Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Dryfując do Betlejem” to jedna z najważniejszych amerykańskich książek nonfiction. Otworzy serię współczesnych klasyczek.
Didion nie stara się zdemaskować bohaterów, lecz próbuje ich zrozumieć. O gwiazdach kina, milionerach, ofiarach morderstw, naiwnych entuzjastach kwasu, ideologach czy snobach z hawajskich elit pisze w taki sposób, że nie wydają się ani nikczemni, ani czarujący, lecz żywi – przegrani, a często piękni, na swój żałosny sposób… Rzadki popis.
‚‚The New York Times Book Review“
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału: Slouching Towards Bethlehem
Copyright © 1968 by Joan Didion
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2021
Copyright © for the Polish translation by Mikołaj Denderski, 2021
Projekt okładki Bartosz Szymkiewicz
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Redakcja Magdalena Mrożek
Korekta Katarzyna Juszyńska, Ewa Polańska
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-957838-6-9
WydanieI
Warszawa 2021
Wydawnictwo Cyranka
ul. L. Nabielaka 15/1A, 00-743 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl
sprzedaż: [email protected]
redakcja:[email protected]
Dla Quintany
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Podziękowania
Epigraf
Przedmowa
I STYLE ŻYCIA W ZŁOTEJ KRAINIE
Którzy śnią złoty sen
John Wayne. Ballada miłosna
Tam, gdzie pocałunkom nie ma końca
Towarzysz Laski, PKSZA (M-L)
Romaine 7000, Los Angeles 38
California Dreaming
Gody absurdu
Dryfując do Betlejem
II ZAPISKI OSOBISTE
O prowadzeniu notatnika
O szacunku do siebie samej
Ten potwór nadal siedzi mi w głowie
O moralności
O powrotach do domu
III SIEDEM MIEJSC DUCHA
Zapiski córki tego kraju
List z raju, 21°19′N, 157°52′W
Skała wieków
Wybrzeże rozpaczy
Guaymas, Sonora
Notatnik z Los Angeles
Wszystkiemu do widzenia
Przypisy
Reportaż Tam, gdzie pocałunkom nie ma końca ukazał się pierwotnie w „The New York Time Magazine” pod tytułem Just Folks at a School for Non-Violence. TekstyO prowadzeniu notatnika i Zapiski córki tego kraju ukazały się pierwotnie w „Holiday”. TekstyTen potwór nadal siedzi mi w głowie i O moralności opublikował pierwotnie „The American Scholar”, ten ostatni pod tytułem The Insidious Ethic of Conscience. TekstyO szacunku do siebie samej i Guaymas, Sonora ukazały się po raz pierwszy w „Vogue’u”. Tekst Notatnik z Los Angeles zawiera ustęp opublikowany pierwotnie jako Santa Ana w „The Saturday Evening Post”. Wszystkie pozostałe eseje były pierwotnie publikowane przez „The Saturday Evening Post”, część z nich pod innymi tytułami: Którzy śnią złoty sen jakoHow Can I Tell Them Tehre’s Nothing Left; Romaine 7000, Los Angeles 38 jakoThe Howard Hughes Underground; List z raju, 21°19′N, 157°52′W jakoHawaii: Taps Over Pearl Harbor; Wszystkiemu do widzenia jakoFarewell to the Enchanted City.
Autorka dziękuje wszystkim redakcjom za zgodę na przedruk tych esejów.
Kołując coraz to szerszą spiralą,
Sokół przestaje słyszeć sokolnika;
Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze;
Czysta anarchia szaleje nad światem.
Wzdyma się fala mętna od krwi, wszędzie wokół
Zatapiając obrzędy dawnej niewinności.
Najlepsi tracą wszelką wiarę, a w najgorszych
Kipi żarliwa i porywcza moc.
Tak, objawienie jakieś się przybliża;
Tak, Drugie Przyjście chyba się przybliża.
Drugie Przyjście! Zaledwie wyrzekłem te słowa,
Ogromny obraz rodem ze Spiritus Mundi
Wzrok mój poraża: gdzieś w piaskach pustyni
Kształt o lwim cielsku i człowieczej głowie,
Z okiem jak słońce pustym, bezlitosnym,
Dźwiga powolne łapy, a wokoło krążą
Pustynnych ptaków rozdrażnione cienie.
Znów mrok zapada; lecz teraz już wiem,
Że dwadzieścia stuleci kamiennego snu
Rozkołysała w koszmar dziecinna kolebka –
I cóż za bestia, której czas wreszcie powraca,
Pełznie w stronę Betlejem, by tam się narodzić?
W. B. Yeats, Drugie Przyjście, przeł. Stanisław Barańczak
Odwagi uczyłam się od Buddy, Jezusa, Lincolna, Einsteina i Cary’ego Granta
Peggy Lee
Ta książka nosi tytuł Dryfując do Betlejem, ponieważ od kilku lat pewne wersy z wiersza Yeatsa, który wydrukowano dwie strony wcześniej, odzywają się echem w moim uchu wewnętrznym, jakby wszczepiono je tam operacyjnie. „Kołowanie w coraz to szerszej spirali”, „sokół, który przestaje słyszeć sokolnika”, „oko jak słońce puste, bezlitosne” – takie były moje punkty odniesienia, jedyne obrazy pozwalające jakoś zorganizować znaczną część tego, co widziałam i słyszałam, i co myślałam. Dryfując do Betlejem to także tytuł jednego z rozdziałów w tej książce, który – powstały pod wpływem czasu spędzonego w Haight-Ashbury, dzielnicy San Francisco – był dla mnie ze wszystkich tych tekstów najbardziej domagającym się napisania, a równocześnie jedynym, który wywołał u mnie przygnębienie, gdy już ukazał się drukiem. To podczas jego pisania po raz pierwszy miałam się zetknąć w sposób bezpośredni i wolny od iluzji z oznakami atomizacji, dowodem na to, że wszystko się sypie. Wyjechałam do San Francisco, ponieważ od kilku miesięcy nie byłam w stanie pracować, sparaliżowana przekonaniem, że pisanie to akt bez znaczenia, że świat taki, jakim go rozumiałam, już nie istnieje. Jeżeli miałam jeszcze kiedyś w ogóle wziąć się do pracy, koniecznie musiałam ułożyć się z nieładem. To dlatego ten tekst miał dla mnie takie znaczenie. A kiedy został wydrukowany, zrozumiałam, że – niezależnie od tego, jak silne było moje przekonanie, że wypowiedziałam się wprost i bez złudzeń – nie zdołałam dotrzeć do wielu osób, które przeczytały ten reportaż, nawet do tych, którym przypadł do gustu. Nie zdołałam dać im do zrozumienia, że chodziło mi o coś większego niż opowieść o garstce dzieciaków noszących mandale na czołach. Dzwonili do mnie dziennikarze radiowi z propozycjami udziału w audycjach (na żywo) na temat „zepsucia” w Haight-Ashbury, a znajomi gratulowali mi, że zdążyłam z tekstem „w samą porę”, bo „teraz cała ta moda jest już przebrzmiała, fini, kaput”. Przypuszczam, że każdego, kto pisze, prześladuje czasami podejrzenie, że nikt go nie słucha, ale mnie wtedy wydawało się (być może dlatego, że tekst był dla mnie ważny), jakbym nigdy nie spotkała się z reakcjami świadczącymi o tak powszechnie mylnym odczytaniu.
Niemal wszystkie teksty tu zamieszczone powstały w latach 1965, 1966 i 1967 dla różnych magazynów, a większość z nich była – miejmy już tę kwestię z głowy – „moim pomysłem”. Poproszono mnie, żebym pojechała do Carmel Valley i napisała artykuł o działającej tam szkole Joan Baez. Oraz żebym pojechała na Hawaje. Zdaje się, że zamówiono u mnie tekst o Johnie Waynie. No i miałam też napisać krótkie eseje o „moralności” dla „The American Scholar” i o „szacunku do samej siebie” dla „Vogue’a”. Trzynaście z dwudziestu tekstów ukazało się w „The Saturday Evening Post”. Dosyć często piszą do mnie osoby z miejsc takich jak Toronto, które pragną wiedzieć (domagają się, bym im wyjaśniła), jak to jest, że sumienie pozwala mi pisać dla „The Saturday Evening Post”. Odpowiedź jest bardzo prosta. Ludzie w „Post” są niezmiernie otwarci na to, co autorzy chcą zrobić, płacą im wystarczająco dużo, żeby mogli robić to dobrze, i przestrzegają zasady nieingerowania w powstały tekst. Od czasu do czasu kapituluję przed nimi w sporze o jakiś niuans tonu, ale nie odbieram tego jako pójścia na kompromis. Rzecz jasna, nie wszystkie teksty w tej książce poruszają „kwestię” ogólnego rozpadu, rozsypywania się świata; to spostrzeżenie na wyrost i cokolwiek aroganckie, a wiele z tych tekstów ma skromne rozmiary i osobisty charakter. Ale że nie jestem migawką aparatu ani też szczególnie nie przepadam za pisaniem o rzeczach, które mnie nie interesują, to wszystko, co w końcu napiszę, odzwierciedla, czasami nadmiarowo, moje odczucia.
Nie wiem, co jeszcze mogę wam powiedzieć o tych tekstach. Chyba to, że pisanie niektórych sprawiło mi więcej przyjemności niż pisanie innych, ale nad każdym z nich pracowało mi się trudno i każdy kosztował mnie więcej czasu, niż być może był wart. Że zawsze podczas pisania następuje u mnie taki moment, kiedy siedzę w pokoju dosłownie wytapetowanym falstartami i nie jestem w stanie połączyć ze sobą dwóch słów; kiedy wyobrażam sobie, że doznałam lekkiego udaru, który pozostawił mnie na pozór sprawną, ale wywołał afazję. Chyba nigdy nie chorowałam tak ciężko jak podczas pracy nad Dryfując do Betlejem; ból sprawiał, że w nocy nie spałam, więc przez dwadzieścia, czasem dwadzieścia jeden godzin na dobę piłam dżin z gorącą wodą, żeby przytłumić dolegliwości, po czym zażywałam dexedrine, żeby osłabić działanie dżinu, i pisałam. (Z chęcią powiedziałabym wam, że pracowałam jak prawdziwa profesjonalistka, żeby zdążyć z tekstem na czas, ale to nie byłoby do końca prawdą; owszem, miałam wyznaczony termin złożenia tekstu, ale był to dla mnie również czas obfitujący w troski, a praca wpływała na nie tak, jak dżin wpływał na ból). Co jeszcze? Słabo mi idzie przeprowadzanie wywiadów. Unikam sytuacji, w których muszę rozmawiać z czyimś agentem prasowym. (To wyklucza pisanie artykułów o większości aktorów – co samo w sobie jest pewną premią). Nie lubię telefonować i nie chciałabym stanąć przed koniecznością zliczenia poranków, kiedy siedziałam na łóżku w jakimś motelu Best Western i starałam się zmusić do wybrania numeru zastępcy prokuratora okręgowego. Na moją korzyść jako reporterki działa jedynie to, że fizycznie jestem tak nieduża i mam tak nienarzucający się sposób bycia, a do tego wyduszenie z siebie słowa przychodzi mi z trudnością wręcz neurotyczną – że dzięki temu ludzie zwykle zapominają, że moja obecność stoi w sprzeczności z tym, co leży w ich interesie. Zawsze. To ostatnia sprawa, o której warto pamiętać: pisarze zawsze kogoś wystawiają.
To opowieść o miłości i śmierci w złotej krainie, a początek ma w ziemi. Dolinę San Bernardino dzieli od Los Angeles jedynie godzina jazdy na wschód prowadzącą ku miastu San Bernardino autostradą, ale pod pewnymi względami to obce miejsce – to nie nadbrzeżna Kalifornia podzwrotnikowych zmierzchów i łagodnych zachodnich bryz znad Pacyfiku, lecz Kalifornia bardziej surowa, z pustynią Mojave czającą się tuż za górami, to miejsce pustoszone przez gorący wiatr Santa Ana, który przewala się przez przełęcze z prędkością stu mil na godzinę, z jękiem przebija się przez wiatrochrony z nasadzeń eukaliptusów i szarga nerwy. Październik to niedobry miesiąc ze względu na wiatr, to miesiąc, w którym oddycha się z trudem, a na wzgórzach dochodzi do samozapłonów. Nie padało od kwietnia. Każdy odgłos brzmi jak krzyk. Gdziekolwiek wieje wiatr, tam nastaje sezon samobójstw i rozwodów, i strachu porosłego cierniami.
W tej złowrogiej krainie osiedlili się mormoni, po czym ją porzucili, ale zanim się z niej zabrali, zdążono tam posadzić pierwsze drzewko pomarańczowe – odtąd przez kolejnych sto lat dolina San Bernardino miała przyciągać ludzi, którzy wyobrażali sobie, że mogliby mieszkać pośród tych owoców o mocy talizmanu i wieść dostatnie życie w suchym klimacie, ludzi, którzy przynosili ze sobą architekturę, kuchnię i modlitwy typowe dla Midwestu, starając się przeszczepić je na tę ziemię. Przeszczep przyjął się osobliwie. Oto Kalifornia, w której można przeżyć całe życie, nie zjadłszy karczocha, nie spotkawszy katolika ani Żyda. Oto Kalifornia, gdzie nie brak numerów telefonów, pod którymi automatyczna sekretarka odczyta modlitwę, za to trudność sprawi kupienie książki. To kraina, w której wiarę w dosłowną interpretację Księgi Rodzaju niepostrzeżenie zastąpiła wiara w dosłowną interpretację Podwójnego ubezpieczenia, kraina tapirowanych włosów, spodni trzy czwarte i dziewczyn, których oczekiwania wobec życia sprowadzają się do białej sukni ślubnej do połowy łydki i urodzenia Kimberly albo Sherry, albo Debbi, potem rozwodu w Tijuanie i powrotu do szkoły fryzjerskiej. „Byliśmy tylko postrzelonymi małolatami”, mówią bez cienia żalu, spoglądając w przyszłość. Przyszłość w złotej krainie zawsze przedstawia się dobrze, ponieważ tu nikt nie pamięta przeszłości. To tutaj wieje gorący wiatr, a stare obyczaje straciły na znaczeniu, tu wskaźnik rozwodów jest dwukrotnie wyższy od średniej krajowej, a jedna osoba na trzydzieści osiem mieszka w przyczepie. Tu znajduje się przystanek końcowy tych wszystkich przybyszów z daleka, tych wszystkich, których poniosło z dala od chłodu i przeszłości, i starych obyczajów. To tutaj próbują odnaleźć nowy styl życia, szukając go w jedynych znajomych miejscach, w których mogą szukać: w filmach i w gazetach. Sprawa Lucille Marie Maxwell Miller stanowi wzniesiony przez tabloidy pomnik tego nowego stylu życia.
Najpierw wyobraźmy sobie Banyan Street, bo to stało się właśnie na Banyan. Żeby tam dotrzeć, należy się wydostać z San Bernardino, jadąc najpierw Foothill Boulevard w kierunku zachodnim, a potem Route 66 na północ – minie się stacje rozrządowe do Santa Fe i ukaże się motel Forty Winks. Za motelem, na który składa się dziewiętnaście wigwamów krytych tynkiem ze znakiem SPANIE W WIGWAMIE, NAJLEPIEJ WYDANE WAMPUMY[1]. Potem tor do wyścigów równoległych w Fontanie oraz świątynia Kościoła Nazarejczyka, a także Pit Stop A Go-Go. Następnie obok huty Kaiser Steel, przez Cucamonga, jedzie się aż do restauracji i kawiarni Kapu Kai na rogu Route 66 i Carnelian Avenue. Od Kapu Kai, co tłumaczy się jako „zakazane morza”, dalej trasą Carnelian Avenue na północ, mijając na podwórkach lokalnej zabudowy łopoczące wściekle w porywistym wietrze banery. RANCZA PÓŁAKROWE! SNACK-BARY! POSADZKI Z TRAWERTYNU! UPUST 95 $. To szlak fiksacji pewnej intencji, dryfujące śmieci Nowej Kalifornii. Wkrótce jednak tłum reklam przy Carnelian Avenue się przerzedza, a jasne pastelowe domostwa właścicieli Springtime Home’ów ustępują miejsca przyblakłym bungalowom ludzi, którzy hodują po kilka krzewów winorośli i trochę kurczaków; dalej robi się bardziej stromo, nawet bungalowów jest niewiele, i oto pojawia się – opustoszała, nierówna, biegnąca przez gaje eukaliptusowe i cytrynowe – Banyan Street.
Podobnie jak znaczna część tej krainy Banyan ma w sobie coś dziwacznego i nienaturalnego. Gaje cytrynowe leżą poniżej drogi podpartej wysokim na trzy, cztery stopy murem oporowym, tak że człowiek ma bezpośredni wgląd w ich gęste listowie, zbyt bujne, niepokojąco połyskliwe, zielone zielenią rodem z koszmarów; opadła kora eukaliptusów jest zbyt pylista, tu mogą się mnożyć węże. Kamienie nie wyglądają jak zrodzone przez naturę, lecz jak gruzowisko po jakimś nieznanym z nazwy przewrocie. Widać ślady ognisk przeciw insektom i nieczynną cysternę. Po jednej stronie Banyan rozciąga się płaskodenna dolina, a po drugiej piętrzą się Góry San Bernardino – ciemna masa, która wznosi się zbyt wysoko, zbyt gwałtownie, dziewięć, dziesięć, jedenaście tysięcy stóp ponad gajami cytryn. O północy przy Banyan Street nie świeci się żadne światło i nie słychać zupełnie nic oprócz wiatru w eukaliptusach i stłumionego szczekania psów. Może gdzieś tam znajduje się buda, a może psy to kojoty.
To przez Banyan Street Lucille Miller wracała do domu z całodobowego marketu Mayfair w nocy 7 października 1964 roku; księżyc był w nowiu i wiał wiatr, a jej skończyło się mleko, i to na Banyan Street tej nocy około wpół do pierwszej jej volkswagen rocznik ’64 zatrzymał się, gwałtownie zajął się ogniem i stanął w płomieniach. Przez godzinę i piętnaście minut Lucille Miller biegała po Banyan wte i wewte, wzywając pomocy, ale nie przejeżdżał tamtędy żaden samochód i pomoc nie nadeszła. O trzeciej nad ranem, kiedy pożar był już ugaszony, a funkcjonariusze kalifornijskiej straży drogowej kończyli spisywać raport, Lucille Miller nadal szlochała, wyrzucając z siebie nieskładne zdania, ponieważ w volkswagenie przebywał jej śpiący mąż.
– Co ja powiem dzieciom, skoro w trumnie… w trumnie niczego nie będzie? – zawodziła do przyjaciółki, którą wezwano, żeby ją uspokoić. – Jak ja im powiem, że nic nie zostało?
W rzeczywistości coś jednak zostało, i tydzień później spoczywało w kaplicy pogrzebowej Draper w zamkniętej trumnie z brązu przykrytej różowymi goździkami. Około dwóch setek żałobników słuchało, jak prezbiter Robert E. Denton z Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego z Ontario wygłasza mowę o „nastroju furii, która wśród nas rozgorzała”.
– Gordon Miller – powiedział – nie zazna już śmierci ani cierpienia duszy, ani nieporozumień.
Prezbiter Ansel Bristol wspomniał „osobliwy” smutek tej godziny. Prezbiter Fred Jensen pytał:
– „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?”[2]
Padał lekki deszcz, co w porze suchej jest błogosławieństwem; wokalistka śpiewała Safe in the Arms of Jesus. Całe nabożeństwo nagrano dla wdowy, której nie wypuszczono za kaucją z aresztu hrabstwa San Bernardino, gdzie trafiła pod zarzutem dokonania zabójstwa z premedytacją.
Oczywiście, że nie pochodziła stąd; przybyła z prerii w poszukiwaniu czegoś, co zobaczyła na filmie albo usłyszała w radiu, ponieważ to historia z południowej Kalifornii. Urodziła się 17 stycznia 1930 roku w Winnipeg w Manitobie jako jedyne dziecko Gordona i Lily Maxwellów, pary nauczycieli z zaangażowaniem udzielających się w Kościele Adwentystów Dnia Siódmego, którego członkowie obchodzą dzień święty w sobotę, wierzą w apokaliptyczne proroctwo Powtórnego Przyjścia, odznaczają się silnymi skłonnościami misjonarskimi, a ci ortodoksyjni nie palą, nie piją, nie jedzą mięsa, nie malują się ani nie noszą biżuterii, nawet obrączek. Kiedy Lucille Maxwell szła na studia do koledżu Walla Walla w College Place w stanie Waszyngton – szkoły adwentystów, w której wykładali wówczas jej rodzice – była osiemnastolatką niewyróżniającą się za bardzo urodą, za to bardzo wyróżniającą się temperamentem.
– Lucille chciała poznać świat – powie o tamtym czasie jej ojciec. – I chyba się przekonała, jaki jest.
Ów temperament raczej nie sprzyjał przesadnemu skupieniu się na nauce w koledżu Walla Walla i tak wiosną 1949 roku Lucille Maxwell poznała i poślubiła Gordona („Corka”) Millera, dwudziestoczteroletniego absolwenta Walla Walla oraz szkoły dentystycznej Uniwersytetu Oregońskiego, który stacjonował wówczas w forcie Lewis jako oficer medyczny.
– Można to chyba nazwać miłością od pierwszego wejrzenia – wspomina pan Maxwell. – Zanim jeszcze się oficjalnie poznali, Gordon posłał Lucille bukiet osiemnastu róż z bilecikiem, w którym pisał, że nawet jeśli się z nim nie umówi, to ma nadzieję, że chociaż róże przypadną jej do gustu.
Maxwellowie zapamiętali, że w dzień ślubu ich córka „wręcz promieniała”.
Nieszczęśliwe małżeństwa są do siebie tak podobne, że nie potrzebujemy wiedzieć za dużo o przebiegu akurat tego przypadku. Cork i Lucille Millerowie mogli mieć jakieś trudności albo ich nie mieć już na Guam, gdzie mieszkali, kiedy on kończył służbę w wojsku. Mogli mieć jakieś trudności w małym miasteczku w Oregonie, gdzie początkowo otworzył prywatną praktykę. Wygląda na to, że przeprowadzka do Kalifornii była dla nich pewnym rozczarowaniem – Cork mówił znajomym, że chciałby zostać lekarzem, że źle się czuje jako dentysta i że zamierza zapisać się na studia w Kolegium Medycznym Adwentystów Dnia Siódmego w Loma Linda, kilka mil na południe od San Bernardino. Zamiast tego kupił gabinet dentystyczny na zachodnim skraju hrabstwa San Bernardino i tam też sprowadził rodzinę – do skromnego domu przy jednej z tych ulic, po których licznie jeżdżą trójkołowe rowerki, a ludzie, zaopatrzeni w kredyty odnawialne, snują marzenia o większych domach przy lepszych ulicach. Był rok 1957. Nim nastało lato 1964, Millerowie dorobili się już większego domu na lepszej ulicy, a także atrybutów dobrze rokującej rodziny: trzydziestu tysięcy dolarów dochodu rocznie, trójki dzieci na świątecznej kartce, panoramicznego okna, salonu oraz zdjęć w gazecie podpisanych: „Małżonka pana Millera, przewodnicząca Ontario Heart Fund…”. Płacili za to dobrze znaną cenę. I nadeszła dla nich dobrze znana pora rozwodu.
To mogło przydarzyć się każdemu – podobnie złe lato, podobny napad gorąca i nerwów, migreny i obaw o finanse, ale akurat u Millerów ten okres zaczął się szczególnie wcześnie i dał im się we znaki wyjątkowo dotkliwie. 24 kwietnia nagle zmarła ich dobra znajoma, Elaine Hayton; Lucille Miller dopiero co widziała się z nią poprzedniego wieczoru. W maju Cork Miller trafił na krótko do szpitala z powodu krwawiącego wrzodu, a jego zwykłe wycofanie przeszło w depresję. Powiedział swojej księgowej, że robi mu się niedobrze od patrzenia w otwarte usta, i groził samobójstwem. 8 lipca, w nowym domu na akrowej działce przy Bella Vista 8488, konwencjonalne napięcia doprowadziły do konwencjonalnego impasu i Lucille Miller wniosła pozew o rozwód. Nie minął jednak miesiąc, a małżonkowie wydawali się pogodzeni. Poszli na terapię. Planowali czwarte dziecko. Wyglądało na to, że zawarli dobrze znany rozejm, dotarli do miejsca, w którym tak wielu godzi się z koniecznością ograniczenia swoich strat poprzez ograniczenie oczekiwań.
Ale sezonowi kłopotów u Millerów nie było dane zakończyć się w tak prosty sposób. 7 października zaczął się – zupełnie banalnie – jeden z tych dni, które przynoszą drobne frustracje i działają na nerwy swoją monotonią. Po południu w San Bernardino temperatura sięgnęła trzydziestu dziewięciu stopni Celsjusza, a dzieci Millerów siedziały w domu z powodu strajku Teachers’ Institute. Trzeba było zawieźć pranie do magla. Do tego wyprawić się po receptę na nembutal, do samoobsługowej pralni chemicznej. Wczesnym wieczorem nieprzyjemne zdarzenie z volkswagenem: Cork Miller potrącił śmiertelnie owczarka niemieckiego i poskarżył się później, że czuje się, jakby mu ktoś przejechał ciężarówką po głowie. Tą frazą posługiwał się często. Zgodnie ze stanem na tamten wieczór Cork Miller był zadłużony na 63 479 dolarów, z czego 29 637 dolarów stanowiło kredyt na nowy dom, i to obciążenie widocznie go przytłaczało. Był człowiekiem, który źle znosił mierzenie się z codziennymi obowiązkami i niemal stale skarżył się na migrenowe bóle głowy.
Tego wieczoru zjadł kolację sam, przy stoliku przed telewizorem w salonie. Później Millerowie oglądali Johna Forsythe’a i Sentę Berger w See How They Run, a kiedy film się skończył, około jedenastej, Cork zaproponował, żeby pojechać do sklepu po mleko. Chciał się napić gorącej czekolady. Wziął z kanapy koc i poduszkę i załadował się do volkswagena na fotel pasażera. Lucille Miller pamięta, jak sięgała do jego drzwi, żeby je zamknąć, nim wycofała z podjazdu na ulicę. Kiedy wyszła z marketu Mayfair i jeszcze na długo przed wjazdem na Banyan Street, Cork Miller sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie.
W umyśle Lucille Miller panuje pewna konsternacja, jeśli chodzi o zdarzenia między wpół do pierwszej w nocy, kiedy to wybuchł pożar, a pierwszą pięćdziesiąt, kiedy go zgłoszono. Mówi, że jechała Banyan Street na wschód z prędkością jakichś trzydziestu pięciu mil na godzinę, kiedy poczuła, jak volkswagena ściąga gwałtownie na prawo. W mgnieniu oka samochód znalazł się na skarpie, tuż nad krawędzią muru oporowego, a za jej siedzeniem buchały płomienie. Nie pamięta, jak wyskoczyła. Pamięta za to, że podważyła kamień, którym rozbiła szybę drzwi po stronie męża, i jak zeszła po murze oporowym w poszukiwaniu kija.
– Nie wiedziałam, jak go stamtąd wypchnę – mówiła. – Po prostu myślałam, że gdybym miała kij, tobym go jakoś wypchnęła.
Niczego nie znalazła, więc po chwili pobiegła do skrzyżowania Banyan i Carnelian Avenue. Nie ma tam domów i prawie żadnego ruchu. Kiedy jeden samochód minął ją bez zatrzymania się, Lucille Miller pobiegła z powrotem do płonącego volkswagena. Nie przystanęła przy aucie, tylko zwolniła i w płomieniach zobaczyła swojego męża. Był, jak zeznała, „cały czarny”.
W pierwszym domu przy Sapphire Avenue, pół mili od volkswagena, Lucille Miller wreszcie znalazła pomoc. Mieszkająca tam małżonka Roberta Swensona wezwała szeryfa, a także na prośbę Lucille zadzwoniła do Harolda Lance’a, prawnika Millerów i przyjaciela rodziny. Gdy Harold Lance dotarł na miejsce, zawiózł Lucille pod opiekę swojej żony, Joan. Harold i Lucille dwukrotnie wracali na Banyan Street, aby porozmawiać z funkcjonariuszami straży drogowej. Za trzecim razem Lance pojechał sam, a kiedy wrócił, powiedział Lucille:
– Dobra… Od tej chwili ani słowa.
Kiedy nazajutrz po południu Lucille Miller aresztowano, towarzyszyła jej Sandy Slagle. Sandy to emocjonalna, zaciekle lojalna studentka medycyny; kiedyś opiekowała się dziećmi Millerów, a gdy skończyła liceum w 1959 roku, była dla nich jak członek rodziny. Jej własna sytuacja rodzinna była nieciekawa, Millerowie przygarnęli ją do siebie, i dziewczyna uważała Lucille Miller nie tylko za „mniej więcej matkę albo siostrę”, ale wręcz za „najwspanialszą osobę”, jaką znała. W noc zdarzenia Sandy Slagle przebywała w akademiku Uniwersytetu Loma Linda, ale Lucille Miller zadzwoniła do niej wcześnie rano i poprosiła, żeby przyjechała do domu. Kiedy Sandy dotarła na miejsce, zastała tam lekarza podającego Lucille zastrzyk nembutalu.
– Płakała, kiedy lek zaczynał działać – wspomina Sandy Slagle. – Bez przerwy powtarzała „Sandy, tyle godzin próbowałam go uratować, a oni teraz chcą mi zrobić coś takiego?”.
O wpół do drugiej po południu przy Bella Vista 8488 zjawili się sierżant William Paterson oraz śledczy Charles Callahan i Joseph Karr z Centralnego Wydziału Zabójstw.
– Jeden z nich podszedł do drzwi sypialni – mówi Sandy Slagle – i powiedział do Lucille: „Ma pani dziesięć minut, żeby się ubrać, albo zabierzemy panią w tym, co ma na sobie”. Była w koszuli nocnej, rozumiesz, więc starałam się ją ubrać.
Teraz Sandy Slagle relacjonuje tamte wydarzenia, jakby nauczyła się ich na pamięć, a powieka nawet jej nie drgnie.
– Więc założyłam jej majtki i stanik, a oni znowu otworzyli drzwi, więc wciągnęłam na nią jakieś rybaczki i okryłam, no, jakimś szalem. – Głos się jej załamuje. – I potem po prostu ją zabrali.
Do aresztowania doszło w dwanaście godzin od przyjęcia zgłoszenia o wypadku na Banyan Street, i na to szybkie tempo powoła się później prawnik Lucille Miller, dowodząc, że cała sprawa to przykład usprawiedliwienia pochopnego zatrzymania. W rzeczywistości tym, co przybyłym na Banyan Street tego ranka detektywom kazało poświęcić wypadkowi większą niż rutynowa uwagę, był ciąg niespójnych, jak się zdawało, szczegółów fizycznych. Lucille Miller zeznała, że jechała z prędkością około trzydziestu pięciu mil na godzinę, kiedy pojazd wypadł z drogi i się zatrzymał, jednak oględziny stygnącego volkswagena wykazały, że wrzucony był niski bieg i że włączone były światła postojowe, a nie światła do jazdy. Co więcej, przednie koła nie znajdowały się w położeniu, na jakie wskazywałby podany przez Lucille Miller opis wypadku, a tylne prawe koło było głęboko zakopane, jak gdyby obracało się w miejscu. Ponadto śledczym wydało się zastanawiające, że gwałtowne zatrzymanie jadącego trzydzieści pięć mil na godzinę samochodu – ten sam wstrząs, który miał doprowadzić do wywrócenia się stojącego na tylnym siedzeniu kanistra z benzyną i w jakiś sposób spowodować jej zapłon – pozostawiło w pozycji pionowej dwa kartony mleka na podłodze z tyłu i nie przemieściło także leżących na tylnym siedzeniu szczątków pudełka z polaroidem.
Od nikogo nie można jednak oczekiwać, że zda bezbłędną relację na temat tego, co się działo, a co nie, w chwili grozy, więc żadna z tych niespójności sama w sobie nie wydawała się niepodważalnym dowodem zbrodniczych zamiarów Lucille. Zainteresowały one jednak biuro szeryfa, podobnie jak rzekomy brak przytomności Gordona Millera w chwili wypadku, a wreszcie również czas, który zajęło jego żonie sprowadzenie pomocy. Ponadto uwagę śledczych zwróciła postawa Harolda Lance’a, kiedy przyjechał na Banyan Street po raz trzeci i zobaczył, że dochodzenie bynajmniej nie dobiegło końca.
– To, jak zachowywał się Lance – powiedział później prokurator – dało im do myślenia, że może właśnie na coś trafili.
I tak już rankiem 8 października, jeszcze zanim do Lucille przyjechał lekarz z zastrzykiem uspokajającym, biuro szeryfa hrabstwa San Bernardino pracowało nad swoją wersją tego, co mogło się rozegrać na Banyan Street między wpół do pierwszej a za dziesięć druga. Hipoteza, którą ostatecznie przedstawiono, zasadzała się na dosyć karkołomnym założeniu, że Lucille Miller uknuła plan, który się nie powiódł – plan polegający na zatrzymaniu samochodu na odludnej drodze, oblaniu benzyną przypuszczalnie otumanionego lekami męża i przy użyciu kija dociskającego pedał gazu wolnym „przeprowadzeniu” volkswagena przez nasyp pobocza, z którego poleciałby cztery stopy w dół po murze oporowym do gaju cytrynowego i niemal na pewno eksplodował. Gdyby do tego doszło, Lucille Miller mogłaby następnie jakoś pokonać dwie mile wzdłuż Carnelian do domu na Bella Vista, zanim odkryto by wypadek. Ten plan zawiódł z chwilą, w której – według hipotezy biura szeryfa – samochód nie zdołał sforsować wzniesienia nasypu. W tej sytuacji Lucille Miller mogła ulec panice (kiedy, powiedzmy, trzeci albo czwarty raz z rzędu zdusiła silnik, na ciemnej drodze, już po rozlaniu benzyny, pośród ujadania psów i podmuchów wiatru, czując trudną do opisania obawę, że nagle pojawi się przed nią na Banyan Street para reflektorów i ją nakryje) i własnoręcznie podłożyć ogień.
Chociaż ta wersja tłumaczyła niektóre z dowodów fizycznych (samochód zatrzymany na niskim biegu – ponieważ silnik zgasł i odpalono go na nowo; włączone światła postojowe – ponieważ bez światła Lucille nie mogła zrobić tego, co zamierzała zrobić; tylne koło zakopane w ziemi – buksujące przy kolejnych próbach przeprowadzenia auta przez nasyp; stojące kartony mleka – ponieważ nie doszło do żadnego nagłego zatrzymania), nie była wcale bardziej czy mniej wiarygodna od relacji Lucille Miller. Co więcej, niektóre z dowodów rzeczowych istotnie zdawały się potwierdzać prawdziwość jej zeznań: gwóźdź w oponie przedniego koła, dziewięciofuntowy kamień w aucie, przypuszczalnie ten, którym strzaskała szybę, próbując uratować męża. Autopsja, której wyniki były znane po kilku dniach, wykazała, że Gordon Miller żył, kiedy płonął, co nieszczególnie przemawiało za wersją oskarżenia, a także że miał we krwi ilość nembutalu i sandoptalu mogącą uśpić przeciętną osobę – to akurat za nią przemawiało. Z drugiej jednak strony Gordon Miller na co dzień zażywał nembutal razem z fiorinalem (popularnym lekiem zapisywanym na ból głowy, zawierającym sandoptal), a do tego był chory.
Sprawa była zagmatwana i żeby w ogóle móc oskarżać, władze musiały znaleźć motyw. Chodziły słuchy o nieszczęśliwym małżeństwie Millerów, słuchy o innym mężczyźnie. W ciągu kolejnych paru tygodni biuro szeryfa postanowiło pracować właśnie nad tym motywem. Zabrano się do tropienia jego śladów w księgach rachunkowych i zapisach umowy ubezpieczeniowej dotyczących podwójnego odszkodowania[3], a także rejestrach gości w motelach, pracowano także nad ustaleniem przyczyn mogących popchnąć kobietę, która uwierzyła we wszystkie obietnice łączone z klasą średnią – przewodniczącą Heart Fund, od której zawsze można się było dowiedzieć o niedrogiej przyzwoitej krawcowej, która porzuciła ponury fundamentalizm przepastnej prerii w poszukiwaniu tego, co uważała za dobre życie – co właściwie doprowadziło taką kobietę do tego, że siedząc w domu przy ulicy zwanej Bella Vista i wyglądając przez nowe panoramiczne okno w pustkę kalifornijskiego słońca, kombinowała, jak by tu spalić męża żywcem w volkswagenie. Potrzebny im punkt zaczepienia śledczy znaleźli szybciej, niż mogli z początku oczekiwać, ponieważ jak zeznają w trakcie późniejszego procesu świadkowie, bodaj w grudniu 1963 roku Lucille Miller zaczęła romans z mężem jednej z przyjaciółek – z mężczyzną, którego córka nazywała ją „ciocią Lucille”, z mężczyzną, który mógł sprawiać wrażenie człowieka przyciągającego do siebie ludzi i pieniądze, wiodącego udane życie, czego zdecydowanie nie dało się powiedzieć o Corku Millerze. Mężczyzną tym był Arthwell Hayton, znany w San Bernardino prawnik, niegdyś pracujący w ekipie prokuratora okręgowego.
Pod pewnymi względami był to konwencjonalny potajemny romans, typowy dla miejsc takich jak San Bernardino, miejsc, gdzie blask i wdzięk to rzadkie dobro, gdzie ludzie masowo zapodziewają gdzieś przyszłość i bez większych ceregieli zaczynają jej poszukiwania w łóżku. W ciągu siedmiu tygodni, bo tyle potrwa proces Lucille Miller o zabójstwo, wiceprokurator okręgowy Don A. Turner i adwokat Edward P. Foley nakreślą obraz zadziwiająco przewidywalnej historii między tym dwojgiem. Złożą się na nią zameldowania w motelu pod fałszywymi nazwiskami. Wspólne lancze, popołudniowe przejażdżki należącym do Haytona czerwonym kabrioletem Cadillaca. Niekończące się dyskusje skrzywdzonych partnerów. Byli powiernicy („Wiedziałam o wszystkim – będzie się później z zaciekłością upierać Sandy Slagle. – Znałam porę każdego spotkania, miejsca, wszystko”), były kwestie zapożyczone z kiepskich opowiastek w magazynach („Nie całuj mnie, to droga w jedną stronę” – miała powiedzieć Lucille Miller Arthwellowi Haytonowi, jak sama zeznała, na parkingu przed klubem Harold’s w Fontanie któregoś dnia po lanczu), no i wiadomości, takie lukrowane dialogi: „Hej, słodziutka! Trafiasz w mój gust!! Wszystkiego najlepszego, nie wyglądasz na więcej niż 29! Twój kochaś, Arthwell”.
A na końcu była zapiekłość. 24 kwietnia 1964 roku nagle zmarła żona Arthwella Haytona, Elaine, i potem nie wydarzyło się już nic dobrego. W tamten weekend Arthwell Hayton wybrał się swoją łodzią motorową Captain’s Lady na Catalinę; zadzwonił do domu w piątek o dziewiątej wieczorem, ale nie rozmawiał z żoną – słuchawkę podniosła Lucille Miller i powiedziała, że Elaine bierze prysznic. Nazajutrz rano córka Haytonów znalazła matkę w łóżku, martwą. Gazety informowały o śmierci w wyniku nieszczęśliwego zdarzenia, zapewne reakcji alergicznej na sprej do włosów. Kiedy w tamten weekend Arthwell Hayton wrócił z Cataliny samolotem, na lotnisku czekała na niego Lucille Miller, ale zakończenie zostało już napisane.
To właśnie z chwilą zerwania romans wykroczył poza konwencjonalne ramy i zaczął przypominać powieści Jamesa M. Caina, filmy z późnych lat trzydziestych, wszystkie te wizje, w których przemoc, groźby i szantaż ukazywano jako standardowe elementy codziennego życia klasy średniej. Najbardziej zaskakujące w akcie oskarżenia, który stan Kalifornia przygotowywał przeciw Lucille Miller, było coś, co nie miało nic wspólnego z prawem, coś, o czym nigdy nie donosiły pierwsze strony popołudniówek – to mianowicie, że oto wizja uczyła zapatrzonych w nią, jak mają żyć. Oto, co powiedziała Lucille Miller w rozmowie ze swoim kochankiem w początkach lata 1964 roku, po tym jak ten poinformował ją, że za radą swojego duchownego nie zamierza się już z nią widywać:
– Najpierw to pójdę do tego twojego kochanego pastora i powiem mu o paru rzeczach… Jak już to zrobię, znikniesz z Kościoła Redlands… Posłuchaj, syneczku, jeżeli ci się zdaje, że tylko twoja reputacja legnie w gruzach, to wierz mi, że całe twoje życie nie będzie warte dwóch centów.
Arthwell Hayton odparowuje:
– A ja pójdę do szeryfa Franka Blanda i zdradzę mu kilka ciekawostek o tobie, a wtedy pożałujesz, że kiedyś usłyszałaś o Arthwellu Haytonie.
Ciekawy to dialog jak na romans dwojga adwentystów dnia siódmego: żony stomatologa z prawnikiem od następstw nieszczęśliwych wypadków.
– Rany, nie zostawiłam temu chłoptasiowi wyboru – zwierzyła się potem Lucille Miller Erwinowi Sprengle’owi, przedsiębiorcy z Riverside i partnerowi biznesowemu Arthwella Haytona, zaprzyjaźnionemu z obojgiem kochanków. (Przyjaciel nie przyjaciel, dość powiedzieć, że jakimś trafem miał do telefonu podłączoną cewkę indukcyjną, dzięki czemu nagrał na taśmę rozmowę z Lucille Miller). – I nie ma na mnie niczego, co mógłby udowodnić. Znaczy ja mam konkrety, on nie ma nic konkretnego.
W tejże nagranej konwersacji z Erwinem Sprengle’em Lucille Miller wspomniała o taśmie, którą ona sama potajemnie nagrała wiele miesięcy wcześniej w samochodzie Arthwella Haytona.
– Mówię mu… mówię: „Arthwell, czuję się zwyczajnie wykorzystywana”… No to zaczyna odstawiać dziecinadę i mówi: „Kocham cię… I to nie tak, że od wczoraj. Ożeniłbym się z tobą choćby jutro, gdybym mógł. Nie kocham Elaine”. Ucieszyłby się, gdybym to przy nim puściła, nie sądzisz?
– Taaa. – Głos Sprengle’a przeciąga samogłoskę. – To by go nieco obciążało, no nie?
– Nieco – podjęła Lucille Miller. – Myślę, że nawet bardzo.
Dalej na nagraniu Sprengle pyta Lucille, gdzie jest Cork Miller.
– Wziął dzieci do kościoła.
– A ty nie poszłaś?
– Nie.
– Niegrzeczna jesteś.
Co więcej, wszystko to działo się w imię „miłości”; wszyscy zainteresowani pokładali magiczną wiarę w skuteczność samego słowa. I tak dla Lucille Miller liczyło się stwierdzenie Arthwella, że ją „kocha” i że „nie kocha” Elaine. Później, w trakcie procesu, Arthwell utrzymywał, że nigdy tego nie powiedział, że mógł co najwyżej „szeptać jej do ucha czułe słówka” (obrona Lucille wykazała zresztą, że podobne słówka szeptał do większej liczby uszu), ale nie przypomina sobie, by wycisnął na ich znajomości tę szczególną pieczęć, wypowiedział wyznanie, zadeklarował „miłość”. Pojawiła się wzmianka na temat letniego wieczoru, w który Lucille Miller i Sandy Slagle pojechały za Arthwellem do Newport Beach, gdzie przycumowana była jego nowa łódź, i odwiązały liny, gdy na pokładzie znajdował się właściciel z dziewczyną, z którą, jak później zezna, pił gorącą czekoladę i oglądał telewizję.
– Zrobiłam to celowo – miała powiedzieć Erwinowi Sprengle’owi Lucille Miller – żeby moje serce nie zrobiło przypadkiem czegoś głupiego.
11 stycznia 1965 roku był w południowej Kalifornii pogodnym i ciepłym dniem, jednym z tych, kiedy na horyzoncie Pacyfiku widać majaczącą Catalinę, powietrze pachnie kwiatami pomarańczy, a świat wydaje się bardzo oddalony od ponurego i pełnego trudów Wschodu, oddalony od zimna, oddalony od przeszłości.
Pewna kobieta w Hollywood przesiedziała całą noc na masce swojego samochodu, próbując nie dopuścić do jego zajęcia przez agencję komorniczą.
Siedemdziesięcioletni emeryt przejechał swoim kombi z prędkością pięciu mil na godzinę przed trzema salonami pokera w Gardenie, opróżniając przy tym magazynki trzech pistoletów oraz strzelby dwunastki; mierząc w okna, ranił dwadzieścia dziewięć osób. „Wiele młodych kobiet zostaje prostytutkami tylko po to, żeby mieć za co grać w karty” – tłumaczył w liście. Małżonka aktora Nicka Adamsa powiedziała, że „nie zaskoczyło” jej wcale, że jej mąż o swoich zamiarach wzięcia z nią rozwodu poinformował ją publicznie podczas audycji Lesa Crane’a, a dalej, bardziej na północ, pewien szesnastolatek skoczył z mostu Golden Gate i przeżył.
W sądzie hrabstwa San Bernardino tego dnia ruszył natomiast proces Lucille Miller. Kiedy napierający tłum rozbił szklane drzwi sali rozpraw, zdecydowano o wydawaniu przepustek pierwszym czterdziestu trzem widzom z kolejki. Sznur ludzi zaczął się ustawiać już o szóstej rano, a pod sądem przez całą noc, o krakersach razowych i bezcukrowej coli, koczowały studentki.
Przez kilka pierwszych dni zdołano jedynie wybrać ławników, ale sensacyjna natura sprawy dała już o sobie znać. Pierwszy proces, który zaczęto na początku grudnia, unieważniono; nie przedstawiono na nim nawet żadnych dowodów, ponieważ w dniu rozpoczęcia obrad ławy przysięgłych ukazujący się w San Bernardino „The Sun-Telegram” opublikował artykuł „zza kulis”, w którym cytował rzekome słowa wiceprokuratora okręgowego Dona Turnera:
– Badamy okoliczności śmierci pani Hayton. Ze względu na trwający proces dotyczący śmierci doktora Millera nie wydaje mi się wskazane komentowanie sprawy śmierci pani Hayton.
Wyglądało na to, że Elaine Hayton miała we krwi ślady barbituranów, a sposób, w jaki była ubrana tego ranka, kiedy znaleziono ją martwą w łóżku, zdradzał pewne nieprawidłowości. O jakichkolwiek wątpliwościach dotyczących tej śmierci nie rozmawiano jednak w tamtym czasie nawet w biurze szeryfa.
– Wydaje mi się, że ktoś bardzo nie chciał tykać tej sprawy – powiedział później Turner. – Ci ludzie mieli duże wpływy.
Chociaż „The Sun-Telegram” nie przedstawił w swoim artykule tych wszystkich szczegółów, proces Lucille Miller z miejsca uznano za nieważny. Niemal równie nagle sprawy przybrały nowy obrót – Arthwell Hayton zaprosił dziennikarzy do swojego biura w niedzielę na jedenastą rano na konferencję prasową. Były kamery telewizyjne, błyskały flesze.
– Jak panom być może wiadomo – podjął Hayton, uderzając w ton drętwej wesołości – często spotyka się kobiety, które zadurzają się w swoim lekarzu albo prawniku. Nie oznacza to, że tenże lekarz albo prawnik żywią jakieś uczucia do tej pacjentki czy klientki.
– Zaprzeczy pan, że miał pan romans z panią Miller? – zapytał reporter.
– Zaprzeczam istnieniu jakichkolwiek uczuć romantycznych z mojej strony.
To rozróżnienie będzie podtrzymywał przez wszystkie kolejne tygodnie.
A więc przybyli, żeby zobaczyć Arthwella – ci ludzie tłoczący się teraz pod przykurzonymi palmami przed budynkiem sądu; chcieli też zobaczyć Lucille, drobną, momentami ładną kobietę, której skóra zdążyła już przybladnąć z braku naturalnego światła, kobietę, która nim proces dobiegnie końca, skończy trzydzieści pięć lat, i która w ostatnim czasie nieco zmizerniała, kobietę skrupulatną, która nalegała, wbrew radom adwokata, na przyjście do sądu w wysoko upiętych i polakierowanych włosach.
– Cieszyłbym się, gdyby przyszła w zwyczajnie rozpuszczonych, ale Lucille by na to nie przystała – podkreślał jej prawnik.
Był nim Edward P. Foley, niewysoki, łatwo ulegający wzruszeniu irlandzki katolik, który na sali rozpraw kilkakrotnie się rozpłakał.
– Ta kobieta… Jest w niej wielka uczciwość – dodał. – Ale ta uczciwość co do jej prezencji zawsze działała na jej niekorzyść.
Kiedy proces wreszcie się rozpoczął, na prezencję Lucille Miller składała się również odzież dla ciężarnych, albowiem oficjalne badanie lekarskie z 18 grudnia wykazało, że trzy i pół miesiąca wcześniej oskarżona zaszła w ciążę; wobec faktu, że wiceprokurator okręgowy Don Turner domagał się dla Lucille kary śmierci, jej ciąża sprawiła, że skompletowanie ławy przysięgłych okazało się jeszcze trudniejsze niż zwykle.
– To niefortunna okoliczność, ale tak się sprawy mają. – Tymi słowy wiceprokurator zwracał się do każdego z ławników po kolei.
Wreszcie wyłoniono dwanaście osób; w tym gronie znalazło się siedem kobiet, z których najmłodsza miała czterdzieści jeden lat – zgromadzenie równych (gospodynie domowe, maszynistka, kierowczyni ciężarówki, kierowniczka sklepu spożywczego, pracownica biura), ponad które Lucille Miller tak bardzo pragnęła się wznieść.
To ten grzech, bardziej jeszcze niż cudzołóstwo, wzmagał ciężar głównego zarzutu, z którego tytułu ją sądzono. Panowała milcząca zgoda w wypowiedziach zarówno obrony, jak i oskarżenia, że Lucille Miller to kobieta, która zbłądziła, która być może chciała zbyt wiele. W opinii oskarżenia nie była jednak kobietą pragnącą jedynie nowego domu i przyjęć, nabijającą wysokie rachunki za telefon (1152 dolary w ciągu dziesięciu miesięcy), lecz kobietą gotową posunąć się do zabójstwa męża dla osiemdziesięciu tysięcy dolarów odszkodowania z jego ubezpieczenia, pozorującą wypadek, żeby zagarnąć dodatkowe czterdzieści tysięcy z tytułu podwójnej wypłaty z polisy. W opinii Turnera była kobietą, która nie chciała po prostu wolności i alimentów w rozsądnej kwocie (te, jak utrzymywała obrona, mogła sobie zapewnić, składając pozew o rozwód), lecz powodowana „miłością i chciwością” pragnęła o wiele więcej. Była manipulantką. Była „kimś, kto posługuje się ludźmi dla własnych celów”.
Z kolei Edward Foley widział w Lucille kobietę impulsywną, która „nie była w stanie zapanować nad swoim niemądrym serduszkiem”. Podczas gdy Turner unikał tematu ciąży, Foley się nad nią rozwodził i sprowadził nawet ze stanu Waszyngton matkę denata, żeby zeznała, jak syn mówił jej o planach posiadania kolejnego dziecka, które według Lucille „dużo zrobi dla przywrócenia tych dawnych przyjemnych stosunków panujących kiedyś w naszym domu”. Tam, gdzie oskarżenie widziało osobę wyrachowaną, obrona widziała trajkotkę, bo i faktycznie Lucille Miller dała się poznać jako prostoduszna rozmówczyni. Tak jak przed śmiercią męża zwierzyła się przyjaciołom ze swojego romansu, tak gawędziła o nim z aresztującym ją sierżantem.
– Oczywiście, Cork żył z tym latami, ach, wie pan. – Słychać jej głos w rozmowie z sierżantem Petersonem nagranej rankiem nazajutrz po zatrzymaniu. – Kiedy zmarła Elaine, którejś nocy spanikował i zapytał mnie prosto z mostu, i wtedy chyba naprawdę pierwszy raz dopuścił do siebie tę myśl.
Na pytanie sierżanta, dlaczego zgodziła się z nim rozmawiać mimo wyraźnych instrukcji prawników, by tego nie robić, Lucille Miller odparła nonszalancko:
– Ach, zasadniczo zawsze byłam raczej uczciwą osobą… To znaczy mogę schować kapelusz do szafy i powiedzieć, że kosztował dziesięć dolarów mniej, niż kosztował, ale generalnie zawsze żyłam tak, jak chciałam, a jeśli komuś się to nie podoba, ja go nie trzymam.
Oskarżyciele sugerowali, że w życiu Lucille oprócz Arthwella byli także inni mężczyźni, i nawet udało im się, mimo sprzeciwów Foleya, wymienić jednego z imienia i nazwiska. Zdaniem obrony Cork Miller miał skłonności samobójcze. Prokurator powołał biegłych, którzy orzekli, że pożar volkswagena nie mógł wybuchnąć przypadkowo. Foley sprowadził świadków, którzy zeznali, że i owszem, mógł. Ojciec Lucille, obecnie nauczyciel w liceum w Oregonie, cytował reporterom Księgę Izajasza: „każdy język powstawający przeciw tobie na sądzie potępisz”[4].
– Lucille postąpiła niewłaściwie z całym tym romansem – stwierdziła jej matka roztropnie. – W jej przypadku to była miłość. U innych ludzi bywa, że romans to po prostu namiętność.
Debbie, czternastoletnia