Dwa światy, jedna miłość - Christine Merrill - ebook

Dwa światy, jedna miłość ebook

Christine Merrill

3,9

Opis

Anglia, XIX wiek

Zabójstwo, zdrada, posądzenie o szpiegostwo - skandal z udziałem trzech przyjaciół, angielskich arystokratów, gmatwa losy ich rodzin. Wydaje się, że po latach tragiczne wydarzenia powinny odejść w zapomnienie, jednak chęć zemsty jest zbyt silna.

Chowana pod kloszem Verity Carlow buntuje się przeciwko panującym w jej sferze obyczajom. Nie chce posłusznie poślubić kandydata wybranego dla niej przez rodzinę. Marzą się jej silne emocje, niezwykłe przeżycia, niezapomniane przygody. Na balu poznaje czarującego nieznajomego, poddaje się jego urokowi i zapomina o ostrożności. Zostaje uprowadzona do cygańskiego taboru. Dowiaduje się tam, że jej prześladowca to Stephano Beshaley, półkrwi Cygan, nieślubny syn angielskiego barona. O tragiczną śmierć ojca i własny zwichrowany los Stephano oskarża ojca Verity, a porwanie traktuje jako część zemsty. Panna Carlow wkrótce przekonuje się, że ma do czynienia ze szlachetnym, choć rozgoryczonym i zagubionym mężczyzną…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (47 ocen)
18
10
16
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Całkiem przyjemnie się czytało, podobał mi się wątek kryminalny
00

Popularność




Tytuł oryginału: Taken by the Wicked Rake

Pierwsze wydanie: Mills & Boon Continuity, 2010

Redaktor serii: Barbara Syczewska-Olszewska

Opracowanie redakcyjne: Barbara Syczewska-Olszewska

Korekta: Marianna Chałupczak

© 2010 by Christine Merrill

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2012

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy Wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa

ISBN 978-83-238-8722-5

ROMANS HISTORYCZNY – 345

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Rozdział pierwszy

Sierpień 1815, Warrenford Park

– Czy dobrze się bawisz, kochanie?

Robert Veryan, wicehrabia Keddinton, zakołysał się na piętach, wyraźnie dumny z efektów wysiłku, jaki włożył w przygotowanie rozrywki dla swojej chrześniaczki, Verity Carlow. Stojąca obok niego żona, lady Felicity, wydawała się równie zadowolona z efektów ich wspólnego przedsięwzięcia.

Verity rozejrzała się po sali balowej Warrenford Park. Ujrzała nieskazitelnie białe ściany, ozdobione dyskretnymi złotymi akcentami bez przeładowania charakterystycznego dla rokoka, które widywało się w innych domach. Muzyka rozbrzmiewała dyskretnie, bezbłędnie prowadzona orkiestra grała nienagannie. Po lśniącej marmurowej posadzce poruszali się w takt muzyki tańczący goście, a ci, którzy się im przyglądali, rozmawiali ściszonymi głosami.

Doskonale zaplanowany, perfekcyjny wieczór, pomyślała, tylko dlaczego przyprawił mnie o ból głowy? Verity obdarzyła gospodarza domu promiennym uśmiechem, zupełnie niepasującym do jej nastroju, i odpowiedziała grzecznie:

– Naprawdę uroczy wieczór. Dziękuję ci bardzo, wujku Robercie.

Nie był jej prawdziwym wujkiem, tak jak ten bal niewiele miał wspólnego z autentyczną rozrywką. Skoro najwyraźniej był z siebie dumny, byłoby nieuprzejmie go rozczarować i zacząć się uskarżać, że bal nie miał dla niej więcej uroku niż dla ptaka osłonięcie kosztowną draperią prętów klatki. Marcus, jej brat, oznajmił dobitnie, że rodzina wysyła ją do wiejskiej posiadłości Keddintonów, aby ściślej kontrolować jej towarzyskie kontakty i znajomości.

Verity uznała, że postąpił wobec niej nielojalnie. Miała dwadzieścia jeden lat i jak do tej pory nigdy nie dała rodzinie powodów do zmartwień. Nie uczyniła żadnego fałszywego kroku. Jak się okazało, nie miało znaczenia, co zrobiła czy czego nie zrobiła. Wysłano ją na prowincję, przy czym bracia usprawiedliwiali to, mówiąc o niebezpiecznych ludziach, o zbyt dużym ryzyku dla rodziny. Nie byli skłonni do udzielenia bardziej szczegółowych wyjaśnień, kiedy ich o to poprosiła, i w rezultacie nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby lepiej siebie chronić.

Nie miało sensu pytać Keddintonów o naturę „rodzinnego kłopotu” ani o to, kiedy wreszcie będzie mogła bezpiecznie wrócić do Londynu. Wuj Robert był szczwanym lisem, równie dobrze mogłaby próbować wyciągnąć sekrety z białych ścian sali balowej. Wyglądał na człowieka poczciwego i przyjaznego, lecz nie żywiła złudzeń – przenikliwe szare oczy obserwowały otoczenie czujnie, jakby wicehrabia był więziennym strażnikiem. Niejako potwierdzając jej opinię, powiedział:

– Obiecałem twojemu ojcu, że będziesz tu bezpieczna. To dla mnie obowiązek i zarazem zaszczyt. Domyślam się, że było ci trudno zostawić londyńskie życie i znajomych.

– Przyjazd tutaj to nie ciężki obowiązek – skłamała Verity. – Przecież wiesz, że zawsze cieszyłam się na wizyty u was.

Gdyby tylko nie uważał za konieczne tak jej pilnować! Jeśli rzeczywiście istnieli jacyś zagrażający jej niegodziwcy, to czy nie lepiej było ich znaleźć i uniemożliwić im działanie, zamiast trzymać ją pod strażą? – rozważała Verity.

– Chcielibyśmy mieć pewność, że nie czujesz się osamotniona – wtrąciła lady Felicity – oraz dać ci okazję do kontynuowania życia towarzyskiego. Wiem, że rodzina życzyłaby sobie, abyś wyszła za mąż.

Verity obrzuciła wicehrabinę uważnym spojrzeniem. Czy była to zwyczajna uwaga, czy kolejne dyskretne ponaglenie, żeby wreszcie wybrała któregoś ze starannie wyselekcjonowanych kandydatów zgromadzonych w sali balowej? Nie zapomniała jednak, że ciotka Felicity ma dwie córki na wydaniu i dlatego nie zamierzała kraść im konkurentów do ręki. Poza tym uważała, że dla niej jeszcze nie nadeszła pora na dokonanie wyboru towarzysza życia. Skinęła uprzejmie głową i powiedziała:

– Mieliśmy w rodzinie trzy wesela w ciągu roku. Sądzę, że poczekam ze ślubem do następnego sezonu towarzyskiego, oszczędzając kolejnego stresu ojcu.

– Z tego, co wiem, gorąco pragnie, abyś założyła rodzinę – stwierdził wicehrabia Keddinton.

Zanim umrze, pomyślała ze smutkiem Verity. To właśnie miał na myśli wuj Robert, dlaczego więc tego nie powiedział? Pożałowała, że nie może zakląć. Zdarzało się, że miała ochotę powiedzieć im wszystkim, co naprawdę o całej tej sprawie sądzi. Usłyszeliby, że ani w Londynie, ani na wsi nie spotkała mężczyzny, który zainteresowałby ją na dłużej niż potrzeba do odtańczenia jednego tańca. Tymczasem rodzina oczekiwała, że dokona wyboru, który zaważy na jej życiu, aby ojciec mógł zamknąć oczy, spokojny, że jest zamężna i szczęśliwa.

– Teraz, kiedy Alexander jest tutaj, nie powinnaś czuć się samotna – oznajmił z uśmiechem wuj Robert.

– Jestem przekonana, że będziesz dobrze się czuła w jego towarzystwie. Zgodnie bawiliście się ze sobą w dzieciństwie – dodała ciotka Felicity i uśmiechnęła się, jakby wszystko było oczywiste i pozostało tylko ustalić datę i menu stosowne na weselne przyjęcie.

Verity wymknęło się ciche westchnienie, mimo że starała się ze wszystkich sił trzymać emocje na wodzy. Nie zapamiętała ich syna jako wspaniałego towarzysza dziecięcych zabaw, raczej jako wstrętnego lizusa. Późniejsze kontakty nie zatarły tego wrażenia. Jeśli rzeczywistym powodem tej wizyty i pozbawienia jej dostępnych w Londynie rozrywek miało być odkrycie prawdziwego charakteru Alexandra Veryana, jej bracia pożałują tego wybiegu.

Zwłaszcza że sami, kiedy uznali, że pora na małżeństwo, dokonali wyboru w rekordowym tempie i zdecydowali się na osoby nieodpowiednie z pewnych punktów widzenia. Wybranka Marcusa, Nell, najsłodsza istota pod słońcem, zajmowała o wiele niższą od niego pozycję towarzyską. Honoria, siostra Verity, otwarcie przyznała w liście, że jej mąż całkiem niedawno przestał trudzić się szmuglem i znalazł uczciwe zajęcie. Nawet Diana Price, uznawana za wzór wszelkich cnót, dama do towarzystwa Honorii i Verity, poślubiła hazardzistę Nathana Wardale’a. Co prawda, Julii, żonie Hala, drugiego brata Verity, trudno byłoby cokolwiek zarzucić, ale ponieważ za nim ciągnęła się opinia hulaki i uwodziciela, wybór tak przyzwoitej dziewczyny jak Julia zdumiał członków rodziny Carlowów.

Bez wątpienia motywem zawarcia tych wszystkich związków było silne wzajemne przyciąganie i miłość. Siła uczuć wszystkich zainteresowanych osób musiała być przemożna, skoro zdecydowali się na zachowania tak znacznie odbiegające od tego, czego po nich oczekiwano. Natomiast po niej spodziewali się, że postąpi inaczej. Nie sprawi kłopotu rodzinie i przehandluje samą siebie za wysoką pozycję w hierarchii społecznej i majątek. Wreszcie będą bez przeszkód cieszyć się swoimi uwielbianymi drugimi połowami, spokojni, że jest ktoś, kto przejął za nich odpowiedzialność za szczęście i spokój ich siostry Verity.

– A oto i Alexander – powiedziała lady Keddinton, uśmiechając się z taką dumą, jakby podchodził do nich nie jej syn, a sam lord Wellington w galowym umundurowaniu.

Verity zobaczyła w nim tylko młodego mężczyznę, któremu nie dostawało wzrostu i wyrazu. Szare jak u wszystkich Veryanów oczy sprawiały wrażenie bezbarwnych i zimnych w bladej twarzy. Skłonił się i ujął jej dłoń, zanim zdążyła ją do niego wyciągnąć. Jego własna była miękka i wilgotna.

– Alexander.

Dlaczego uśmiechnęła się, zamiast okazać mu chłodną obojętność? Obsesyjne pouczenia matki, że powinna zachowywać się czarująco i z wdziękiem w każdej sytuacji, nie ułatwiały pozbywania się natrętnych kawalerów.

– Czy masz wolny następny taniec?

Spojrzała na muzyków, którzy właśnie zaczynali grać kadryla. Jeśli się nie zgodzi, poprosi ją o kolejny taniec, kiedy tancmistrz zapowie walca albo cokolwiek innego, wymagającego bliższego kontaktu fizycznego z partnerem. Uśmiechnęła się znowu.

– Oczywiście, Alexandrze – powiedziała.

Nie wyrwała mu ręki, kiedy prowadził ją na parkiet. Miała tylko nadzieję, że nie weźmie prostej grzeczności za chęć nawiązania z nim bliższego kontaktu.

Stanęli razem z trzema innymi parami i zaczęli wykonywać skomplikowane kroki kadryla. W pewnym momencie spojrzała w przeciwny róg kwadratu, po którym poruszali się, tańcząc kadryla, prosto w ciemne oczy najbardziej fascynującego mężczyzny, jakiego dotąd spotkała. Nieznajomy miał oliwkową cerę i prosty nos. Pełne usta drgnęły w leciutkim uśmieszku, gdy odwzajemnił jej pełne podziwu spojrzenie.

Okrążyła go, wykonując jak należy kolejną figurę tańca. Dało jej to możliwość zauważenia doskonałego kroju jego fraka. Właściwie był niemal za dobrze ubrany, o włos od przesadnego wymuskania – tak jak jego twarz mogłaby się wydać u innego mężczyzny zbyt kobieca. Przy ciemnej oliwkowej karnacji fular i koszula sprawiały wrażenie oślepiająco białych, materiał fraka był miękki i ciemny.

Dostrzegła błysk srebra na nadgarstku, gdy sięgnął po jej dłoń, tak jakby mankiet koszuli skrywał biżuteryjną ozdobę. Raczej niezwykła rzecz u mężczyzny. Jeśli rzeczywiście nosił bransoletę, musiała się z tym wiązać jakaś historia. Patrząc na niego, nie wątpiła, że romantyczna i ekscytująca. Na pewno z przyjemnością by jej wysłuchała.

Dłoń miał ciepłą i suchą, skórę lekko szorstką, co było interesujące. Zgadywała, jaka mogła być przyczyna tej drobnej niedoskonałości. Jazda konna? Pojedynkował się? Zajmował jakąś nieznaną jej dziedziną sztuki lub nauki? Jakakolwiek była przyczyna, przesuwał dłoń po jej dłoni delikatnie i zetknięcie z szorstką skórą nie sprawiało jej przykrości, przeciwnie, było wręcz ekscytujące.

Niechętnie wróciła do swojego partnera i zrobiło się jej nieprzyjemnie, gdy ujął jej rękę swoją wilgotną, miękką dłonią. Taniec trwał, ręce partnerów wciąż stykały się na krótki moment, Alexander tracił z każdą chwilą w porównaniu z nieznajomym.

Przez cały czas mężczyzna uśmiechał się do niej i nie miała wątpliwości, że wzbudziła jego zainteresowanie. Spoglądał na nią z ciekawością i chyba z odrobiną współczucia, jakby zastanawiał się, jak to możliwe, że ma takiego partnera. Myliła się, czy w jego oczach wyczytała także i to, że go pociąga? Jeśli trafnie odbierała wysyłane przez niego sygnały, wolałby tańczyć z nią niż ze swoją partnerką. Okazywał jej ledwie uprzejme zainteresowanie, zasługiwała na pewno na więcej przy swoim niewątpliwym wdzięku.

Verity odwzajemniła jego uśmiech, żałując, że nie ma wachlarza, który skryłby lekki rumieniec na jej policzkach, oczywistą oznakę zaintrygowania. Była przekonana, że nawet gdyby lady Keddinton dopuściła, aby go jej przedstawiono, okazałoby się, że jest hulaką albo rozpustnikiem. Mężczyznę takiego pokroju Diana Price bez wahania wskazałaby jako najbardziej niebezpiecznego ze znajdujących się na sali balowej.

Błysk w jego oku powiedział jej, że doskonale zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie na niej wywarł. Poczuła się nieznośnie samotna. Brakowało jej rad Diany i Honorii. Umiałyby ją powstrzymać przed tym, co pragnęła teraz zrobić. Diana stanowczo by ją ostrzegła, a Honoria znalazłaby sposób, żeby temu zapobiec. Jednak patrząc na smagłego mężczyznę, czuła niepohamowaną ciekawość. Chciałaby z nim porozmawiać.

Kiedy taniec się skończył, poprosiła Alexandra, aby odprowadził ją do ciotki Felicity i przyniósł jej lemoniadę. Ledwie oddalił się na tyle, że nie mógł słyszeć, zwróciła się do lady Keddinton:

– Kim jest młody mężczyzna, który stoi tuż przy orkiestrze, ciociu?

W tym momencie Verity przyszło do głowy, że może wcale nie został tutaj zaproszony. A jeśli to on jest człowiekiem, przed którym powinna się mieć na baczności, a za okazywanym jej zainteresowaniem kryje się chęć sprawienia jej przykrości lub, co gorsza, narażenia na krzywdę?

Lady Keddinton zarumieniła się, czego nikt nie spodziewałby się po kobiecie od lat zamężnej i tak rozsądnej jak ona.

– To lord Salterton. Jest… – Urwała, jakby zastanawiała się, jakim cudem na bal wydany na cześć Verity został zaproszony ktoś bardziej interesujący od Alexandra. – To chyba znajomy mojego męża – dodała. -Podróżował po krajach Orientu, dopiero niedawno wrócił do Londynu.

Obawy Verity rozwiały się. Nie mógł być przyczyną kłopotów jej rodziny, skoro podróżował po krajach Wschodu akurat wtedy, kiedy one się zaczęły. Czy gdyby go poprosiła, podzieliłby się z nią swoimi wrażeniami z podróży? Była pewna, że widział rzeczy niezwykłe, zarówno wspaniałe, jak i przerażające, i przeżył fascynujące przygody, o jakich ona przy swoim ograniczonym doświadczeniu nie miała nawet wyobrażenia.

– Czy mógłby… – zamilkła, po czym dokończyła, starając się, by zabrzmiało to neutralnie: – zostać mi przedstawiony? Czy też byłoby to przedwczesne?

Lady Felicity zawahała się, jakby próbowała znaleźć logiczny powód, dla którego należałoby zapobiec kontaktom Verity, na której cześć wydano bal, z mężczyzną zaproszonym dla uświetnienia wieczoru. Tymczasem dżentelmen, o którym rozmawiały, sam rozstrzygnął dylemat. Kroczył przez salę balową, zmierzając w ich kierunku. Poruszał się z gracją tancerza, jakby muzyka wciąż grała, a on szedł w jej takt. Skłonił się przed gospodynią i obdarzył ją uśmiechem, od którego twarz starszej damy wyraźnie poróżowiała.

– Lady Keddinton, cóż za uroczy wieczór. Wspaniale spotkać się z tak ciepłym przyjęciem po długiej nieobecności w Anglii.

Niski, ciepły głos czarował, dodając mężczyźnie uwodzicielskiego wdzięku. Mówił z nikłym akcentem, jakby angielski nie był jego ojczystym językiem. Verity chłonęła każde słowo, przypatrując się mu na tyle, na ile pozwalało dobre wychowanie. Obawiała się, że być może nie zostanie jej dana druga okazja, aby mu się przyjrzeć. Gdyby ciotka Felicity wyczuła, że jest nim zainteresowana, z pewnością dopilnowałaby, aby nigdy więcej nie pojawił się w jej domu. A wtedy Verity nie dowie się, czy mała blizna na płatku jego ucha to ślad po noszonym kiedyś kolczyku.

Spojrzał na Verity, a ona szybko odwróciła wzrok, żeby nie wydać się mu nachalną.

– Niech mi wolno będzie powiedzieć, że pani towarzyszka jest równie, o ile nie bardziej urocza – ciągnął.

– Żałuję, ale tak się fatalnie składa, że nie mam tu wielu znajomych. Czy wobec tego zechciałaby pani uczynić mi tę łaskę i przedstawić swojej towarzyszce, lady Keddinton?

Chce mnie poznać, ucieszyła się Verity. Musi się pilnować, udać konwencjonalne, uprzejme zainteresowanie, tak aby ukryć emocje przed ciotką Felicity. Jakież to by było rozczarowanie, gdyby zdradziła się z tym, jak bardzo pociąga ją nieznajomy dżentelmen, i w rezultacie ciotka więcej by go nie zaprosiła. Z twarzy lady Keddinton zniknął uprzejmy uśmiech. Nie mogła jednak odprawić z niczym kogoś, kto nienagannie się zachował.

– Lady Verity Carlow, niech mi wolno będzie przedstawić lorda Stephena Saltertona.

Teraz przyszła kolej na Verity, aby wypowiedzieć powitalną formułkę. Wydukała ją, zacinając się niczym mała dziewczynka. Lord Salterton udał grzecznie, że niczego nie zauważył.

– Czy zechce pani wyświadczyć mi ten honor i zgodzi się na wspólny taniec, lady Verity? – zapytał.

Przyszły jej na myśl ostrzeżenia brata i natychmiast uznała je za śmieszne. Nie miał to być walc, a zresztą znajdowała się wśród ludzi i będzie tańczyć z mężczyzną, którego pani domu znała na tyle dobrze, aby go jej przedstawić. Trudno byłoby uczynić Verity zarzut, że zgodziła się na taniec z nieznajomym.

– Oczywiście.

Podał jej ramię i poprowadził na parkiet. Zaskoczyło ją, że tak zwyczajny gest może zrobić tak duże wrażenie. Zetknęli się ze sobą w kadrylu, ale wtedy nie był jej partnerem. Teraz wydawało się, jakby zaanektował ją tylko dla siebie. Wykonywali figury tańca, a Verity ledwie zauważała obecność innych, całą uwagę skupiając na lordzie Saltertonie. Być może dlatego, że nic nie mówił. Przy mniej wprawnym tancerzu nabrałaby podejrzeń, że musiał się skupić na liczeniu kroków, ale on koncentrował się wyłącznie na niej. Patrzył, jak się porusza, zaglądał w oczy, gdy się wymijali i odwracali z powrotem do siebie, nawet pozwalał sobie na lekkie westchnienie za każdym razem, gdy się rozdzielali. Był zbyt nieśmiały, żeby rozmawiać? Nic na to nie wskazywało, uznała Verity i postanowiła przerwać milczenie.

– Przyjemny wieczór, prawda? – zagadnęła i natychmiast poczuła się głupio. Nie mogła wymyślić nic bardziej oryginalnego, odzywając się do mężczyzny bywałego w świecie? Z drugiej strony, co by to mogło być takiego, czym by go zainteresowała…

– Tak, jest wspaniale – odparł, patrząc prosto na nią, tak by dać jej odczuć, że odnosi się to do niej, nie do wieczoru.

– Dziękuję – odrzekła automatycznie, uznając, że po raz kolejny głupio się odezwała. Jeśli nie zamierzał jej komplementować i zrobił tylko kurtuazyjną uwagę, zabrzmiało to bezsensownie.

Lord Salterton nieznacznie się uśmiechnął. Doskonale wiedział, co miała na myśli.

– Ależ bardzo proszę.

Grzecznie jej odpowiadając, jednocześnie sformułował coś jakby prośbę, uznała Verity. Tylko o co? Nie była pewna. Oczekuje czegoś od niej czy daje do zrozumienia, by to ona czegoś od niego chciała. Skomplikowane. A może miał na myśli coś całkiem innego, czego ona nie zrozumiała? – zastanawiała się Verity.

Ponownie uśmiechnął się, tym razem z przesadnym westchnieniem, jakby dawał do zrozumienia: „Nie masz zbytniej wprawy we flirtowaniu, będę musiał wziąć to na siebie”.

– Piękny wieczór, ale w sali balowej zrobiło się duszno – orzekł lord Salterton. – Przechadzka po ogrodzie mogłaby się okazać bardzo przyjemna – dodał.

Wypowiadał słowa rozmyślnie powoli i tym razem zyskała pewność, co sugerują: „Zacznę cię nieprzytomnie całować, ledwie znikniemy ludziom z oczu”.

– Nie sądzę, żeby to było rozsądne – odparła stanowczo Verity i dodała, mijając się z prawdą: – Nie lubię ogrodów. – Poniewczasie uznała, że zabrzmiało to dziwacznie.

– Nie lubi pani ogrodów? – spytał z niedowierzaniem lord Salterton i się uśmiechnął, jakby próba osadzenia go na miejscu wydała mu się zabawna. – Być może tylko dlatego, że nie miała pani okazji oglądać ich w świetle księżyca.

Czyli we właściwym towarzystwie, oceniła Verity. Przy całej ogładzie i zręcznym, dwuznacznym doborze słów, w gruncie rzeczy jest prymitywem oczekującym miłosnej potyczki w ogrodzie ledwie po jednym tańcu, doszła do wniosku Verity. W dodatku na tyle zadufanym, że sądzi, iż ona porzuci względy przyzwoitości, byle tylko znaleźć się z nim sam na sam.

– Chodziło mi o to, że nie sądzę, by to, co uwiedzie mnie przy świetle księżyca, zachowło urok o wschodzie słońca. A teraz zechce mi pan wybaczyć. – Z tymi słowami Verity zostawiła lorda Saltertona na parkiecie i odeszła.

Pospieszyła do pokoju dla pań, a idąc, przyłożyła dłoń do rozpalonego policzka. Zrobiła z siebie pośmiewisko, porzucając na oczach wszystkich w środku wykonywania figur najbardziej pożądanego na tej sali mężczyznę. Co nie znaczy oczywiście, że ona również go pożąda ani że chciałaby wymknąć się z nim sekretnie do ogrodu, aby przekonać się, czy jej podejrzenia są słuszne. Czy gdyby mimo wszystko okazało się, że zacznie z nią rozmawiać o ogrodnictwie, zdołałaby ukryć rozczarowanie?

Nie! Nigdy nie wyszłaby do ogrodu z nieznajomym. A zresztą, gdyby nawet znała go lepiej, też nie chciałaby się znaleźć w kompromitującej sytuacji, przebywając z nim sam na sam. Poza tym wcale nie jest pewna, czy w ogóle zamierza wyjść za mąż. Mężczyźni są uciążliwi. Nie lepiej iść przez życie samej, niż dostosowywać się do cudzych przyzwyczajeń?

Wystarczyło kilka słów i jeden niedokończony taniec z tym mężczyzną, aby zaczęła rozważania, których dotąd nie prowadziła i mogłaby się bez nich obejść. Dobrze, że nie poszłam z nim do ogrodu, upewniła się ostatecznie Verity. Zrobiłabym pierwszy krok na drodze do upadku. Rozejrzała się po pomieszczeniu i z ulgą stwierdziła, że jest sama. Wieczór dopiero się rozpoczął, inne zaproszone panie nie czuły jeszcze potrzeby, aby tu się schronić, rzeczywiście znużone lub udające zmęczenie. Chwila powinna jej wystarczyć, żeby się opanować i wrócić na salę balową. Kolejny taniec z Alexandrem wywieje z jej głowy mrzonki o romansie. Więcej nie odezwie się do irytującego lorda Stephena Saltertona. Na wszelki wypadek będzie się trzymać z daleka od drzwi do ogrodu.

Spojrzała w lustro, poprawiła włosy, choć nie były potargane, wygładziła dół sukni, mimo że nie było to potrzebne, bo włożyła sporo trudu, żeby starannie się ubrać. Nie rozgrzały jej nadmiernie tańce, nie ma sensu marudzić tu dłużej. W końcu krótka wymiana zdań z mężczyzną nie zrujnowała jej wyglądu tak, jakby to się stało po miłosnej szamotaninie w krzakach.

Masz ci los! Teraz myślała o szamotaninie, krzakach i znowu o lordzie Saltertonie. Diana ostrzegała ją nieraz, jak niebezpieczne są takie myśli, i radziła zdusić je w zarodku. Mężczyźni wyobrażają sobie takie rzeczy nawet o najlepiej wychowanych młodych damach, ale młode damy nie powinny ich w tym naśladować i roić o nieprzyzwoitym zachowaniu adoratorów.

Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby oczyścić umysł, a kiedy uznała, że wrócił do w miarę normalnego stanu, wyszła z pokoju. Ledwie wychyliła się zza drzwi, gdy ktoś złapał ją od tyłu, czyjaś dłoń przykryła jej usta, wciskając między zęby szmatkę, żeby nie mogła krzyczeć.

Rozdział drugi

Napastnik okręcił ją sznurem i ręce miała tak silnie przyciśnięte do boków, że kiedy ją puścił, Verity z trudem złapała równowagę. Zaczął ją popychać w stronę tylnych drzwi prowadzących do ogrodu, których właśnie przyrzekła sobie unikać. Jeśli uda się jej oprzeć o ścianę, pomyślała, i odbić od niej, niewykluczone, że zdoła powstrzymać wędrówkę w kierunku wyjścia. Daremny wysiłek. Nie potrafiła pozbawić napastnika równowagi, łatwo mu przyszło utrzymać ją w pionowej pozycji. Odezwał się spokojnie, nawet nie miał przyspieszonego oddechu, jakby walka z nią nie kosztowała go więcej wysiłku niż spacer:

– Byłoby prościej, gdybyś wyszła sama do ogrodu, kiedy o to poprosiłem. Trudniej cię zwieść niż innych członków twojej rodziny. W tej sytuacji musiałem użyć przemocy. Przestań walczyć, to na nic. Jestem znacznie silniejszy i wolałbym ci tego nie udowadniać.

Verity wyobrażała sobie, że pochwycił ją jakiś złoczyńca, który zdołał wśliznąć się do domu przez otwarte tylne drzwi, ale mężczyzna, który właśnie wyszeptał jej ostrzeżenie do ucha, nie starał się ukryć dziwnego akcentu. Zatem uprowadził ją lord Stephen Salterton. Nigdy by się czegoś takiego nie spodziewała po angielskim dżentelmenie. Czy te wszystkie usilne, lecz, niestety, niejasne ostrzeżenia Marcusa dotyczyły właśnie Saltertona? – zastanawiała się Verity.

Na jego groźbę odpowiedziała, szarpiąc się mocniej, zakrzywiła nawet palce uwięzionych dłoni, jakby chciała użyć w obronie paznokci. Salterton nieubłaganie popychał ją do wyjścia z domu. Dlaczego nie było w pobliżu służącego, nikogo, kto mógłby go powstrzymać, choćby wzniecając alarm krzykiem? Droga była wolna, a porywacz zachowuje się tak, jakby tego się spodziewał. Wiedział, dokąd ona pójdzie, kiedy ją rozzłości. Znał rozkład domu i orientował się, jak się z niego wydostać. Działał z premedytacją i przygotował wszystko starannie. Skoro potrafił zmylić czujność wicehrabiego Keddintona i dokonać tego, co zamierzył, był bardziej niebezpieczny, niż Marcus przypuszczał.

Ledwie wyszli z domu, wziął ją na ręce i pobiegł pomiędzy drzewami. Szło mu tak łatwo, jakby widział w ciemnościach. Potem postawił ją na ziemi i chociaż z trudem utrzymywała równowagę, zaczął nią okręcać w kółko. Verity mocno zawirowało w głowie, a gdy w końcu przestał, oszołomiona nie wiedziała, w którą stronę miałaby pobiec, gdyby jakimś cudem mogła bezpiecznie wrócić do domu. Zanim przestało jej kołować się w głowie, wyciągnął worek ukryty pośród gałęzi najbliższego drzewa i zarzucił go na nią. A potem poczuła, że zaciska wokół jej spódnicy kolejne pętle sznura i teraz nie mogła poruszać również nogami.

Wziął ją znów na ręce i ruszył w dalszą drogę. Słyszała szelest liści pod jego stopami, gdy biegł, czuła, jak uderzają ją gałęzie. W pewnym momencie do jej uszu doszło niecierpliwe parskanie konia, poskrzypywanie skórzanej uprzęży i drewnianych kół. Uniósł ją wyżej i bezceremonialnie rzucił na podłogę powozu. Czy może raczej bryki? Poczuła, jak pojazd przechyla się na jedną stronę, gdy Salterton wdrapywał się na kozioł, potem usłyszała odgłos strzepywania lejców i wymamrotaną w obcym języku komendę, na której dźwięk koń żwawo ruszył.

Przez chwilę leżała odrętwiała ze strachu, ale szybko jej umysł zaczął z powrotem pracować. Nic nie widziała i nie mogła mówić, ale słuch działał dobrze. Co mogła wywnioskować?

Była z nim sama. Nikt nie zaoferował mu pomocy, gdy wrzucał ją do środka pojazdu, wyglądało na to, że tylko on jest zaangażowany w porwanie. Niezależnie od tego, co zamierzał, dopóki powoził, dopóty była bezpieczna. Na razie nie mogło się wydarzyć nic gorszego niż to, co już się stało. Ta myśl przyniosła jej ulgę i pozwoliła opanować ogarniającą Verity panikę. Jeśli rzeczywiście Salterton jest dżentelmenem, może chodzi o coś więcej niż ordynarne dokonanie na niej czynu gwałtownego, jak na początku sądziła. Może chodzi o okup, w końcu nie zrobiła nic takiego, co by skłoniło mężczyznę do użycia wobec niej przemocy.

Zaczęła wypróbowywać sznury. Uznała, że są za grube, a ona zbyt słaba, aby coś zdziałać. Okazało się jednak, że albo źle ocenił jej wymiary – być może zmyliła go suto marszczona suknia balowa – albo miał wzgląd na jej kobiecość. Sznury nie były zaciśnięte tak mocno, jak jej się wydawało, kiedy usiłowała je poluzować. Poruszyła barkami, sprawdzając, czy zdoła przesunąć ramiona do góry. Udało się, chociaż ruch był nieznaczny.

Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła działać. Przycisnęła dłoń do uda, uniosła barki i oswobodziła dłoń z pierwszej pętli. Potem z następnej i dalej już systematycznie zsuwała kolejne. Kiedy uwolniła przedramię, więzy wyraźnie się poluzowały. Z drugą ręką powinno pójść łatwiej, pomyślała, a potem pozbędzie się sznura z nóg.

Napięła ciało, naciskając na sznury. Wyraźnie się poluzowały, co umożliwiło jej schwytanie materiału worka od wewnątrz. Jeśli ściągnę worek i resztę sznurów, spróbuję uciec, kiedy bryka się zatrzyma, postanowiła. Co będzie, jeśli Salterton ją złapie? Nieważne. Nie spotka jej nic gorszego niż to, co ją czeka, jeśli bezwolnie zda się na los.

Koń zatrzymał się i Verity usłyszała, że porywacz schodzi z kozła. Nie podszedł do niej, żeby ją wyciągnąć z bryczki. Zamiast tego skierował się gdzieś na tył pojazdu, zupełnie jakby zapomniał o jej istnieniu. Kiedy nabrała pewności, że znalazła się poza zasięgiem jego ramion, zsunęła resztę sznurów i rzuciła się do ucieczki. Zawadziła suknią o coś ostrego, rozległ się trzask materiału – suknia i halka rozdarły się aż do samej talii. Verity zatoczyła się na ubłoconą drogę. Usiłowała podnieść się na równe nogi, pośliznęła się, znów upadła, wreszcie udało się jej wstać i zrobić kilka niepewnych kroków. Powoli wracało jej czucie w nogach. Noc wydała się jej jasna jak dzień po głębokiej ciemności wnętrza worka. Okolica była całkiem nieznana. Nie miała pojęcia, gdzie pobiec po ratunek i czy może na niego liczyć.

Od strony bryczki dobiegło ją przekleństwo i Salterton ruszył za nią. Ziemia rozmokła po niedawnym deszczu i pantofel Verity utknął w ciężkiej glinie. Została w samej pończoszce, ale biegła dalej w jednym bucie. Suknia nasiąkła wodą z kałuży i delikatny jedwab, leciutki, gdy tańczyła, teraz ciążył i przylgnął do jej nóg, utrudniając bieg. Nastąpiła nogą w pończoszce na kamień, który wbił się boleśnie w delikatną podeszwę stopy.

Ubiegła może dwa jardy, zanim dopadł ją Salterton, irytująco schludny, bo nie rzucił się tak jak ona na oślep przez najgorsze błoto. Staranniej wybrał drogę i poruszał się po bardziej suchym gruncie. Stał, patrząc na nią z góry, bo znów upadła i leżała u jego stóp, przemoczona i nieszczęśliwa.

– Masz już dość?

To oczywiste, że nie ucieknę mu bez butów, nie mając pojęcia, gdzie się znajduję i w którą stronę się udać, pomyślała Verity. Mimo to wstała i podjęła ostatni wysiłek, aby się od niego uwolnić. Salterton złapał za sznurek, który wciąż oplatał jej talię i pociągnął ją ku sobie jak nieposłusznego psa na smyczy. Odwróciła się i zaatakowała go, wbijając paznokcie w jego twarz. Zaklął i odepchnął ją, w wyniku czego upadła plecami na ziemię. Po chwili podniósł ją szarpnięciem na równe nogi.

– Nie sprawiłoby mi to przyjemności, ale jeśli będziesz dalej się tak zachowywać, zrobię, co konieczne, abyś się podporządkowała – zagroził. – Czy to jasne?

Już otwierała usta, żeby wykrzyczeć mu odpowiedź, gdy przypomniała sobie o kneblu i sięgnęła ręką, żeby go usunąć. Złapał ją za nadgarstek i uśmiechnął się, rozbawiony jej wysiłkami.

– Wystarczy skinięcie głową. Nie wyjmę knebla dopóty, dopóki nie zyskam pewności, że nie będziesz gryźć. A gdybyś chciała krzyczeć, to zawiozę cię tam, gdzie nikt nie zwróci na ciebie uwagi, nawet jak będziesz wrzeszczeć wniebogłosy.

Te słowa uzmysłowiły Verity, w jakiej naprawdę znalazła się sytuacji. Była sama, w nieznanym miejscu i z obcym mężczyzną. Uśmiechał się do niej, ale nie było w tym ciepła ani życzliwości. Wyraz jego twarzy nie pozostawiał złudzeń – zrobi wszystko, żeby osiągnąć to, co zaplanował. Z jakichś powodów była mu do tego potrzebna.

Po upadkach cienka wieczorowa suknia przemokła zupełnie i oblepiła jej ciało, odsłaniając więcej, niż zasłaniając, co bardzo krępowało Verity. Zadrżała z zimna. Salterton stał blisko niej, czuła ciepło bijące od jego ciała. Zacisnął dłoń na jej nadgarstku silnie, ale nie boleśnie. Przez chwilę umysł zwodził ją, podsuwając myśl, że nie o przemoc tu chodzi, ale o pożądanie. Jednak szybko wróciła do rzeczywistości i znów zaczęła się wyrywać.

Zdało się to na nic. Prześladowca Verity stał niewzruszony – równie dobrze mogłaby walczyć z posągiem. W końcu zniecierpliwiło go to i powiedział:

– Wydałaś mi się wystarczająco inteligentna, żeby nie podejmować daremnych wysiłków. Nieudane próby ucieczki i pożałowania godne używanie paznokci jest śmieszne. Przyjmij ode mnie radę: jeśli będziesz współpracować i przestaniesz sprawiać kłopoty, masz szansę wrócić cała i nietknięta do rodziny.

Stała spokojnie, próbując zdusić złość i uspokoić umysł i ciało. Tak jak na balu przekazywał jej jakiś komunikat, nie używając słów. Wciąż uśmiechał się do niej, ale w ciemnych oczach czaiło się ostrzeżenie: „Nie prowokuj mnie. Nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę”. Jakby potwierdzając jej obawy, obrzucił ją natarczywym spojrzeniem, prześlizgującym się po jej ciele w bezczelny sposób. Potem puścił jej nadgarstek i wysunął dłoń gestem dżentelmena oferującego damie pomoc przy wsiadaniu do powozu.

Verity znowu przeszedł dreszcz i odciągnęła przylgnięty do ciała mokry materiał. Zignorowała wyciągniętą dłoń Saltertona i nie bez trudu zaczęła iść, bo utrudniała jej to rozdarta spódnica, wydymając się i okręcając wokół nóg. Złapał za sznur opasujący jej talię i szarpnął za niego, jakby przypominając, kto tu rządzi. Zaprowadził ją do bryczki, nie zadając sobie więcej trudu zaoferowania pomocy, wdrapał się na kozioł i czekał, aż ona znajdzie się w środku. Rzuciła mu rozzłoszczone spojrzenie, przecież wiedział, że nie zdoła wsiąść sama.

– Przed chwilą byłaś gotowa poradzić sobie sama. Mogę ci pomóc albo przywiązać sznur z tyłu i pozwolić biec za mną – zagroził. – A może powinienem zostawić cię tutaj tak, jak stoisz? Mogłabyś pogratulować sobie udanej ucieczki. A przy odrobinie szczęścia liczyć na to, że ktoś by cię znalazł i ocalił przed śmiercią z wyczerpania.

Spuściła wzrok i czekała, co zrobi, uparcie nie chcąc okazać mu nawet cienia słabości czy chęci do współpracy. W końcu pochylił się i wciągnął ją na kozioł obok siebie. Potem poprawił sznur, więżąc na powrót jej ramiona i przywiązał sobie jeden koniec do nadgarstka.

– Prawda, że tak jest znacznie sympatyczniej? Łatwiej zapobiec próbom ucieczki. – Szarpnął za sznur opasujący jej talię, aby mocniej zacisnąć węzeł. – Możesz się szamotać do woli. Nie przerwie się, jak również nie przetnie twojej delikatnej angielskiej skóry. Jest z jedwabiu, podobnie jak sznur, na którym z woli twojego ojca zawisł hrabia Leybourne, ukarany za morderstwo, którego nie popełnił.

Więc o to chodziło? O Williama Wardale’a, hrabiego Leybourne’a? Salterton był jego krewnym? Znała dzieci Williama Wardale’a, ale żadne nie było podobne do tego mężczyzny.

Spojrzał na nią, jakby oczekiwał odpowiedzi, i roześmiał się głośno.

– Gdybyś mogła zobaczyć swoją minę! Naprawdę zabawna. Wyjmę ci knebel, żebyś mogła kłócić się ze mną do woli. Powiedzieć mi, że twój ojciec jest niewinny, że uważasz mnie za łajdaka i słono zapłacę za dyshonor, który ci uczyniłem. Miałem już do czynienia z twoją rodziną i udało mi się wyjść z tego cało. Mimo twoich gróźb i złorzeczeń, teraz będzie tak samo. Jestem tego pewien.

Wyciągnął rękę, wyjął zwiniętą chusteczkę z ust Verity i upuścił ją na jej kolana. Spojrzała na nią i z ulgą stwierdziła, że jest czysta. W rogu zobaczyła inicjały S i H.

– Zaczynaj – ponaglił ją. – Co masz do powiedzenia?

– Stephen Hebden? – spytała.

Niezależnie od wysiłków rodziny, aby trzymać ją w nieświadomości, to nazwisko obiło się jej o uszy. Zgadła, poznała to po jego z lekka zaskoczonym spojrzeniu, gdy wymieniła prawdziwe imię i nazwisko. Szybko się opanował i znów zaczął ją szyderczo prowokować.

– Niektórzy tak właśnie mnie nazywają. Inni – Stephanem Beshaleyem, bękartem Kita Hebdena i Cyganki Jaelle.

To przed nim Marcus ją ostrzegał, uprzytomniła sobie Verity. Łatwo wpadła w jego ręce, czego rodzina się obawiała. Zezłościło ją, że okazała się naiwną dziewczyną, za którą wszyscy ją uważali. Jeśli ma choć trochę sprytu, musi go użyć, żeby wyplątać się z tej sytuacji. Mężczyzna, który obok niej siedział, był znacznie bardziej przebiegły, niż jej się to z początku wydawało. Wpatrywała się w niego, próbując rozszyfrować jego rzeczywisty charakter i zastanawiając się, co jest prawdą, a co maską.

– Imogena, twoja przyrodnia siostra, opowiadała mi o tobie. Jesteś tym cygańskim dzieckiem, które Amanda Hebden wychowała jak własne.

Poruszył się niespokojnie, jakby to zwyczajne stwierdzenie istniejącego stanu rzeczy dotknęło go mocniej niż obraźliwe szyderstwo, które spodziewał się usłyszeć.

– Dawno przestałem być dzieckiem. I nie uważam, że żona Hebdena okazała mi macierzyńskie uczucia, zapewniając przez kilka lat wikt i opierunek. – Jego oczy rozbłysły zimno, nieprzyjaźnie. – Kiedy ojciec umarł i jego obecność mnie nie chroniła, macocha i jej rodzina dołożyły starań, żeby jak najszybciej się mnie pozbyć.

Zabrzmiało to wyniośle i arogancko. Czy gardził bliskimi ojca, ponieważ nie potrafili się nim zająć? Skrywał urazę za to, że go odrzucili? Przecież wojna, którą wydał rodzinie, nie mogła wynikać tylko ze zranionych w dzieciństwie uczuć. Spróbowała zgadnąć:

– Skoro ich nie lubiłeś, a oni nie przepadali za tobą, to może najlepszym wyjściem było właśnie odesłanie cię do ludu twojej matki.

– Mówisz o rodzinie matki? – Prychnął pogardliwie. – Odesłali mnie do przytułku i nie interesowali się mną dłużej. Kiedy Romowie zaoferowali mi miejsce w swojej społeczności, wróciłem do nich i jestem z tego dumny. Nie są oni, jak to byłaś łaskawa określić, ludem mojej matki – powiedział z szyderczym naciskiem. – Należę do nich. Zaakceptowali mnie, chociaż byłem półkrwi Romem, a moja matka nie żyła i nie mogła ich prosić, aby mnie do siebie przyjęli.

– Twoja matka też zmarła? – spytała.

– Popełniła samobójstwo, przedtem rzuciwszy klątwę na rodziny przyjaciół uwikłanych w skandal.

Litość złagodziła gniew Verity.

– Współczuję ci – powiedziała.

Sprawiał wrażenie szczerze zdziwionego.

– Współczujesz? Niby dlaczego?

– A dlaczego nie? Smutne to wszystko. Źle was potraktowano. Ciebie i twoją matkę. Jestem kobietą, nie odpowiadam za postępowanie moich bliskich, jedyne, co mogę zrobić, to wyrazić współczucie z powodu straty, którą poniosłeś. – Modliła się w duchu, aby to do niego dotarło i by podzielił jej punkt widzenia. Po sposobie, w jaki na nią patrzył, podejrzewała, że jej młodość i niedoświadczenie uznał za sprzyjające porwaniu, i obawiała się, że zażąda czegoś więcej niż przeprosin jako zadośćuczynienia. – Moja osoba nie ma tu żadnego znaczenia, ale mój ojciec jest bogaty i wpływowy.