi czasy. Pogadamy przy kolacji. Zorganizuję wszystko, a ty porozmawiaj ze swoją dziewczyną.

– Nie będę długo rozmawiał, mogę ci później pomóc.

– Daj spokój. Nie będę na starość uczyć się gotowania. Zamówię jedzenie z restauracji. Może być włoskie?

– Przecież wiesz, że uwielbiam włoską kuchnię. Polegam na twoim wyborze, zamów, co chcesz. Dołączę do ciebie za chwilę.

– Przyjdź do salonu. W jadalni jest za dużo przestrzeni. Posiedzimy sobie w bardziej kameralnym miejscu – powiedział Gwidon, zamykając za sobą cicho drzwi.

Marek osuszył włosy ręcznikiem, który przyniósł z łazienki. Starannie rozwiesił wilgotną płachtę w okiennej wnęce. Przesunął dłonią po gładkim drewnie. Dobrze pamiętał, jak siedem lat temu sam montował ten parapet. Cały ten ogromny apartament przebudował gruntownie, zgodnie z planami Gwidona, prawie sam. Hydraulicy tylko podłączyli stary budynek do miejskiego ogrzewania. Przestronne wielopokojowe apartamenty na ogół zostały podzielone na małe paryskie mieszkanka, jedynie Gwidon zatrzymał swój w stanie prawie nienaruszonym.

Ze wszystkich mieszkań trzykondygnacyjnej kamienicy zniknęły cudowne stare piece, wyparła je nowoczesność. Tylko stary architekt oparł jej się stanowczo. Z pomocą Marka i jednego pomocnika wyremontował mieszkanie, zachowując jego dawny styl. Piękne marmurowe kominki nadal działały, a obrzydliwe współczes­ne kaloryfery zostały skutecznie zasłonięte ażurowymi drewnianym osłonami. Stare podłogi z czasów przełomu wieków odnowiono, oddając im dawny blask. Gwidon uparł się, by urządzić mieszkanie w dawnym francuskim kolonialnym stylu. I choć Marek początkowo nie akceptował tego pomysłu, z czasem wczuł się w niepowtarzalny klimat, który stworzyła taka aranżacja, i z powodzeniem sugerował łączenie nowoczesnych rozwiązań ze starym tłem. Wyszło im coś pięknego.

Usiadł przy biurku i uruchomił komputer, który Gwidon pozostawił do jego dyspozycji. Na ekranie w teczce z napisem „Marek” odkrył nowy podfolder. To pewnie szczegóły ich tegorocznego projektu. Większość już widział, Gwidon przesłał mu podstawowe dane mejlem. Obejrzy sobie dokładnie później, teraz musi pogadać z Ewą. Uruchomił gadu-gadu.

„Ewuniu, już jestem na miejscu” – wystukał wiadomość.

Okienko komunikatora zamigotało natychmiast.

„Jestem. Czekałam już na ciebie. To co, włączamy Skype’a?” – odpisała.

„No to próbujemy” – odpowiedział i rozpoczął logowanie do aplikacji.

W zeszłym roku komunikowali się jedynie przez gadu-gadu. Tuż przed wyjazdem Marka oboje rozpoczęli użytkowanie nowego komunikatora, który znał już od zeszłorocznej wizyty we Francji. Polski Skype miał zacząć oficjalnie działać dopiero za miesiąc, ale Markowi udało się zainstalować francuską wersję programu na komputerze Ewy. Bardzo liczył, że połączenie się uda i że to ostatnie rozstanie z narzeczoną nie będzie tak bolesne i pełne tęsknoty dzięki codziennym rozmowom.

Obraz migotał i trząsł się, chwilami zastygał nieruchomo na długie sekundy, głos, przerywany jak czkawka pijaka, zanikał, niekiedy sylaby przeciągały się, tworząc monotonne buczenie, ale to była ona. Jego Ewa na ekranie komputera. Nie mógł jej dotknąć ani przytulić, ale była. Jeszcze na dobre nie przyjechał do Paryża, a już tęsknota oplotła go grubym powrozem. Zaczynał liczyć dni do powrotu. Połączenie okazało się kiepskie. Pogadali pięć minut i umówili się na jutro, może będzie lepiej. Marek wyłączył komputer. W głębi mieszkania zabrzmiał sygnał gongu. Pewnie dostarczono jedzenie, które zamówił Gwidon. Marek wyciągnął z plecaka butelkę dobrej polskiej wódki i poszedł do przyjaciela.

Na dużym drewnianym stole w salonie leżały porozkładane olbrzymie płachty papieru z projektami. Gwidon krzątał się przy niskiej ławie otoczonej wygodnymi skórzanymi kanapami. Obok już poustawianych naczyń z orzeszkami, owocami i przystawkami kładł właśnie dwa płaskie kartony z pizzą, nie zawracając sobie głowy talerzami.

– Pizza – oświadczył z dumą, kiwając głową Markowi. – Jak zamawiałem, chciałem cię zapytać, jaką chcesz, ale słyszałem, że rozmawiasz, więc ci nie przeszkadzałem. O ile nic się nie zmieniło, to klasyczna fungi z potrójnym serem powinna ci smakować.

– Od naszego Włocha? – upewnił się Marek.

– Oczywiście, że od naszego. Nie będę przecież ryzykował niesprawdzonych dostawców.

– Och, pizza fungi, moja ulubiona – Marek oblizał się spektakularnie. – To wino nam do kolacji nie pasuje. Mam coś lepszego. – Zamachał butelką wódki.

– No i bardzo dobrze. Z ust mi to wyjąłeś. Też kupiłem. – Gwidon roześmiał się, wskazując na mrożącą się w kubełku butelkę białego absoluta.

– No to jedzmy, póki ciepłe. – Marek rozsiadł się wygodnie na kanapie. – Widzę, że przygotowałeś nam już na dzisiaj zajęcie. – Skinął ręką w kierunku stołu zasłanego papierami.

– Spokojnie, to nie na dzisiaj. Może poczekać do jutra – odrzekł Gwidon, nalewając alkohol do kieliszków. – Tymczasem wypijmy za kolejne spotkanie. Dzisiaj świętujemy. Praca nie zając. Opowiadaj, co się działo przez ten rok.

– W skrócie bez zmian. – Marek przełknął kolejny kawałek doskonałej pizzy. – A jednocześnie same zmiany, i to poważne. Oświadczyłem się Ewie, to ta sama dziewczyna, co dwa i trzy lata temu, więc czas najwyższy. Po twoim zleceniu zamierzam się ożenić i wybudować nam dom. No i rzuciłem studia. To by było na tyle.

– Jak to, rzuciłeś? – zdziwił się Gwidon. – Chyba wróciłeś na studia, po tych wszystkich eksperymentach z prawem, fizyką i cholera wie czym. Chciałeś powiedzieć, że wróciłeś na architekturę. Dobrze rozumiem?

– Nie, źle rozumiesz, Gwidon. Rzuciłem całkiem. Zamierzam otworzyć firmę budowlaną, żeby utrzymać rodzinę. Wydoroślałem chyba?!

– Marek, przecież całe życie chciałeś być architektem. – Gwidon popatrzył z rozpaczą na swojego protegowanego. – Jak możesz tak pochopnie rezygnować ze wszystkich swoich planów, z całej przyszłości. Dla jednej dziewczyny?

– Nie, nie dla dziewczyny, dla miłości. Kocham ją. To ta właściwa, ta jedyna. Kiedy ją poznasz, sam zrozumiesz – tłumaczył Marek.

– Może. – Przyjaciel westchnął sceptycznie. – Miłość jest ważna, ale myślę, że popełniasz błąd. Jeśli ta dziewczyna cię kocha, to pozwoli ci na samorealizację. Mog­łaby te parę lat poczekać. Ty zaś jako architekt byłbyś nieoceniony. Przemyśl to jeszcze. Zrób dyplom, chłopcze. Masz zagwarantowaną pracę u mnie, przejmiesz wszystkich moich klientów. Jak możesz z tego rezygnować?

– Gwidon, bardzo sobie cenię twoją wielkoduszność, ale nie próbuj mnie przekonywać. To mój samodzielny wybór. Ewa też próbowała mnie namawiać, argumentowała dokładnie tak jak ty, no może bez oferty pracy. – Uśmiechnął się. – Ale to moja decyzja. To ja nie chcę już dłużej czekać. Życie zbyt szybko ucieka. Chcę żyć, już, teraz, a nie za pięć czy dziesięć lat. Chcę być z nią każdego ranka i wieczora. Chcę czuć jej zapach na mojej poduszce w nocy. Nie próbuj mnie przekonywać. To moje ostatnie zlecenie.

– Nie pozostawiasz mi dużego wyboru. Od roku odkładam swoją emeryturę. Trzymałem to biuro architektoniczne tylko dla ciebie, ostatnie pięć lat właściwie projektuję tylko dla ciebie. Wiesz, że już nie muszę pracować, mam dosyć pieniędzy do końca życia. – Gwidon zaciągnął się głęboko papierosem, a potem z sykiem wypuścił dym. – Jesteś dla mnie jak syn, chłopcze. No cóż, zrobimy razem ten ostatni projekt. Może jeszcze zmienisz zdanie. Jeśli nie, to niech tak będzie. Nasze drogi się rozejdą. Może to i dobrze, że właśnie ten projekt będzie ostatni. Zabawne, pewnie tak miało być, że pożegnanie z jednym synem będzie pojednaniem z drugim… – urwał.

– Jak to? Nie rozumiem. – Marek popatrzył ze zdziwieniem na przyjaciela.

– Pewnie, że nie rozumiesz. Przez te parę lat rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o moim synu. – Gwidon prychnął. – Nie chciałem o nim rozmawiać. Nie twoja wina, wmówiłem sobie, że nie mogę nic zrobić. Moje własne dziecko odrzuciło mnie jak zbędny śmieć. Nie chciał mnie w swoim życiu, nie chciał moich pieniędzy ani mojego doświadczenia, nic. Ty za to byłeś dla mnie jak ten syn, którego sobie wymarzyłem. Głodny wiedzy, utalentowany, pracowity i taki pełen zapału. Dostrzegłem w tobie potencjał, jakiego jemu zawsze brakowało. Wmówiłem sobie, stary głupiec, że to wszystko, co mogę mu dać, dam tobie, żeby się nie zmarnowało. A teraz, właśnie teraz, ty chcesz odejść, a on chce wrócić. Tylko że nigdy mi nie zastąpi ciebie.

– Posłuchaj – Marek spuścił głowę – niewielu jest ludzi, których tak szanuję jak ciebie. Takiego ojca, takiego mentora jak ty można sobie jedynie wymarzyć. Zrobię dla ciebie wszystko co w mojej mocy, ale nie poświęcę siebie. Mam tylko jedno życie i ono musi zostać moje.

– Spokojnie, chłopcze, nie wymagam od ciebie żadnych poświęceń. Każde dziecko musi pójść swoją drogą. Nie jestem idiotą, nie będę próbował na siłę cię zatrzymać. Pomóż mi tylko zrealizować ten ostatni projekt. Nie zaufam nikomu innemu, tylko tobie, a żeby się wszystko udało, trzeba działać podstępem. – Gwidon zrobił tajemniczą minę.

– Mówisz dziś samymi zagadkami. – Marek wzruszył ramionami. – Wyjaśnij po kolei, o co chodzi.

– No dobrze, po kolei. Od czego by tu zacząć… – Gwidon zapalił kolejnego papierosa. – Już wiem. To był nasz trzeci projekt, pamiętasz? Tego lata siedziałeś dwa tygodnie bez pracy i kląłeś na czym świat stoi. Próbowałeś nawet szukać pracy w knajpach, bo ściągnąłem cię do Paryża, a potem się okazało, że nie miałem dla ciebie zlecenia od ręki.

– Pamiętam. Coś się przesunęło i ty też byłeś zły jak wilk – potwierdził Marek. – Potem wysłałeś mnie na robotę do tej wiejskiej posiadłości przyjaciół. Piękny dom.

– No właśnie. Ten projekt, który wypadł, to było mieszkanie mojego syna – oznajmił Gwidon.

– Rozumiem. Ale co to ma do rzeczy? – zapytał po dłuższym milczeniu Marek.

– Wszystko! – odparł architekt. – No dobra, może faktycznie trochę to niejasne. Muszę ci chyba opowiedzieć więcej. To bardzo osobiste.

– Wiesz przecież, że nikomu nic nie powtórzę.

– Wiem. – Gwidon westchnął ze znużeniem. – No to słuchaj. Mój syn Adam miał w zasadzie trudne dzieciństwo. Miał tylko mnie. Jego matka zmarła, jak skończył roczek, a ja uciekłem w pracę i chyba go trochę zaniedbałem. Wysyłałem go do szkół z internatem, najlepszych, jakie były, ale z dala od domu. Postawiłem mur z pracy między mną a dzieckiem, no i sam sobie jestem winien. Odrzuciłem go, to się na mnie zemścił. Miał przyjechać na roczny urlop dziekański i praktykę do Paryża, a ja, idiota, zgodnie ze swoim schematem zachowania, zamiast wziąć Adama do domu i nawiązać wreszcie jakąś sensowną relację, potraktowałem go jak obcego. Znalazłem odpowiednie mieszkanie i postanowiłem go tam umieścić. Nic dziwnego, że się na mnie wypiął. Rzucił studia, ożenił się niespodziewanie i wprowadził do małżonki, która zamieszkiwała norę w slumsach. Żył z zasiłków, kradł, ćpał i Bóg jeden wie, co jeszcze wyprawiał. Próbowałem go z tego wyrwać, bezskutecznie. Raz do roku spotyka się ze mną oficjalnie i odrzuca każdą moją propozycję. Cały czas jest z dziewczyną, z którą się ożenił. Nawet jej mi nie przedstawił. Jednak z roku na rok sytuacja się zmienia. I to, na szczęście, na lepsze. – Architekt przerwał opowieść i pogrążył się w rozmyślaniach.

Marek przez chwilę przetrawiał otrzymane informacje. Każdy ma swoje problemy. Jak bardzo musiała ta sytuacja dręczyć Gwidona, jak bardzo musiał się wstydzić swojego postępowania, że mimo tak dużej zażyłości, jaka ich łączyła, nigdy słowem nie wspomniał o swoich problemach rodzinnych. Marek aż bał się pytać, bał się przerwać ciszę, która teraz zapadła. Rozlał kolejną wódkę do kieliszków, uzupełnił colę w szklankach. Potem pozbierał kartonowe opakowania po pizzy, wziął popielniczkę i poszedł do kuchni wyrzucić śmieci. Po chwili wrócił, postawił czystą popielniczkę przed przyjacielem i podsunął w jego kierunku otwartą paczkę papierosów.

– Dzięki – Gwidon otrząsnął się z zamyślenia i wyłus­kał marlboro z pudełka. – Nie miałeś pojęcia, jaką jestem świnią, nieprawdaż?

– Przestań gadać bzdury – odparł Marek. – Gdzie jest napisane, że musisz być połączeniem Dalajlamy z Matką Teresą z Kalkuty. Byłeś samotnym ojcem, wychowującym dziecko. Zapewniłeś mu wykształcenie. Nie przesadzaj, nie można zrobić wszystkiego.

– Nie broń mnie. Miłości mu nie dałem – mruknął jego przyjaciel.

– No i co z tego? Przecież obaj żyjecie, wciąż jest czas.

– Prawda! – Gwidon strzepnął popiół do popielniczki i podniósł kieliszek. – No to za miłość! Opowiem ci resztę, chcesz?

Marek kiwnął potakująco głową.

– To mieszkanie do remontu kupiłem pięć lat temu. Doskonała lokalizacja, Dzielnica Łacińska, w samym centrum, stare budownictwo, wysokie sufity. Trochę małe, zaledwie pięćdziesiąt metrów, ale ma niesamowity potencjał. Chciałem je przebudować, a potem sprzedać z zyskiem, i to miało być twoje zlecenie, ale właśnie w tym czasie zrobiło się to całe zamieszanie z Adamem. No i tak się to wlokło do tego roku. Zaproponowałem mu najpierw, żeby się wprowadził z żoną do mnie. W końcu wiecznie żył nie będę, kiedyś tam umrę, więc i tak apartament będzie jego, to niech się przyzwyczaja. Tu są jego korzenie. Widzisz, ta kamienica jest bardzo stara, kiedyś cała była własnością mojej rodziny. Potem, po różnych wojnach i kolejach losu, zostało nam tylko to piętro. Wszyscy krewni powymierali, jestem tylko ja i Adam. Może to sentymentalizm, ale uważam, że powinienem zatrzymać to mieszkanie, dla niego. Sam wiesz, że dla mnie jest dużo za duże.

– Powiedziałeś mu to?

– Oczywiście. – Gwidon wzruszył ramionami. – Nawet mnie nie wyśmiał. Po prostu zignorował moją propozycję i z tą swoją wyższością, nawet sobie nie wyobrażasz, jak on potrafi onieśmielająco wyglądać, powiedział krótko i zdecydowanie: „Wykluczone, nigdy nie będę z tobą mieszkał”. Potem chciałem, żeby zamieszkali w tym mieszkaniu w Dzielnicy Łacińskiej. I znowu usłyszałem: „Wykluczone, nie potrzebujemy twojej litości i w żaden sposób nie zamierzamy poprawiać ci samopoczucia”.

– Przestań się dręczyć, zrobiłeś, co mogłeś – uspokajał go Marek.

– Zrobiłem nawet więcej – burknął Gwidon. – Przepisałem to mieszkanie na Adama jako prezent ślubny. Wiesz, co zrobił? Odmówił przyjęcia! Pięć lat za nie płacę, przepiękna chałupa stoi pusta, a mój syn klepie biedę na obrzeżach Paryża.

– Słuchaj, przecież to absurd. Przestań się obwiniać o cokolwiek. Możesz osła doprowadzić do wodopoju, ale pić musi sam. Przyjdzie czas, szczeniak dorośnie, zrozumie i sam do ciebie przyjdzie. – Marek pokiwał głową.

– No więc właśnie przyszedł czas – odparł architekt. – Przyszedł do mnie, ale to wszystko nadal nie jest takie proste, jak się wydaje. Po długim okresie buntu Adam wrócił na łono rodziny, czyli do tatusia, i łaskawie przyjął prezent ślubny, chociaż od pięciu lat odmawiał. Jedyny powód, dla którego to robi, to ten, że spodziewają się dziecka. Gdyby chodziło tylko o niego samego, nic by ode mnie nie wziął. Pies go drapał.

– Olej to! Wszystko jedno dlaczego, grunt, że wziął. Pierwsze drzwi są otwarte, dalej już będzie tylko lepiej.

– W zasadzie masz rację. – Gwidon westchnął. – Nawet sobie nie wyobrażasz, ile nerwów mnie kosztuje każda rozmowa z Adamem. Jest taki dumny i uparty, a jednocześnie wrażliwy jak mimoza. Wiem, że z czasem wszystko się ułoży, ale zanim ten czas przyjdzie, to mnie pewnie pięć razy szlag trafi. Musisz mi pomóc.

– Jak? – Marek się zdziwił. – Nie znam twojego syna, nie przemówię mu do rozumu. A jak jeszcze się wyda, że jestem twoim protegowanym, to będę jego najgorszym wrogiem.

– Ależ ja nie chcę, żebyś go do mnie przekonywał. Chcę, żebyś dla niego pracował!

– Ja? Dlaczego? Gdzie? – Marek zrobił wielkie oczy. – Przecież ja mam z tobą umówiony projekt do zrobienia. Dogadaliśmy się na równe pięćdziesiąt pięć tysięcy za czystą robociznę do października. Nie mam czasu na pracę dla obcych. Chcę się żenić!

– No właśnie, to jest ten projekt! – wyjaśnił Gwidon. – Zastanów się tylko. Oczywiście, że zaprojektowałem mu różne zmiany, ale nawet nie mam szansy pokazania ich temu uparciuchowi. Wziął mieszkanie i won, tatuś, nic więcej od ciebie nie chcę. A ceny paryskich pracowników sięgają absurdu! Adam ma własne pomysły na niezbędną przebudowę, ale po pierwsze, brakuje mu wiedzy, a po drugie, umiejętności i pieniędzy. Kiedyś studiował literaturę średniowieczną, a od pięciu lat pracuje jako kelner w knajpie. I uważa, że wykona remoncik własnymi rękami, żeby było taniej. Włosy mi pod pachą dęba stają, jak sobie wyobrażam, ile problemów w przyszłości spowoduje ten spontaniczny zryw budowlano-remontowy mojego upartego synka. Tam trzeba zrobić kompletną demolkę i położyć wszystkie instalacje na nowo. Miejsca na pokój dziecinny brak, przydałyby się antresole. Musi wszystko powyliczać statyk, a on sam chce to robić!

– Chodź, nie da rady inaczej! – Marek pociągnął przyjaciela w stronę stołu. – Pokaż mi statykę i rzuty.

Przez kolejne pół godziny analizowali plany i dyskutowali o różnych rozwiązaniach. Kiedy znowu usiedli na kanapie przy ławie, ustaliwszy wstępnie wszystkie szczegóły projektu, Marek podsumował:

– Dobrze oszacowałeś. Minimum sto pięćdziesiąt tysięcy euro. Musisz liczyć dziewięćdziesiąt na materiały, na robociznę już się ze mną umówiłeś, ceny nie zmienię. Każdemu innemu zapłaciłbyś sto tysięcy, wiemy to obaj.

– Wiemy – potwierdził Gwidon. – Tobie też zapłacę, ale nie chciałem o tym mówić przez telefon. Bo jak ci już mówiłem, konieczny jest podstęp. Adam nie weźmie ode mnie grosza. Musisz się z nim sam umówić, tak żeby się nie zorientował, że ja ci płacę. On sobie przewidział budżet na dziesięć do piętnastu tysięcy.

– Oszalałeś? – żachnął się Marek. – Kelner nie kelner, ale przecież nie jest idiotą. Jak ja mam mu powiedzieć, że robota, do której materiał musi kosztować stówę, kosztuje z materiałem dychę?! To się nie uda!

– Uda się – stwierdził z mocą Gwidon. – Dlatego tak to zaprojektowałem. Sam się czepiałeś, że mogłoby być szybciej, gdybym uwzględnił płyty gipsowo-kartonowe. Teraz już wiesz, dlaczego drewno i cegła. Bo mu wmówisz, że materiał jest z rozbiórki i dlatego tańszy.

– Zwariowałeś do reszty. U was rozbiórkowe jest droższe niż nowe! – opierał się Marek.

– Owszem, ale on o tym nie wie – tłumaczył Gwidon. – A poza tym wcale mu nie powiesz, że to rozbiórkowe jest od nas. Powiesz, że ściągasz materiał z Polski. Jemu się wydaje, że Polacy pracują za grosze, ma doświadczenia ze swojej branży. Umówiłem was na jutro w mieszkaniu. Zobaczysz, że się uda. Jak mu wmówisz, że materiał będzie kosztował pięć tysięcy, to dla niego twoja miesięczna wypłata w granicach półtora będzie absolutnie w porządku, bo tak zarabiają kelnerzy z Polski. Zgodził się z tobą spotkać tylko dlatego, że powiedziałem, że mój polski podwykonawca polecił ciebie jako taniego robotnika, a ja sam nie mam z tobą nic wspólnego. Zawiozę cię, co prawda, i wejdę z tobą na górę, ale niech cię ręka boska broni zdradzić, że się znamy. Dla niego jestem zleceniodawcą twojego szefa, który przeze mnie załatwił ci remont u Adama. Żadna przysługa z mojej strony. Moich planów nie chciał przyjąć, ale wysłałem mu mejlem dwie wersje próbne, więc jest duża nadzieja, że przynajmniej poogląda i parę pomysłów uzna za swoje.

– Gwidon, jesteś niemożliwy. – Marek rozłożył ręce. – Mogę spróbować, ale niczego nie gwarantuję. Pokaż jeszcze raz te plany. Spróbujemy zrobić fikcyjny kosztorys dla debili.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI