Droga do przebaczenia - Agata Mania - ebook

Droga do przebaczenia ebook

Mania Agata

5,0

Opis

Luke White poświęcił dla Victorii całe swoje życie. Oddał się w ręce policji, by uratować ją i tysiące innych kobiet, którym zagrażał Vidow. Victoria jednak nie potrafi pogodzić się z brakiem jego obecności w jej życiu. Ma wrażenie, że jej serce nieodwracalnie pękło. A kiedy dowiaduje się, że Luke zginął w więzieniu nie potrafi normalnie funkcjonować. Każdy kolejny dzień jest dla niej prawdziwym wyzwaniem, musi sprawiać pozory szczęśliwej, a przede wszystkim takiej, która robi postępy we własnym cierpieniu. Wszystko zdaje się iść w dobrym kierunku, aż do chwili, w której mała Holy twierdzi, że widziała swojego tatę przez okno. To jedno wydarzenie zmienia wszystko, a to, co wydawało się oczywistym, przestaje takim być. Czy Luke White naprawdę mógł przeżyć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lalka11

Nie oderwiesz się od lektury

Tom pierwszy "Nasze piekło" bardzo mi się spodobała, dlatego z przyjemnością sięgnęłam po kontynuację. Zdawałam sobie sprawę, że ta książka może być trudna pod względem emocjonalnym. Czytając opis zdawałam sobie sprawę, że nie będzie łatwo ją czytać. Kto czytał tom pierwszy ten wie, że życie Victorii i Luke nie należało do łatwych a końcówka rozwaliła czytelnika na łopatki. Jednak nie byłam przygotowana na coś takiego. Victoria przeżyła piekło, gdy została porwana. Mimo uwolnienia jej życie nie wróciło do normy. Luke, który poświęciła wszystko by ja uratować, oddał się w ręce policji. Przez trzy lata nie miał z nim kontaktu. Nie umie się pozbierać. Wyprowadza się rodzinnego miasteczka, zrywa kontakt z rodziną a jedynymi osobami, które do siebie dopuszcza to Scott, który podjął się trudu wychowania Holy, Asher, dzięki, któremu odzyskuje choć trochę normalności oraz Zoe, przyjaciółkę ze studiów. Jedno zdanie małej Holy zmienia cały poukładany świat Victorii na nowo. Victoria przeżyła...
10
jagodzianka006

Nie oderwiesz się od lektury

“Droga do przebaczenia” to druga część serii Three Elements, czyli część losów Victorii i Luke’a. Jest to niezwykle wzruszająca część tej historii, gdyż bohaterowie zostają rozdzieleni przez los i muszą nauczyć się żyć bez siebie, chociaż tak naprawdę nigdy nie mieli pozostać blisko. Już czytając wersje wattpadową stałam się jej największą fanką, mimo że łamie ona serce. Pióro Agaty jest cudowne i za każdym razem będę zachwycać się jej wielkim talentem do pisania. Całość treści jest wzbogacona o cudowne opisy, metafory i porównania. Każda postać w tej serii jest barwna i cudownie wykreowana przez autorkę. Ból głównych bohaterów był tak ogromny, że potrafił rozrywać serce i nie zliczę, ile razy płakałam podczas czytania. Naprawdę ciężko wyobrazić sobie jak wielką tęsknotę i ból mogą odczuwać ludzie, którzy tracą kogoś bliskiego w życiu, jeśli nie przeżyło się tego na własnej skórze, a autorka wszystkie te emocje opisała przepięknie i wręcz idealnie. Książka zawiera pełno zwrotów akcj...
10
Ksiazkowelove1

Nie oderwiesz się od lektury

„Droga do przebaczenia” to kontynuacja losów Luke i ViktoriI, dlatego pierwsza część „Nasze piekło” jest obowiązkowa do przeczytania, zanim sięgnięcie po drugi tom. Osoby, które już znają historię głównych bohaterów wiedzą, że Victoria przeszła przez piekło. A Luke poświecił swoje życie, aby uratować ją i tysiące innych kobiet, oddał się w ręce policji. „Ludzkie życie od zawsze było gorzką mieszanką ułamków szczęścia i całej otchłani rozpaczy. Nie inaczej było również w przypadku Victorii. Po tym, co złe, nastawało to, co dobre. Po tym, co dobre, nastawało to, co złe. Wciąż i wciąż tworząc zamknięty krąg, z którego nie mogła się wydostać.” Książka nie jest lekka, nie znajdziecie w niej nic słodkiego, ani romantycznego. To historia w której wspomnienia i uczucia miażdżą, to próba pogodzenia się z przeszłością, stratą i bólem, nie tym fizycznym.. tylko tym co tkwi głęboko wewnątrz. To jak wspinanie się po drabinie, gdzie nie wszystkie szczeble są stabilne.. niektóre pękną, kiedy post...
10

Popularność




Droga do przebaczenia

„Znów dzień za dniem umiera słodki sen, żegnając go, już wiem, że byłaś tu…”

→ „O krok” (oryg. „So close”) z filmu „Zaczarowana” (oryg. „Enchanted”)

Strona redakcyjna:

ISBN: 978-83-67200-19-6

©Agata Mania, 2023

©Wydawnictwo Spark, 2023

Wykonanie okładki: Charlotte Mils

Zdjęcie okładki: PEXELS, PIXABAY

Redakcja: Dominika Kamyszek

Dla przyjaciela, który trzyma mnie przy względnym poczuciu własnej wartości. Nieustannie dla Justyny, która od zawsze jest największą fanką i motywuje mnie do dzielenia się moimi historiami. Dla Alicji i Aleksandry, które zawsze dają mi największe wsparcie. Dla mojego chłopaka, który udowodnił mi, że mnie też można kochać.

Prolog

Piekło upadło. Luke White zniszczył je dla Victorii Regan, będąc w pełni świadom tego, że skazuje sam siebie na katusze o wiele gorsze niż te, które miały czekać na nich właśnie tam.

Za jego sprawą dantejskie kręgi runęły jeden po drugim. Jego poświęcenie zbudowało świat, który w jego założeniu miał stać się dla Victorii niebem. Chciał podarować jej to, czego najbardziej potrzebowała – ukojenie i normalność. Chciał dać jej słodką harmonię, o którą błagała Boga dniami i nocami, choć nigdy nie wierzyła w niego mocno i prawdziwie.

Luke White sądził, że spełnił jej błagania. W rzeczywistości było zupełnie inaczej.

– Bzdura. – Właśnie tak myślała, gdy starała się zrozumieć motywację jego działań.

Zamiast ukojenia dostała jedynie szaleństwo z tęsknoty. Nie radziła sobie z nią w świecie pełnym chaosu, bo on – świat zbudowany z obłudy – kochał rozszarpywać ludzkie dusze na strzępy.

– Jak się pani czuje?

O to pytali wszyscy i nieustannie, lecz ona nie potrafiła odpowiedzieć. Jak miała się czuć? Czuła się martwa. Wyżarta przez ból i spalona do cna. Ogień, który przez tyle miesięcy trawił jej wnętrze, nie dając nawet chwili wytchnienia, był o wiele bardziej przerażający niż wizja śmierci. Jej cierpiąca dusza wrzeszczała. Czuła, że wciąż je widzi. Że widzi te wszystkie kobiety, których nie udało się uratować. Upadłe, dobre anioły, które strącono do czeluści królestwa Mefistofelesa.

Właśnie to uczucie było najgorsze. Wymieszane z tęsknotą i brakiem spokoju powodowało, że Victoria chciała się poddać. Miała wrażenie, że coś ją ominęło. Powietrze zatrzymywało się gdzieś w jej płucach, ilekroć chciała wziąć pełen oddech i zaznać ulgi. Potrzebowała poczucia, że choć na kilka sekund coś jest dobrze, ale ono nie przyszło.

Miała nadzieję. Odkąd pamiętała, nosiła w sobie nadzieję na to, że kiedyś na tym świecie będzie normalnie i sprawiedliwie. Gdy inni płakali z bezsilności, ona miała wrażenie, że jeszcze kiedyś będzie dobrze. Chciała doświadczyć normalności.

Kiedy szpitalne drzwi zamknęły się za Lukiem White’em, chciała jedynie słuchać jego niewyobrażalnie pięknego śmiechu. Marzyła, by znów usłyszeć jego niski, zachrypnięty głos. Śniła o tym, że któregoś dnia znów przetną się ich ścieżki, a oni razem znajdą się w miejscu, które pozbawione będzie bólu.

Chciała trafić z nim do raju, w którym nic poza nimi nie miałoby znaczenia. Wieczorami często rozmyślała o tym, co by było, gdyby…, choć to właśnie takie gdybanie było w tych wszystkich niespełnionych nadziejach najgorsze. Los znów się nimi zabawił i ustawił ich po przeciwnych stronach planszy.

Nie mieli nawet szansy, by się minąć, choć w teorii byli bardzo blisko siebie. Chciała radości i spokoju, ale to nie miało większego znaczenia. Los wiedział, że któreś z nich będzie musiało odejść, żeby zamknąć bramy piekieł.

Luke wybrał za nich. Rozpłynął się jak widmo, nie pozostawiając po sobie niczego poza bolesnym wspomnieniem dnia, w którym odszedł, a w oczach Victorii coś zapłonęło. Jakaś iskra, która spaliła w niej wszystko, co dotychczas w sobie nosiła. Ta iskra roznieciła potworny pożar, który sprawił, że upadła. A kiedy wstała (a raczej kazano jej wstać, bo przecież świat istniał dalej, a od niej wymagano pracy, nauki, kontaktu…), nic nie było już takie samo. Nie była już osobą, którą znali jej przyjaciele, rodzina i sam Luke. Nie była kobietą, która go kochała. Stała się taka, jaką nigdy nie chciała być.

Stała się dzieckiem piekielnego rozżalenia na niesprawiedliwość świata, który otaczał ją swoją obłudą. Obłuda bowiem nie była i nie jest czymś, czego można się tak po prostu pozbyć. To element grzesznej duszy człowieka, który nie potrafi dostać się do raju, bo jego szczęście jest jedynie ulotne. Jest przerywnikiem dla nieustannego cierpienia.

Takim przerywnikiem dla Victorii był Luke. Jego brak sprawił, że wspomnienia dni, które razem spędzili, niemal paliły jej duszę za każdym razem, gdy o nim myślała. Miała wrażenie, że oszalała, bo oto jej zdanie całkowicie się odmieniło. Chciała trafić do piekła. Okrutnego, pełnego złych doświadczeń, ale ich piekła, w którym mogliby być razem.

Ale tak po prostu nie mogło się stać. Przerwał ich historię. Przestali istnieć, bo tak jak zawsze jej powtarzał – „nigdy nie było ich”. Zawsze byli oddzielnie.

Świadomość tego była dla Victorii wręcz rozrywająca. Niemal każdego dnia po jego zniknięciu zmuszała się do wstania z łóżka i czuła, jak przez jej serce po raz kolejny przechodzi na wylot metaforyczne ostrze, które niejednokrotnie odbierało jej oddech.

Aż w końcu zniknęło. Najpierw pozostawiło po sobie obrzydliwą, jątrzącą się ranę, by jeszcze później przemienić się w bliznę, zasklepioną żalem wymieszanym z zakłamaniem. Victoria musiała przyznać, że nawet w niej zamieszkały chaos i obłuda. Nawet ona oszukiwała świat, choć kiedyś zarzekała się, że nigdy tego nie zrobi.

Koszmarnie się myliła. Jedyne, na co liczyła, to… przebaczenie. To właśnie do niego dążyli, nawet nieświadomie, wszyscy grzesznicy. Wbrew temu, co sądziła, to nie piekło było najgorsze. Zdecydowanie nie. W obliczu oczyszczenia duszy piekło niemal się chowało. Miała wrażenie, że poświęciłaby wszystko dla krótkiego „wybaczam” – i musiała z tym żyć.

Rozdział 1

– Victoria! – Przyjemny męski głos rozniósł się echem po pokoju, kiedy Victoria Regan właśnie przewracała się leniwie na drugi bok, naciągając kołdrę na głowę. – Victoria!

– Czego? – burknęła pod nosem niezadowolona, kładąc się na wznak i zdejmując kołdrę z twarzy.

Promienie słoneczne wpadały do pomieszczenia przez olbrzymie okno, którego szyby już od kilku godzin nie były zasłonięte czerwonymi roletami. Z tego powodu jasne światło drażniło oczy Victorii, która nie potrafiła rozewrzeć sklejonych powiek i przecierała je palcami. Westchnęła niezadowolona, po raz kolejny wsłuchując się w niski, męski głos, który krzyknął ponownie jej imię, po czym podparła się na przedramionach, rozglądając się po sypialni. Naprawdę nie miała pojęcia, kiedy jej punktualność zmieniła się w notoryczne spóźnialstwo, którego nie potrafiła się wyzbyć.

– Victoria, do cholery!

Uniosła lewy kącik ust, znów słysząc dobrze znany jej głos, który niemal każdego poranka budził ją właśnie w ten sposób. O ile na początku naprawdę reagowała na te dramatyczne krzyki i wstawała równo z budzikiem, o tyle po ponad półtora roku ich wspólnego życia nie przejmowała się tym ani trochę.

– Czego?! – krzyknęła głośniej, opadając ciężko na miękką poduszkę powleczoną bordową poszewką.

– Co ty jeszcze robisz w łóżku? – spytał zirytowany chłopak, wychylając się nieznacznie zza drzwi, które łączyły korytarz z ich sypialnią.

– Leżę, jak widać – bąknęła pod nosem, przewracając oczyma.

– Tyle widzę, pytam, co ty w zasadzie wyprawiasz? – burknął niezadowolony, nieudolnie wiążąc pod szyją czerwony krawat.

– A co mam wyprawiać? – jęknęła, przysłaniając zaspaną twarz dłońmi i pocierając ją. – Spałam, dopóki nie wparowałeś tutaj, krzycząc na mnie bez litości – dodała, obrzucając go karcącym spojrzeniem.

– W porządku, następnym razem cię nie obudzę – odparł chłodno, przeczesując włosy ręką. – Jesteś nieznośna, Regan – jęknął zrezygnowany, wyrzucając przed siebie ręce okryte czarną marynarką eleganckiego garnituru, w który był ubrany.

– Cała ja, irytująca i wredna – parsknęła, kręcąc z rozbawieniem głową, kiedy powoli siadała na brzegu łóżka.

– Wstaniesz już czy mam cię wrzucić znowu pod zimny prysznic, żebyś się ogarnęła? – mruknął, omiatając ją spojrzeniem.

– Poradzę sobie sama – zaśmiała się, przeciągając się i układając dłonie na swoich nagich kolanach.

Jej ciało okrywała jedynie czarna, o kilka rozmiarów za duża koszulka z nadrukowanym wizerunkiem niebieskiego smoka, poniżej którego znajdowało się logo jednego z jej ulubionych zespołów muzycznych – pomarszczony smok, symbol Imagine Dragons. Spoglądała rozbawiona na zestresowanego chłopaka, ten zaś przyglądał się jej w skupieniu, wrzucając swoje prywatne rzeczy do czarnej aktówki, która po chwili spoczęła na dobre w jego ręce. Drugą dłoń uniósł nieznacznie, skupiając przez kilka sekund wzrok na złotym zegarku na swoim nadgarstku, po czym westchnął cicho.

– Regan, błagam cię na Szczekusia, wstań, ogarnij się i nie spóźnij się piętnasty raz w ciągu miesiąca na wykłady, w porządku? – zapytał poważnie, unosząc nieznacznie prawą brew, jakby w geście zwątpienia.

– O wilku mowa… – zachichotała Victoria, wstając i podnosząc z ziemi niewielkiego, czarnego kota, który zdziwiony znalazł się na jej rękach. – Przysięgam na Szczekusia, że zaraz się ogarnę i tym razem nie spóźnię się na wykłady – odpowiedziała prześmiewczo na prośbę chłopaka.

– Odłóż nasze dziecko na ziemię, kobieto – parsknął, widząc zmrużone oczy kociaka, który spoczywał w drobnych dłoniach Victorii.

– Niech ci będzie – mruknęła, odstawiając zwierzę. – Przysięgłam na Szczekusia, serio, możesz już iść – westchnęła.

– Nie jestem przekonany, ostatnio wróciłaś do spania – mruknął, kierując się do drzwi.

– Miałam gorszy dzień i byłam na lekach – wyjaśniła, wzdychając przeciągle.

– Wiem, Vivi. – Nabrał więcej powietrza w płuca, przymykając powieki. – Ale dobrze wiesz, że powoli musimy iść dalej, minęło sporo czasu, nie możesz zmarnować sobie całego życia – powiedział spokojnie, podchodząc do niej powolnym krokiem.

Przygryzła wargę, wiedząc, że ma rację, i przymknęła powieki, delektując się zapachem jego delikatnych perfum. Oparła głowę na jego obojczyku i objęła jego plecy dłońmi. Bezpieczeństwo. Ukojenie, którego przecież tak bardzo pragnęła, właśnie stało przy niej i dawało jej wsparcie, którego potrzebowała. Naprawdę nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wciąż czuje niepokój. Dlaczego nie mogła odnaleźć spokoju w świecie, który przecież miał być rajem?

Utraconym Edenem, który podarował jej upadły anioł, by ona mogła wznieść się ponad horyzont.

– Obiecuję, że dzisiaj cię nie zawiodę – wyszeptała uroczyście, jakby składała wieczystą przysięgę.

– Pamiętasz, co dzisiaj masz zrobić, czy dzwonić z przypominajkami? – zapytał uśmiechnięty, gładząc jej jasne włosy, których końce były pofarbowane na miedziany kolor.

– Po drodze na uczelnię mam zanieść rachunek na pocztę, potem jadę na wykłady, wychodzę z Zoe o piętnastej, idę z nią na kawę, a później przyjeżdża Scott z Holy – wymieniła kolejno.

– Dokładnie – odparł, posyłając jej szeroki uśmiech. – Będę w domu około osiemnastej – poinformował, poprawiając aktówkę, która spoczywała w jego dłoni.

– Dlaczego tak późno? – spytała, marszcząc brwi.

– Teraz jadę na egzamin z wiedzy o teatrze, o dwunastej widzę się z Erikiem…

– Ile jeszcze razy musicie się spotkać, żeby ta cała kontrola dobiegła końca? – jęknęła.

– Jeszcze kilka tygodni. Umówmy się, to i tak jest cud, że nie siedzę teraz za kratkami – mruknął.

– Tak…

Widać było, do czego wróciła myślami. Wzrokiem błądziła już po podłodze.

– Nie wracajmy do tego, Vic – szepnął. – To nie najlepszy pomysł – dodał poważnie. – Skończyłem już prace społeczne, za tydzień kończę robotę w ich archiwum, kilka spotkań z Erikiem i jestem wolnym człowiekiem.

– W końcu będziemy mogli jechać na wakacje – zachichotała pod nosem, choć jej śmiech wcale nie był szczery. Jakaś nutka żalu przebijała się przez niego, choć Victoria usilnie próbowała się jej pozbyć.

– Zabiorę cię, gdzie tylko będziesz chciała – odparł rozbawiony, całując czule jej czoło.

– Hawaje będą moje – parsknęła, otwierając drzwi na oścież.

– Nie śmiej się – odparł żartobliwie. – Jeszcze będziemy tańczyć w tych naszyjnikach z kwiatków i trzcinowych spódniczkach – zaśmiał się, ostatni raz składając delikatny pocałunek na jej policzku i wychodząc z mieszkania.

– Już to widzę, Asher – rzuciła z ironią, przewracając szarymi oczami. – Ciebie szczególnie, już widzę te pląsy w trzcinowej spódnicy, aż mi gorąco…

– Śmiej się, śmiej, Regan! Jeszcze ci pokażę!

– Już się boję – mruknęła, kręcąc głową z politowaniem. – Na razie to ty pokaż swojemu promotorowi, że jesteś w stanie napisać ten licencjat – bąknęła, uśmiechając się lekko.

– Racja. Zaraz to ja się spóźnię – dodał, unosząc brew.

– To leć, bo nie dotrzesz na ten egzamin – powiedziała ponaglająco.

– Tak jest, pani kapitan. – Zasalutował jej rozbawiony, odwracając się na pięcie w kierunku schodów. – Nie spóźnij się! – krzyknął. – Kocham cię, Vivi!

– Też cię kocham, Ash – odparła beznamiętnie, zaciskając boleśnie powieki.

Chwilę potem zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami, czując dziwny niepokój. Westchnęła cicho, nabierając więcej powietrza w płuca, i potarła nasadę nosa szczupłymi palcami.

– To będzie długi dzień, Szczekusiu – mruknęła, obserwując kota, który leniwie przechadzał się po korytarzu, zmierzając w kierunku swojej miski z karmą, której zapachu Victoria szczerze nie znosiła.

Wykrzywiła twarz w dziwnym grymasie, mrucząc coś do siebie pod nosem, i odbiła się plecami od sosnowych drzwi. Zagryzła wargę, rozglądając się po pustym mieszkaniu, zastanawiając się, co powinna najpierw zrobić. Dziewiąta trzydzieści. Ta godzina zmuszała ją do działania.

Mimo tego wcale nie miała ochoty ruszać się z mieszkania. Podeszła do okna w kuchni. Obrazek za szybą był naprawdę spokojny i niemal utopijny. Gdzieś w oddali szła kobieta pchająca głęboki wózek, w którym smacznie spał niemowlak. Kilka uliczek obok przechadzał się starszy mężczyzna, który z uśmiechem na twarzy obserwował otaczającą go naturę. Świat był piękny. Był jak rajski ogród, do którego Victoria zawsze chciała trafić, a który w tym momencie nie sprawiał jej ani trochę radości. Po prostu był. Zwyczajny i nijaki, a ona nie potrafiła skupić się na tym, co zawsze ją interesowało. Zwyczajność bywała piękna jedynie dla tych, którzy czerpali z niej swoją siłę. Ona definitywnie do nich nie należała.

Od jakiegoś czasu ledwo zwlekała się z łóżka, udając sama przed sobą, że wszystko jest dobrze. Dlatego jak każda młoda kobieta, której miało być po prostu dobrze, ruszyła najpierw do szafy. Z niej wyjęła przetarte, jasne jeansy i biały T-shirt.

– Punkt pierwszy odhaczony – mruknęła. – Czas na punkt drugi.

Rutyna nakazała jej skierować się ponownie do kuchni, gdzie zatrzymała się przed lodówką. Wybór padł na jogurt malinowy. Nic innego nie byłaby w stanie przełknąć. Nie miała nawet siły zrobić śniadania.

– Dasz sobie radę, Regan, to tylko głupi jogurt – przekonywała samą siebie, odkręcając butelkę.

Z jedzeniem też miała problemy. Na gotowanie nie miała ani siły, ani czasu, a im dłużej istniała, tym większy miała problem, żeby przełknąć cokolwiek. Latami chudła i nie zwracała na to uwagi. Albo nie chciała zwrócić, bo mierzenie się z problemami przerastało ją bardziej niż cokolwiek innego.

– Punkt drugi zaliczony – mruknęła, wyrzucając opakowanie po jogurcie do śmietnika.

Dalej zawędrowała do lustra.

– Och, zajebiście… – mruknęła z niezadowoleniem, kiedy zobaczyła własne odbicie.

Nie było szansy na to, żeby wyjść z domu bez makijażu. Musiała wysilić się chociaż na korektor i tusz do rzęs. Nie miała siły i czasu na kombinowanie ze szminkami czy cieniami. Ochoty na to zresztą też nie miała.

– Znośnie – oceniła swoje odbicie, gdy już zapudrowała wszystko, co nałożyła na twarz.

Przeczesała szybko włosy i wyszła z łazienki, w której szykowała się do wyjścia.

– Co myślisz, Szczekusiu? – spytała, wychodząc na korytarz, po którym przechadzał się kot. – Ludzie się nie wystraszą? – W odpowiedzi zwierzak jedynie cicho mruknął i zawrócił do salonu. – Racja, powinnam się spakować – westchnęła, idąc kocimi śladami do pokoju gościnnego.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając wzrokiem swojej beżowej torebki, i zadowolona znalazła ją na czerwonym pufie w kącie pokoju. Przerzuciła ją przez ramię i w skupieniu zbierała wszystkie swoje rzeczy. Odnalazła też telefon, którego od rana nie miała w ręce.

– Cholera – rzuciła pod nosem, bo właśnie zobaczyła na wyświetlaczu kilka nieodebranych połączeń od swojej przyjaciółki Zoe i od własnej matki.

Od razu oddzwoniła do tej drugiej, wiedząc, że rozmowa nie potrwa długo. Najchętniej wcale by nie oddzwaniała. Stosunki, które łączyły Eveline Regan z Victorią, nie były najlepsze. Na pewno nie tak dobre, jak były jeszcze kilka lat wcześniej. Z cudownej relacji matki i córki nie pozostało w zasadzie nic. Jedyne, co je łączyło po takim czasie, to kilka długich, poważnych rozmów i kilka telefonów w tygodniu. Sielankowe dzieciństwo, które Victoria pamiętała, odeszło na zawsze w niepamięć, pozostawiając po sobie jedynie miłe wspomnienia, które mało miały wspólnego z sytuacją obecną. Raz straconego zaufania nie dało się tak po prostu odbudować.

Victoria zerknęła zegar. Musiała wychodzić. Rozejrzała się jeszcze raz po mieszkaniu, trzymając słuchawkę przy uchu, a jednocześnie upewniając się, że o niczym nie zapomniała. Zaraz potem wyszła na klatkę schodową i ruszyła przed siebie. Kolejny dzień do przeżycia już na nią czekał.

– Halo? – Kilka sygnałów połączenia później usłyszała ten charakterystyczny głos, który znała od dzieciństwa, i przełknęła tkwiącą w jej gardle gulę.

– To ja, mamo – powiedziała cicho, chwytając wolną dłonią plastikową kopertę, w której spoczywały odliczone pieniądze i rachunek wydrukowany na bladoróżowym papierze.

– Dlaczego nie odbierałaś? – spytała bez ogródek Eveline, która zapewne poprawiała właśnie okulary na nosie, czytając kolejne pismo sądowe zalegające na blacie jej stołu.

– Wyciszyłam telefon. Źle się czułam.

– Martwiłam się, dziecko…

– Asher by zadzwonił, gdyby stało się coś poważnego – mruknęła w odpowiedzi. – Po co dzwoniłaś?

– Zastanawiałam się, czy nie chciałabyś wpaść do Belleville. Urządzamy Clarze siedemnaste urodziny, myślę, że ucieszyłaby się na twój widok – dodała nieśmiało.

– Nie jestem przekonana, nie chciałam wracać do Belleville – mruknęła Victoria, pokonując kolejne uliczki. – Kiedy dokładnie wyprawiacie jej urodziny?

– Osiemnastego czerwca.

Złe wspomnienia tamtego dnia od razu w nią uderzyły. Strzały, szpital, to…

– Mamo… – jęknęła. – Żarty sobie ze mnie robicie? – spytała rozżalona, zatrzymując się pod budynkiem poczty.

– Tak wypadła rezerwacja lokalu, nie zrobiłam tego specjalnie – stęknęła kobieta.

– Nie wiem – wyrzuciła z siebie szybko Victoria, czując rosnące zdenerwowanie. – Musiałabym kupić bilety na samolot, pogadać o tym z Ashem, zastanowię się i dam ci znać, w porządku?

– Jasne, słonko – westchnęła przeciągle Eveline.

– Pozdrów Clarę, przekaż jej, że pomyślę nad tym i że bardzo ją kocham. Teraz muszę kończyć, jestem pod pocztą, a muszę zapłacić rachunek.

Rozłączyła się, nim matka zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej.

– Kurwa mać – zaklęła pod nosem, opierając się plecami o chłodny mur budynku poczty, i wzięła kilka głębszych wdechów, których niewątpliwie potrzebowała.

– Przepraszam panią, coś się stało? – zapytał młody chłopak na rowerze, zatrzymując się przed Victorią, która zamrugała nerwowo.

Panią? Victoria skrzywiła się nieznacznie, zastanawiając się, czy aż tak się postarzała przez tych kilka lat, ale chwilę potem już uśmiechała się łagodnie do nastolatka, który przyglądał się jej zza okularów przeciwsłonecznych spoczywających na jego nosie.

– Nie jestem aż tak stara – zaśmiała się, pocierając czoło wierzchem dłoni. – Jest w porządku, dziękuję. Po prostu gorzej się poczułam, od rana jestem w biegu – skłamała, uśmiechając się najszerzej, jak potrafiła, i odbiła się plecami od ściany, prostując swoje ciało.

– Nie chciałem cię obrazić – odparł, odwzajemniając jej uśmiech. – Nie wyglądasz staro, po prostu z pewnością jesteś starsza ode mnie – dodał rozbawiony, wsiadając na rower.

– Nie powiedziałabym.

– Wyrośnięty ze mnie dzieciak, mówię ci – parsknął. – Na pewno sobie poradzisz? – spytał ponownie, ustawiając jedną stopę na pedale czarnego roweru.

– Tak, tak – odpowiedziała od razu, energicznie kiwając głową. – Możesz jechać.

– Czasami „tak” znaczy „nie” – szepnął, posyłając jej bliżej nieokreślony uśmiech. – Ale cieszę się, że u ciebie wszystko gra…

– Victorio – dokończyła, przyglądając się chłopakowi z zaintrygowaniem.

Czasami „tak” znaczy „nie”. I nawet jeśli powiedział to całkowicie żartobliwie, to ona miała wrażenie, że doskonale wiedział, że wcale nie czuje się dobrze.

– Gabriel – odparł wesoło. – W takim razie do zobaczenia, Victorio! – zaśmiał się, odjeżdżając.

Pokręciła głową zdezorientowana, nie potrafiąc pozbyć się wrażenia, że ten chłopak miał w sobie coś dziwnego. Wyjątkowego. Najdziwniejsi ludzie byli najbardziej wartościowi, choć świat nie doceniał ich potencjału. Jeszcze przez chwilę przyglądała się ścieżce, po której jechał, a kiedy zniknął jej z oczu, ponownie pokręciła głową i spojrzała machinalnie na wyświetlacz swojego telefonu. Przypomniawszy sobie o nieodebranym połączeniu od Zoe, postanowiła szybko do niej oddzwonić, póki miała na to jeszcze kilka sekund.

– Dzwoniłaś – rzuciła, gdy Zoe odebrała i zdezorientowana spytała „Co tam?”.

– Stara… Znasz mnie. Nie mam bladego pojęcia, po co dzwoniłam. Dobrze wiesz, że ledwo pamiętam imię własnego brata.

– Jakżeby inaczej – zachichotała Victoria, przewracając oczami. – Ty się przynajmniej nie spóźniasz – stęknęła.

– Nie mów, że zaszczycisz nas dzisiaj swoją obecnością, Regan – powiedziała z ironią Wood.

– Taki jest plan, ale utknęłam pod pocztą, muszę zapłacić rachunek.

– Nie wyszłam jeszcze z domu, mogę po ciebie podjechać, jeśli chcesz – zaoferowała Zoe, a w tle rozległ się brzęk kluczyków. – Gdzie mam podjechać i za ile?

– Jesteś kochana – westchnęła Victoria, przymykając powieki. – Poczta przy Cooper Plaza trzy – dodała.

– Zapłać rachunek, będę za dziesięć minut.

Połączenie się urwało. Victoria pokręciła głową z uśmiechem i ruszyła do wolnej kasy na poczcie. Musiała przyznać, że Zoe była jedną z tych osób w jej życiu, które dosłownie ratowały ją przed wszystkimi sromotnymi porażkami. Czarny mercedes z piskiem opon zatrzymał się pod pocztą kilka sekund po tym, jak Victoria odeszła od okienka i wyszła na zewnątrz.

– No wsiadaj! – krzyknęła Zoe, poprawiając okulary przeciwsłoneczne.

Victoria pokręciła rozbawiona głową i podbiegła do pojazdu. W mgnieniu oka znalazła się na miejscu pasażera i zatrzasnęła drzwi, słysząc klakson samochodu, który stał za nimi. Zestresowana zapięła pas i odetchnęła, kiedy Zoe płynnie ruszyła do przodu, przejeżdżając w ostatniej chwili na zielonym świetle.

– Buc – mruknęła dziewczyna pod nosem. – Jakby nie mógł poczekać sekundy.

– Niektórym brak cierpliwości – skwitowała Victoria, opierając głowę o wygodny, obity skórą zagłówek.

– Ty chyba nie jesteś najlepszą osobą, żeby to mówić – powiedziała żartobliwie Zoe, zatrzymując się na czerwonym świetle na jednym ze skrzyżowań, które musiały pokonać, aby dostać się na teren Uniwersytetu Rutgersa.

– Daj spokój! – Victoria parsknęła śmiechem.

– Chcesz posłuchać muzyki? – spytała Zoe, majstrując przy radiu.

Victoria westchnęła cicho. Odkąd nie było przy niej człowieka, z którym kochała urządzać spontaniczne wycieczki, urozmaicone dziecinnym karaoke w samochodzie, nie znosiła słuchania czegokolwiek podczas jazdy.

– Lepiej nie – burknęła.

– Oj, daj spokój… – jęknęła błagalnym tonem Zoe. – Tylko Lana… Lany nie posłuchasz?

Victoria przewróciła oczami. Nie mogła wiecznie psuć wszystkim zabawy.

– Posłucham – westchnęła.

Po chwili mogła słuchać już jedynie głosu przyjaciółki, który mieszał się z wokalem jej niegdyś ulubionej wokalistki.

– Blue jeans, white shirt. Walked into the room, you know you make my eyes burn – zaśpiewała Zoe, naprawdę wczuwając się w piosenkę, co nieco rozbawiło Victorię.

– It was like James Dean for sure. You’re so fresh to death and sick as ca-cancer – odpowiedziała jej, delikatnie bujając ramionami w rytm „Blue Jeans”.

– O mój Boże! Jestem taka dumna, Vic! Nie pamiętam już, kiedy coś śpiewałaś!

Regan znów przewróciła oczami i tym razem zacisnęła usta.

– Nie ekscytuj się i skup na drodze, bo uderzysz w pierwsze lepsze drzewo i tyle będzie z naszej punktualności.

Zoe całkowicie zignorowała tę uwagę. Zamiast tego zaczęła beztrosko śpiewać jeszcze głośniej. Właśnie taka była – beztroska. Wręcz do złudzenia przypominała Victorii Andrew Faradaya, którego Regan wspominała z sentymentem nawet po tylu latach. I Zoe, i Andrew byli szalonymi duszami, które chciały dosięgnąć gwiazd. Właśnie za to Victoria podziwiała Zoe – ta dziewczyna niewątpliwie kochała życie i wiedziała, co to znaczy chwytać chwile. Dla przepięknej Zoe Wood nie istniały góry, których nie dało się przenieść. Żyła po swojemu i właśnie to było w niej najwspanialsze. Była aniołem, który wyrwał się ze szponów szarej rzeczywistości. I choć Victoria całym sercem chciała się taka stać, to wiedziała, że to już nie było możliwe. Cieszyła się za to, że Zoe dawała jej chociaż względne poczucie normalności. Niektórzy ludzie świecili jaśniej niż słońce i zasługiwali na wszystko, co najlepsze.

Nawet gdy coś szło nie po myśli Zoe, ta po prostu błyskała śnieżnobiałym uśmiechem, wiedząc, że pokona każdą przeszkodę na drodze do spełnienia.

Niedawno napisały kolokwium i cóż… Teraz były zmuszone poprawiać je w drugim terminie, na który właśnie szły.

– Naprawdę nie wiem, jak mogłam pomylić precedens z cywilem – zaśmiała się Zoe, przyciskając do klatki piersiowej zeszyt formatu A4, kiedy zmierzały do budynku wydziału prawa.

– Pomyliłam wykroczenie z przestępstwem, to jest dopiero wstyd – mruknęła Victoria, unosząc brew.

– To jest zbrodnia, moja droga. – Dziewczyna wybuchnęła szczerym śmiechem, przerzucając na plecy pasmo czekoladowych włosów.

– To był najgorszy prawniczy suchar, jaki słyszałam, Zee – parsknęła Victoria, omiatając przyjaciółkę rozbawionym spojrzeniem.

– Odezwała się ta, która na święta puszcza „Last Christmas” o północy – odegrała się Zoe, popychając olbrzymie przeszklone drzwi, które prowadziły do wnętrza wydziału.

– Hejże! – zaprotestowała oburzona. – Dobrze wiesz, że to tradycja Andrew! – dodała naburmuszona. – A poza tym mam fioła na punkcie świąt. Zawsze miałam.

– Rozmawiałaś z nim jakoś ostatnio? – spytała przyjaciółka, przyglądając się jej z powagą, kiedy zmierzały do auli akademickiej.

– Nie – przyznała nieśmiało Victoria. – Odkąd studiuje w Tokio, prawie nie mamy kontaktu. Wiesz, różne strefy czasowe trochę utrudniają nam…

– Napisz do niego – wtrąciła Zoe, wzruszając obojętnie ramionami, kiedy wchodziły na aulę i zajmowały jedne z miejsc na końcu sali.

– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – mruknęła pod nosem Victoria, układając swoje zeszyty na niewielkim wysuwanym stoliku, przytwierdzonym do krzesła znajdującego się rząd niżej.

– Dlaczego? – dopytała brunetka. – Przecież nic ci nie szkodzi, jeśli będzie chciał, to odpisze – stwierdziła, obserwując brązowymi oczami starszego wykładowcę, który pojawił się na sali i powoli rozkładał swój sprzęt, czyniąc tym samym przygotowania do wykładu.

– Nasze stosunki nie były najcieplejsze przed jego wyjazdem – odparła Victoria, obracając w dłoni długopis. – Ale być może masz rację. Później spróbuję do niego napisać.

– Zrób to teraz.

– Po co? – spytała zdezorientowana, marszcząc brwi.

– Bo znam cię stanowczo za dobrze i wiem, że nigdy nie napiszesz.

– I co ja niby mam napisać? – bąknęła Victoria, biorąc telefon do ręki.

Kliknęła w pseudonim „Andrewmeda”, myśląc o tym, że musi go w końcu zmienić.

– „Cześć, co tam?” pewnie byłoby odpowiednie, ale możesz też napisać „Tęsknię za tobą, wielki Andrew”. Z pewnością się chłopak nie pogniewa – parsknęła z ironią rozbawiona Zoe.

– Jesteś okropna – zaśmiała się Vic, klikając palcami w literki klawiatury, która pojawiła się na ekranie jej samsunga. – Może być? – spytała, pokazując treść wiadomości przyjaciółce.

– Jest dobrze, Vi – powiedziała, udając, że słucha profesora. – A teraz przesuń palec z ikonki kosza i wyślij tę wiadomość.

Victoria przewróciła oczami. Nie miała zamiaru się wykłócać. Niepewnie kliknęła „Wyślij” i schowała telefon do torebki. Niech się dzieje, co chce. Tak właśnie chciała myśleć. Wzrok zatopiła w pustej kartce zeszytu. Musiała skupić się na wykładzie, bo nauka szła jej coraz gorzej.

Studiowanie prawa było dla Victorii spontaniczną decyzją. Wcześniej rozważała jeszcze kierunki ściślej związane z historią albo socjologią, ale kiedy musiała wybrać uczelnię, kierowała się czymś zupełnie innym niż własne marzenia. W ten sposób znalazła Uniwersytet Rutgersa w Camden, które od jej rodzinnego miasta znajdowało się tak daleko, jak tylko to było możliwe. I choć przeszkadzała jej zatrważająca liczba obowiązkowych wykładów, to musiała przyznać, że wolała to od pozostania w Belleville.

Nie irytowali jej upierdliwi wykładowcy. Nie zirytował jej również ten, z którym miała zajęcia, a który ewidentnie nie przepadał za nauczaniem. Próbował pytać ją o każdą bzdurę, jaka istniała w prawie karnym, ale nie zagiął jej na ani jednym pytaniu.

– Dałaś mu popalić – powiedziała Zoe, kiedy opuszczały wydział.

– Nie zdziwię się, jeśli mnie obleje.

– Jeśli będziesz odpowiadała mu na pytania tak jak dziś, to raczej nie będzie mógł tego zrobić – rzuciła przyjaciółka. – Zresztą masz obsesję na punkcie karnego i historii, niczym cię nie zagnie. Ja tego ścierwa nie znoszę – mruknęła, otwierając samochód.

Wsiadły do środka. Auto zdecydowanie zdążyło się nagrzać, więc Zoe westchnęła i otworzyła okno po swojej stronie.

– To co tutaj robisz? – spytała Victoria. – Przecież prawo to głównie…

– Zawsze chciałam to robić – przerwała jej Zoe, odpalając silnik. – A teraz sama widzisz… Same dwóje z egzaminów – parsknęła. – Gdzie lecimy na tę kawę?

Victoria całkowicie zapomniała, że były umówione, niemniej nie miała zamiaru o tym wspominać. Odwlekała wspólne wyjście tygodniami.

– A nie wiem. – Wzruszyła ramionami. Ruszyły z miejsca parkingowego. – Parma albo Costa Coffee?

– To w takim razie Costa – zarządziła Zoe.

– W sumie lepiej – stwierdziła Victoria. – Jest bliżej domu, a niedługo muszę wracać.

– Odwiozę cię – zapewniła dziewczyna. – Jakieś plany z Ashem? – dopytała, skręcając w małą uliczkę.

Victoria doskonale wiedziała, czego dotyczy pytanie. Od razu pokręciła przecząco głową.

– Nadal się nie przełamałam – powiedziała nieśmiało. – Scott przywozi Holy, dlatego muszę być w domu – wyjaśniła.

– Wizyty u Vincenta nie pomagają?

Vincent był psychologiem Victorii. Miał jej pomóc odzyskać trochę normalności, przestać bać się bliskości ludzi i powoli ruszyć do przodu.

– Nie wiem – jęknęła. – Lepiej mi po tych rozmowach, ale to niewystarczające, ja tak po prostu nie umiem… To żałosne.

– To nie jest żałosne, głuptasie – upomniała ją Zoe. – To poważna sprawa i nikt nie powinien ci się dziwić.

– Najwyraźniej po prostu na to zasłużyłam.

Najpiękniejsze anioły otrzymywały najsurowsze kary za bycie dobrymi w świecie zła.

– Uderzyłabym cię, gdyby nie to, że parkowanie to nie jest moja najmocniejsza strona – burknęła brunetka, próbując wjechać w przestrzeń między dwoma samochodami.

W końcu się udało. Wysiadły z auta i ruszyły w kierunku przytulnej kawiarni, którą dość często odwiedzały.

– Brawo, Zoe, po czterech latach posiadania prawa jazdy jesteś w stanie zaparkować bez wyrządzania szkody innym i sobie – rzuciła z ironią Victoria.

– Och, co to za cięty język, panno Regan? – spytała żartobliwie Zoe. – Od dziecka byłaś taką diablicą?

– Byłam aniołkiem!

– A potem co? Aureolka ci odpadła?

– Potem spotkałam anioła, który tkwił w piekle, i mi przeszło – mruknęła, choć wcale nie chciała mówić tego na głos.

– Luke White, hmm? – szepnęła Zoe, kiedy zatrzymały się przy ladzie, czekając, aż podejdzie do nich jedna z baristek.

Victoria oparła rękę o marmurowy blat. Przymknęła powieki, wracając wspomnieniami do jego perfekcyjnej twarzy, i z całej siły zacisnęła zęby. Jej serce przyśpieszyło gwałtownie, jak zazwyczaj, kiedy ktoś wypowiadał przy niej jego imię. Serce Victorii Regan paliło się żywcem, tak jak serce Luke’a White’a, gdy oboje znajdowali się po przeciwnych stronach planszy, powolnie wypalając się od środka z nieustannej tęsknoty, która nie pozwalała im normalnie oddychać. Tęskniła za człowiekiem, który chciał podarować jej raj. I choć nie tęskniła już być może za jego miłością, bo ona odnalazła nową, to z pewnością tęskniła za czasami, kiedy był obok niej. Niezależnie od tego, czy się nienawidzili, czy byli od siebie niezdrowo uzależnieni – Victoria tęskniła za tamtym czasem. Tęskniła za sielanki letnich dni, w których się poznali. Tęskniła za urokiem zimowych nocy, w których ich ciała stawały się jednością. Tęskniła za czarem błogiej młodości, której był symbolem. Bo wśród wszystkich kłód, które los rzucał im pod nogi, były też chwile, do których Victoria mogłaby wracać każdego dnia.

– Luke White – potwierdziła cicho, otwierając oczy i beznamiętnie przyglądając się ofercie kawiarni wypisanej na czarnej tablicy.

– Przepraszam – mruknęła Zoe.

– Wszystko w porządku.

Rozmowę przerwała im baristka, która z uśmiechem stanęła za kasą. Lubiła te dwie bywalczynie kawiarni.

– Witam moje ulubione klientki! – powiedziała wesoło, obserwując dziewczyny. – Co podać?

– Dwa razy cappuccino – powiedziała bez wahania Victoria, podając kasjerce banknot. – Będziemy tam, gdzie zawsze – dodała z uśmiechem.

Zoe i Victoria miały swój własny stolik, przy którym siadały absolutnie zawsze, gdy spędzały wspólnie czas w Costa Coffee. Siadanie w jednym miejscu stało się niemal ich tradycją, którą Victoria szczerze uwielbiała. Zawsze wybierały stolik w kącie kawiarni, tak żeby mogły spokojnie rozmawiać i nie martwić się ludźmi, którzy mogliby usłyszeć za wiele. W pobliżu „ich” stolika nie stały żadne inne, dlatego najchętniej siadały właśnie tam. Tym razem nie było inaczej.

– Dobrze tu znów być… – Zoe zerknęła za okno. – Szlag – zaklęła.

– Co? – spytała skonsternowana Victoria.

– Pogoda się psuje, a ja miałam jechać do fryzjera – bąknęła.

– Cóż, jeśli masz zamiar robić kreatynę, tak jak mówiłaś, to zdecydowanie ci się nie opłaca – przyznała Victoria, wzruszając nieznacznie ramionami i grzebiąc w swojej torbie w poszukiwaniu telefonu.

Zoe mruczała coś pod nosem, ale przyjaciółka nie potrafiła skupić się na jej słowach. Zdziwiona wpatrywała się w wyświetlacz telefonu, który znalazł się w jej ręce.

– Słuchasz mnie w ogóle? – spytała Zoe. – Vi? Wszystko gra?

– Hmm? – bąknęła Victoria, unosząc głowę. – Tak, tak, przepraszam… – dodała. – Po prostu jestem zdziwiona.

– Dlaczego?

– Andrew odpisał – odpowiedziała z niedowierzaniem. – Napisał, że miło mu, że napisałam i że… – Przerwała na chwilę, niemal z niedowierzaniem czytając jeszcze raz drugą część wiadomości. – W przyszłym tygodniu będzie w Camden i chętnie się spotka.

– Vic! – pisnęła Zoe. – To wspaniale! – dodała, klaszcząc w dłonie jak rozbawione dziecko.

– Tak, chyba tak – mruknęła pod nosem Victoria, blokując ekran telefonu i odkładając go na stół.

Zoe zmarszczyła brwi, przyglądając się twarzy przyjaciółki, i westchnęła cicho pod nosem. Uwielbiała Victorię, ale często jej nie rozumiała. Starała się, tyle że nie zawsze potrafiła, doskonale zdając sobie sprawę z przeżyć dziewczyny. W takich chwilach po prostu spoglądała na nią z niepokojem, próbując odgadnąć, co siedzi w jej głowie.

– Nie chcesz się z nim spotkać, Vi? – spytała cicho. – Wybacz, że o to pytam, ale po prostu… nie wyglądasz na szczególnie zadowoloną, chciałabym zrozumieć – westchnęła, rozkładając bezradnie ręce.

To było naprawdę dobre pytanie, na które Victoria sama nie potrafiła jasno odpowiedzieć. Cóż, to, że tęskniła, nie ulegało wątpliwości. Tyle że wszyscy tęsknili, czyż nie? Tęsknota jest dla człowieka czymś naturalnym. Nie mają znaczenia kłótnie, sprzeczki, a nawet mijające lata. Aniołowie pozostają wyryci w sercu niezależnie od tego, jak daleko są od kochającej osoby. Takim kimś Andrew Faraday niewątpliwie był dla Victorii Regan. Aniołem stróżem, który doglądał jej w najgorszych momentach, gdy upadała z bezsilności i nie potrafiła sama się podnieść. Jednak nie wiedziała, czy chce znów go spotkać i czuć, że tak bardzo go rozczarowała.

– Andrew zawsze był dla mnie ważny – odezwała się w końcu słabym głosem, uśmiechając się blado do brunetki, która opierała dłonie na blacie stołu. – W zasadzie nadal jest.

– Cóż, to jasne – przyznała Zoe, kiwając potwierdzająco głową. – Byliście ze sobą blisko, z tego, co mówiłaś.

– Tak. Był dla mnie jak brat. Tyle że kiedy poznałam…

– Okej, rozumiem, nie musisz o nim mówić – przerwała jej przyjaciółka.

– Dziękuję. – Victoria kiwnęła głową z wdzięcznością. – Nasz kontakt wtedy znacznie osłabł. Skupiałam się na innych rzeczach i rozmawialiśmy coraz mniej, pomimo że on naprawdę starał się, żeby było normalnie. – Westchnęła. – Nigdy nie był na mnie zły, zawsze wszystko rozumiał. To ja go zawiodłam.

– Nie sądzę, żeby czuł do ciebie jakąś nienawiść – odparła Zoe, splatając palce swoich dłoni. – Gdyby tak było, najpewniej nie odwiedzałby cię wtedy… no i dlaczego teraz miałby proponować ci spotkanie?

– Nie mam bladego pojęcia.

W gruncie rzeczy Zoe miała rację. Andrew nigdy nie zerwał ostatecznie kontaktu z Victorią. Wręcz przeciwnie, jeszcze przed jej wyjazdem do Camden rozmawiali dość często. Być może nie były już to takie rozmowy jak dawniej, ale jednak rozmawiali i Victoria bardzo się tym cieszyła. Nawet gdy mówili tylko o pogodzie czy kolorze nowych butów, które kupił, to wciąż te rozmowy sprawiały jej olbrzymią przyjemność. Podobnie było po jej wyjeździe. Dzwonili do siebie raz na jakiś czas. On opowiadał jej o swoich planach związanych z wyjazdem do Tokio, a ona opowiadała o Camden i o tym, jak sobie tam radzi. Kiedy zaczęli studia, próbowali utrzymywać choćby minimalny kontakt, ale on rozmył się niebawem w naturalny sposób. Dzieliło ich absolutnie wszystko, zaczynając od studiów, a na kontynencie kończąc. Żyli po dwóch stronach świata i Victoria nawet nie zdążyła się zorientować, kiedy przestali wysyłać sobie choćby życzenia z okazji różnych świąt.

– Tęsknisz za nim? – spytała Zoe, z wdzięcznym uśmiechem przyjmując filiżankę kawy od kelnerki.

– Tak.

– To chociaż ten raz nie rozmyślaj o wadach i zaletach wszystkiego i po prostu się z nim spotkaj.

Czasami największymi przeszkodami w spełnianiu marzeń byli ci, którzy marzyli. Niewątpliwie do takich osób należała Victoria, którą nawiedzały miliardy wątpliwości, ilekroć tylko próbowała postawić krok w przód. Zazwyczaj zamiast powoli iść przed siebie, cofała się o kilka kroków pod wpływem strachu, który ją obezwładniał. Chociaż z całego serca marzyła o tym, żeby się go pozbyć, to coś blokowało w niej wszystkie siły. To coś sprawiało, że nawet najprostsze czynności, takie jak wstawanie z łóżka czy jedzenie, stały się dla niej olbrzymim wyzwaniem. Wyzwaniem, które po wielu porażkach, łzach i bitwach podjęła z pomocą bliskich jej osób. Jednocześnie wyzwaniem, które było niemal wyniszczające.

– Zastanowię się nad tym, Zoe – obiecała. – Boję się po prostu, że cofnę się do tamtego czasu i…

– Wtedy pomożemy ci z Ashem wrócić, dobrze o tym wiesz.

– Dziękuję – szepnęła Victoria, odwracając głowę w stronę przyjaciółki i uśmiechając się do niej niemrawo. – Obiecuję, że to przemyślę, a teraz po prostu wypijmy tę przepyszną kawę, zanim wystygnie – powiedziała, unosząc filiżankę i uśmiechając się promiennie.

– Na pewno wszystko w porządku? – spytała jeszcze raz Zoe, zanim przeszły do innych tematów.

– Tak, Zee, wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Rozdział 2

W porządku zdecydowanie nie było. Victoria czuła się paskudnie przez całą resztę spotkania, ale zdawała sobie sprawę z tego, że rozmowa o jej odczuciach jedynie pogorszyłaby całą sytuację. Znała siebie i wiedziała, że nie mogła mówić wszystkiego wszędzie i wszystkim. Szczególnie nie teraz, gdy każde pojedyncze słowo znów przywoływało tysiące obrazów i rozrywało jej duszę na strzępy. Nie mogła. Wciąż nie była w stanie tego wytrzymać i robiła to tak rzadko, jak mogła. W zasadzie tylko wtedy, gdy leki przestawały działać, a ona sama nie potrafiła doprowadzić się do porządku, czego niesamowicie się wstydziła.

Wtedy najczęściej krzyczała. Do samej siebie, do Ashera, do Vincenta, do Clary, do Kylie… do osób, które mimo wszystko były przy niej. Często również płakała. Najczęściej przy Scotcie, bo to właśnie on najbardziej rozumiał jej cierpienie. Przytulał ją do siebie, całując w czoło, i bez słowa słuchał tego, co musiała z siebie wyrzucić. Często były to rzeczy, których nie powinien usłyszeć nikt poza nim – zwłaszcza Asher, którego wszystkie jej słowa mogłyby zranić.

Dlatego najczęściej wypłakiwała się Scottowi tak długo, aż zasypiała z wycieńczenia. Potem znów słońce wstawało, świat zaczynał kolejny dzień, a ona wciąż tkwiła w przerażającej bańce przeszłości, która więziła ją w sobie, odbierając jej szansę na lepsze jutro. Jutro, które on chciał jej podarować, a którego nie potrafiła odszukać bez niego. Świat Victorii Regan nie miał sensu bez Luke’a White’a. Był nieciekawy, szarobury, nijaki. Całe jego piękno odeszło wraz z nim. Bo to właśnie najmniej oczywiste osoby malowały w życiu innych najpiękniejsze obrazy. Malownicze krajobrazy o tysiącach barw, które pojawiały się wraz z tą jedną konkretną osobą. Te związane z Lukiem pojawiały się przy jeszcze jednej istocie. Choć początkowo Victoria sądziła, że widok tej cudownej diablicy będzie szalenie bolesny, to przy pierwszym spotkaniu wiedziała, że się myliła. Wręcz przeciwnie. Mimo że faktycznie odczuwała niepokój, spotykając inne osoby powiązane z Belleville, to z tą małą rudowłosą istotą było zupełnie inaczej. Była najlepszym ukojeniem dla rozszarpanego serca Victorii. Z biegiem lat coraz bardziej przypominała ojca i choć Victoria starała się go w niej nie dostrzegać, to często uśmiechała się sama do siebie, spoglądając na ten charakterystyczny uśmieszek, który pojawiał się na twarzy Holy. Holy, która miała sześć lat i była szalenie rezolutną dziewczynką. A przede wszystkim była niemal odbiciem swojego ojca, co sprawiało, że Victoria czuła się prawie tak, jakby choć jego cząstka wciąż pozostawała przy niej.

– Już są? – spytała Victoria, kiedy weszła zdyszana do mieszkania, spoglądając niepewnie na Ashera, który otworzył jej drzwi.

– A jak myślisz? – spytał, uśmiechając się lekko, gdy po mieszkaniu rozniósł się tupot małych stóp ubranych w lakierki.

– Zdecydowanie są – zaśmiała się Victoria. – Wybacz, że tyle nam zeszło. Nie czułam się najlepiej – przyznała, wzruszając delikatnie ramionami i zostawiając baleriny w korytarzu.

– Nic się nie stało, wróciłem odrobinę wcześniej, jak widać.

– Jak egzamin? – spytała, wycierając spocone dłonie o wierzch jeansów.

– Piąteczka.

– Brawo, skarbie. Jestem cholernie dumna – powiedziała niemrawym głosem, odsuwając się od niego i kierując się w stronę salonu, z której dochodziły rozmaite dźwięki.

– A jak wykłady? – zapytał, obserwując ją uważnie.

– Nudne, jak zwykle – bąknęła. – Ale zmiotłam dzisiaj z planszy Vissera, odpowiedziałam na każde, nawet najgłupsze pytanie, które zadał.

– Mądrala – zażartował Asher, głaszcząc jej jasne włosy.

– Potargasz mnie – mruknęła pod nosem, mrużąc zabawnie oczy.

– To nic, bo ja też mam zamiar to zrobić! – powiedział wesoło Scott, wyłaniając się z salonu.

– Ani się… – zaczęła Victoria, zamykając oczy i zaciskając usta wściekle, kiedy olbrzymia dłoń Haydena wylądowała na jej skróconych włosach i kilkukrotnie po nich przejechała. – Czego nie zrozumiałeś, Scottie? – parsknęła, przewracając oczyma.

– Wszystko jasno i wyraźnie – zaśmiał się. – Ale nie mogłem się powstrzymać.

– Dobrze, że jest tu Holy, bo inaczej bym zwariowała… – jęknęła Victoria, wkraczając pewnie w głąb salonu.

– Vic… – zaczął niepewnie Scott, wystawiając dłoń przed siebie, jakby próbował ją zatrzymać.

Trzy lata wcześniej automatycznie zatrzymałaby się w pół kroku, analizując ton głosu przyjaciela, ale w tamtej chwili nie zwróciła na niego uwagi. Po prostu minęła go w drzwiach i dość dziarskim krokiem podążyła do salonu, nawet nie próbując zastanawiać się nad tym, co Scott miał jej do przekazania.

Znała go na tyle długo, by wiedzieć, że czasami jedyne żartował, i nieświadomie z góry założyła, że tym razem będzie tak samo. Uśmiechnęła się pod nosem i położyła dłonie na biodrach, przyglądając się sześcioletniej Holy, która z zainteresowaniem układała puzzle z wizerunkiem Mustanga z Dzikiej Doliny na ozdobnym, białym, włochatym dywaniku. Holy była naprawdę przepiękną dziewczynką. Tak zwane cud-dziecko – mądra, utalentowana i prześliczna. Do tego zawsze wygadana i pewna siebie, co w szczególności imponowało Victorii. Naprawdę rzadko zdarzało się, że jakiekolwiek dziecko w tym wieku potrafiło wypowiadać się płynnie i z wielkim sensem, a Holy przychodziło to niemal z lekkością. Pomimo tego, co przeżyła, wciąż zachowała swoją energię i bezpośredniość, które wszyscy uwielbiali. Dziecięcy urok wprost od niej bił, kiedy siedziała na podłodze ubrana w jeansowe ogrodniczki i białą koszulkę i przypasowywała niewielki fragment obrazka do pozostałych.

– Victoria, naprawdę, powinniśmy porozmawiać… – szepnął Scott, kładąc dłoń na jej ramieniu.

– Oj, daj spokój – powiedziała rozkojarzona, przypatrując się dziecku z szaleńczą wręcz radością. – Mieszkacie w Camden od dwóch lat, a ja wciąż widzę ją raz na dwa tygodnie, daj mi się nacieszyć… – marudziła pod nosem, zakładając ręce na klatkę piersiową.

Taka była prawda. W niewesołej sytuacji, w której się znaleźli, Scott postanowił poświęcić kawałek swojego życia dla Victorii. Wiedział, że sama nie da rady wychować Holy, i nigdy nie chciał jej tym obarczać. Złożył Luke’owi obietnicę i miał zamiar jej dotrzymać, dlatego kiedy zapłakana Victoria oświadczyła mu, że wyjeżdża do oddalonego od Belleville o kilkanaście godzin miasta, postanowił zrobić wszystko, żeby nie zawieść własnego przyjaciela. I choć zajęło mu to więcej czasu, niż sądził, wreszcie zadomowił się razem z Holy w Camden, łącząc pracę, opiekę nad dziewczynką i studia, które kontynuował zaocznie.

– Vic… Naprawdę powinniśmy… – zaczął ponownie, ale nie dane mu było skończyć.

Holy odwróciła się niespodziewanie w ich kierunku i szeroko uśmiechnęła, ukazując szereg białych zębów, w których brakowało kilku mleczaków. Victoria parsknęła cicho pod nosem na ten rozczulający widok i przyłożyła dłoń do ust, żeby nie roześmiać się na głos. Przy dziewczynce czuła się normalnie. Zupełnie tak, jakby nic nigdy się nie stało. Gdzieś w głębi duszy widziała w tym małym słoneczku Luke’a, bo nie różniło ich prawie nic. Nic poza tymi wręcz marchewkowymi, kręconymi włosami, które z roku na rok robiły się coraz dłuższe i coraz bardziej puszyste. Reszta Holy była niczym skóra zdjęta z Luke’a. Bystre spojrzenie zielonych oczu, które Victoria byłaby w stanie rozpoznać pośród całkowitej ciemności. Zadarty, prosty nos, który jedynie dodawał sześciolatce uroku. Charakterystyczny zadziorny uśmieszek, który najwyraźniej dostała w genach, i pojedyncze piegi na policzkach, które przypominały niewielkie złote plamki. Była tym elementem świata, do którego Victoria chciała nieustannie wracać. Była promieniem słońca pośród szalejącej burzy. Była harmonią, ładem i spokojem, które Victoria przestała odczuwać dawno temu.

Świat będzie lepszy, będzie taki, jakim go sobie wymarzysz.

Zdecydowanie nie był. Nie był, bo nie było w nim właśnie jego. Świat, o którym marzyła nocami Victoria Regan, był światem, w którym miała przy sobie Luke’a White’a. I nie miało znaczenia to, jak bardzo dla niego cierpiała. Nie liczyło się to, jak wielkie zło ich spotkało. Nie miała znaczenia tęsknota za przeszłością, bo to, jak tęsknili po jego odejściu, nie równało się z niczym. Tęsknota była największym bólem ich istnienia. Ciężarem, który nosili od trzech lat, chyląc się ku upadkowi, jak anioły, którym odcięto skrzydła. Dwie powiązane ze sobą dusze, które oddzielono od siebie nieprzekraczalną barierą. Dwa ciała i umysły, których więź została zerwana. Dwie osoby, które zawsze o sobie pamiętały, choć poprzysięgły zapomnieć. Oboje przyrzekli, że sobie poradzą. Mieli tylko wytrwać, podnieść głowę i iść do przodu. I choć Victoria o tym nie wiedziała, on również cierpiał. Cierpiał katusze gorsze niż dusze, które zostały zesłane do piekła. Piekło nie było najgorszą karą, którą po śmierci mogła otrzymać zhańbiona ludzka dusza. Czyściec był miejscem cierpiących dusz, z których wyrywano grzechy, by mogły otrzymać wybaczenie. A każdy kolejny wyrwany grzech był boleśniejszy.

– A ty? Co jest twoim zakazanym owocem, Regan?

– Zdaje się, że ty, White.

Cóż, kiedy Victoria była już niemal pewna, że jej grzech odszedł w niepamięć wszystkich poza nią, znów los spłatał jej psikusa. Nieśmieszny, bolesny żart, którego się nie spodziewała, a który zatrzymał dla niej czas.

– Ciocia! – wrzasnęła radośnie Holy, podbiegając do dziewczyny i obejmując ją w pasie.

– Sporo urosła – szepnęła Victoria ukradkiem do Scotta. – Cześć, promyku!

– Vic, naprawdę…

Nim Scott zdążył powiedzieć cokolwiek, rozpętało się tornado. Burza, której nikt nie widział. Trzasnęły pioruny i grzmoty, choć niewidzialne i niesłyszalne. Ulewa, która rozpętała się w sercu i umyśle Victorii, gdy tylko Holy otworzyła swoje usta. Serce Victorii zatrzymało się na ułamek sekundy, odbierając jej możliwość swobodnego oddychania, by zaraz potem gwałtownie przyśpieszyć. Obraz dookoła niej rozmył się, gdy tylko sens słów dziewczynki dotarł do jej umysłu, rozpętując w nim chaos, którego nic nie mogło zatrzymać. Przez kilka sekund świat dookoła Victorii zawirował i choć nie czuła tego, nogi wyraźnie się pod nią ugięły. Czuła, że spada. Na samo dno, razem z całą rozpaczą, która towarzyszyła jej od lat.

– Wuja, nie pseskadzaj! – powiedziała stanowczo dziewczynka, odsuwając się o kilka centymetrów od nóg Victorii.

– Kochanie, proszę, nie…

– Widziałam się z tatusiem! – pisnęła podekscytowana, klaszcząc w dłonie, kiedy Victoria zamknęła boleśnie oczy, chwiejąc się na własnych nogach.

Rozdział 3

Są w życiu każdego człowieka takie momenty, w których braknie oddechu. Przerasta go absolutnie wszystko, nawet najbardziej prozaiczne sytuacje, które zna od dziecka. W większości przypadków taki stan jest chwilowy. Roztrzęsienie przychodzi jak ulotny, delikatny motyl i znika za kotarą motywacji do tego, by iść dalej. Bo to jest konieczne. Zdarza się jednak również, że ten czarny motyl, zwiastujący chaos i zagładę, nie odlatuje. Zasiada dumnie na ramieniu człowieka i napawa się jego bólem, który zmniejsza się jedynie wtedy, gdy on odpoczywa. Ów motyl jest wszystkim, co w człowieku wywołuje niepohamowaną panikę. Wspomnienia. Największą część skrzydeł rozpaczy stanowią wspomnienia, które przynależą do człowieka przez całe życie i które rozdzierają serce, ilekroć wrócą do osoby, która tęskni. Wspomnienia są tęsknotą. Niezależnie od tego, jak piękne są – choć fragment ich nosi w sobie smutek i melancholię, bo to, co było – odeszło. Bezpowrotnie się rozpłynęło i zniknęło za murem tego, co jest i co dopiero będzie. I nie ma ludzi, którzy nie cierpią z powodu wspomnień. Nawet najgroźniejsi przestępcy świata nosili przecież w swoich sercach tęsknotę do kogoś lub czegoś. Do ukochanej osoby, do dzieci, do stanu rzeczy, który miał miejsce, zanim popełnili błąd. Nawet oni tęsknili, niejednokrotnie staczając się na same dno, w najczarniejsze odmęty swojej duszy, sprawiając, że ich serca kamieniały.

Najlepsi psychologowie i psychiatrzy mogą jedynie próbować zminimalizować to, co w człowieku najbardziej niezrozumiałe – odmęty jego serca i umysłu, ale nawet oni nie mają lekarstwa na ból po stracie. Leczą. Leczą ludzi w taki sposób, jak skleja się potłuczone wazy – zasklepiają rany, które choć nie krwawią, to pozostawiają po sobie olbrzymie blizny. Taką blizną na sercu Victorii Regan od niemal trzech lat był człowiek, który przeprowadził ją przez piekło. On sam był najpiękniejszą harmonią, którą wielbiła, jednak wspomnienia o nim rodziły chaos, którego nie dało się powstrzymać. Wielu próbowało. Próbowała sama Victoria, która pierwsze tygodnie po jego odejściu spędzała na wmawianiu sobie, że jest dobrze.

Poradzisz sobie, Victorio.

Ilekroć coś jej nie wychodziło, jak mantrę powtarzała pod nosem, że sobie poradzi. Wytrzyma, zapomni, pójdzie do przodu. Aż przyszedł taki dzień, w którym błękitne niebo jej raju przesłoniły najciemniejsze chmury. Chmury, których było coraz więcej i które ostatecznie uwolniły z siebie deszcz. Deszcz, który padał od trzech lat, zalewając jej ciało, umysł i duszę nieposkromionym żalem. Świat, w którym nie było Luke’a White’a, okazał się okrutniejszy, niż sądziła. Ilekroć słyszała jego imię, jej serce biło po tysiąckroć szybciej, uderzając w zawrotnym tempie o jej żebra i utrudniając jej zachowanie przytomności. Żar pojawiał się w jej oczach, gdy jego twarz stawała przed jej oczami, choć nigdy więcej go nie spotkała. Nie było siły, która mogła to powstrzymać. Nie było leku, który potrafiłby ukoić nerwy i panikę, którą odczuwała Victoria z jego powodu.

Nie było nawet możliwości, by wydarzyło się cokolwiek. Nie było, bo Luke White wciąż żył we wspomnieniach Victorii. Żył i choć nigdy nie miało do tego dojść, spotkał się ze swoją córką. Trzy lata starszą, przepiękną, rudowłosą Holy, której wymierzono najwyższy rodzaj kary za niewinność – podarowano jej nadzieję. Zasiano w jej niewielkim, wybielonym serduszku zdradzieckie ziarno, które podpowiadało, że znów będzie jak dawnej. Tata do niej wróci i znów wieczorami będą razem oglądać bajki. Znów będzie nazywał ją gwiazdą i mówił, że świeci dla niego jaśniej niż tysiące tych prawdziwych.

Znów będą razem.

A przecież nie będą. To nie miało prawa się zdarzyć, a jednak stało się i uderzyło w Victorię z siłą, która roztrzaskała w niej absolutnie wszystko. Każdy najmniejszy element, nad którym pracowała od lat, został zniszczony. Wszystko, co osiągnęła, rozpadło się w ułamku sekundy, gdy jej rozszerzone źrenice wpatrywały się jak martwe w zarumienioną twarz uśmiechniętej Holy, która wyczekująco spoglądała na Victorię.

Ona zaś nie była w stanie zrobić nic. Jej dłonie zaczęły niebezpiecznie drgać, gdy słowa dziewczynki wyraźnie do niej dotarły, odbijając się echem w jej głowie. Rozchyliła delikatnie usta, mrugając nerwowo, ale wciąż nie mogła zobaczyć niczego poza tą pucołowatą, roześmianą twarzą. Była tylko nicość. Znów to paskudne otumanienie, którego nie znosiła całym sercem.

– Ciocia? – spytała niepewnie Holy, marszcząc brwi i przekrzywiając głowę w bok. – Wsystko dobze? – dopytała, zaciskając rączki na brzegach ogrodniczek, jakby wstydziła się tego, co powiedziała.

Victoria pomrugała nerwowo ociężałymi powiekami i odetchnęła głęboko, próbując odpowiedzieć. Próbując choćby się uspokoić, bo przecież to ona była tą, która powinna dbać o Holy. Tymczasem cała sytuacja wyglądała zupełnie odwrotnie. Jakby to właśnie mała, niewinna Holy dbała o dorosłą, dojrzałą Victorię, próbując zbadać, czy wszystko z nią dobrze. Nie było dobrze. Nie było nawet neutralnie. Było tragicznie.

Cała dusza Victorii rozpadła się na maleńkie kawałki, które roztrzaskały się na jeszcze drobniejsze fragmenty. I choć z zewnątrz wyglądała na zwyczajnie zszokowaną, wewnątrz niej panował chaos, którego nie potrafiła zatrzymać.

– Wujek, ciocia Victolia chyba źle się cuje – poinformowała Holy Scotta, marszcząc nos.

Victoria przymknęła powieki, niespodziewanie chwiejąc się i odruchowo chwytając za przedramię Scotta, który zestresowany pomógł jej utrzymać równowagę. Wszystko dookoła niej kręciło się coraz bardziej, rozmywając obraz przed jej oczami. Jęknęła pod nosem, czując, że ciało całkowicie odmawia jej posłuszeństwa, gdy w jej głowie brzmiało już jedynie wspomnienie głosu tego człowieka. Tego jednego, wyjątkowego człowieka, który niczym upadły anioł poświęcił dla niej wszystko.

– Asher! – krzyknął Scott, coraz mocniej podtrzymując lekkie ciało Victorii, która osuwała się wciąż niżej i niżej.

– Co się stało?! – odpowiedział zdyszany Asher, wybiegając z kuchni, do której poszedł chwilę wcześniej. – Cholera jasna – zaklął pod nosem, dostrzegając stan kobiety swojego życia, i podbiegł kilka kroków do niej i Scotta, który starał się jednocześnie zwracać uwagę na Victorię, jak i na Holy, która robiła się coraz bardziej wystraszona i zdezorientowana.

– Zlobiłam coś źle? – pisnęła dziewczynka, przecierając oczy piąstkami.

– Nie, kochanie – szepnął spięty Scott, pomagając Asherowi usadzić Victorię na salonowej kanapie.

Dziewczyna oparła głowę o zagłówek kanapy i ciężko dysząc, przymknęła oczy. Z całej siły starała się zwalczyć nadchodzącą burzę, która nieuchronnie się do niej zbliżała, odbierając jej grunt pod nogami. Wewnątrz drżała, próbując pokonać tornado, które powoli rozpętywało się we wszystkich komórkach jej ciała, choć wiedziała, że nie da rady. Nigdy nie dawała rady.

– Holy, pobawisz się, proszę, przez chwilę sama w pokoju cioci? – spytał nerwowo Asher.

– Tak – odparła rezolutnie dziewczynka. – A cioci będzie wtedy lepiej? – dopytała, zabierając z podłogi pudełko swoich ukochanych klocków lego, i pomaszerowała dzielnie w kierunku sypialni Victorii i Ashera.

– Powinno być o wiele lepiej – powiedział Asher, zaciskając dłoń na drżącej ręce Victorii. – A potem ciocia się z tobą pobawi lalkami, zgoda? – dodał, obserwując zmartwioną twarz sześciolatki.

– Zgoda – odparła natychmiast Holy, kiwając energicznie głową, i równie szybkim krokiem oddaliła się do pokoju.

– Jesteś pewny, że nic sobie nie zrobi sama? – spytał nieprzekonany Scott, obserwując roztrzęsioną Victorię, która nie potrafiła wydusić z siebie ani jednego słowa.

– Ma sześć lat, Scott – skwitował odrobinę zbyt ostro Asher. – Przez chwilę może pobyć sama… – dodał, przeciągle wzdychając.

– Nie chciałem…

– To nie ma znaczenia – wtrącił natychmiastowo Ash, przytrzymując rękę Victorii i słuchając jej płytkiego oddechu, który nie zwolnił nawet na moment. – Powiedz mi, co się stało, i musimy działać, zanim to się pogorszy…

– Nie powinienem mówić tego przy Victorii. – odparł poważnie Scott, pomagając kobiecie unieść głowę i odkaszlnąć. – Spokojnie, Vi, oddychaj – szepnął, łagodnie głaszcząc jej ramię.

– Scott, nie możemy jej tu zostawić – powiedział poirytowany Asher – Mów, co się dzieje.

Scott przełknął ślinę, która utknęła gdzieś w jego gardle, i zerknął kątem oka na Victorię, którą wciąż próbował uspokoić. Doskonale wiedział, że nie będzie w stanie tego zrobić, ale za każdym razem było tak samo. Po prostu próbował. Robił cokolwiek, bo wiedział, że mu na to pozwoli. Choć na początku nie chciała, by do niej choćby podchodził. Początki były trudne. Nie było to dla Scotta szokujące, bo od momentu, w którym Luke przedstawił mu swoje zamiary, wiedział, że to właśnie na niego spadnie ciężar stawiania tych pierwszych kroków. Wiedział, że zgadzając się na prośbę przyjaciela, będzie musiał zmienić całe swoje dotychczasowe życie. I choć bał się tego jak niczego innego, nawet przez chwilę nie pomyślał, żeby odmówić. Byli przyjaciółmi. Całe życie byli przy sobie, wspierając się jak bracia. Stawali ramię w ramię w najtrudniejszych dla siebie chwilach i potrafili rzucić się za sobą w ogień, nawet gdy jeden z nich krzywdził drugiego. Wszystkie wspomnienia, które Scott dzielił z White’em, sprawiły, że nie wahał się ani chwili.

– Scott… Będę musiał je zostawić.

– Wiem.

– Nie dam ich byle komu, nie chcę, żeby straciły całe życie na zastanawianie się, gdzie jestem.

– Wiem. Zajmę się nimi. Obiecuję ci to.

Obietnice, które składał, nigdy nie były bez pokrycia. Podobnie jak Luke, Scott ponad wszystko cenił sobie szczerość. Jeśli mówił, że czegoś nie zrobi, to tego nie robił. Jeśli obiecywał, to był w stanie stanąć na głowie, by dotrzymać danego słowa. Bez wątpienia robił to od pierwszego dnia, w którym zabrakło Luke’a White’a.

Był pierwszą osobą, do której Victoria się odezwała – a milczała naprawdę długo. Wbrew temu, co sądzono, siedziała zamknięta w swojej sypialni ich wspólnego mieszkania i nie wstawała z łóżka, choć lekarze dawno jej na to pozwolili. A on przychodził. Rozmawiał. Bardzo dużo rozmawiał, lecz sam ze sobą, bo ona nigdy nie odpowiadała. Niewidzące spojrzenie szarych tęczówek, które uwielbiał, wbijała w sufit i oddychała ciężko, zupełnie jakby każdy najmniejszy ruch sprawiał jej fizyczny ból. On mówił. Opowiadał jej, co tylko przyszło mu na myśl, nawet nie próbując jej zmuszać do wstania z łóżka. Zmartwiony, po prostu obserwował jej ciało, mrucząc pod nosem historyjki o tym, jak spędził dzień, jak czuje się Holy i co robili w ostatnim czasie. Potem pomagał jej zjeść, choć kilka łyżek jakiejkolwiek zupy, i niemal siłą prowadził do łazienki.

Każda najmniejsza czynność, którą wykonywała, sprawiała ból ich dwójce. Jasne było, że cierpiała. Tyle że cierpiał również Scott, który na swoje barki wziął niewidoczny dla innych ciężar. Jego własnym brzemieniem były uczucia – a nosił uczucia wszystkich. To właśnie do Scotta przychodzili wszyscy, którzy szanowali Luke’a. To jego pytano o samopoczucie Victorii. To on dbał o to, żeby Holy nie rozpaczała każdego dnia, choć nie zawsze mu to wychodziło.

To on zajmował się całym światem, który zostawił po sobie Luke. Jego jednak nikt nie pytał, jak sobie z tym radzi. Nigdy tego nie oczekiwał, bo sam nie zauważał, że cierpi. Prawda była jednak taka, że cierpiał bardziej niż ktokolwiek. W głębi duszy zamykał własną rozpacz i ból wszystkich, których przerażenie dostrzegał. Zatracił się w wizji odbudowania choć garści raju, strącając samego siebie do piekła. Nie było osoby, która próbowałaby mu pomóc. Płomienie paliły jego serce żywcem, ilekroć wiedział, że nic nie może zrobić. Że wyczerpał już wszystkie możliwości i przegrał. Bo oni wszyscy przegrali. Znów znaleźli się w miejscu, w którym cierpienie było wszechobecne.

Każda chwila zapisana w głowie Victorii Regan sprawiała, że traciła grunt pod nogami, i to właśnie Scott obserwował każdy jej upadek. Wspomnienia zaplatały sieci tęsknoty na jej ciele, nie pozwalając jej swobodnie oddychać. Scott doskonale wiedział, że tego nie powstrzyma. Wiedział, że jego słowa ani delikatne ruchy nie mają znaczenia, bo w niej powoli rozpętuje się burza. I wiedział to od pierwszych słów, które powiedziała do niego po kilku tygodniach.

– Mówię ci, Vi, Holy ciągle pyta, jak się czujesz. Ostatnio nawet bawiła się waszymi ulubionymi lalkami. No wiesz, tymi z kolorowymi warkoczykami, które razem zaplatałyście. Mówiła, że bardzo tęskni i chciałaby…

– Scott…

– Vi… – szepnął chrapliwie przez zaciśnięte gardło i odwrócił się, spoglądając na nią szeroko rozwartymi oczyma. – Tak? – spytał głośniej, podchodząc powoli do dziewczyny.

– Też za nią tęsknię – wyrzuciła z siebie, przełykając głośno ślinę i z całej siły zaciskając powieki. – Tak bardzo za nimi tęsknię – wychrypiała, wbijając paznokcie w bordową pościel, która wciąż pachniała jego perfumami.

Scott potrząsnął głową, pozbywając się z niej traumatycznych wspomnień. Nie mógł jej tego zrobić.

– Asher, naprawdę nie mogę – westchnął, splatając swoje palce ze szczupłymi palcami Victorii.

Spojrzał na jej twarz, doskonale wiedząc, że nikt poza nią nie powinien znać prawdy. Chciał jej wszystko wyjaśnić na tyle spokojnie, na ile tylko potrafił. Chciał powiedzieć jej to wszystko tak, by odpowiednio wcześnie zareagować. Teraz było o wiele za późno. Całe jej ciało drżało. Słyszał jej urywany oddech i z rozpaczą w ciemnych oczach śledził łzy cieknące po jej pobladłych policzkach. Znów była w pułapce, którą tworzył jej własny umysł.

– Nie mogę teraz, będzie jedynie gorzej.

– Wiesz, że ona ledwo cię teraz słyszy, tak? – sarknął Asher, wypuszczając wściekle nadmiar powietrza spomiędzy ust.

– Słyszy. Wiem to – mruknął Scott.

– Powiedz chociaż, co teraz się stało… – jęknął Asher, wstając z kanapy i podchodząc do komody.

– Holy powiedziała Victorii, że odwiedziła Luke’a – wydusił Scott, przymykając powieki.

Asher zatrzymał dłoń nad otwartym wiekiem komody, w której pobłyskiwały kolorowe fiolki, i spojrzał przed siebie. Jego wzrok przysłoniła bliżej nieokreślona mgła, przez którą musiał skupić spojrzenie w jednym punkcie przed sobą. Wziął kilka głębszych wdechów, analizując słowa Scotta, i odwrócił się przez ramię z zszokowaną miną. Jego blade usta rozchyliły się mimowolnie, kiedy przyglądał się gościowi z dezorientacją wymalowaną na twarzy, a ręka, w której trzymał plastikowe opakowanie ze strzykawką, opadła luźno wzdłuż jego boku.

– Słucham? – jęknął zachrypniętym głosem, wciąż mając nadzieję na to, że się przesłyszał.

– Nie będę powtarzał – westchnął zmęczony Scott, nabierając więcej powietrza w płuca. – Podaj jej lek, potem o tym pogadamy – dodał poważnie, marszcząc brwi.

– Kurwa mać, jak mogłeś mnie nie uprzedzić?! – wrzasnął Asher, ciskając strzykawką w kanapę.

Victoria wzdrygnęła się przerażona, płacząc coraz głośniej. Jej ciało całkowicie odmawiało jej posłuszeństwa, chwiejąc się na boki. Resztkami sił łapała powietrze, które ledwo docierało do jej płuc, i próbowała wyrwać się ze szponów tęsknoty, która rozrywała ją od środka. Znów czuła się jak w nicości. Całkowicie bezbronna, tonąca we własnej słabości. Wystraszona, drgnęła nerwowo, wbijając długie paznokcie w przedramię Scotta, gdy niewielka strzykawka uderzyła o skórę, którą obito kanapę.

– Ćśśś, Victoria… – mruknął Scott, zaciskając z bólu zęby. – Jeśli ktoś zwariował, to ty, sądząc, że polepszysz sytuację takim szczeniackim zachowaniem – warknął w kierunku Ashera, który potarł czoło dłonią i przełknął ślinę, obserwując roztrzęsioną Victorię.

Coś ścisnęło jego serce, gdy oglądał ją tak zrozpaczoną, wiedząc, że w duchu błaga, by to się skończyło. Zaklął w myślach, przeklinając siebie od najgorszych, i przepraszająco kiwnął głową w kierunku Scotta, wzdychając przeciągle. Drżącą ręką wyjął z drewnianej komody niewielką szklaną fiolkę z silnym lekiem i podszedł do kanapy.

– Przepraszam, Vi – wymruczał pod nosem, rozpakowując strzykawkę i otwierając małą buteleczkę.

– Poradzisz sobie? – zapytał Scott, obserwując ze zmartwieniem drżące dłonie Ashera.

– Przytrzymasz jej rękę tak jak zawsze? – spytał tylko, mrugając szybko i nabierając płyn przez cienką igłę. – Będzie mi łatwiej, nie chcę, żeby ją zabolało… – dodał niepewnym głosem.

– Jasne – odparł poważnie Scott, unosząc delikatnie prawy kącik ust, jakby próbował wesprzeć Ashera. – Pomoże jej? – dopytał, obejmując ciało Victorii, tak żeby nie zrobiła sobie krzywdy.