Drzewo białej morwy - Willa Cather - ebook

Drzewo białej morwy ebook

Willa Cather

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
"Drzewo białej morwy" to jedna z najgłośniejszych powieści W. Cather, opiewających okres pionierski w Stanach Zjednoczonych. Z różnych stron, głównie z Europy, ściągają przegrani ludzie do kraju, gdzie czeka na nich surowa ziemia. Za włożony w nią trud wypłaci się osadnikom - po latach - stabilizacją losu, dobrobytem. Treścią powieści są dramatyczne losy szwedzkiej rodziny osadniczej. Bohaterka utworu, Aleksandra, jest uosobieniem szlachetnego, heroicznego trudu. Bowiem - jak pisze autorka - "historia każdego kraju bierze swój początek w sercu mężczyzny lub kobiety". Dla czytelnika polskiego ciekawy i wzruszający jest fakt, że Willa Cather dała tej epickiej opowieści motto z "Pana Tadeusza". 
[Opis okładkowy] 

 

Seria: Koliber, t. 39 

 

/Drzewo białej morwyWilla Cather, 1977 rokwydanie I, Prasa-Książka-Ruch, Książka i Wiedza/ 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Nowy Dwór Gdański (2) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Rok wydania: 1977

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Willa Silbert Carter, ur. 7. XII. 1873 r. k. Winchester (Wirginia), zm. 24. IV. 1947 r. w Nowym Jorku, jedna z najwybitniejszych pisarek amerykańskich pierwszej połowy obecnego stulecia. Wczesną młodość spędziła w płn. Wirginii na rodzinnej farmie. Okres ten – jeszcze Ameryki pionierskiej – wywarł ogromny wpływ na psychikę przyszłej pisarki i znalazł silne odbicie w jej twórczości. Ukończyła studia na uniwersytecie stanowym Nebraski, w 1901 r. rozpoczęła pracę jako nauczycielka w Pittsburghu. Debiutowała zbiorem poezji (1903), następnie wydała tom nowel (1905), a w roku 1912 swą pierwszą powieść. W pierwszym okresie twórczości Cather ulegała silnym wpływom F. Wharton i H. Jamesa. Dopiero gdy zdecydowała się szukać inspiracji twórczej w problematyce środowiska, w którym przeżyła młodość - napisała serię świetnych powieści, oryginalnych, ukazujących ostatnie lata epoki pionierskiej, które dziś należą do klasyki amerykańskiej. Utwory te wyrażają rozczarowanie przejściem od romantycznych nadziei idealizmu pionierów do materialistycznego społeczeństwa przemysłowego. Są to: O, Pioneers! (1913, wyd. pol. Drzewo białej morwy, 1977), My Antonia (1918) i A Lost Lady (1923, wyd. pol. Utracona, 1976). W 1922 roku W. Cather otrzymała nagrodę Pulitzera. W Polsce ukazały się ponadto powieści: Dom pana profesora (1925, wyd. pol. 1963), Śmierć przychodzi po arcybiskupa (1927, wyd. pol. 1965) oraz Mój śmiertelny wróg (1926, wyd. pol. 1974).

 

Willa Cather

Drzewo białej morwy

Tłumaczyła

Ariadna Demkowska-Bohdziewicz

 

 

Tytuł oryginału

O PIONEERS!

Ilustracja na okładce i stronie tytułowej

Mieczysław Wasilewski

Redaktor serii

Mirosława Karpińska

 

...Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem...

A. MICKIEWICZ

 

Pamięci

SARY ORNE JEWETT,

w której pięknymi misternym dziele

jest doskonałość,

co przetrwa

Część pierwsza

Nieujarzmiona ziemia

1

W pewien dzień styczniowy trzydzieści lat temu miasteczko Hanower, zakotwiczone na płaskowyżu Nebraski, próbowało oprzeć się szalejącej wichurze. Mglisty tuman śniegu tańczył i wirował nad gromadką niskich, mizernych budynków przytulonych do szarej prerii pod szarym niebem. Domy mieszkalne stały na ubitym stepie bez ładu i składu; wygląd miały różny — a to jakby ukradkiem skleconych w ciągu jednej nocy, to znów zabłąkanych z innej okolicy i jakby już jedną nogą za miastem; żaden nie miał fundamentów i gdy wiatr zawył, trzęsły się wszystkie dachy, ściany i nawet podłogi. Główną ulicą w tym miasteczku była zwykła polna droga o głęboko wyżłobionych, zmarzniętych teraz koleinach; biegła ona z północy na południe, czyli od niskiego czerwonego budynku stacji kolejowej i elewatora zbożowego aż na południowy kraniec miasta, gdzie był tartak i staw dla koni. Wzdłuż tej drogi ciągnęły się dwa rzędy drewnianych domów różnej wysokości: sklep towarów mieszanych, dwa banki, drugstore, sklep żywnościowy, saloon, poczta. Drewniane chodniki pokrywał brudny, rozdeptany śnieg, lecz kupcom, gdy wrócili z obiadu o drugiej po południu, było całkiem dobrze za szybami zamarzniętych sklepowych okien. Dzieci siedziały jeszcze w szkole, po pustych ulicach snuło się zaledwie kilka postaci w płaszczach z szorstkiego sukna i w kaszkietach nasuniętych aż na nos — nieokrzesani farmerzy z dalszych stron. Niektórzy przywieźli do miasta żony i raz po raz jakiś czerwony lub kraciasty szal wynurzał się z jednego sklepu, by natychmiast zniknąć w drugim. Przy kołkach dygotało pod derkami kilka roboczych koni, zaprzęgniętych do wozów. Na stacji panowała cisza, najbliższy pociąg przyjeżdżał dopiero wieczorem.

Przed jednym ze sklepów siedział na chodniku chłopiec, gorzko płacząc. Miał nie więcej niż pięć lat. Był to mały Szwed. W płaszczu z czarnego sukna, o wiele dla niego za dużym, wyglądał jak staruszek. Brązowa flanelowa sukienka, skurczona od częstego prania, odsłaniała skarpetki sterczące ze sznurowanych bucików podbitych miedzianymi blaszkami. Kapturek zakrywał chłopcu uszy, ale nos i okrągłe policzki były spierzchnięte i poczerwieniałe z zimna. Płakał cicho, lecz spośród nielicznych przechodniów nikt nie zwracał na niego uwagi. Mały bał się zatrzymać kogokolwiek, bał się również wejść do sklepu i poprosić o pomoc; bezradnie załamywał ręce w przydługich rękawach płaszcza i patrząc w górę zawodził: — Kicia, ach moja kicia! Ty mi tam zamarzniesz na śmierć!

Na wierzchołku telegraficznego słupa siedział skurczony i drżący z zimna mały szary kotek i rozpaczliwie czepiając się pazurkami drzewa pomiaukiwał żałośnie. Chłopca zostawiła w sklepie siostra, która poszła do lekarza; zaraz po jej odejściu jakiś pies pogonił kotka, który schronił się na szczycie słupa, a że nigdy jeszcze nie był tak wysoko, bał się ruszyć z miejsca. Jego mały pan tonął w rozpaczy. Przywykł do życia na farmie i oto znalazł się w obcym i dziwnym miejscu, gdzie ludzie mieli eleganckie ubrania i twarde serca. Zawsze czuł się tutaj onieśmielony, niezgrabny i zawsze miał ochotę schować się w jakimś kącie ze strachu przed kpinkami. Teraz jednak był tak nieszczęśliwy, że już nie zważał, czy się tam kto z niego śmieje. Wreszcie zaświtał mu promień nadziei — wracała siostra; wstał i pobiegł do niej stukając ciężkimi butami.

Jego siostra była wysoką i silną dziewczyną, szła krokiem szybkim i zdecydowanym, jak ktoś, kto zawsze wie, dokąd idzie i co za chwilę zrobi. Miała na sobie obszerny męski płaszcz (nie z musu, lecz z wyboru i dla wygody, a nosiła ten płaszcz jak młody żołnierz), do tego okrągły pluszowy czepek przewiązany grubym szalem pod brodą. Szła z twarzą poważną i zamyśloną, jasne skupione spojrzenie chabrowych oczu utkwiła w dal niczego nie widząc, jak ktoś bardzo zatroskany. Nie zauważyła chłopczyka, póki nie pociągnął jej za połę płaszcza. Przystanęła natychmiast i schyliła się, by otrzeć zapłakaną twarz dziecka.

— To ty, Emilu? Kazałam czekać w sklepie i nie wychodzić. Co się stało?
— Kicia! Moja kicia! Ktoś wygonił ją na ulicę i pies się na nią rzucił. Uciekła aż tam. — I palcem wysuniętym z przydługiego rękawa wskazał na słup.
— Ach, Emilu! A nie mówiłam, że napyta nam biedy, jeśli go weźmiesz ze sobą? Nie wiem doprawdy, czemu się tak napierałeś. No cóż, moja wina, że ci ustąpiłam. — Podeszła do słupa i wyciągnąwszy w górę ręce zawołała: — Kici, kici, kici! — lecz kotek miauknął tylko i pomachał ogonkiem. Aleksandra odwróciła się zamaszyście. — Nie — powiedziała — nie zlezie. Ktoś go musi zdjąć. Widziałam w mieście wóz Linstrumów. Pójdę, poszukam Carla. Może on coś zrobi. Ale na krok się stąd nie ruszę, jeśli nie przestaniesz płakać. Gdzie twój szalik? Zostawiłeś w sklepie? Nie szkodzi. Stój spokojnie, póki ci tego nie zawiążę.

Zdjęła z głowy szal i otuliła nim szyję chłopczyka. Jakiś komiwojażer, mały, obdarty człeczyna, wyszedłszy właśnie ze sklepu i kierując się do szynku stanął jak wryty na widok lśniących jak złoto włosów, które odsłoniła zdjąwszy szal: dwa grube warkocze owinięte zwyczajem niemieckim dookoła głowy i grzywka rudawych loczków. Wyjął z ust cygaro i trzymał jego wilgotny koniec dwoma palcami w wełnianych rękawiczkach.

— Mój Boże, dziewczyno, ale ty masz włosy! — wyrwało mu się całkiem bez złej myśli.

Przeszyła go zawziętym spojrzeniem, godnym Amazonki, i przygryzła dolną wargę — surowość zupełnie zbyteczna. Handlujący suknem ajent doznał takiego wstrząsu, że upuścił cygaro na chodnik i skulony pognał pod wiatr do saloonu. Dłonią jeszcze drżącą brał od barmana szklankę. Nieraz już skromne jego zapędy bywały ukrócane, lecz nigdy tak bezlitośnie. Zawstydził się, stracił humor, jakby go znieważono lub oszukano. Gdy taki niebożyna wędruje z próbkami towaru po nędznych miasteczkach i w brudnych zadymionych wagonach przemierza skuty mrozem kraj, czyż można go winić, że napotkawszy nagle piękną dziewczynę, pragnie wystąpić jak mężczyzna?...

Mały komiwojażer popijał przy barze, by dodać sobie ducha, a tymczasem Aleksandra biegła do drugstore’u pewna, iż znajdzie tam Carla Linstruma. Zastała go zajętego przeglądaniem „szkiców” lub „studiów”, jak nazywał właściciel sklepu barwne litografie, które sprzedawał paniom malującym na porcelanie. Aleksandra opowiedziała o swym kłopocie i Carl pospieszył za nią na róg ulicy, gdzie Emil wytrwale pilnował kotka.

— Będę musiał wejść na słup, Aleksandro. Zdaje mi się, że na stacji mają haki, które mógłbym przyczepić do butów. Poczekaj chwilę. — Carl wsunął ręce do kieszeni, pochylił głowę i pomknął ulicą prosto pod wiatr wiejący z północy. Był to rosły chłopak lat piętnastu, wysmukły, wąski w ramionach. Gdy wrócił niosąc haki, Aleksandra spytała go, co zrobił ze swym płaszczem.

— Zostawiłem w sklepie. Zresztą w płaszczu nie mógłbym wleźć na słup. Złapiesz mnie, Emilu, jak spadnę? — krzyknął rozpoczynając wspinaczkę. Aleksandra przyglądała mu się z niepokojem: jak zimno musi być w górze... Kotek nie drgnął, Carl musiał wspiąć się na szczyt i oderwać wczepione w drzewo pazurki. Gdy stanął z powrotem na ziemi, oddał kotka zapłakanemu Emilowi.
— Wejdź z nim teraz do sklepu i ogrzej się. — Otworzył dziecku drzwi. — Zaczekaj chwilę, Aleksandro. Chętnie bym cię podwiózł, przynajmniej do nas. Robi się coraz zimniej. Mówiłaś z doktorem?
— Tak. Przyjedzie jutro. Ale powiedział, że ojcu nic już nie pomoże, nie wróci do zdrowia. — Wargi dziewczyny zadrżały. Patrzyła z namysłem w głąb ponurej ulicy, jakby mierząc siły w obliczu jakiegoś spotkania, jakby całą mocą starając się pojąć sytuację, której — nawet jeśli bardzo trudna — trzeba będzie stawić czoło i zaradzić. Wiatr targał połami jej ciężkiego płaszcza.

Carl milczał, lecz wyczuwała w jego milczeniu wiele współczucia. On też był sam. Szczupły, wątły chłopiec o ciemnych, zadumanych oczach i niezwykle opanowanych ruchach. W jego pociągłej twarzy była jakaś delikatna bladość, usta miał zbyt wrażliwe jak na chłopca, a wargi już naznaczone nieuchwytnym grymasem goryczy; i zwątpienia. Stali przez chwilę w porywach wiatru na rogu ulicy — milcząca para przyjaciół, niby para wędrowców, gdy zagubiwszy drogę przystają, dzieląc się bez słowa uczuciem niepokoju.

— Zajmę się twoim zaprzęgiem — powiedział Carl. Aleksandra weszła do sklepu złożyć zakupy w pudle po jajkach i ogrzać się przed długą jazdą w zimowej zamieci.

Rozejrzała się za Emilem i znalazła go u stóp schodów wiodących na piętro, do działu ubrań i dywanów. Bawił się z małą Czeszką, Marią Tovesky, która z chusteczki do nosa zawiązała na głowie kotka czepeczek. Maria przyjechała z matką aż z Omaha w odwiedziny do stryjka. Była smagłą dziewczynką o brązowych lokach, wijących się jak u lalki, o pąsowych, słodkich usteczkach i okrągłych, brunatnozłocistych oczach. Oczy te zwracały uwagę: brązowe źrenice o złotych cętkach wyglądały jak awanturyn albo — w przyćmionym świetle — jak ów minerał z Colorado zwany tygrysim okiem.

Wiejskie dzieci nosiły ubranka, spod których widać było całą cholewkę bucika, lecz ta dziewczynka z miasta miała na sobie modną w owych czasach sukienkę z czerwonego kaszmiru, suto marszczoną przy karczku i opadającą niemal do ziemi — model zwany „Kate Greenaway”, z odpowiednim czepeczkiem w kształcie kapelusika. Maria była w tym stroju rozczulającą miniaturką dorosłej elegantki. Jej strój uzupełniała futrzana mantylka na ramionach. Dziewczynka ze spokojem pozwoliła zachwyconemu Emilowi pogłaskać palcami futerko. Aleksandra nie miała wprost serca oderwać go od tak pięknej towarzyszki i pozwoliła dzieciom bawić się, piki nie wszedł z hałasem Joe Tovesky; podniósł małą ze schodów i posadził sobie na ramieniu, by każdy mógł ją podziwiać. Joe miał tylko synów i uwielbiał swoją bratanicę. Zaraz utworzył się dookoła niego krąg pełnych admiracji kompanów, droczących się z Marią, która przyjmowała żarty z ogromnym spokojem. Wszyscy byli nią zachwyceni, rzadko widywali tak śliczne i tak starannie wychowane dziewczynki. Mówili, że musi wybrać spośród nich narzeczonego, i zabiegali o jej względy cukierkami i zabawkami — małą świnką lub łaciatym cielątkiem. Maria spojrzała wyniośle na duże, ogorzałe, wąsate twarze, od których zalatywało trunkiem i tytoniem, potem delikatnie pogładziła paluszkiem kłującą brodę stryja i powiedziała:

— To jest mój narzeczony.

Czesi ryknęli śmiechem, a stryjek przytulił Marię tak mocno, że aż krzyknęła:

— Stryjciu, proszę cię! To boli!

Wszyscy przyjaciele Joego ofiarowali jej po torebce cukierków, więc uściskała każdego po kolei, chociaż wcale nie przepadała za cukierkami. Może dlatego przypomniała sobie Emila.

— Puść mnie, stryjaszku — powiedziała —: chcę dać trochę cukierków temu chłopczykowi, z którym się bawiłam. Lubię go. — Wdzięcznie podreptała do Emila w asyście gorliwych wielbicieli, którzy zaraz otoczyli parę i żartowali z chłopca, aż ukrył twarz w fałdach siostrzynej spódnicy; musiała go zganić, że zachowuje się jak małe dziecko.

Farmerzy rozpoczęli przygotowania do powrotu — czas wracać w domowe pielesze. Kobiety sprawdzały listy zakupów i upinały na głowach wielkie czerwone szale. Mężczyźni chwalili się między sobą nowym nabytkiem — butami, rękawicami, koszulami z niebieskiej flaneli. Za pozostałe centy brali tytoń i słodycze. Trzech rosłych czeskich farmerów piło czystą wódkę zaprawioną olejkiem cynamonowym — podobno chronił skutecznie przed zimnem. Ciągnęli prosto z flaszki i po każdym łyku oblizywali wargi. Głośne cmokanie i podniecone alkoholem głosy wzbiły się ponad gwar w sklepie, w którym zrobiło się gorąco i pachniało dymem z fajek, parowało suknem i naftą.

Wszedł Carl w płaszczu niosąc drewnianą skrzynkę z miedzianym uchwytem.

— Nakarmiłem i napoiłem twoje konie, wszystko gotowe do drogi. — Wyniósł Emila, posadził w wozie na słomie i starannie otulił. Chłopiec rozgrzał się w sklepie i był senny, lecz nie puszczał kotka.
— Dziękuję ci, Carl, żeś się wdrapał tak wysoko i uratował kicię. Jak urosnę, też będę pomagał małym chłopcom — wymamrotał. Zanim konie przebyły pierwsze wzniesienie, Emil i jego kotek spali głębokim snem.

Była zaledwie czwarta, lecz zapadał już zimowy zmierzch. Droga wiodła w stronę zachodzącej zorzy, która światłem bladym jak woda rozjaśniała ołowiany horyzont. Blask padał na dwie smutne młode twarze, milcząco zwrócone ku niebu: na oczy dziewczyny, zdające się z lękiem i troską spoglądać w przyszłość, i na chmurne oczy chłopca, jakby zapatrzone w to, co już minęło. Miasteczko za ich plecami skryło się za wzgórzem, znikło, jakby nigdy nie istniało, i ziejąca surowością i chłodem przestrzeń otwarła przed nimi swe łono. Działki osadników rzadkie były w tej okolicy i położone daleko jedna od drugiej; tu i ówdzie posępny wiatrak na tle nieba, lepianka ukryta w kotlinie. Za to ziemia tchnęła tu prawdziwą wielkością — nieporadne wysiłki ludzkiej społeczności nie znaczyły nic wobec tych mrocznych odłogów. To od patrzenia na bezlitosną w swym ogromie prerię usta tego chłopca nabrały wyrazu goryczy — czuł, że człowiek nie ma siły, by wyryć tu swój ślad, czuł, że ta ziemia chce zostać sama w swej okrutnej potędze, dzikiej, niezwykłej piękności i nieprzerwanym smutku.

Wóz toczył się podskakując na wybojach. Para przyjaciół mniej miała sobie do powiedzenia niż zwykle, jakby chłód powietrza przeniknął ich serca.

— Czy Lou i Oscar pojechali do lasu po drzewo? — spytał Carl.
— Tak. Żałuję teraz, że pozwoliłam, zrobiło się tak zimno. Ale matka wpada w panikę, gdy zapas opału maleje. — Aleksandra zamilkłai dłonią odgarnęła włosy z czoła. — Nie wiem, co się z nami stanie, Carl, jeżeli ojciec umrze. Boję się o tym myśleć. Najlepiej byłoby, gdybyśmy poszli za nim. I niech trawa znowu zarośnie wszystko.

Carl milczał. Właśnie dojeżdżali do norweskiego cmentarza, który istotnie zarósł rdzawym, skołtunionym burzanem aż po żelazne ogrodzenie. Chłopiec zdał sobie sprawę, iż niewielką stanowi pociechę dla przyjaciółki, lecz cóż mógł jej powiedzieć?

— Oczywiście — Aleksandra snuła swe dalej myśli głosem spokojniejszym — chłopcy mają dość siły do tej ciężkiej pracy, ale tak przywykliśmy w każdej sprawie polegać na ojcu, że doprawdy nie wiem, jak sobie bez niego poradzimy. I czy warto się w ogóle starać?
— Czy ojciec wie?
— Tak, myślę, że wie. Leży i całymi dniami liczy coś na palcach. Myślę, że liczy, ile nam zostawi. Jest dla niego pociechą, że moje kury niosą się przez całą zimę i dają trochę pieniędzy. Chciałabym odwrócić jego myśli od podobnych spraw, ale tak mało mam teraz czasu, żeby przy nim posiedzieć.
— A gdybym przyszedł któregoś wieczoru z moją latarnią magiczną? Czy sądzisz, że sprawię mu przyjemność? — spytał Carl.

Aleksandra odwróciła do niego twarz. — Och, Carl, więc jednak kupiłeś?

— Tak. Leży tam w słomie. Nie zauważyłaś, jak niosłem skrzynkę? Spędziłem cały ranek wsklepie, sprawdzałem w piwnicy, czy latarnia działa. Jest w porządku, daje ładne, duże obrazy.

— Jakie?

— Różne. Polowanie w Niemczech, Robinson Crusoe i jakieś śmieszne obrazki z ludożercami. Mam zamiar własnoręcznie wymalować na szkle kilka scen z bajek Andersena.

Aleksandra wyraźnie poweselała. Często w ludziach, którzy musieli zbyt szybko osiągnąć dojrzałość, pozostaje wiele z dziecka.

— Przyjdź z tą latarnią koniecznie! Umieram z ciekawości! Ojcu zrobisz przyjemność. Czy obrazki są kolorowe? Jeśli tak, to na pewno mu się spodobają. Bardzo lubi oglądać kalendarze, które kupuję mu w mieście. Szkoda, że nie mogę dostać ich więcej. No, tutaj musimy się rozstać prawda? A tak przyjemnie mieć towarzystwo.

Carl zatrzymał konie i niepewnie powiódł oczami po czarnym niebie. — Zrobiło się zupełnie ciemno. Jestem spokojny, że konie same trafią do domu, ale na wszelki wypadek zapalę latarnię, może się przydać.

Oddał jej lejce, przelazł do wnętrza wozu i narzuciwszy na ramiona płaszcz skulił się pod nim jak pod namiotem. Po kilkunastu próbach udało mu się zapalić latarnię; postawił ją u stóp Aleksandry i osłonił płomień skrajem derki, by światło nie raziło oczu dziewczyny.

— A teraz poczekaj, aż znajdę moją skrzynkę... Już ją mam. Dobranoc, Aleksandro. I staraj się nie zamartwiać. — Zeskoczył na ziemię i pobiegł na przełaj w stronę zagrody Linstrumów. — Hej-ho! — zawołał na pożegnanie znikając w piaszczystym wąwozie za skłonem wzgórza. Wiatr odpowiedział mu echem: „Hej-ho!” Aleksandra pojechała dalej sama. Wycie wiatru zagłuszało turkot wozu, lecz latarnia, którą mocno przytrzymywała nogami, rzucała ruchomy krąg światła na drogę, biegnącą coraz dalej i dalej w ciemną głąb kraju.

2

Na jednym ze wzniesień równiny, po której wiatry hulały do woli, stał niski, z grubych bierwion wzniesiony dom. W domu tym umierał osadnik John Bergson. Zagrodę Bergsonów łatwiej było znaleźć niż inne, bo stała nad Norweską Rzeką — był to płytki, zamulony potok na dnie krętego wąwozu, woda w nim czasem płynęła, czasem stała, a brzegi miał strome i porośnięte gąszczem krzewów, topoli i karłowatych jesionów. Rzeczka ta nadawała pewien rodzaj tożsamości wszystkim gospodarstwom położonym na jej brzegach. Brak ludzkich śladów w nowym kraju nie tylko zaskakuje osadnika, ale również przygnębia i odbiera otuchę. Domy na Roztoczu, małe i najczęściej budowane w miejscach ukrytych, z daleka były niewidoczne. Większość lepiono z ziemi, w ten sposób stanowiły po prostu jakby inną formę żywiołu, od którego nie było ucieczki. Drogi znaczyły się tu jedynie wątłą koleiną w trawie; pług zostawiał ślady nic nie znaczące — jak kreski ryte na kamieniu przez ludy pierwotne — i tak niewyraźne, że można by je brać raczej za ślady lodowca niż ludzkich poczynań.

Przez jedenaście długich lat John Bergson zdołał wycisnąć bardzo słabe piętno na dzikich ugorach. Przyjechał, by ujarzmić tę ziemię, lecz pozostała nadal nieposkromiona i tak kapryśna, że człowiek nie wiedział, kiedy mu dokuczy i dlaczego. Czaiła się nad nią zapowiedź klęski. Geniusz tej ziemi nie sprzyjał człowiekowi. Z takim uczuciem patrzał na nią przez okno chory, leżąc na swoim posłaniu; właśnie odjechał doktor, który przybył nazajutrz po bytności Aleksandry w mieście. Tak, ziemia leżała tuż za progiem domu, ciągnęła się w nieskończoną dal, szara jak ołów. Stąd aż po horyzont Bergson znał każdy wąwóz, kotlinę, wzniesienie. Na południe od zagrody — orne pola, na wschód — stajnie, korall dla bydła, staw, a dalej pastwiska.

Bergson przebiegł myślą wszystkie trudy i przeciwności losu, jakie przeżył. Pewnej zimy całe stado bydła zginęło podczas śnieżycy. Następnego lata jeden z koni zaprzęganych do pługa złamał nogę w jamie psa stepowego i trzeba było go zastrzelić. Innego roku cholera wybiła wszystkie wieprze i cenny ogier padł od ugryzienia grzechotnika. Zbiory raz po raz zawodziły. Stracił dwoje dzieci, chłopców urodzonych między Lou a Emilem, doszły do tego kosztychoroby i pogrzebów. Teraz, gdy wreszcie wyszedł z długów, sięgnęła po niego śmierć. Miał zaledwie czterdzieści sześć lat i oczywiście liczył na dłuższe życie.

Przez pierwszych pięć lat na Roztoczu Bergson zadłużał się, przez następnych sześć spłacał długi. Oczyścił hipotekę, lecz jeśli chodzi o ziemię, to stan jego posiadania pozostał bez zmian. Miał na własność sześćset czterdzieści akrów. Z tego, co rozciągało się tuż za progiem domu, trzysta dwadzieścia akrów stanowiło jego działkę, z domem i kawałkiem lasu, do tego przylegało drugie tyle — własność młodszego brata, który zrezygnował z walki, wrócił do Chicago i pracował w ciastkarni, będąc jednocześnie asem pewnego klubu sportowego. John nigdy nie próbował uprawiać tej drugiej połowy, pozostała pastwiskiem i jeden z jego synów wypasał tam konno stado bydła, jak długo trawa była zielona.

John Bergson przywiózł ze Starego Świata przekonanie, że ziemia sama w sobie jest wartością godną pożądania. Lecz tutejsza ziemia była zagadką. Była jak koń przywykły do swobody, którego nie sposób ujarzmić, który kopie i niszczy wszystko. Bergson doszedł do przekonania, że właściwie wciąż nie wie, co i jak należy tu uprawiać, i często mówił o tym z Aleksandrą. Sąsiedzi jeszcze mniej od niego znali się na uprawie ziemi. Wielu z nich nigdy nie pracowało na roli przed objęciem w posiadanie nadanych działek. Byli to przeważnierzemieślnicy — krawcy, kowale, stolarze. Bergson pracował w stoczni.

Tygodniami rozmyślał o tych sprawach. Łóżko jego stało w izbie przylegającej do kuchni. W ciągu dnia, gdy w kuchni gotowano, prano i prasowano, ojciec leżał wpatrując się w belki, które własnoręcznie kładł kiedyś na powale; czasem spoglądał przez okno na stado zamknięte w corallu. Bezustannie liczył, ile ma sztuk bydła. Przyjemną rozrywką było też obliczanie, ile przybędzie na wadze każdemu byczkowi do wiosny. Często wołał córkę, by z nią o tym i porozmawiać. Aleksandra nie skończyła jeszcze dwunastu lat, gdy stanowiła już niemałą pomoc dla ojca, a w miarę jak rosła, przy wy kał coraz bardziej polegać na jej zaradności i rozsądku. Synów miał chętnych do roboty, lecz często go irytowali. Tylko Aleksandra czytała mu gazety, jeździła na targi i uczyła się na błędach sąsiadów. Tylko Aleksandra potrafiła zawsze powiedzieć, jaki jest koszt tuczenia jednego byczka, i lepiej od samego Johna Bergsona odgadnąć wagę wieprzka, nim go położono na wadze. Lou i Oscar byli pracowici, nigdy jednak nie zdołał nauczyć ich posługiwania się w pracy rozumem.

Aleksandra podobna jest do swego dziadka — myślał często Bergson; a miało to po prostu znaczyć, że dziewczyna jest inteligentna. Ojciec Johna Bergsona był budowniczym okrętów, człowiekiem posiadającym dużo energii i pewien majątek. W późniejszych latach życia wziął sobie drugą żonę, ze Sztokholmu, kobietę dość wątpliwej reputacji, która go pobudzała do wszelkiego rodzaju ekstrawagancji i rozrzutności. Budowniczy okrętów stracił dla niej głowę, była to rozpaczliwa namiętność wspaniałego mężczyzny, który nie mógł pogodzić się z nadchodzącą starością. W ciągu kilku lat pozbawiona skrupułów małżonka całkowicie przerobiła tego zawsze uczciwego człowieka. Wdał się w spekulacje, stracił nie tylko własny majątek, lecz również powierzone jego pieczy fundusze ubogich marynarzy i zmarł otoczony pogardą, nie pozostawiając dzieciom ani grosza. Leczby już powiedzieć o nim wszystko, należy dodać, że zaczął życie na morzu. Potem, nie posiadając kapitału, zbudował małą, lecz ambitną stocznię jedynie dzięki własnym zdolnościom i przedsiębiorczości i dowiódł, że jest mężczyzną. W córce swej John Bergson dostrzegał siłę woli, zmysł praktyczny i pomysłowość cechujące ojca w najlepszej epoce jego życia. Wolałby, rzecz jasna, odkrywać takie podobieństwo w którymś z synów, lecz tego się nie wybiera. Przykuty do łóżka, musiał pogodzić się z sytuacją i dziękować Bogu, że przynajmniej jednemu z dzieci może powierzyć los rodziny i wszystkie szanse kryjące się w ziemi, w którą włożył tyle trudu.

Kończył się zimowy zmierzch. Do uszu chorego dobiegł z kuchni odgłos zapalanej przez żonę zapałki i w szparze drzwi zabłysło światło lampy. Wydało mu się, że świeci ono gdzieś bardzo daleko. Obrócił się z bólem na łóżku i spojrzał na swoje białe dłonie, z których zniknęły wszystkie ślady pracy. Pora się poddać — pomyślał. Nie wiedział, jak i kiedy nadszedł moment rezygnacji, czuł tylko, że już gotów jest spocząć na własnym polu głęboko pod ziemią, gdzie nie dosięgnie ostrze pługa. Był zmęczony popełnianiem błędów. Chętnie przekaże swoje zmagania w inne ręce; pomyślał o silnych rękach swojej Aleksandry.

— Córko! — zawołał słabym głosem. — Córko! — powtórzył po szwedzku. Usłyszał szybkie kroki i ujrzał jej wysoką postać na progu, w świetle lampy. Odczuł młodość i siłę tej dziewczyny i lekkość, z jaką poruszała się, schylała, dźwigała ciężary. Lecz on nie chciał być znowu młodym i silnym, nawet gdyby to było możliwe, o nie! Zbyt dobrze wiedział, jaki jest koniec, by znów pragnąć początku. Wiedział, do czego prowadzą, na co się zdają wszystkie wysiłki.

Córka podeszła i uniosła go na poduszkach. Nazwała ojca starym szwedzkim imieniem, jak wówczas kiedy była małą dziewczynką i przynosiła mu obiad do stoczni.

— Zawołaj tu chłopców, córko, niech przyjdą, chcę im coś powiedzieć.
— Karmią konie, ojcze. Tylko co wrócili z wyrębu. Czy mam ich zawołać?

Westchnął. — Nie, nie. Poczekaj, aż przyjdą, Aleksandro, będziesz musiała zrobić dla braci wszystko, na co cię stać. Odpowiadasz za nich.

— Zrobię wszystko, ojcze.
— Nie pozwól, żeby upadli na duchu i wyjechali jak wuj Otto. Chcę, żeby utrzymali tę ziemię.
— Zrobię to, ojcze. Na pewno. Nigdy się jej nie wyrzekniemy.

W kuchni rozległy się ciężkie stąpania. Aleksandra podeszła do drzwi i skinęła na braci — dwóch wyrostków lat siedemnastu i dziewiętnastu. Weszli i stanęli w nogach łóżka. Ojciec spojrzał na nich badawczo, choć w półmroku nie mógł widzieć twarzy; są tacy jak zawsze — pomyślał, nie miał złudzeń. Kanciasta głowa i ciężkie ramiona — to Oscar, starszy syn. Młodszy był mniej ociężały, lecz bardziej niezdecydowany.

— Chłopcy — rzekł ojciec znużonym głosem — chcę, żebyście wspólnymi siłami utrzymali tę ziemię i bądźcie posłuszni we wszystkim siostrze. Odkąd leżę chory, wiele razy z nią rozmawiałem i poznała wszystkie moje życzenia. Nie chcę kłótni między moimi dziećmi i jak długo macie jeden dom, musi w nim rządzić jedna głowa. Aleksandra jest z was najstarsza i wie, czego sobie życzę. Zrobi to, postara się. Jeśli nawet zbłądzi, to na pewno mniej niż ja. Kiedy weźmiecie sobie żony i założycie rodziny — ziemię podzielcie uczciwie i zgodnie z prawem. Ale przez najbliższe lata będzie wam ciężko i musicie trzymać się razem. Aleksandra wszystkim zarządzi najlepiej.

Odpowiedział ojcu Oscar, jako najstarszy, choć zwykle odzywał się ostatni.

— Tak, ojcze — rzekł — tak będzie, nawet gdybyś nic nie mówił. Będziemy pracować razem.

— Słuchajcie siostry we wszystkim, chłopcy, i żebyście byli dla niej kochającymi braćmi. I dobrymi synami dla matki. Rozumiecie? To dobrze. Aleksandra przestanie pracować w polu. To nie jest konieczne. Wynajmiecie człowieka, jak zajdzie potrzeba. Sprzedażą jajek i masła zarobi się więcej, niż wyda się na robotnika. Był to jeden z moich błędów, nie wpadłem na to wcześniej. Starajcie się z każdym rokiem powiększać zasiewy: kukurydza dobra jest na paszę. Stosujcie płodozmian, a siana trzeba mieć zawsze na zapas. Nie żałujcie matce czasu na ogródek i sadzenie drzewek, nawet gdy są prace w polu. Jest dla was dobrą matką i wciąż tęskni za swoim krajem.

Chłopcy wrócili do kuchni i w milczeniu zasiedli do stołu. W czasie posiłku oczy mieli spuszczone, ani na chwilę nie podnieśli znad talerzy poczerwieniałych powiek. Jedli niewiele, chociaż pracowali na chłodzie przez cały dzień, a na kolację był królik duszony w, sosie i ciasto ze śliwkami.

John Bergson ożenił się z kobietą niższego stanu; okazało się, że poślubił znakomitą gospodynię. Pani Bergsonowa miała jasną cerę i okrągłe kształty, była jak jej syn Oscar spokojna i ociężała, lecz wnosiła nastrój dostatku i wygody; może dlatego, że sama bardzo ceniła wygodę. Przez jedenaście lat dokładała wszystkich starań, by stworzyć ognisko domowe pełne ładu w warunkach, w których utrzymanie ładu było bardzo trudne. Przyzwyczajenie stanowiło mocną stronę jej natury i nieustępliwe wysiłki wskrzeszenia w nowym otoczeniu przyzwyczajeń wziętych z dawnego życia niemało przyczyniły się do uratowania rodziny od moralnego zaniedbania i niechlujnych obyczajów. Bergsonowie, na przykład, mieli dom drewniany tylko dlatego, że pani Bergsonowa nie mogła żyć wśród ścian ulepionych z ziemi. Odczuwała wielki brak ryb, które jadała często w swym kraju, i dwa razy w ciągu lata posyłała chłopców nad odległą o dwadzieścia mil rzekę, by jej przywieźli zębacza. Gdy dzieci były jeszcze małe, ładowała je wszystkie na wóz, nawet z maleństwem leżącym w kołysce, i sama jechała na ryby.

Aleksandra mówiła często, że gdyby matka znalazła się na bezludnej wyspie, to najpierw podziękowałaby Bogu za ocalenie, a potem założyłaby ogród i zaczęła robić przetwory na zimę. Była to po prostu jej mania. Jak zwierzę szukające żeru przetrząsała — pomimo tuszy — zarośla nad Norweską Rzeką w poszukiwaniu zdziczałych winogron i śliwek. Z dzikich wiśni rosnących na prerii, dość mdłych i pozbawionych smaku, smażyła dżem doprawiony skórką cytrynową; z hodowanych w ogrodzie pomidorów robiła ciemną, lepką pastę. Robiła nawet doświadczenia z niejadalną, obficie rosnącą jagodą — pożywieniem bawołów — i na widok brunatnych gron nigdy nie mogłapowstrzymać westchnienia: — Ach jaka szkoda! — Gdy nie było już z czego robić dżemu czy marmolady, zabierała się do marynat. Koszt cukru zużytego w tych poczynaniach urastał niekiedy do zupełnie poważnych pozycji w domowych wydatkach. Była dobrą matką, lecz odetchnęła, gdy dzieci podrosły i przestały zawadzać w kuchni. W głębi duszy nigdy nie wybaczyła mężowi, że wywiózł ją na koniec świata; skoro się tam jednak znalazła, pragnęła mieć wolną rękę w przywróceniu dawnych wygód i obyczajów, na ile to było możliwe. Życie miało jeszcze dla niej pewien urok, jeśli w spiżarni wisiał bekon, na półkach stały szklane słoje i czyste prześcieradła czekały prasowania. Pogardzała sąsiadami, ponieważ żyli w niechlujstwie; kobiety miały ją za osobę wyniosłą i dumną. Kiedyś, gdy po drodze nad rzekę pani Bergson zboczyła, by odwiedzić panią Lee, staruszka skryła się w stogu siana „ze strachu, że pani Bergson zobaczy ją bosą”.

3

Pewnego niedzielnego popołudnia w czerwcu, w sześć miesięcy po śmierci Johna Bergsona, Carl siedział na progu kuchni Linstrumów zadumany nad stronicą ilustrowanego pisma, gdy usłyszał nagle turkot wozu wjeżdżającego pod górkę. Spojrzał i rozpoznał zaprzęg Bergsonów; dwie ławki ustawione w wozie znaczyły, że wybrano się na wycieczkę: na przednim siedzeniu Oscar i Lou w płóciennych płaszczach i kapeluszach, noszonych tylko w niedzielę, na drugim siedzeniu, obok Aleksandry, dumnie rozparty Emil w nowych spodenkach, uszytych ze spodni ojca, i różowej pasiastej koszuli z falbanką przy szerokim kołnierzu. Oscar zatrzymał konie i ruchem ręki przywołał Carla, który chwyciwszy kapelusz wypadł na ścieżkę.

— Chcesz pojechać z nami? — zawołał Lou. — Jedziemy po hamak do głupiego Ivara.
— Jadę! — odkrzyknął Carl. Nadbiegł zadyszany, wspiął się po kole na wóz i usiadł obok Emila. — Zawsze chciałem zobaczyć jego staw. Mówią, że to największy staw w tej okolicy. Nie boisz się jechać do Ivara w nowej koszuli, Emilu? A co będzie, jeśli mu się spodoba i ściągnie ci ją z pleców?

Emil uśmiechnął się. — Na pewno bym się bał, gdyby was ze mną nie było. Ale mnie obronicie. Czy słyszałeś, jak on wyje? Ludzie mówią, że czasem goni w nocy po stepie, podobno boi się kary bożej. Mama uważa, że na pewno zrobił coś okropnie złego.

Lou obróciwszy się mrugnął na Carla. — Co byś zrobił, Emilu, sam na stepie, gdybyś nagle zobaczył, że idzie Ivar?

Emil zrobił przerażone oczy. — Może bym się schował do borsuczej jamy — odpowiedział po chwili wahania.

— Ale przypuśćmy, że nie będzie borsuczej jamy — nastawał Lou. — Uciekałbyś?
— Nie. Wcale bym się nie ruszył ze strachu — przyznał Emil, z ponurą miną splatając paluszki w zakłopotaniu. — Pewnie bym usiadł na ziemi i zmówił pacierz.

Chłopcy wybuchnęli śmiechem, Oscar wywinął biczyskiem nad szerokimi końskimi zadami.

— Ivar nie zrobiłby ci nic złego — uspokoił Emila Carl — Przyszedł kiedyś do nas, bo kobyła objadła się zieloną kukurydzą i tak ją rozdęło, że brzuch miała wielki jak nasza beczka na wodę. Głaskał ją, jak ty głaszczesz swojego kotka, i coś jej szeptał, ale nie mogłem zrozumieć, co, bo Ivar nie zna angielskiego. Głaskał kobyłkę i głaskał, i jęczał, jakby i jego też brzuch rozbolał. „No już, siostro — powtarzał — już ci lepiej, zaraz ci przejdzie!”

Lou i Oscar znowu wybuchnęli śmiechem, Emil też nieśmiało zachichotał, zerkając na siostrę.

— E tam, skąd się taki zna na leczeniu koni — oświadczył Oscar pogardliwie. — Ludzie mówią, że sam pije lekarstwo zamiast dać koniowi, a potem się modli nad końskim zadem.

Przemówiła Aleksandra.