Dubaj. Miasto innych ludzi - Anna Dudzińska - ebook + audiobook

Dubaj. Miasto innych ludzi ebook i audiobook

Dudzińska Anna

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zjednoczone Emiraty Arabskie skazane są na dwie narracje. Pierwsza to opis kraju, który rozkwitł na ropie naftowej. Petrodolary w ciągu pięćdziesięciu lat pomogły stworzyć na pustyni ogrody, sztuczne wyspy, ośmiopasmowe autostrady, a nawet muzeum, które nawiązuje do paryskiego Luwru. Kraj najwyższych budynków i najdroższych samochodów odwiedzają tysiące ludzi – turyści po Bangkoku, Londynie i Paryżu wybierają właśnie Dubaj. Druga narracja sprowadza Dubaj i Emiraty do miejsca, gdzie wykorzystuje się niewolniczą pracę robotników z Azji i Afryki, gdzie za fasadami pałaców kobiety przetrzymywane są wbrew swojej woli, a bogaci arabowie przesiadają się z jachtów do złoconych bentleyów. Obie narracje są równie uprawnione i jednocześnie nieprawdziwe.

Anna Dudzińska podąża trzecią drogą – wytyczoną przez niespieszny rytm kroków wielbłąda, który zaledwie pół wieku temu przewoził Beduinów z Abu Zabi do Dubaju. Ze zrozumieniem i z czułością przygląda się ludziom, którzy wybudowali tę wyrastającą na pustyni wieżę Babel. Są wśród nich imigranci zarobkowi i bogaci ekspaci. To tutaj mieszają się języki, kultury, religie i systemy wartości. Emiraty to być może jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie takie współistnienie jest możliwe. Wszystko dzięki pieniądzom i na ściśle określonych zasadach.

Ta książka jest jak baśń z tysiąca i jednej nocy. O dobrym, choć surowym władcy, który otworzył swój skarbiec przed poddanymi. O wieżowcach, które wyrosły w krótkim czasie w miejscu palmowych chatek. O tysiącach ekspatów z całego świata, którzy pomagają szejkowi umacniać jego kraj, ale gdy są już mu niepotrzebni, muszą wyjechać. O przyjaźni z wielbłądami, którym przed zaśnięciem szepcze się do ucha sekrety.

Tyle że to nie bajka, ale świetny reportaż, który pokazuje także ciemne strony Zjednoczonych Emiratów Arabskich – cenzurę, kapryśność panujących, nierówności społeczne, system współczesnego niewolnictwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 17 min

Lektor: Aleksandra Justa

Oceny
4,4 (151 ocen)
84
46
18
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annatu
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Przed wyjazdem w te regiony polecam tę lekturę. Bardzo ciekawa i ważna. Pozwala zrozumieć różnice, to wyprawa w kierunku przełamania stereotypów. Świetna
10
rusia27

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka .Czytajlamj ja będąc w Emiratach.na wakacjach .Widząc wiele rzeczy na zywo jeszcze bardziej mogłam przeżywać jej treść. Polecam.
00
Akmelon

Nie oderwiesz się od lektury

Super czytało się książkę świeżo po odwiedzeniu Emiratów, widząc pewne rzeczy i ludzi na żywo. Książka będzie tez dobra dla kogoś kto wybiera się w tamte strony pozwoli lepiej zrozumieć tą kulturę i miejsca.
00
maciejsaw

Nie oderwiesz się od lektury

Historie osób mieszkających w Emiratach. Dobre do przeczytania przed wycieczką do Dubaju.
00
drdr16

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia smakowania widoków i kultury ZEA. Pojadę, porównam, posmakuję...
00

Popularność




Wy­daw­ca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZ­KA
Re­dak­cja MAL­WI­NA KO­ZŁOW­SKA
Ko­rek­ta MA­ŁGO­RZA­TA KU­ŚNIERZ
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ła­ma­nie, ko­rek­ta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Zdjęcie na okład­ce © own­gar­den / Mo­ment / Get­ty Ima­ges
Zdjęcia na s. 96, 144 i 345 © Anna Du­dzi­ńska
Wszyst­kie po­zo­sta­łe zdjęcia © Anna Snar­ska
Co­py­ri­ght © by Anna Du­dzi­ńska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67262-80-4
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Pia­sek po­tra­fi za­mie­szać w gło­wie. Gdy wzbi­ja­ny wia­trem wi­ru­je i mio­ta się z jed­nej stro­ny uli­cy na dru­gą, bu­dyn­ki i po­je­dyn­cze pal­my sta­ją się nie­wi­docz­ne. Jest go co­raz wi­ęcej, gdy uli­ca Umm Su­qe­im prze­cho­dzi płyn­nie w bez­dusz­ną w swej na­zwie dro­gę E63. Na po­cząt­ku pia­sek za­trzy­mu­ją ho­te­le, gęsto sto­jące domy, traw­ni­ki, skle­py, re­stau­ra­cje i sa­lo­ny pi­ęk­no­ści. Po­tem mie­sza się on ze żwi­rem bu­dow­la­nym, py­łem po­de­rwa­nym przez ko­par­ki i z pu­sty­nią.

Czte­ro­pa­smo­wa dro­ga bie­gnie w głąb lądu, pro­sto­pa­dle do li­nii brze­go­wej, i ko­ńczy się tam, gdzie roz­po­czy­na się pu­sty­nia. Do­kład­nie na par­kin­gu, na któ­ry przy­je­żdża­ją tu­ry­ści, by zo­ba­czyć sztucz­ne je­zio­ra w kszta­łcie ser­ca, i tam, gdzie stoi przy­ku­rzo­ny na­pis „Last Exit”. Kie­dy po­wie­trze si­nie­je i wi­ru­je jak wy­rwa­na z pla­cu za­baw ogrom­na pia­skow­ni­ca, trud­no od­dy­chać i mó­wić. Gdy­by jed­nak uda­ło się zła­pać od­dech, mu­sia­ła­bym sama sie­bie za­py­tać, co ro­bię w tej pia­sko­wej bu­rzy. A wraz ze mną set­ki po­dob­nych kie­row­ców. Prze­je­cha­łam tę dro­gę w Du­ba­ju dzie­si­ąt­ki razy. Po dzie­ci do szko­ły, do przy­ja­ció­łki, do hin­du­skie­go hi­per­mar­ke­tu. Ra­zem ze mną w kor­kach na Umm Su­qe­im utknęli: le­ka­rze z Pol­ski, nie­miec­cy biz­nes­me­ni, sy­ryj­scy in­ży­nie­ro­wie, me­ne­dżer­ki re­stau­ra­cji z Fran­cji, jo­gin­ki z Ka­na­dy i jor­da­ńscy na­uczy­cie­le. E k s p a c i. To za­po­ży­czo­ne z an­giel­skie­go sło­wo zna­ją tu wszy­scy. Od­no­si się do wy­so­kiej kla­sy spe­cja­li­stów, któ­rzy opu­ści­li oj­czy­znę, aby pra­co­wać za gra­ni­cą, oraz człon­ków ich ro­dzin. Wspó­łcze­sna wie­ża Ba­bel mówi wszyst­ki­mi języ­ka­mi świa­ta.

Sło­wo „eks­pat” jest tak dum­ne, że nie po­mie­ści w so­bie in­nych przy­jezd­nych. I m i g r a n t ó w  z a r o b k o w y c h, któ­rzy utknęli w tej sa­mej bu­rzy. Sie­dzą nie­wi­dzial­ni w bia­łych au­to­bu­sach. Mu­sie­li po­za­my­kać okna, któ­re zwy­kle są otwar­te, bo za­miast kli­ma­ty­za­cji w bu­sach, któ­re do­wo­żą ich do pra­cy, za­mon­to­wa­no tyl­ko małe wia­tracz­ki. To Ne­pal­czy­cy wra­ca­jący z pla­cu bu­do­wy i Hin­du­si z ho­te­li, któ­re sprząta­ją, Ery­trej­ki ze szko­ły, do któ­rej roz­wo­żą cu­dze dzie­ci, Pa­ki­sta­ńczy­cy z pil­no­wa­nych przez sie­bie apar­ta­men­tów. Opie­ra­ją gło­wę na dło­niach i nie zwra­ca­ją uwa­gi ani na ko­rek, ani na ma­ja­czące w ciem­no­be­żo­wym pyle bu­dyn­ki. Nie mu­szą. Pia­sek w po­wie­trzu i tak za­gar­nął wszyst­kie wi­do­ki, a oni są tak zmęcze­ni, że za­nim do­ja­dą do ośmio­oso­bo­wych po­koi z łó­żka­mi pi­ętro­wy­mi, zdążą uci­ąć so­bie drzem­kę.

Lu­dzie w dro­dze. Wspó­łcze­śni no­ma­dzi. Eks­pa­ci i imi­gran­ci. Bo­ga­ci i bied­ni. Przy­je­cha­li po pie­ni­ądze do Du­ba­ju, mia­sta, w któ­rym za­le­d­wie co pi­ąty miesz­ka­niec jest Emi­rat­czy­kiem. Ko­czow­ni­cy no­wej ery suną w swych sa­mo­cho­dach, tra­są po­dob­ną do tej, któ­rą Be­du­ini po­ko­ny­wa­li przez wie­ki. Od mo­rza do środ­ka pu­sty­ni i z po­wro­tem. Ale dzi­siaj to oni, przy­jezd­ni, sta­no­wią tu wi­ęk­szo­ść. Za­lud­nia­ją więc to na­zna­czo­ne tym­cza­so­wo­ścią mia­sto, w któ­rym zbu­do­wa­no set­ki po­koi na osie­dlach dla ro­bot­ni­ków i rów­nie wie­le do­mów z ba­se­nem i fon­tan­ną. Roz­lo­ko­wa­li się w nich w za­le­żno­ści od sta­tu­su i wy­na­gro­dze­nia, któ­re otrzy­mu­ją za pra­cę. Ci z mit­su­bi­shi i to­yo­ty – jadą do domu z ba­se­nem. Nie­wi­dzial­ni z bia­łych au­to­bu­sów – do­ko­ńczą swo­ją drzem­kę w ba­ra­kach dla ro­bot­ni­ków. W lu­dziach jest wiel­ka po­trze­ba hap­py endu. Tego, by cho­ciaż jed­na rzecz im się w ży­ciu uda­ła. Du­baj spe­łnił już wie­le ta­kich ma­rzeń. O skle­pi­ku z ry­żem w in­dyj­skim sta­nie Ut­tar Pra­deś albo domu z wi­do­kiem na mo­rze i eme­ry­tu­rę w Hisz­pa­nii. Du­baj mami i obie­cu­je. Za­bie­ra, co chce, i daje też tyl­ko tyle, ile chce. W su­mie ka­żdy zga­dza się na taki układ. Ale jed­ni i dru­dzy wie­dzą, że w tym kra­ju wy­jście poza swo­ją gru­pę jest nie­zmier­nie trud­ne. Imi­grant kie­row­ca ra­czej nie zo­sta­nie tu in­ży­nie­rem. Mit o pu­cy­bu­cie, któ­ry zo­stał mi­lio­ne­rem, re­ali­zu­ją tyl­ko Emi­rat­czy­cy.

Na szczęście sło­ńce na­le­ży się wszyst­kim.

Kie­dy wiatr prze­sta­je wi­ro­wać, a ciem­no­be­żo­wy pia­sek osia­da tam, gdzie jego miej­sce, uli­ca Umm Su­qe­im wy­gląda na znacz­nie przy­jem­niej­szą, niż zda­wa­ło się jesz­cze przed chwi­lą. To mo­ment, gdy Ne­pal­czy­cy mogą wy­ci­ągnąć swo­je wia­dra i sprzęt al­pi­ni­stycz­ny. Będą myć okna w wie­żow­cach ze szkła i sta­li. Ropa naf­to­wa zmie­ni­ła Emi­ra­ty w ar­chi­tek­to­nicz­ny rol­ler­co­aster, któ­ry w za­wrot­nym tem­pie opa­no­wał pu­sty­nię ni­czym wiel­ka na­ro­śl pa­no­sząca się na pia­sku. Nie­da­le­ko Umm Su­qe­im wy­ro­sły dra­pa­cze chmur z set­ka­mi po­dob­nych do sie­bie apar­ta­men­tów i biur. Sko­ro sko­ńczy­ła się bu­rza, trze­ba to wszyst­ko wy­po­le­ro­wać na błysk. Już za chwi­lę ci, któ­rzy czysz­czą, i ci, któ­rzy przy­gląda­ją im się z dru­giej stro­ny szy­by, będą mo­gli da­lej uda­wać, że sine po­wie­trze po­ja­wia się rzad­ko, a sło­ńce świe­ci tu za­wsze.

1

Pu­sty­nia

Pust­ka spra­wia, że wy­ostrza­ją się zmy­sły. Wzmac­nia ko­lo­ry, za­pa­chy i dźwi­ęki. Tak jest na pu­sty­ni. Tu­taj ci­sza brzęczy w uszach. Od­de­chy i śpie­wy ja­dących na wiel­błądach Be­du­inów sły­chać wy­ra­źniej. W po­łud­nie skó­rę pa­rzą nie tyl­ko pro­mie­nie sło­necz­ne, ale też po­wie­trze, gęste od upa­łu i pia­sku pod­ry­wa­ne­go go­rącym wia­trem. Wie­czo­rem po­ma­ra­ńczo­we wy­dmy sta­ją się czer­wo­ne, a po­tem brązo­wie­ją. At­mos­fe­ra nie jest już su­cha i go­rąca. Robi się rze­śko, jak w sierp­nio­wy wie­czór na Ma­zu­rach. Zim­na noc jest ucztą dla zmy­słów. Pach­nie ogni­skiem, her­ba­tą z kar­da­mo­nem i sza­fra­nem do­da­wa­nym do ryżu. Nad od­po­czy­wa­jącą ka­ra­wa­ną świe­cą gwiaz­dy. Tak bli­sko i tak in­ten­syw­nie jak ni­g­dzie na świe­cie.

Wędru­jące przez pu­sty­nię wiel­błądy są mądre – nie lu­bią pod­ró­żo­wać po zmierz­chu. Gdy za­cho­dzi sło­ńce, mrok wy­da­je się tu ciem­niej­szy niż w in­nych częściach świa­ta. Ko­ńczący się dzień to dla nich pora je­dze­nia. Ka­żde­go wie­czo­ra Char­lot­te przy­no­si zwie­rzętom sia­no. Dzi­siaj jej wiel­błądzi­ca, Dabi, wy­da­je się po­iry­to­wa­na. To dziw­ne, bo zwy­kle za­cho­wu­je spo­kój, po­dob­nie jak jej wła­ści­ciel­ka. Wszyst­ko dla­te­go, że jest już po dwu­dzie­stej dru­giej, a ona była na no­gach od dzie­wi­ątej rano. W tym cza­sie prze­wędro­wa­ła sze­śćdzie­si­ąt trzy ki­lo­me­try. Char­lot­te do­brze ją ro­zu­mie, bo sama ma­rzy o wy­god­nym śpi­wo­rze w na­mio­cie. Trud­no uwie­rzyć, że ta de­li­kat­na sza­tyn­ka o wło­sach brązo­wych jak pia­sek o zmierz­chu wy­je­cha­ła z Pa­ry­ża, by na pu­sty­ni od­na­le­źć swój dru­gi dom. A po­tem, ku zdu­mie­niu wszyst­kich, ku­pi­ła wiel­błąda. Kie­dy opo­wia­da o tym we Fran­cji, lu­dzie py­ta­ją, gdzie go trzy­ma.

– No jak to gdzie? Oczy­wi­ście na bal­ko­nie – od­po­wia­da i za­nim się uśmiech­nie, cze­ka na re­ak­cję. W Du­ba­ju wszyst­ko jest mo­żli­we, na­wet wiel­błąd na bal­ko­nie.

Char­lot­te po­dzie­li­ła się swo­im wiel­błądem. Od­da­ła ła­god­ną Dabi mnie – dzien­ni­kar­ce z Pol­ski. Zwie­rzę, na któ­rym po­cząt­ko­wo mia­łam je­chać, przy za­kła­da­niu sio­dła za­częło wierz­gać i to­czyć pia­nę z py­ska. Fran­cuz­ka za­uwa­ży­ła mój prze­ra­żo­ny wzrok i za­pro­po­no­wa­ła, że przez kil­ka dni mogę do­sia­dać jej wiel­błądzi­cy. Wie­dzia­ła, że de­li­kat­na Dabi nie zro­bi mi krzyw­dy.

– Wła­sny wiel­błąd tyl­ko Eu­ro­pej­czy­kom wy­da­je się czy­mś nie­zwy­kłym. A w rze­czy­wi­sto­ści ni­czym się to nie ró­żni od po­sia­da­nia ko­nia. – Char­lot­te szyb­ko usu­wa małe pu­styn­ne świersz­cze, któ­re przy­cze­pi­ły się za usza­mi Dabi w cza­sie wie­lo­go­dzin­ne­go mar­szu.

Mam wy­rzu­ty su­mie­nia, bo to ja po­win­nam za­dbać o wiel­błądzi­cę. Usu­nąć świersz­cze, po­dać jej sia­no i szep­nąć „do­bra­noc” do ucha.

Lu­dzie w Eu­ro­pie nie zda­ją so­bie spra­wy, że kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od błysz­czących w sło­ńcu wież Du­ba­ju Emi­rat­czy­cy mają swo­je far­my. Zie­mię – czy ra­czej pia­sek – do­sta­ją od szej­ka. Gdy szejk chce wy­bu­do­wać na pia­sku coś no­we­go, po pro­stu prze­no­si far­mę swo­je­go pod­da­ne­go w inne miej­sce, gdzie da­lej może on ho­do­wać – naj­częściej – wiel­błądy i ko­nie. Emi­rat­czy­cy sta­wia­ją tam tym­cza­so­wą cha­łu­pę albo na­miot, do­kła­da­ją kil­ka po­du­szek do sie­dze­nia, przy­wo­żą pla­sti­ko­wą to­a­le­tę i to im wła­ści­wie wy­star­cza. Tak jak ich dziad­ko­wie uwiel­bia­ją spędzać czas na pu­sty­ni. Musi zo­stać spe­łnio­ny tyl­ko je­den wa­ru­nek: wie­czo­rem mogą wsi­ąść do to­yo­ty z na­pędem na czte­ry koła i szyb­ko do­je­chać do trzy­stu­me­tro­wej, kli­ma­ty­zo­wa­nej wil­li w mie­ście.

Na ta­kiej wła­śnie far­mie kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej po­zna­łam Char­lot­te. Tam, w Al-Lu­say­li Farm, miesz­ka Dabi. Do­kład­ny ad­res: 24 stop­nie dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej pó­łnoc­nej i 55 stop­ni sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej wschod­niej (24°57"02'3 N 55°24"49'9 E), śro­dek pu­sty­ni, na po­łud­nie od pro­wa­dzącej z Du­ba­ju dro­gi E77. Pod ta­ki­mi wspó­łrzęd­ny­mi znaj­du­je się nie­wiel­kie go­spo­dar­stwo pro­wa­dzo­ne przez Cen­trum Dzie­dzic­twa Kul­tu­ro­we­go imie­nia szej­ka Ham­da­na, ak­tu­al­ne­go na­stęp­cy tro­nu Du­ba­ju. Przy­stoj­ny ksi­ążę wie, że im krót­sza hi­sto­ria pa­ństwa, tym bar­dziej na­le­ży o nią dbać. Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie po­wsta­ły nie­spe­łna pi­ęćdzie­si­ąt lat temu, dla­te­go war­to zro­bić wszyst­ko, by pod­da­ni nie za­po­mnie­li o tra­dy­cji przod­ków. Szejk co roku or­ga­ni­zu­je wy­ści­gi so­ko­łów, pu­styn­nych psów sa­lu­ki, kon­kurs tra­dy­cyj­ne­go ta­ńca z bro­nią Youlah, za­wo­dy w nur­ko­wa­niu swo­bod­nym, a przede wszyst­kim Ca­mel Trek, trwa­jącą dzie­si­ęć dni ka­ra­wa­nę na wiel­błądach. Gdy przy­je­cha­łam na far­mę przy­go­to­wy­wać się do tej wy­pra­wy, Char­lot­te była już do­świad­czo­ną je­źdźczy­nią i we­te­ran­ką po­przed­nich wędró­wek. Do­je­żdża­ła tu co­dzien­nie przed pra­cą, opie­ko­wa­ła się Dabi i in­ny­mi wiel­błąda­mi. Kil­ka lat wcze­śniej prze­czy­ta­ła o Ca­mel Trek w an­glo­języcz­nej ga­ze­cie „Gulf News”. Au­tor­ka tego ar­ty­ku­łu nie ba­wi­ła się w szcze­gó­ło­we opi­sy, po­wtó­rzy­ła sło­wo w sło­wo re­kla­mę, któ­rą przy­sła­li jej mar­ke­tin­gow­cy z Cen­trum Dzie­dzic­twa. Na po­cząt­ku nie było im ła­two zna­le­źć chęt­nych na kil­ku­dnio­wą włó­częgę przez pia­ski, żeby więc spra­wę na­gło­śnić, zwró­co­no się do ga­ze­ty.

Aby oca­lić prze­szło­ść Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich

Hi­sto­ria Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich nie prze­pa­dła w pia­sku cza­su. To samo mo­żna po­wie­dzieć o kul­tu­rze, tra­dy­cjach i spo­so­bie ży­cia Emi­rat­czy­ków. Ham­dan Bin Mo­ham­med He­ri­ta­ge Cen­tre (HHC) za­cho­wu­je i kul­ty­wu­je dla przy­szłych po­ko­leń wszyst­ko, co zwi­ąza­ne z tym za­ło­żo­nym czter­dzie­ści trzy lata temu pa­ństwem, by wzmac­niać po­czu­cie to­żsa­mo­ści na­ro­do­wej Emi­rat­czy­ków i za­po­zna­wać miesz­ka­ńców ZEA z bo­ga­tym dzie­dzic­twem kra­ju.

Ta in­for­ma­cja ze­lek­try­zo­wa­ła Char­lot­te.

– Wy­bra­no pi­ęt­na­ście osób, któ­re na wiel­błądach mia­ły ru­szyć śla­da­mi daw­nych Be­du­inów. Nie mia­łam po­jęcia, jak się na nich je­ździ, nie­wie­le wie­dzia­łam o rdzen­nych miesz­ka­ńcach Ara­bii, ale ko­cha­łam ry­wa­li­za­cję. Je­śli ktoś ma zo­stać wy­bra­ny na przy­szło­rocz­ną wy­pra­wę, to będę to wła­śnie ja – opo­wia­da mi zde­cy­do­wa­nym to­nem.

Gdy za­dzwo­ni­ła do or­ga­ni­za­to­rów, po raz pierw­szy, od­kąd przy­je­cha­ła do Du­ba­ju, po­czu­ła się jak na Bli­skim Wscho­dzie. Urzęd­nicz­ka mó­wi­ła tyl­ko po arab­sku. Ob­co­kra­jow­cy do­sko­na­le wie­dzą, że arab­ski jest tu zu­pe­łnie nie­po­trzeb­ny. Po an­giel­sku mó­wią wszy­scy – od sprząta­czy na lot­ni­sku, przez tak­sów­ka­rzy, po kel­ne­rów i sze­fów wiel­kich firm. A tu na­gle język arab­ski w Cen­trum Dzie­dzic­twa, tak jak­by ktoś chciał pod­kre­ślić, że w miej­scu, w któ­rym „za­cho­wu­je się i kul­ty­wu­je hi­sto­rię dla przy­szłych po­ko­leń”, mo­żna mó­wić tyl­ko w pier­wot­nym języ­ku tego kra­ju. W tłu­ma­cze­niu po­mo­gła ko­le­żan­ka z Li­ba­nu. I tak Char­lot­te, pierw­sza ko­bie­ta w hi­sto­rii wiel­błądziej far­my Al-Lu­say­li, roz­po­częła tre­nin­gi.

Z PA­RY­ŻA NA PU­STY­NIĘ

Dwa lata wcze­śniej wiel­błądy i pu­sty­nię zna­ła tyl­ko ze zdjęć „Na­tio­nal Geo­gra­phic”. Char­lot­te od dziec­ka tre­no­wa­ła pi­łkę ręcz­ną. Mia­ła am­bi­cję, umie­jęt­no­ści i za­pał. Po­słu­sze­ństwa od­mó­wi­ło jej cia­ło. Do­sko­na­le pa­mi­ęta, jak w wie­ku dwu­dzie­stu dwóch lat prze­ko­ny­wa­ła chi­rur­ga, że nie ma dla niej zna­cze­nia ani kon­tu­zja ko­la­na, ani roz­miar bli­zny, że nie­wa­żne, ile będzie trwa­ła re­ha­bi­li­ta­cja – ona chce grać i będzie grać, i będzie częścią fran­cu­skiej dru­ży­ny na Igrzy­skach Olim­pij­skich w Lon­dy­nie.

– O re­zy­gna­cji z pi­łki ręcz­nej nie było mowy. – Char­lot­te przy­po­mi­na so­bie prze­bieg tam­tej wi­zy­ty u le­ka­rza.

– Char­lot­te, my nie mó­wi­my o dys­kom­for­cie zwi­ąza­nym z bo­lącym ko­la­nem. My mó­wi­my o tym, czy w ogó­le będziesz jesz­cze cho­dzić! – usły­sza­ła w od­po­wie­dzi.

U le­ka­rza była w po­nie­dzia­łek, pła­ka­ła do nie­dzie­li. Za­mknęła się w po­ko­ju i nikt nie po­tra­fił jej uspo­ko­ić. Na­wet ro­dzi­ce – tre­ne­rzy pi­łki ręcz­nej. Sport był dla niej wszyst­kim. Pierw­szą pi­łkę do­sta­ła w przed­szko­lu. W pierw­szej kla­sie za­częła tre­no­wać na se­rio.

– Mia­łam wte­dy sze­ść lat – wspo­mi­na. – Przez cały ty­dzień my­śla­łam tyl­ko o tym, że w so­bo­tę zno­wu wyj­dę na bo­isko. Nie­na­wi­dzi­łam szko­ły – wy­zna­je z lek­kim wsty­dem. – Za­wsze mi się wy­da­wa­ło, że do niej nie pa­su­ję, nie lu­bi­łam się uczyć, nie ro­zu­mia­łam tego, co tłu­ma­czą na­uczy­cie­le. Sło­wo „nie­na­wi­ść” nie opi­su­je w pe­łni, jak bar­dzo nie zno­si­łam co­dzien­nych za­jęć. W szko­le była gru­pa dzie­ci z pro­ble­ma­mi in­te­lek­tu­al­ny­mi. Za­zdro­ści­łam im ogrom­nie, bo mie­li za­jęcia z go­to­wa­nia i pla­sty­ki. A ja chcia­łam tyl­ko grać w pi­łkę i ma­lo­wać. Ma­rzy­łam, żeby do nich do­łączyć, za­miast roz­wi­ązy­wać za­da­nia z ma­te­ma­ty­ki i che­mii.

Ko­niec tre­nin­gów był dla Char­lot­te ko­ńcem pew­nej epo­ki. Ro­dzi­ce wła­śnie się roz­wo­dzi­li, zaj­mo­wa­li się sobą i na­wet u nich nie mo­gła zna­le­źć po­mo­cy.

– By­łam to­tal­nie zbun­to­wa­na. Nie ro­zu­mia­łam, jak to mo­żli­we, że dwo­je lu­dzi, któ­rzy mie­li ko­chać się całe ży­cie, znie­na­wi­dzi­ło się w jed­nej chwi­li.

Char­lot­te trzy lata wcze­śniej za­częła żyć na wła­sny ra­chu­nek. W trak­cie re­ha­bi­li­ta­cji, tuż przed osta­tecz­ną dia­gno­zą, sko­ńczy­ła kurs in­struk­to­ra pi­łki ręcz­nej i wy­je­cha­ła do An­glii. Nie­ste­ty nie na igrzy­ska, ale żeby tre­no­wać in­nych i uczyć się an­giel­skie­go.

– Pra­ca tre­ner­ki była tak ni­sko płat­na, że mu­sia­łam do­ra­biać jako kel­ner­ka we fran­cu­skim bi­stro. Ka­żdy mój dzień był po­dob­ny do po­przed­nie­go. Tre­nin­gi, bar, tre­nin­gi, bar. Pew­ne­go dnia za­dzwo­nił mój oj­ciec. Aż go­to­wał się ze zło­ści. – Char­lot­te przy­po­mi­na so­bie dzień, kie­dy zde­cy­do­wa­ła się wy­je­chać z Lon­dy­nu.

„Wiesz, że na­stęp­ne mi­strzo­stwa pi­łki ręcz­nej nie od­będą się w Eu­ro­pie? Prze­cież oni się tam upie­ką w tym Ka­ta­rze. Sły­sza­łaś?” – tata nie ukry­wał, że nie po­do­ba mu się po­my­sł za­wo­dów or­ga­ni­zo­wa­nych na Pó­łwy­spie Arab­skim. „Gdzie?” „W Ka­ta­rze. Mi­strzo­stwa pi­łki ręcz­nej or­ga­ni­zu­je ja­kiś Ka­tar, w ja­kie­jś Za­to­ce Per­skiej. Dzi­siaj za pie­ni­ądze mo­żna ku­pić wszyst­ko!” – na­rze­kał.

– Wie­dzia­łam, że ist­nie­je Za­to­ka Per­ska, że Iran pro­wa­dził woj­nę z Ira­kiem i że była kie­dyś woj­na w Ku­wej­cie. Ale o Ka­ta­rze nie wie­dzia­łam nic – opo­wia­da Char­lot­te. – Na­stęp­ne­go dnia do mo­jej re­stau­ra­cji przy­szła ko­le­żan­ka ze swo­ją sio­strą, dzien­ni­kar­ką te­le­wi­zji Al-Dża­zi­ra z Ka­ta­ru. Ni­g­dy wcze­śniej nie sły­sza­łam o tym kra­ju, a te­raz dzień po dniu ktoś mi o nim opo­wia­da.

Roz­cza­ro­wa­na lon­dy­ńskim ży­ciem Char­lot­te za­dzwo­ni­ła do fran­cu­skiej fe­de­ra­cji pi­łki ręcz­nej i za­py­ta­ła, czy będą po­trze­bo­wa­li ja­ki­chś lu­dzi do ob­słu­gi dru­ży­ny w Ka­ta­rze. Od­po­wie­dzie­li, że oczy­wi­ście przy­da się ktoś z bie­głą zna­jo­mo­ścią języ­ka arab­skie­go. Włączy­ła in­ter­net i od­na­la­zła Ka­tar na ma­pie. Prze­szu­ka­ła też ogło­sze­nia z ofer­ta­mi pra­cy. W Ka­ta­rze nic nie było, ale oka­za­ło się, że pro­du­cent naj­bar­dziej zna­ne­go fran­cu­skie­go szam­pa­na szu­ka pra­cow­ni­ka do pro­wa­dze­nia re­stau­ra­cji na lot­ni­sku w Du­ba­ju.

– O Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich wie­dzia­łam tyle co o Ka­ta­rze, czy­li nic. Na stro­nie Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych zna­la­złam in­for­ma­cję chy­ba sprzed sze­śćdzie­si­ęciu lat! – śmie­je się Char­lot­te. – We­dług tam­tej in­struk­cji po­win­nam zo­sta­wić w domu wszyst­kie bluz­ki na ra­mi­ącz­kach i su­kien­ki i uwa­żać na Ara­bów czy­ha­jących na nie­daw­no wy­as­fal­to­wa­nych uli­cach mia­sta. Do tego same kli­sze: Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie to nie­bez­piecz­ny kraj na Bli­skim Wscho­dzie, w po­bli­żu to­czą się woj­ny, no i wszy­scy się tam kłó­cą o pra­wa ko­biet. Bo sko­ro w Ara­bii Sau­dyj­skiej ko­bie­ty nie mogą pro­wa­dzić sa­mo­cho­dów, to w po­bli­skim Du­ba­ju musi być po­dob­nie. Wła­ści­wie wszyst­ko, co wte­dy prze­czy­ta­łam, oka­za­ło się nie­praw­dą. Po roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej otwo­rzy­łam mapę Du­ba­ju, by do­py­tać o szcze­gó­ły.

„Gdzie mam za­miesz­kać, je­śli chcę na co dzień mó­wić po arab­sku?” – za­py­ta­ła na ko­lej­nej roz­mo­wie o pra­cę. Re­kru­tu­jący byli za­szo­ko­wa­ni tym py­ta­niem i od­po­wie­dzie­li zgod­nie z praw­dą, że wła­ści­wie ni­g­dzie.

– Nie ma tu ta­kich miejsc. U Pa­ki­sta­ńczy­ków ku­pisz chleb, mó­wi­ąc w języ­ku urdu, albo pój­dziesz do ira­ńskie­go den­ty­sty i po­roz­ma­wiasz z nim po per­sku. Po an­giel­sku za­mó­wisz za­sło­ny u fi­li­pi­ńskiej eks­pe­dient­ki w Ikei. A klien­ci z Li­ba­nu, któ­rzy od­wie­dzą na­sze bi­stro, i tak będą mó­wi­li do cie­bie po fran­cu­sku.

Do Char­lot­te do­ta­rło wte­dy, że gdzieś poza Eu­ro­pą jest miej­sce, w któ­rym lu­dzie mó­wią wszyst­ki­mi języ­ka­mi świa­ta. Na lot­ni­sko Char­les’a de Gaul­le’a w Pa­ry­żu po­je­cha­ła sama. Roz­cza­ro­wa­na ży­ciem, z za­wie­dzio­ny­mi spor­to­wy­mi am­bi­cja­mi. Nikt jej nie od­pro­wa­dzał i do­brze wie­dzia­ła, że po sze­ściu go­dzi­nach w sa­mo­lo­cie nikt nie będzie na nią cze­kał.

– Pod­jęłam tę de­cy­zję spon­ta­nicz­nie. My­śla­łam wte­dy ser­cem, a nie gło­wą. Sko­ro nie mogę grać w pi­łkę ręcz­ną, to już nie dbam o do­brze płat­ną pra­cę. Nie my­ślę o eme­ry­tu­rze ani o przy­szło­ści. Mogę za­cząć wszyst­ko od nowa w zu­pe­łnie nie­zna­nym kra­ju. Nowi lu­dzie, nowy język, nowe miej­sce. Nowy świat. Po­czu­łam mo­ty­le w brzu­chu i po­le­cia­łam.

Dro­ga z lot­ni­ska w Du­ba­ju to dwu­na­sto­pa­smo­wa, wiecz­nie za­kor­ko­wa­na au­to­stra­da. Szej­ko­wie na zdjęciach po­zdra­wia­ją pod­ró­żnych z usta­wio­nych wzdłuż niej bil­bor­dów. Jest zdjęcie szej­ka Du­ba­ju, Al Mak­tu­ma, i bia­ło-czar­ny pla­kat z szej­kiem Za­ji­dem, wiel­bio­nym przez wszyst­kich za­ło­ży­cie­lem Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów. Zresz­tą au­to­stra­dę – tak jak wie­le miejsc i bu­dyn­ków urzędo­wych – też po­śmiert­nie na­zwa­no jego imie­niem. Char­lot­te była jed­nak tak zmęczo­na, że nie za­uwa­ży­ła ani mi­ja­jące­go ją czer­wo­ne­go fer­ra­ri, ani po­ma­ra­ńczo­we­go lam­bor­ghi­ni, ani asto­na mar­ti­na, jak z fil­mu z Ja­me­sem Bon­dem. Pod­nio­sła gło­wę w mo­men­cie, gdy po le­wej stro­nie po­ja­wił się Bur­dż Cha­li­fa, naj­wy­ższy na świe­cie wie­żo­wiec, szkla­ny po­mnik bo­gac­twa Emi­rat­czy­ków i naj­bar­dziej zna­ny bu­dy­nek w mie­ście. Nie za­uwa­ży­ła też, że wła­śnie zna­la­zła się na Pal­mie – wy­bu­do­wa­nej kosz­tem dwu­na­stu mi­liar­dów do­la­rów sztucz­nej wy­spie, na któ­rej miesz­czą się apar­ta­men­tow­ce i pre­sti­żo­we ho­te­le. Bo gdzie niby lep­sze miej­sce na słu­żbo­we miesz­ka­nia mo­gła­by zna­le­źć fir­ma Moët & Chan­don, fran­cu­ski pro­du­cent szam­pa­na? Już za kil­ka dni Char­lot­te będzie za­rządzać re­stau­ra­cją po­da­jącą eks­klu­zyw­ny tru­nek pa­sa­że­rom bu­si­ness class na du­baj­skim lot­ni­sku. Jej sze­fo­wie nie wie­dzą, że nie­co pod­ko­lo­ry­zo­wa­ła swój ży­cio­rys. Po kil­ku mie­si­ącach spędzo­nych we fran­cu­skim bi­stro w Lon­dy­nie nie­ste­ty nie ma po­jęcia, jak ob­li­czyć, ile ki­lo­gra­mów ma­łży, ka­wio­ru i ostryg trze­ba ku­pić, żeby wy­star­czy­ło na za­kąski dla ama­to­rów szam­pa­na. Zmęczo­na Char­lot­te zde­cy­do­wa­ła, że po­my­śli o tym wszyst­kim pó­źniej. We­szła do apar­ta­men­tu, ru­nęła na łó­żko i na­tych­miast za­snęła.

– Mu­sia­łam od­re­ago­wać. Nie zje­cha­łam win­dą na ba­sen ani do luk­su­so­wo wy­po­sa­żo­nej si­łow­ni. Nie po­je­cha­łam obej­rzeć pi­ęcio­gwiazd­ko­we­go ho­te­lu w kszta­łcie ża­gla ani nie roz­ło­ży­łam się na pry­wat­nej pla­ży. Wie­dzia­łam, że mu­szę od­na­le­źć się w tym no­wym świe­cie z nową ener­gią i siłą.

Apar­ta­men­ty w be­żo­wych bu­dyn­kach po­ło­żo­nych wzdłuż pnia sztucz­nej wy­spy mają pi­ęk­ny wi­dok na mo­rze. Wy­bie­ra­jąc miesz­ka­nie w tych od wscho­du, co­dzien­nie mo­żna oglądać pry­wat­ną wy­spę szej­ka Du­ba­ju. Tu­taj przy­cu­mo­wa­no jego jacht i to w tym miej­scu znaj­du­je się je­den z pa­ła­ców, w któ­rych szejk po­dob­no naj­bar­dziej lubi spędzać czas. Osiem­dzie­si­ęcio­sze­ścio­let­nia bab­cia Char­lot­te była za­sko­czo­na opo­wie­ścią o kra­ju, w któ­rym lu­dzie miesz­ka­ją na pal­mach.

– Dla­cze­go Char­lot­te musi miesz­kać na pal­mie? – py­ta­ła jej ro­dzi­ców, cho­ciaż wie­dzia­ła, że Char­lot­te robi ró­żne dziw­ne rze­czy.

Jej wnucz­ka pierw­sze sie­dem dni w Du­ba­ju spędzi­ła w miesz­ka­niu na jed­nej z Wysp Pal­mo­wych, wy­cho­dząc tyl­ko do skle­pu spo­żyw­cze­go na par­te­rze.

TAM, GDZIE MIESZ­KA PUST­KA I SŁY­CHAĆ OD­DE­CHY

Ży­cie na far­mie Al-Lu­say­li bie­gnie swo­im to­rem. Na kil­ka mie­si­ęcy przed wy­pra­wą Ca­mel Trek za­gro­da zo­sta­je udo­stęp­nio­na tu­ry­stom. Dwóch pa­ste­rzy z Ban­gla­de­szu i Oma­nu dba o to, by zwie­rzęta mia­ły co jeść i za­wsze były go­to­we do tre­nin­gów. Po­po­łud­nia­mi przy­je­żdża­ją sy­ryj­ski le­karz, ukra­ińska agent­ka nie­ru­cho­mo­ści, czar­no­wło­sa Arab­ka z Ma­ro­ka, bry­tyj­ska pani domu i dzien­ni­kar­ka z Pol­ski. Wszy­scy uczy­my się do­sia­dać wiel­błąda i od­chy­lać, gdy wiel­błąd wsta­je na przed­nich ła­pach. Wszy­scy, tak jak Char­lot­te kil­ka lat wcze­śniej, prze­czy­ta­li­śmy re­la­cję w ga­ze­cie i chcie­li­śmy stać się częścią wy­pra­wy przez pu­sty­nię. W 2017 roku dzien­ni­kar­ka „Gulf News” wzbo­ga­ci­ła re­la­cję z Ca­mel Trek wy­wia­da­mi, któ­re prze­pro­wa­dzi­ła z jej uczest­ni­ka­mi.

– To nie ma nic wspól­ne­go z tym, co mo­że­my zo­ba­czyć w fil­mie Law­ren­ce z Ara­bii[1]. Naj­trud­niej jest w samo po­łud­nie, gdy sło­ńce pra­ży bez­li­to­śnie i po­ka­zu­je czło­wie­ko­wi, co tak na­praw­dę po­tra­fi. A wszyst­ko trze­ba zro­bić sa­me­mu. Kar­misz wiel­błąda, za­kła­dasz sio­dło i uzdę i roz­ma­wiasz z nim, gdy wsta­je sło­ńce. Mi­ędzy je­żdżącym a zwie­rzęciem two­rzy się nie­spo­ty­ka­na więź – mó­wił je­den z uczest­ni­ków ka­ra­wa­ny.

W tym sa­mym ar­ty­ku­le zna­la­zła się też wy­po­wie­dź Char­lot­te. Pi­ęk­na Fran­cuz­ka z wiel­błądem i zła­ma­ną ka­rie­rą spor­to­wą była dla dzien­ni­ka­rzy atrak­cją. W ko­lo­ro­wej arab­skiej suk­ni i brązo­wych wło­sach do­brze kom­po­no­wa­ła się na zdjęciach z pu­sty­nią w tle.

– Z wiel­błąda­mi trze­ba bar­dzo de­li­kat­nie i uwa­żnie. Wiel­błądom trze­ba za­ufać. Je­śli będziesz okrut­ny, to wiel­błąd nie tyl­ko to wy­czu­je, ale będzie o tym pa­mi­ętał jesz­cze przez wie­le mie­si­ęcy. One wie­dzą, co ro­bią, i za­wsze wy­bie­ra­ją naj­lep­szą dro­gę – tłu­ma­czy­ła.

Rok wcze­śniej, za­raz po swo­jej pierw­szej wy­pra­wie, Char­lot­te ku­pi­ła Dabi – pi­ęk­ną wy­ści­go­wą wiel­błądzi­cę na eme­ry­tu­rze. Na­uczo­no ją bie­gać po to­rze, ale nie na­uczo­no go­dzi­na­mi cho­dzić po pu­sty­ni z je­źdźcem na tyl­nej części gar­bu. Z tego do­szko­li­ła ją do­pie­ro Fran­cuz­ka. Tym­cza­sem cy­to­wa­na przez „Gulf News” wy­po­wie­dź Char­lot­te, jej opo­wie­ść o spo­ko­ju du­cha, któ­ry mo­żna osi­ągnąć na pu­sty­ni, przy­ci­ągnęła moją uwa­gę. Za­pa­mi­ęta­li ją też inni: Ni­co­la, Mili i Ab­dul­lah. Oni, tak jak ja, chcie­li do­świad­czyć pu­styn­ne­go ży­cia Be­du­inów.

Gdy­by­śmy wte­dy mo­gli dłu­żej po­słu­chać Char­lot­te, usły­sze­li­by­śmy o tym, jak czło­wiek cu­dow­nie po­tra­fi za­tra­cić się w pu­styn­nej ru­ty­nie. Jak co­dzien­nie wsta­je ze wscho­dem sło­ńca. Jak wi­dzi, że wiel­błądy wol­no pod­no­szą dłu­gie szy­je z wil­got­ne­go po nocy pia­sku. Jak ubie­ra się, zja­da śnia­da­nie, po­tem kar­mi zwie­rzę, na­kła­da na nie sio­dło i wy­ru­sza. Raz pra­wa para ko­pyt, raz lewa. Jak w tran­sie. Cia­ło chwy­ta rytm mo­no­ton­ne­go ko­ły­sa­nia. Je­ździec ma wra­że­nie, że za na­stęp­ną wy­dmą będzie ko­niec. Jak­by da­lej nie było już nic. W po­łud­nie robi prze­rwę. Kła­dzie się na pia­sku i musi coś zje­ść, cho­ciaż jego wiel­błąd spo­koj­nie wy­trzy­mu­je do wie­czo­ra. Po go­dzi­nie od­po­czyn­ku ru­sza da­lej. I zno­wu je­dzie. Pra­wa para ko­pyt do przo­du, lewa para ko­pyt do przo­du. Wie­czo­rem do­cie­ra do zbu­do­wa­ne­go wcze­śniej obo­zu. Robi się sza­ro. Od­po­czy­wa przy ogni­sku. Kła­dzie się spać i wiel­błąd też się kła­dzie. Ka­żdy dzień po­dob­ny jest do po­przed­nie­go.

Dzie­si­ęcio­dnio­wa wy­pra­wa z Be­du­ina­mi, któ­rych przod­ko­wie ko­ły­sa­li się po pu­sty­ni na wiel­błądach, przy­po­mi­na, że hi­sto­ria za­ta­cza tu koło. Pu­styn­ni wędrow­cy od stu­le­ci spędza­li lato w oa­zie po­ło­żo­nej po­środ­ku pu­sty­ni, a zimą prze­no­si­li się nad brzeg Za­to­ki Per­skiej. Wszyst­ko to­czy­ło się w tym sa­mym ryt­mie, a dźwi­ęk kro­ków Be­du­inów mie­szał się na pia­sku z od­gło­sem wiel­błądzich ko­pyt. W ten spo­sób pod­ró­żo­wa­no pi­ęćset i za­le­d­wie pi­ęćdzie­si­ąt lat temu. Zu­pe­łnie jak­by na pu­sty­ni czas nie miał ani po­cząt­ku, ani ko­ńca.

CA­MEL TREK

Na wy­pra­wie po­ja­wia­my się w kom­ple­cie: jest Char­lot­te, naj­star­sza sta­żem, jest Ni­co­le z Wiel­kiej Bry­ta­nii, Ukra­in­ka Mili i sy­ryj­ski le­karz Ab­dul­lah. Oszu­ku­je­my się tro­chę, my­śląc, że je­ste­śmy jak Be­du­ini. Tym­cza­sem w od­le­gło­ści kil­ku ki­lo­me­trów mamy as­fal­to­wą dro­gę, a na niej auta z na­szy­mi na­mio­ta­mi i śpi­wo­ra­mi. Wy­star­czy parę mi­nut i te­re­no­wym wo­zem pod­je­dzie le­karz z ap­tecz­ką, fo­to­graf­ka albo po­lo­wa to­a­le­ta z prysz­ni­cem, pod któ­rym raz na dwa dni mo­żna spłu­kać pia­sek z wło­sów. Są też jaj­ka, ku­pio­ny w mie­ście chleb, kury i kozy wie­zio­ne przez ku­cha­rza na pace sa­mo­cho­du trans­por­to­we­go. Praw­dzi­wy Be­du­in uśmiech­nąłby się po­gar­dli­wie.

Ka­żdy ma swo­ją opo­wie­ść o pu­sty­ni. Char­lot­te mo­gła­by go­dzi­na­mi mó­wić o ziar­nach pia­sku, któ­re wpa­da­ją w za­ka­mar­ki ubra­nia i zo­sta­wia­ją na cie­le bo­le­sne bli­zny, o sma­ku ja­jecz­ni­cy z pa­pry­ką przy­go­to­wy­wa­nej o świ­cie, o wie­czor­nej mo­dli­twie mu­zu­łma­nów, któ­rą sły­chać w ca­łym obo­zie, i o stra­te­gii, jak i kie­dy pić wodę, by nie za­trzy­my­wać co chwi­la kil­ku­dzie­si­ęcio­oso­bo­wej ka­ra­wa­ny na po­stój w to­a­le­cie.

– Jest taka sce­na, któ­ra ci­ągle wra­ca do mnie w snach. Na środ­ku pu­sty­ni, jak co dzień, roz­sta­wio­no na­mio­ty. Po le­wej dla ko­biet, po pra­wej dla mężczyzn. – Char­lot­te przy­po­mi­na so­bie prze­ra­źli­wie chłod­ne wie­czo­ry i po­ran­ki. Zimą ró­żni­ca w tem­pe­ra­tu­rze na pu­sty­ni mi­ędzy dniem a nocą do­cho­dzi na­wet do trzy­dzie­stu stop­ni. – Obu­dzi­łam się, gdy wszy­scy jesz­cze spa­li, może po pro­stu obu­dzi­ła mnie świ­dru­jąca w uszach ci­sza. Wy­szłam przed na­miot. Pia­sek był po­ma­ra­ńczo­wy, ale też brązo­wy i brązo­wo­czer­wo­ny. Po­ja­wił się ko­lor kawy z mle­kiem i cy­na­mo­nu. I wszyst­ko, całą pu­sty­nię, spo­wi­ja­ła bia­ła mgła. Po­pa­trzy­łam przed sie­bie i zo­ba­czy­łam, że z tej mgły wy­ła­nia się szczyt pierw­szej wy­dmy. Po­tem na­stęp­ny i na­stęp­ny. Jak­by ten pia­sek po raz pierw­szy w swo­jej ty­si­ąc­let­niej hi­sto­rii przy­kry­ty zo­stał śnie­giem. Aż po ho­ry­zont wi­dać było nie­sio­ną wia­trem gęstą mgłę i po­ma­ra­ńczo­we szczy­ty wydm. Do dzi­siaj ten ob­raz często wra­ca do mnie w snach.

Ze­szło­rocz­ną wy­pra­wę Char­lot­te za­pa­mi­ęta­ła nie tyl­ko z po­wo­du mgły. Zo­ba­czy­ła wte­dy po raz pierw­szy drze­wo The­si­ge­ra. Przy­naj­mniej tak po­wie­dział nam szef cen­trum dzie­dzic­twa, Ab­dul­lah. Nie wiem, czy wy­my­ślił tę opo­wie­ść, czy rze­czy­wi­ście wie­dział, gdzie zo­sta­ło zro­bio­ne naj­słyn­niej­sze zdjęcie Wil­fre­da The­si­ge­ra – bry­tyj­skie­go pod­ró­żni­ka, któ­ry dwa razy prze­sze­dł naj­wi­ęk­szą piasz­czy­stą pu­sty­nię świa­ta. Jego mi­strzow­skie zdjęcia, a ta­kże ksi­ążka Ara­bian Sands [Arab­skie pia­ski] przy­ćmi­ły wy­czy­ny in­nych eu­ro­pej­skich pod­ró­żni­ków, Har­ry’ego St. Joh­na Phil­by’ego i Ber­tra­ma Sid­neya Tho­ma­sa, któ­rzy kil­ka­na­ście lat przed nim, w la­tach trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku, po raz pierw­szy w hi­sto­rii prze­szli przez Rub al-Cha­li. Na­zwa pu­sty­ni z arab­skie­go ozna­cza „pu­sty kwar­tał” lub bar­dziej po­etyc­ko „miej­sce, gdzie miesz­ka pust­ka”. To naj­wi­ęk­sza piasz­czy­sta pu­sty­nia świa­ta. Mówi się, że gdy ktoś choć raz zo­ba­czy dwu­stu­me­tro­we wy­dmy Rub al-Cha­li, nie będzie in­nych miejsc na­zy­wał pu­sty­nią. Tony pia­chu ci­ągną się na po­wierzch­ni dwa razy wi­ęk­szej niż po­wierzch­nia Pol­ski. Be­du­ini rzad­ko za­pusz­cza­li się w głąb tych te­re­nów. Cze­go zresz­tą mie­li­by tam szu­kać? Miesz­ka­li ra­czej na obrze­żach pu­sty­ni – w Oma­nie, Je­me­nie, Kró­le­stwie Sau­dów i na te­re­nie Tru­cial Sta­tes, jak na­zy­wa­no kie­dyś te­re­ny przed zjed­no­cze­niem Emi­ra­tów Arab­skich. Piasz­czy­sta pust­ka była na­praw­dę pu­sta i nie było na niej ani jed­nej oazy, tyl­ko po­je­dyn­cze drze­wa na­zy­wa­ne przez lo­kal­nych miesz­ka­ńców ghaf, a z ła­ci­ny Pro­so­pis ci­ne­ra­ria, sil­ny jak Be­du­in ja­dło­szyn, któ­re­go ko­rze­nie są w sta­nie zna­le­źć wodę na­wet tam, gdzie pada tyl­ko raz w roku. Jego pie­rza­ste list­ki, pa­lo­wa­ty ko­rzeń, któ­ry po­tra­fi wro­snąć głębo­ko pod zie­mię, cier­pli­wo­ść i wy­trwa­ło­ść są dzi­siaj sym­bo­la­mi Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów. To wła­śnie przy gha­fie sfo­to­gra­fo­wa­no Wil­fre­da The­si­ge­ra. Przy­stoj­ny Bry­tyj­czyk z bro­dą ni­czym u jego arab­skich to­wa­rzy­szy przy­sia­dł wy­prężo­ny pod drze­wem. Wy­glądał nie­mal jak Be­du­in, z tra­dy­cyj­nym na­kry­ciem gło­wy i w sza­cie chro­ni­ącej go przed pia­skiem i sło­ńcem. W ręce ka­ra­bin, a za pa­sem han­dżar – tra­dy­cyj­ny szty­let w mi­ster­nie zdo­bio­nej po­chwie. Jak­by był jed­nym z nich.

Z po­wo­du ksi­ążki na­pi­sa­nej przez tego bry­tyj­skie­go pod­ró­żni­ka do na­szej wy­pra­wy do­łączy­ła Ni­co­le. Tro­chę z prze­ko­ry mówi o so­bie, że jest naj­star­szą uczest­nicz­ką. Może i naj­star­szą, ale za to naj­le­piej przy­go­to­wa­ną. Jej wa­liz­ka jest jak przy­bor­nik Mac­Gy­ve­ra. Są tam ręka­wicz­ki, czap­ka i szal, buty do ko­ńskiej jaz­dy, su­szar­ka do wło­sów i ba­to­ni­ki z orze­cha­mi, su­szo­ne śliw­ki, wi­ta­mi­na C i do­kład­nie od­li­czo­ne jed­no­ra­zo­we pa­czusz­ki sprosz­ko­wa­nej kawy lat­te z mle­kiem so­jo­wym, z bry­tyj­skie­go skle­pu Wa­itro­se.

– Ko­cham pu­sty­nię. Mój mąż jest Tu­ne­zyj­czy­kiem, ra­zem zo­ba­czy­li­śmy już wie­le z nich, ale Rub al-Cha­li na­praw­dę jest naj­pi­ęk­niej­sza. Ar­ty­kuł o tym, że Emi­rat­czy­cy szu­ka­ją chęt­nych na wy­pra­wę po pu­sty­ni, prze­czy­ta­łam, gdy moja dru­ga cór­ka pa­ko­wa­ła wa­liz­ki i wy­je­żdża­ła do Lon­dy­nu, do szko­ły z in­ter­na­tem. To był znak – mówi Ni­co­le i wy­ci­ąga z wa­liz­ki Mac­Gy­ve­ra ksi­ążkę Wil­fre­da The­si­ge­ra. Ele­ganc­ka Bry­tyj­ka o po­ci­ągłej twa­rzy i nie­na­gan­nej syl­wet­ce za­bra­ła ją ze sobą, bo o bry­tyj­skim pod­ró­żni­ku uczy­ła się w szko­le.

– Było o Ko­lum­bie, o Ma­gel­la­nie, a wśród wspó­łcze­snych po­ja­wił się The­si­ger. Uro­dzo­ny w Ad­dis Abe­bie, w Etio­pii, pó­źniej­szy ab­sol­went Oks­for­du był za­fa­scy­no­wa­ny kra­ja­mi arab­ski­mi: „Ża­den czło­wiek, któ­ry po­znał pu­sty­nię, nie po­zo­sta­nie taki sam. Będzie za­wsze no­sić w so­bie jej ślad i ni­g­dy nie opu­ści go pra­gnie­nie po­wro­tu”, pi­sał po pi­ęciu la­tach ży­cia spędzo­nych z Be­du­ina­mi. Wy­pra­wa przez „ob­szar, gdzie miesz­ka pust­ka”, była naj­wa­żniej­szą w jego ży­ciu. The­si­ger lu­bił wspo­mi­nać mo­ment, w któ­rym pu­sty­nia uwio­dła go po raz pierw­szy. Miał nie­spe­łna rok i po­sa­dzo­no go na wiel­błądzie, a on do­świad­czył uczu­cia, któ­re wie­le lat pó­źniej ka­za­ło mu ucie­kać z Lon­dy­nu na wszyst­kie pu­sty­nie świa­ta. W 1945 roku wy­ru­szył w wy­ma­rzo­ną pod­róż po Rub al-Cha­li. W cza­sie po­wol­nej wędrów­ki przy­glądał się, jak Be­du­ini bez­błęd­nie od­naj­du­ją dro­gę. Ob­ser­wo­wał, jak ze śla­dów na pia­sku od­czy­tu­ją, kto, kie­dy i z jak du­żym sta­dem prze­mie­rzał tę samą tra­sę. Prze­ko­nał się, że Be­du­ini są fa­ta­li­sta­mi – ak­cep­tu­ją wszyst­ko, co przy­nie­sie na­stęp­ny dzień. Nie ma na świe­cie lu­dzi bar­dziej sa­mo­wy­star­czal­nych niż oni, ale je­śli coś ukła­da się nie po ich my­śli, to przyj­mu­ją ten los bez na­rze­kań, zda­jąc się na wie­dzę i moc siły wy­ższej: „In­szal­lah – je­śli Bóg po­zwo­li”, wszyst­ko się uda. Wie­czo­ra­mi The­si­ger sia­dy­wał z Be­du­ina­mi przy ogni­sku i tak, dzień po dniu, sta­wał się częścią pu­styn­ne­go ple­mie­nia. Przy­słu­chi­wał się roz­mo­wom o wiel­błądach, je­dze­niu, po­li­ty­ce pro­wa­dzo­nej przez po­szcze­gól­ne ple­mio­na. Wszyst­ko to opi­sał i sfo­to­gra­fo­wał.

Za­fa­scy­no­wa­na Wil­fre­dem The­si­ge­rem Ni­co­le pi­sze pa­mi­ęt­nik, chce prze­ka­zać wszyst­ko, co się dzie­je pod­czas wy­pra­wy. Tak jak jej bry­tyj­ski idol opi­su­je re­la­cje, ja­kie two­rzą się w gru­pie ró­żnych lu­dzi pod­ró­żu­jących wspól­nie przez dłu­gie dni na wiel­błądach. Za­pa­łu star­cza jej na dwa wie­czo­ry. Gdy roz­ma­wia­my po po­wro­cie, mówi, że bar­dzo tego ża­łu­je, ale zmęcze­nie nie po­zwa­la­ło jej na pre­cy­zyj­ne za­pi­sy­wa­nie my­śli. Za to w ksi­ążce pod­ró­żni­ka pod­kre­śli­ła jesz­cze jed­no wa­żne zda­nie: „Pu­sty­nia daje przy­jem­no­ść ży­cia poza cy­wi­li­za­cją”.

– Je­śli za­py­tasz hi­ma­la­istów, po co zdo­by­wa­ją ko­lej­ne ośmio­ty­si­ęcz­ni­ki, usły­szysz w od­po­wie­dzi: bo są. To samo do­ty­czy pu­sty­ni. Wy­star­czy, że jest. Te pi­ęćset ki­lo­me­trów na wiel­błądzie, któ­re zro­bi­li­śmy w ci­ągu je­de­na­stu dni, to było naj­trud­niej­sze do­świad­cze­nie mo­je­go ży­cia, a jed­nak kie­dy sie­dzia­łam na jego grzbie­cie i pa­trzy­łam po­nad jego gło­wą i gło­wa­mi in­nych ja­dących, po­ja­wiał się nie­praw­do­po­dob­ny spo­kój. Przez kil­ka go­dzin mo­głam mil­czeć i ko­ły­sać się w rytm wiel­błądzich kro­ków. Lu­dzie je­żdżą do aszra­mu w In­diach, na jogę na Bali, a mnie wy­star­czy wiel­błąd na pu­sty­ni. Ty­go­dnio­wa me­dy­ta­cja wśród pia­chów, z dala od roz­pędzo­ne­go Du­ba­ju i mo­je­go Lon­dy­nu. Wra­casz do domu i nie wiesz, co ro­bić – mówi Ni­co­le, któ­ra po po­wro­cie za­częła się za­sta­na­wiać, jak w ogó­le mo­żna żyć w mie­ście, nie ko­ły­sać się z pra­wej na lewą i sia­dać do je­dze­nia przy sto­le za­miast wo­kół ogni­ska. A wszyst­ko dzi­ęki ksi­ążce na­pi­sa­nej sze­śćdzie­si­ąt lat temu!

Cie­ka­wa je­stem, czy szef wy­pra­wy, Ab­dul­lah Ham­dan Bin Dal­mo­ok, rze­czy­wi­ście po­tra­fi roz­po­znać drze­wo The­si­ge­ra. Może tak, bo na­zwi­sko tego pod­ró­żni­ka zna na­wet sze­ścio­la­tek w emi­rac­kiej szko­le. Re­pro­duk­cje jego zdjęć znaj­du­ją się we wszyst­kich pod­ręcz­ni­kach, wi­szą w urzędach, i to wła­śnie dzi­ęki jego fo­to­gra­fiom dzie­ci wie­dzą, jak wy­gląda­ły pu­styn­ne obo­zy rdzen­nych miesz­ka­ńców Pó­łwy­spu Arab­skie­go. Do 1946 roku, czy­li do pierw­szej z dwóch wy­praw The­si­ge­ra, ist­nia­ły wy­łącz­nie po­je­dyn­cze fo­to­gra­fie zro­bio­ne w tej części świa­ta. An­glik był nie tyl­ko za­ko­cha­ny w pu­sty­ni, ale też z kro­ni­kar­ską do­kład­no­ścią do­ku­men­to­wał ży­cie miesz­ka­jących tu lu­dzi. Ab­dul­lah, przy­stoj­ny i pew­ny sie­bie szef emi­rac­kie­go cen­trum dzie­dzic­twa, mówi, że czar­no-bia­łe fo­to­gra­fie nie ró­żnią się od tych, któ­re mo­żna by zro­bić dzi­siaj. Wy­star­czy tyl­ko od­jąć ko­lor. Po­zor­nie nie­wie­le się zmie­ni­ło, wy­dmy wy­gląda­ją do­kład­nie tak samo jak osiem­dzie­si­ąt lat temu, wiel­błądy ci­ągle mają uśmiech­ni­ęte py­ski i tyl­ko tra­dy­cyj­ne arab­skie kan­du­ry, czy­li bia­łe ubra­nia mężczyzn, są świe­żo wy­pra­so­wa­ne i bia­łe od prosz­ku ku­pio­ne­go w su­per­mar­ke­cie.

– Moja ro­dzi­na nie po­cho­dzi z pu­sty­ni, tyl­ko z nad­mor­skiej części Du­ba­ju. Na far­mę po­ło­żo­ną kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów w głąb lądu wy­je­żdża­li­śmy la­tem. Dzi­siaj lu­dzie pod­ró­żu­ją do Eu­ro­py, kie­dyś je­ździ­ło się na pu­sty­nię. Na przy­kład do oazy w Li­wie, gdzie była woda i ro­sły pal­my dak­ty­lo­we. W nie­wiel­kich ogro­dach upra­wia­no ba­na­ny, a na­wet man­go. Uwiel­bia­łem opo­wie­ści dziad­ków o Be­du­inach, dla któ­rych pu­sty­nia była sy­no­ni­mem wol­no­ści. Pod­ró­żo­wa­li, do­kąd chcie­li i kie­dy chcie­li. Nie­któ­rzy my­ślą, że czło­wiek sze­dł na pu­sty­nię z bie­dy. Było do­kład­nie od­wrot­nie. Ci, któ­rzy nie po­tra­fi­li so­bie po­ra­dzić, je­cha­li do mia­sta. Praw­dzi­wy Be­du­in nie da się uko­rze­nić, bo ży­cie za­czy­na się wte­dy kom­pli­ko­wać. A na pu­sty­ni wszyst­ko jest pro­ste: pia­sek, wy­dmy, dużo cza­su i Bóg. Le­gen­dar­na siła Be­du­inów bie­rze się wła­śnie z trud­nych wa­run­ków ży­cia. Po ca­łym dniu lu­dzie sia­da­li do­oko­ła ogni­ska i mie­li czas na roz­mo­wę. Tak jak my te­raz, na wy­pra­wie – mówi Ab­dul­lah, któ­ry na or­ga­ni­zo­wa­ny przez cen­trum Ca­mel Trek mó­głby prze­cież wy­słać ja­kie­goś za­stęp­cę, a jed­nak co roku sam spędza dzie­si­ęć dni na jed­nym ze swo­ich wiel­błądów. Może po to, żeby po­słu­chać od­de­chów?

– Kie­dyś w jed­nej ka­ra­wa­nie ma­sze­ro­wa­ło ze sobą dwa­dzie­ścia ro­dzin. Wszy­scy dzie­li­li się tym, co mają. Ra­zem je­dli dak­ty­le, jo­gurt z wiel­błądzie­go mle­ka i pie­kli chleb. Wspól­nie cze­ka­li na upra­gnio­ny deszcz. Byli tak bli­sko, że za­czy­na­li od­dy­chać w tym sa­mym ryt­mie. Wszy­scy wie­dzie­li, kto jest cho­ry i kto kasz­le. Gdy w nocy ko­bie­ta ro­dzi­ła, cała ka­ra­wa­na ro­zu­mia­ła, że trze­ba jej po­móc. Ro­bi­li jej śnia­da­nie, mar­twi­li się o nią.

– Żyła jak ksi­ężnicz­ka na pu­sty­ni? – pyta Char­lot­te, któ­ra od kil­ku mi­nut przy­słu­chu­je się mo­jej roz­mo­wie z Ab­dul­la­hem.

– Oczy­wi­ście, jak ksi­ężnicz­ka, ale wy ma­cie jesz­cze le­piej. – Ab­dul­lah wy­cho­dzi po­wo­li ze swo­je­go kam­pe­ra.

Jego fur­go­net­ka co­dzien­nie je­ździ za nami. Wszy­scy śpi­my w na­mio­tach, ale szef ma pry­wat­ną to­a­le­tę i pal­nik do za­pa­rze­nia po­ran­nej kawy we wło­skim eks­pre­sie. Nie ma się jed­nak co łu­dzić, że przy­go­to­wu­je ją sam. Na jed­nym z wiel­błądów je­dzie jego oso­bi­sty hin­du­ski asy­stent, któ­ry za­wsze wie, kie­dy po­dać swo­je­mu pryn­cy­pa­ło­wi kawę lub owo­ce. Char­lot­te wi­dzia­ła to już tyle razy, że przy­zwy­cza­iła się do tego bra­ku rów­no­ści. W ko­ńcu Ab­dul­lah jest do­brym zna­jo­mym szej­ka Du­ba­ju, więc wy­da­je się oczy­wi­ste, że nie będzie spał w jed­nym na­mio­cie z po­zo­sta­ły­mi mężczy­zna­mi. Te ró­żni­ce w sta­tu­sie są wi­docz­ne na ka­żdym kro­ku. To Char­lot­te przy­szła nas za­wo­łać, bo nikt z pra­cow­ni­ków nie od­wa­ży­łby się na taki krok. Bez Ab­dul­la­ha nic nie może się roz­po­cząć. Ani wie­czor­ne spo­tka­nie przy ogni­sku, ani po­ran­ny wy­marsz ka­ra­wa­ny, ani po­si­łek, ani mo­dli­twa. On jest jak Bóg, choć jako bo­go­boj­ny mu­zu­łma­nin za­zgrzy­ta­łby zęba­mi, sły­sząc ta­kie po­rów­na­nie. Gdy sia­da przy ogni­sku, milk­ną roz­mo­wy; od tego mo­men­tu ka­żdy już słu­cha tyl­ko tego, co mówi Ab­dul­lah.

Dzi­siaj my­ślę, że gest Char­lot­te, któ­ra po­dzie­li­ła się ze mną swo­ją uko­cha­ną wiel­błądzi­cą, był wy­jąt­ko­wy. Od­da­ła mi Dabi o ła­god­nym uspo­so­bie­niu, któ­rą przez dwa lata przy­go­to­wy­wa­ła do tego de­biu­tu. Od pierw­sze­go dnia po za­ku­pie ma­rzy­ła, że Dabi będzie kie­dyś częścią tej ka­ra­wa­ny. Tym­cza­sem ja – dzien­ni­kar­ka z Pol­ski – do­łączy­łam w ostat­nim mo­men­cie i by­łam zu­pe­łnie nie­przy­go­to­wa­na do pod­ró­ży. Przed wy­pra­wą spędzi­łam na wiel­błądzie za­le­d­wie trzy po­po­łud­nia, czy­li zde­cy­do­wa­nie za mało, by cze­go­kol­wiek się na­uczyć. Wie­dzie­li o tym or­ga­ni­za­to­rzy. Byli rów­nie prze­ra­że­ni jak ja, ale za­le­ża­ło im na re­por­ter­ce z Eu­ro­py. Wiel­błądzi­ca, na któ­rą mia­łam się wdra­pać, była wła­sno­ścią Ab­dul­la­ha i gdy tyl­ko po­de­szłam, wy­czu­ła, że ma do czy­nie­nia z ama­tor­ką. Może dla­te­go przy za­pi­na­niu uzdy rzu­ci­ła się na pia­sek, to­cząc pia­nę z py­ska. Ale jej za­cho­wa­nie prze­stra­szy­ło tyl­ko mnie. Ara­bo­wie wie­dzą, że nie­któ­re wiel­błądy po pro­stu nie zno­szą tego ce­re­mo­nia­łu.

PO­ŻE­GNA­NIE Z PU­STY­NIĄ

Hi­sto­ria wiel­błądzi­cy Dabi jest tak dziw­na jak cała pu­styn­na przy­go­da Char­lot­te. Po jej pierw­szej wy­pra­wie fun­da­cja po­sta­no­wi­ła uho­no­ro­wać od­wa­żnych Eu­ro­pej­czy­ków i za­pła­ci­ła im za ka­żdy dzień uczest­nic­twa w Ca­mel Trek. Char­lot­te wzi­ęła wpraw­dzie bez­płat­ny urlop, ale w ogó­le się nie spo­dzie­wa­ła, że ktoś będzie chciał jej tę nie­obec­no­ść zre­kom­pen­so­wać. I tak wła­śnie sta­ła się wła­ści­ciel­ką wiel­błąda. Do­rzu­ci­ła tro­chę ze swo­ich oszczęd­no­ści i za sze­ść ty­si­ęcy dir­ha­mów (oko­ło sze­ściu ty­si­ęcy zło­tych) ku­pi­ła Dabi.

– Po­my­śla­łam, że sko­ro nie mam w Du­ba­ju ro­dzi­ny, to będę mia­ła wiel­błąda. Zna­la­złam dla Dabi miej­sce na far­mie będącej wła­sno­ścią Cen­trum Dzie­dzic­twa i by­łam za­chwy­co­na. Wiel­błądzi­ca świet­nie wy­pa­da­ła na wy­ści­gach. Kszta­łt gar­bu, uło­że­nie uszu, gru­bo­ść skó­ry na ko­la­nach, sze­ro­ko­ść ko­pyt, dzi­ęki któ­rym zwie­rzę nie za­pa­da się w pia­sku... Wszyst­ko było w niej do­sko­na­łe... No ale nie mo­gła za­jść w ci­ążę i dla­te­go ją sprze­da­no. Sie­dem dni po trans­ak­cji wró­cił daw­ny wła­ści­ciel i chciał ją od­ku­pić za po­dwój­ną cenę. Nie ro­zu­mia­łam, co się dzie­je, bo wszy­scy roz­ma­wia­li po arab­sku i trwa­ło to go­dzi­na­mi. Z Dabi jest zwi­ąza­na ja­kaś ta­jem­ni­ca, ale nikt nie chciał mi jej wy­ja­wić, dla­te­go po­sta­no­wi­łam, że ni­g­dy jej nie od­sprze­dam.

Mo­żli­we jed­nak, że Char­lot­te będzie mu­sia­ła zmie­nić zda­nie.

W kwiet­niu, gdy w Du­ba­ju za­pa­no­wał nie­ty­po­wy dla tej pory roku chłód, Char­lot­te zo­sta­ła zwol­nio­na z pra­cy, a kil­ka dni pó­źniej za­dzwo­ni­ła do niej ro­dzi­na z Fran­cji. Po tej roz­mo­wie Char­lot­te już wie­dzia­ła, że będzie mu­sia­ła zo­sta­wić pu­sty­nię, być może na za­wsze. Bi­let na sa­mo­lot ku­pi­ła tyl­ko w jed­ną stro­nę.

– Mój brat pró­bo­wał po­pe­łnić sa­mo­bój­stwo. Po­wie­sił się w po­ko­ju. Tam zna­la­zły go dzie­ci. Sznur nie wy­trzy­mał ci­ęża­ru. – Za­wsze po­god­na twarz mo­jej wy­ba­wi­ciel­ki zmie­nia się na czas tej opo­wie­ści nie do po­zna­nia.

Już wcze­śniej przy­pusz­cza­łam, że wy­da­rzy­ło się coś złe­go. Char­lot­te nie od­bie­ra­ła te­le­fo­nów, na­pi­sa­ła tyl­ko: „Ra­tu­ję swo­ją ro­dzi­nę, jadę do Fran­cji”. Przez kil­ka ty­go­dni nie wie­dzia­ła, czy zo­sta­nie w Pa­ry­żu na sta­łe, czy będzie mo­gła wró­cić. Wró­ci­ła. Na ra­zie.

– Brat ma dwie cór­ki. Jest w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym. Ich mama jest nie­zdol­na do opie­ki, więc może to ja będę mu­sia­ła prze­jąć rolę gło­wy ro­dzi­ny – mówi mi po po­wro­cie z Pa­ry­ża. – Dziew­czyn­ki są naj­wa­żniej­sze. Nie mogę ich prze­cież zo­sta­wić w sie­ro­ci­ńcu. Po­pra­cu­ję jesz­cze kil­ka mie­si­ęcy w Du­ba­ju, spła­cę po­życz­ki, któ­re za­ci­ągnęłam na stu­dia po­dy­plo­mo­we, i je­śli trze­ba będzie, wró­cę do Fran­cji.

– Zo­sta­wisz pu­sty­nię, wszyst­ko to, co ko­chasz, i swo­ją Dabi?

Char­lot­te, któ­ra w ci­ągu se­kun­dy pod­jęła de­cy­zję o od­da­niu mi swo­je­go uko­cha­ne­go wiel­błąda, w ci­ągu kil­ku mi­nut po­tra­fi pod­jąć de­cy­zję o po­wro­cie do Fran­cji. Wi­dzę, ile kosz­to­wa­ły ją ostat­nie ty­go­dnie. Jej pod­krążo­ne oczy jesz­cze przez dłu­gi czas nie od­zy­ska­ją bla­sku.

– Co in­ne­go mogę zro­bić? Po­trze­bo­wa­łam tych kil­ku ty­go­dni, żeby prze­my­śleć sy­tu­ację, i już wiem, że je­śli moje bra­ta­ni­ce będą mnie po­trze­bo­wa­ły, to po pro­stu wró­cę do kra­ju. A ty na moim miej­scu zro­bi­ła­byś to samo? – pyta tro­chę mnie, a tro­chę sie­bie. – Już so­bie to po­ukła­da­łam i zo­ba­czę, co zda­rzy się za pół roku. Je­śli nie będzie żad­nej po­pra­wy, to spa­ku­ję wa­liz­kę i tak jak tu przy­je­cha­łam, wy­ja­dę.

Kil­ka dni pó­źniej Char­lot­te nie musi się mar­twić przy­naj­mniej o spła­tę dłu­gów. Do­sta­ła pra­cę w kon­cer­nie Al-Fut­ta­im. Ogrom­ny biz­nes. Logo arab­skie­go przed­si­ębior­cy zo­ba­czyć mo­żna na wy­bu­do­wa­nych nie­daw­no apar­ta­men­tow­cach, na sa­lo­nach sa­mo­cho­do­wych, ho­te­lach, hi­per­mar­ke­tach i set­kach bu­dyn­ków, rów­nież za gra­ni­cą. Dla Char­lot­te to pra­ca ma­rzeń – wspó­łtwo­rzy sieć re­stau­ra­cji w cen­trach ki­no­wych, któ­re po­wsta­ją w Ara­bii Sau­dyj­skiej. Do tej pory w kró­le­stwie kino było su­ro­wo za­ka­za­ne, ale kon­ser­wa­tyw­ni mu­zu­łma­nie nie­daw­no zmie­ni­li obo­wi­ązu­jące pra­wo. Emi­rac­ki kon­cern za­mon­tu­je sze­śćset ki­no­wych ekra­nów, a Char­lot­te będzie od­po­wie­dzial­na za bary i ka­wiar­nie, któ­re po­wsta­ją w ich sąsiedz­twie. Będzie je­ździ­ła nie tyl­ko do Ara­bii Sau­dyj­skiej. W Abu Zabi po­wsta­je ko­lej­ny sztucz­ny snow­park, jesz­cze wi­ęk­szy niż ten w Du­ba­ju. Tym ra­zem w sto­li­cy Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich, w pi­ęćdzie­si­ęcio­stop­nio­wym upa­le będzie mo­żna zo­ba­czyć ba­łwa­ny, pin­gwi­ny i po­je­ździć na zje­żdżal­niach wy­ku­tych w lo­dzie i śnie­gu. Char­lot­te za­sta­na­wia się te­raz, jaki wy­strój po­win­na mieć re­stau­ra­cja i czy ko­rzy­stać z do­brych al­pej­skich wzo­rów z Włoch, czy ra­czej z Au­strii. Wraz z gru­pą pro­fe­sjo­na­li­stów musi za­pro­jek­to­wać wszyst­ko – od krze­seł, któ­re sta­ną w re­stau­ra­cji, po menu. Na od­po­wie­dź, czy znaj­dzie się w nim au­striac­ki ger­mknödel czy wło­skie spa­ghet­ti, trze­ba po­cze­kać jesz­cze kil­ka­na­ście mie­si­ęcy.

– Wy­obraź so­bie, że mogę zro­bić coś, co ni­g­dzie na świe­cie nie by­ło­by mo­żli­we. Cho­ćby dla­te­go, że re­stau­ra­cje na al­pej­skich sto­kach sto­ją już od wie­lu lat, a w żad­nym z tych kra­jów nie mo­żna wy­bu­do­wać sze­ściu­set sal ki­no­wych, bo one już tam po pro­stu są. My­ślę, że przy­je­żdża­jący do Emi­ra­tów czu­ją się dzi­siaj jak ci, któ­rzy bra­li udział w go­rącz­ce zło­ta na Dzi­kim Za­cho­dzie. Ten świat nie­ogra­ni­czo­nych mo­żli­wo­ści stał się moim do­mem i za nic nie chcia­ła­bym go opusz­czać – mówi Char­lot­te. Jest za­do­wo­lo­na ta­kże dla­te­go, że brat w Pa­ry­żu czu­je się co­raz le­piej.

– Nie tęsk­nisz do zmie­nia­jących się pór roku, do ro­dzi­ny, do eu­ro­pej­skiej de­mo­kra­cji i wol­no­ści pra­sy?

– No cóż... Kie­dy by­łam ostat­nio we Fran­cji, za­uwa­ży­łam, że wszyst­ko się zmie­ni­ło. Do­słow­nie wszyst­ko. To strasz­ne, co po­wiem, ale Pa­ryż prze­stał być moim do­mem. Nie zno­szę ro­snące­go po­czu­cia wy­ższo­ści, za­du­fa­nia i bra­ku to­le­ran­cji dla in­nych. Co­raz trud­niej też go­dzę się z tym, jak moi ro­da­cy trak­tu­ją lu­dzi przy­je­żdża­jących z in­nych kra­jów. Fran­cja się zmie­nia i co­raz bar­dziej za­my­ka. A ja za­wsze będę wo­la­ła otwar­te drzwi od za­mkni­ętych – tłu­ma­czy Char­lot­te. – Uświa­do­mi­łam to so­bie już wcze­śniej. Od­wie­dzi­łam Dabi na far­mie wiel­błądziej i ob­ser­wo­wa­łam pra­cu­jących tam Ara­bów. By­łam je­dy­ną dziew­czy­ną, przy­słu­chi­wa­łam się ich roz­mo­wom i pod­pa­try­wa­łam, jak opie­ku­ją się zwie­rzęta­mi. Oka­za­ło się, że je­stem nie­złą ob­ser­wa­tor­ką. Szyb­ko za­częłam so­bie ra­dzić w tej do­tąd zu­pe­łnie ob­cej rze­czy­wi­sto­ści. W krót­kim cza­sie to wła­śnie obok nich zna­la­złam swo­je miej­sce w ży­ciu i po raz pierw­szy od pa­mi­ęt­nej wi­zy­ty u le­ka­rza, od wy­pad­ku, któ­ry zła­mał mi ka­rie­rę, po­my­śla­łam, że ży­cie ma ja­kiś sens. Je­śli po­sia­dasz umie­jęt­no­ść za­adap­to­wa­nia się, to zna­czy, że od­naj­dziesz się wszędzie. Je­śli sza­nu­jesz in­ne­go, to mo­żesz sza­no­wać wszyst­kich i wszędzie. To było dla mnie jak ob­ja­wie­nie, bo prze­cież na po­cząt­ku nie po­tra­fi­łam się z tymi lu­dźmi do­ga­dać: oni zna­li tyl­ko kil­ka słów po an­giel­sku, ja na­dal nie mó­wi­łam po arab­sku. Umia­łam tyl­ko się przy­wi­tać i za­krzyk­nąć in­szal­lah – „je­śli Bóg ze­chce”. Cza­sa­mi Bóg daje, a cza­sa­mi nie i trze­ba to za­ak­cep­to­wać. Gdy­by lu­dzie po­tra­fi­li brać przy­kład z Be­du­inów, to na świe­cie ży­ło­by się le­piej. Je­że­li będę mu­sia­ła wy­je­chać, to mam na­dzie­ję, że na far­mie za­opie­ku­ją się moim wiel­błądem. Za żad­ne skar­by świa­ta nie po­zwo­lę sprze­dać Dabi. Chcia­ła­bym, żeby była szczęśli­wa, a ja będę ją od­wie­dza­ła w cza­sie wa­ka­cji. Nie opo­wie­dzia­łam jej jesz­cze o swo­ich ro­dzin­nych kło­po­tach. Może nie będę mu­sia­ła, a ży­cie, tak jak się skom­pli­ko­wa­ło, tak nie­spo­dzie­wa­nie się upo­rząd­ku­je.

2

To by­łby wspa­nia­ły film...

A tree be­gins with a seed.

Ka­żde drze­wo za­czy­na się od na­sio­na.

przy­sło­wie arab­skie

Ah­med jest chy­ba nie­wi­dzial­ny. Nikt go nie za­uwa­ża. Nie roz­po­zna­je go szejk Abu Zabi ani fil­mow­cy, któ­rzy kręcą pe­łne roz­ma­chu fil­my o Emi­ra­tach. Gdy­by Ah­me­da do­strze­żo­no, już daw­no by­łby gwiaz­dą me­diów. Wy­wia­dy z nim pu­bli­ko­wa­ły­by naj­wi­ęk­sze ga­ze­ty świa­ta, a Hol­ly­wo­od kręci­ło film na pod­sta­wie jego au­to­bio­gra­fii.

Pierw­szy na­jazd ka­me­ry: star­szy, siwy mężczy­zna sie­dzi na ka­na­pie/ Po­kry­cie ka­na­py wy­tła­cza­ne w be­żo­wo-brązo­we kwia­ty/ W tle ścia­na w śmie­tan­ko­wym ko­lo­rze, w cen­tral­nym punk­cie wisi ob­raz olej­ny, pej­zaż ro­man­tycz­ny w po­zła­ca­nych ra­mach/ Na­ma­lo­wa­ne drze­wa i krza­ki spo­wi­ja gęst­nie­jąca mgła/ Mężczy­zna (Ah­med) ubra­ny ofi­cjal­nie i ele­ganc­ko – bia­ła ko­szu­la, sza­ry gar­ni­tur, sza­ry kra­wat. Sła­bej ja­ko­ści ka­mer­ka kom­pu­te­ro­wa re­je­stru­je ner­wo­we ge­sty bo­ha­te­ra/

– Good mor­ning, Ah­med.

– Good mor­ning, Ana. How are you?

Na tę roz­mo­wę cze­ka­łam do­kład­nie dwie­ście pięć dni. Bo­ha­ter dłu­go czy­tał mój ob­szer­ny list i jesz­cze dłu­żej na nie­go od­po­wia­dał, po­tem wy­je­żdżał na wa­ka­cje, pla­no­wał pod­róż do Abu Zabi, ska­rżył się na złe sa­mo­po­czu­cie i za nic nie chciał pó­jść do le­ka­rza („jak pój­dę po raz pierw­szy, to już od nich nie wyj­dę”), po­now­nie pla­no­wał pod­róż do Abu Zabi. Po 4921 go­dzi­nach roz­ma­wia­my przez Sky­pe’a. On w swo­im domu w Am­ma­nie w Jor­da­nii, ja w Ka­to­wi­cach, w Pol­sce.

Ah­med Kha­te­eb jest au­to­rem ksi­ążki Sand, Huts and Sal­ty Wa­ter [Pia­sek, cha­ty i sło­na woda]. W pod­ty­tu­le do­pi­sek: „Opo­wie­ść pierw­sze­go na­uczy­cie­la w Abu Zabi”. Nie­wie­le jest miejsc na świe­cie, w któ­rych ci­ągle spo­tkać mo­żna pierw­sze­go – w hi­sto­rii da­ne­go miej­sca – na­uczy­cie­la albo mi­ni­stra, biz­nes­me­na albo kie­row­cę, le­ka­rza, ar­ty­stę. W Abu Zabi, sto­li­cy Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich, zda­rza­ją się jed­nak cuda. Gdy­by fil­mow­cy ze­chcie­li na­kręcić do­ku­ment o Ah­me­dzie, z ła­two­ścią opo­wie­dzie­li­by przy tej oka­zji hi­sto­rię mia­sta, w któ­rym wy­bu­rzo­no cha­ty z li­ści pal­mo­wych i nad brze­giem mo­rza po­sta­wio­no szkla­ne wie­żow­ce. Wszyst­ko w cza­sie krót­szym niż pół wie­ku. W nie­spe­łna trzy ge­ne­ra­cje. Miesz­ka­ńcy tej zie­mi w dzie­ci­ństwie prze­mie­rza­li pu­sty­nię na wiel­błądzie. Te­raz mają wnu­ki i je­żdżą dwu­na­sto­pa­smo­wy­mi au­to­stra­da­mi.

Wi­dzo­wie fil­mu już po pierw­szym ujęciu mu­sie­li­by za­dać so­bie py­ta­nie: Dla­cze­go Ah­med, pierw­szy emi­rac­ki na­uczy­ciel, sie­dzi na ka­na­pie w Am­ma­nie, a nie w jed­nym z luk­su­so­wych apar­ta­men­tow­ców nad brze­giem Za­to­ki Per­skiej?

– Ah­med, czy mo­gli­by­śmy za­cząć od py­ta­nia o to, gdzie jest twój dom?

– Nie mam domu. Mu­sia­łem przy­wyk­nąć do ta­kiej od­po­wie­dzi. My­śla­łem o tym już dzie­si­ąt­ki razy. Uro­dzi­łem się w arab­skim Dża­ni­nie, któ­ry jest oku­po­wa­ny przez Izra­el i dzi­siaj znaj­du­je się na Za­chod­nim Brze­gu. Miesz­ka­łem tam przez dzie­wi­ęt­na­ście lat, po­tem przez po­nad trzy­dzie­ści lat ży­łem w Abu Zabi, w mi­ędzy­cza­sie kil­ka lat spędzi­łem w Niem­czech. Te­raz już od dwu­dzie­stu lat miesz­kam w Am­ma­nie, w Jor­da­nii. Je­stem Pa­le­sty­ńczy­kiem, ale mo­jej oj­czy­zny nie ma na po­li­tycz­nej ma­pie świa­ta. Przy­je­cha­łem do Jor­da­nii z Emi­ra­tów za­raz po prze­jściu na eme­ry­tu­rę i tu­taj je­stem obcy. Miesz­kam w nie­złej dziel­ni­cy, jest zie­lo­no, a za oknem śpie­wa­ją pta­ki, ale całe swo­je do­ro­słe ży­cie spędzi­łem na pu­sty­ni i wci­ąż do niej tęsk­nię. Tyle że tam ani przez mo­ment nie czu­łem się „u sie­bie”. Emi­rat­czy­cy za­wsze da­wa­li mi od­czuć swo­ją wy­ższo­ść: „Przy­je­cha­łeś tu tyl­ko na chwi­lę. Nie je­steś oby­wa­te­lem tego pa­ństwa. Sko­ńcz ro­bo­tę i wra­caj do sie­bie”. Do sie­bie, czy­li gdzie? Przez całe ży­cie mia­łem kil­ka­na­ście miesz­kań, ale ni­g­dzie nie zna­la­złem domu.

Re­tro­spek­cja wy­da­rzeń. Ko­laż zdjęć ar­chi­wal­nych: Dża­nin/ Ara­bo­wie w tra­dy­cyj­nych bia­łych stro­jach – ga­la­bi­jach – spa­ce­ru­ją po tar­go­wych uli­cach mia­sta/ Arab­skie tar­go­wi­sko: suk, ze sto­iska­mi pe­łny­mi ko­lo­ro­wych tka­nin, garn­ków, dzba­nów do prze­cho­wy­wa­nia oli­wy/ Fo­to­gra­fie czar­no-bia­łe, a jed­nak wszyst­ko in­ten­syw­nie od­dzia­łu­je na zmy­sły. Nie­mal sły­chać po­krzy­ki­wa­nia i na­wo­ły­wa­nia kup­ców/

W stycz­niu 1948 roku po aro­ma­tycz­ny ty­mia­nek, so­czy­ste oliw­ki i naj­słod­sze figi Ah­med je­ździ z ro­dzi­ca­mi do pa­le­sty­ńskiej wsi nie­da­le­ko Dża­ni­nu. W czerw­cu 1948 roku, by ku­pić te same oliw­ki, ty­mia­nek i figi, musi prze­kro­czyć gra­ni­cę pa­ństwa. Pięć mie­si­ęcy, jed­na woj­na i prze­su­ni­ęta na ma­pie li­nia wy­star­czą, by świat dwu­na­sto­let­nie­go Ah­me­da zmie­nił się na za­wsze. Na znak pro­te­stu chło­piec re­zy­gnu­je z za­jęć w or­kie­strze szkol­nej, bo pro­wa­dzi je ży­dow­ska skrzy­pacz­ka z Haj­fy.

– Po­zo­sta­ła tyl­ko na­dzie­ja. To wszyst­ko, do cze­go mo­gli od­wo­ły­wać się Pa­le­sty­ńczy­cy. Do­kład­nie tak samo jest dzi­siaj – mówi Ah­med Man­so­ur Kha­te­eb sie­dem­dzie­si­ąt dwa lata pó­źniej[2].

Gdy oka­za­ło się, że nie może zo­stać mu­zy­kiem, roz­po­czął pra­cę jako na­uczy­ciel. Spędził kil­ka lat, ucząc w szko­łach w Ara­bii Sau­dyj­skiej. Po­tem szu­kał pra­cy w Ku­wej­cie i tam po raz pierw­szy usły­szał o Abu Zabi.

– Geo­gra­fia była moim ulu­bio­nym przed­mio­tem, dla­te­go wie­dzia­łem tro­chę o Ma­ska­cie na oma­ńskim wy­brze­żu, orien­to­wa­łem się, że ist­nie­ją Tru­cial Sta­tes, jak kie­dyś na­zy­wa­no Zjed­no­czo­ne Emi­ra­ty Arab­skie. Jed­nak prze­nig­dy nie sły­sza­łem, by ktoś pod­ró­żo­wał tam w po­szu­ki­wa­niu pra­cy. Pew­nie dla­te­go wi­zja ob­jęcia po­sa­dy pierw­sze­go na­uczy­cie­la w tej części świa­ta była dla mnie tak nęcąca – tłu­ma­czy Ah­med, sie­dząc na swo­jej ka­na­pie w kwie­ci­ste wzo­ry. Opo­wia­da z taką pre­cy­zją i szcze­gó­ła­mi, jak­by wszyst­ko zda­rzy­ło się kil­ka dni wcze­śniej. Pa­mi­ęta na­zwi­ska, funk­cje, ja­kie pe­łni­li spo­tka­ni przez nie­go lu­dzie, i sta­no­wi­ska, ja­kie otrzy­ma­li wie­le lat pó­źniej.

Do przy­szłej sto­li­cy Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tów Arab­skich pod­ró­żu­je jak wszy­scy w tam­tym cza­sie. Tro­chę sa­mo­lo­tem, częścio­wo przez pu­sty­nię. Naj­pierw przy­la­tu­je na bry­tyj­skie lot­ni­sko woj­sko­we w emi­ra­cie Szar­dża, po­tem sa­mo­cho­dem wzdłuż brze­gu mo­rza przez Du­baj do Abu Zabi. Sa­mo­chód za­trzy­mu­je się co kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów, gdy pia­sek robi się zbyt mi­ęk­ki. Pa­sa­że­ro­wie wy­sia­da­ją i wy­py­cha­ją za­pa­da­jące się auto. Na szczęście mają do dys­po­zy­cji spe­cjal­ne me­ta­lo­we pły­ty, któ­re po­zwa­la­ją wy­ko­pać sa­mo­chód ob­ci­ążo­ny to­wa­ra­mi za­ku­pio­ny­mi na tar­gu w Du­ba­ju. Cen­ty­metr po cen­ty­me­trze.