Drań z Hollywood - Alessandra Torre - ebook + książka

Drań z Hollywood ebook

Alessandra Torre

4,3

Opis

Kamera, akcja, miłość!

Cole Masten jest jednym z najprzystojniejszych aktorów w Hollywood. Zainspirowany ciekawą historią małego południowego miasteczka w Georgii, postanawia nakręcić tam swój pierwszy film.

Summer Jenkins jako jedyna mieszkanka małej miejscowości nie cieszy się z przyjazdu gorącego gwiazdora. Wie, że tacy ludzie jak on oznaczają tylko kłopoty. Tego typu dranie i podrywacze kompletnie jej nie interesują.

Pociągający mężczyzna z pierwszych stron gazet i dziewczyna z małego miasta są kompletnymi przeciwieństwami. Wydarzy się jednak coś, czego oboje się nie spodziewają. Czy to możliwe, aby tak duże przeciwieństwa się przyciągały?

__

O autorce

Alessandra Torre – jedna z najbardziej znanych autorek romansów w USA, bestsellerowa autorka „New York Times’a”, „USA Today” i „The Wall Street Journal”. Jej książka „Drań z Hollywod” została zekranizowana i ukazała się jako pełnometrażowy film na PassionFlix. Alessandra jest szczęśliwą mężatką i mamą. Mieszka na Florydzie. Oprócz pisania książek i korespondowania ze swoimi fanami lubi także oglądać mecze amerykańskiego futbolu i jeździć konno.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (485 ocen)
256
124
85
18
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kinga9600

Dobrze spędzony czas

Historia hollywodzkiego marzenia. On bubkowaty aktor, ona piękna kobieta mieszkająca na wsi. Początkowo nieakceptująca mężczyzny w swoim życiu, po bliższym poznaniu zmienia zdanie.
00
Koziatekk12

Nie oderwiesz się od lektury

książka super polecam 🤩
00
mar-bil

Nie oderwiesz się od lektury

Nie spodziewałam się , że będzie tak dobra. cieszę się, że po nią sięgnęłam
00
Magosia06

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
kasiatamaka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Książkę tę dedykuję wszystkim silnym kobietom z Południa Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza pięknej i mądrej Tricii Crouch. Dziękuję za wszystko.

Książka zawiera odniesienia do żyjących osób, a jej akcja toczy się w mieście, które istnieje naprawdę. Użyte w niej imiona, nazwiska oraz nazwy stanowią jednak element fikcji literackiej i tak powinny być traktowane.

Wstęp

Kobiety z Południa są wyjątkowe – nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Zrodziłyśmy się z konfliktu; nasza przeszłość jest naznaczona bitwami, chaosem, troską o bezpieczeństwo i walką o przetrwanie. Zarządzałyśmy plantacjami w ogniu wojny, serwowałyśmy żołnierzom Unii herbatkę, by za chwilę patrzeć, jak palą nasze domy, chroniłyśmy niewolników przed sądem i przez całe wieki patrzyłyśmy na błędy naszych mężczyzn, wyciągając odpowiednie wnioski. Na Południu niełatwo jest przetrwać. A zwłaszcza z uśmiechem na ustach.

My, kobiety, trzymałyśmy stany Konfederacji w mocnym uścisku, chroniąc je przed rozpadem. Trzymałyśmy się moralności i godności. Trzymałyśmy głowy wysoko, nawet gdy znaczyły je krew i sadza.

Jesteśmy silne. Jesteśmy z Południa.

Witamy w Quincy.

Liczba mieszkańców: siedem tysięcy osiemset osób.

Średni dochód gospodarstwa domowego: nigdy tego nie zdradzimy.

Tajemnice: całe mnóstwo.

Miasteczko Quincy w Georgii było kiedyś najbogatszym miastem w całych Stanach Zjednoczonych. Mieszkało tu sześćdziesięciu siedmiu milionerów, którzy zbili fortunę na akcjach Coca-Coli. Dziś jedna akcja warta jest dziesięć milionów dolarów netto, co czyni Quincy miejscem, w którym zdecydowanie opłaca się mieszkać. A jednak przyjechawszy tutaj, nie zobaczysz bentleyów ani kamerdynerów. Ujrzysz małą mieścinę: zadbane, sielskie rezydencje utrzymane w duchu prostych, wielowiekowych tradycji Południa. Uśmiechaj się. Traktuj bliźniego swego jak siebie samego. Bądź życzliwy. Trzymaj swoje sekrety przy sobie, wrogów zaś jeszcze bliżej.

Cole Masten był moim wrogiem od samego początku.

Rozdział 1

Hollywood i polne drogi to kiepskie połączenie. Ludzie z Fabryki Snów nie rozumieją, jak działamy. Nie pojmują zawiłego systemy reguł, według których żyjemy. Myślą, że skoro mówimy powoli, to jesteśmy głupi. Myślą, że nie potrafimy się poprawnie wypowiedzieć. Myślą, że mercedesy czynią ich lepszymi, podczas gdy dla nas są tylko świadectwem niskiej samooceny.

Cały ten orszak nadciągnął w niedzielne sierpniowe popołudnie: ciężarówki z przyczepami, za nimi furgonetki i busy, a później łańcuszek podobnych do siebie sedanów. No i barobusy – jakby w Quincy nie było restauracji. Potem kolejne ciężarówki z przyczepami. Woń naszych kamelii gryzła się z zapachem ich spalin, z wyziewami diesla przesyconymi arogancją i pretensjonalną bufonerią. Pisk hamulców usłyszeli wszyscy w trzech sąsiednich hrabstwach. Nawet drzewa pekanowe wyprostowały się z ciekawości.

Niedziela. Tylko Jankesi mogliby wpaść na pomysł, że to dobry moment, by wdzierać się do cudzego życia. Niedziela – dzień Pański. Dzień przeznaczony na modlitwy w kościelnej ławie. Na późne śniadania w towarzystwie rodziny i przyjaciół, jedzone pod rozłożystymi dębami. Na popołudniowe drzemki i spotkania na ganku o zmierzchu. Wieczór należało spędzić z rodziną. Niedziela to nie był dobry dzień na robienie zamętu. Ani na pracę.

Wiadomość gruchnęła, gdy byliśmy w zborze baptystów. Podekscytowane szepty rozchodziły się przy długim stole, lawirując między kukurydzianym chlebem, pierogami, zapiekanką z brokułów i ciastem z orzechami pekanowymi. Mnie poinformowała o wszystkim Kelli Beth Barry. Nachyliwszy się w moją stronę, niebezpiecznie przysunęła rudą czuprynę do puszystej papki ze słodkich ziemniaków.

– Przyjechali – powiedziała złowieszczo. Ekscytacja w jej oczach nie pasowała do posępnego charakteru wiadomości.

Nie musiałam pytać, o kogo chodzi. Mieszkańcy Quincy czekali na ten dzień od siedmiu miesięcy. Od chwili gdy Caroline Settles, asystentka burmistrza Fraziera, zwietrzyła pierwsze sygnały nadchodzącej sensacji. Kiedy pewnego poniedziałkowego ranka odebrała telefon od Envision Entertainment, przekierowała połączenie do gabinetu szefa i usadowiła się na krześle pod jego drzwiami z pudełkiem cukierków cynamonowych. Była już w połowie opakowania, kiedy zerwała się na równe nogi i wróciła do biurka. Jej okrągły tyłek trafił na krzesło dokładnie w momencie, gdy burmistrz wyszedł z gabinetu. Prężył pierś, na nosie miał okulary, a w ręku trzymał notatnik, w którym – jak Caroline doskonale wiedziała – nie było nic prócz gryzmołów.

– Caroline – powiedział z południowym akcentem. Dało się wyczuć, że uważa się w tym momencie za kogoś bardzo ważnego. – Właśnie dostałem telefon od ludzi z Kalifornii. Chcą nakręcić film w Quincy. Jesteśmy dopiero na etapie rozmów wstępnych, ale… – popatrzył znad okularów z pewną dozą stanowczości i dramatyzmu – to nie może wyjść poza ściany tego biura.

Stwierdzenie to było zupełnie niedorzeczne, bowiem burmistrz Frazier doskonale wiedział, co się stanie, gdy wróci do swojego gabinetu. W miasteczkach takich jak nasze istnieją dwa rodzaje sekretów: soczyste i te objęte ochroną, którą mieszkańcy zapewniają im wspólnie jako mininaród. Te pierwsze nie pozostają sekretami zbyt długo. Nie takie jest ich przeznaczenie. W małych miastach soczyste tajemnice stanowią jedyne źródło rozrywki, są smakowitymi kąskami, które utrzymują nas wszystkich w dobrym zdrowiu. To nasza waluta. Trudno o coś cenniejszego niż najświeższa wiadomość z pierwszej ręki. Nie minęło pięć minut, kiedy Caroline zadzwoniła do swojej siostry z osobistej łazienki burmistrza. Siedząc na przykrytej miękką nakładką desce klozetowej, z zapartym tchem powtarzała każde słowo, które usłyszała przez zamknięte drzwi.

– Powiedzieli „plantacja”. Plantacja jak w Przeminęło z wiatrem. Wspominali też o Claudii Van. Myślisz, że ona przyjedzie do Quincy? Była mowa o sierpniu, ale nie wiem, czy chodzi o ten rok czy o następny.

Kręgi plotkarskie miały dość informacji, by rozpętać burzę. Spekulacje i fałszywe przypuszczenia rozprzestrzeniały się jak epidemia wszy w 1992 roku. Każdemu wydawało się, że coś wie, a kolejne dni nieustannie przynosiły nowe informacje, które karmiły nasze umierające życie towarzyskie niczym manna z nieba.

Miałam szczęście. Mogłam oglądać rozwój wydarzeń z miejsca w pierwszym rzędzie i stałam się interesująca dla miasta, które trzy lata wcześniej z pełną stanowczością wpisało mnie na czarną listę. A od „interesująca” do „wartościowa” jest już tylko jeden krok. Przez dwadzieścia cztery lata naszego życia w Quincy ani mnie, ani mamie nie udało się na to określenie zasłużyć. Nie żeby jakoś szczególnie mi na nim zależało, ale miałam dość rozumu, by nim nie gardzić.

Ten film był najbardziej ekscytującą rzeczą, z jaką mieliśmy do czynienia w naszym mieście, i wszyscy z zapartym tchem odliczali dni do przyjazdu ekipy.

Hollywood. Blichtr. Studia filmowe. Znani aktorzy. A najważniejszym z nich był Cole Masten.

Cole Masten. Mężczyzna, o którym kobiety marzą nocami przy chrapiącym mężu lub – jak w moim przypadku – śpiącej matce. Bardzo możliwe, że w całym Hollywood od dekady nie było większego przystojniaka. Wysoki i silny, o sylwetce, która doskonale prezentuje się w garniturze, a po zdjęciu koszulki pyszni się wybrzuszeniami mięśni. Ciemnobrązowe włosy – na tyle długie, aby można zanurzyć w nich dłoń i chwycić je w palce, ale dostatecznie krótkie, by wyglądały schludnie i elegancko. Zielone oczy, które podbijają serce przy pierwszym uśmiechu. I sam uśmiech, przez który dziewczyna zupełnie zapomina, co mówił jego właściciel, bo jej ciało ogarnia tak desperackie pragnienie, iż myśli stają się czymś zupełnie zbędnym. Cole Masten był uosobieniem seksu i wszystkie kobiety śliniły się na myśl o jego przyjeździe.

Wszystkie prócz mnie. Ja bym nie mogła. Po pierwsze, Cole był dupkiem. Kogucia pewność siebie i żadnych manier. Po drugie, był moim szefem. Moim i reszty mieszkańców. Nie tylko grał w filmie, ale też włożył w niego własne pieniądze, bo to on finansował całe przedsięwzięcie. To on przeczytał krótką powieść o życiu na Południu, o której nikt dotąd nie słyszał. Powieść o naszym mieście, która mówiła, czym tak naprawdę są nasze furgonetki i domy na plantacjach. A czym są? Przykrywką. Przykrywką cichych milionerów.

Zgadza się. Nasze spokojne siedmiotysięczne miasto cechuje nie tylko poszanowanie dla południowej etykiety i obfitość wielokrotnie nagradzanych przepisów na smażonego kurczaka. Charakteryzuje je również ścisła dyskrecja, czego największym przejawem jest tajna zawartość naszych sejfów w banku i zakopanych na podwórku skrzyń, naszych zamrażarek i skrytek w okapach dachów.

Gotówka. Całe morze gotówki. W naszym malutkim mieście żyje czterdziestu pięciu milionerów i trzech miliarderów. Tak w przybliżeniu. To najdokładniejszy szacunek, na jaki pozwalają nam prowadzone szeptem kalkulacje. Może bogaczy jest więcej. Wszystko zależy od tego, jak mądrze – lub głupio – postępowały kolejne pokolenia z akcjami Coca-Coli. Bo to ona jest tu źródłem wszelkiego bogactwa. Cola. Powiedz w tym mieście „Pepsi”, a będziesz musiał bardzo uważać, opuszczając jego mury.

A więc jak już mówiłam, Cole poznał nasz mały sekrecik, co sprawiło, że zafascynował się naszą małą i jakże bezpretensjonalną mieściną. Zebrał więc ekipę. Wynajął scenarzystę. Na tyle długo nie gościł na łamach tabloidów, że zdołał stworzyć trzygodzinny film na bazie siedemdziesięciodwustronicowej książki. A teraz… przyjechali. Trzynaście miesięcy po tym, jak Caroline podniosła rwetes. Ludzie z Fabryki Snów. O jeden dzień za szybko. Mówiłam im, żeby zjawili się w poniedziałek. Powiedziałam o wszystkich kłopotach, które mogą się pojawić, jeśli przybędą w niedzielę. Przyglądałam się temu szaleństwu i zastanawiałam, ile jeszcze problemów czeka nas po drodze.

Wyszłam za tłumem na trawnik przed zborem i patrzyłam, jak przyjezdni dokonują inwazji na Main Street. Mężczyźni zeskakiwali z busów oraz ciężarówek, tworząc istne kotłowisko. Tu ktoś krzyczał, tam pokazywał palcem, wszyscy biegali bez ładu i składu. Uśmiechnęłam się. Nie potrafiłam się powstrzymać. Ten cały korowód był jak gruby, bogaty opryszek, który wciskał się w nasze życie przy niedzieli. Tym ludziom wydawało się, że mają władzę. Że nagle stali się właścicielami miasta.

Nie mieli pojęcia, w co się właśnie wpakowali.

Rozdział 2

~ Sześć miesięcy wcześniej ~

Moja matka była królową piękności. Miss Arkansas 1983 roku. Mnie zaś urodziła w roku 1987. Szczegóły mojego przyjścia na świat nie były mi znane i szczerze mówiąc, nieszczególnie mnie obchodziły. Ojca pamiętam jak przez mgłę. Był to wielki facet, który mieszkał w ogromnym domu z wypolerowanymi podłogami i palił cygara. Łajał mnie, okładał i szarpał, gdy płakałam. Dzień po moich siódmych urodzinach mama obudziła mnie w środku nocy i uciekłyśmy. Wzięłyśmy jego auto, wielkiego sedana ze skórzanymi fotelami i kasetą Gartha Brooksa, której słuchałyśmy przez całą drogę do Georgii. Muzykę przerywał tylko czasem szum przewijanej kasety. I to właśnie są moje ostatnie wspomnienia z poprzedniego życia. Garth Brooks, skórzana tapicerka i płacz matki. Leżałam przykryta jej płaszczem na tylnym siedzeniu i próbowałam zrozumieć jej łzy. Próbowałam zrozumieć, dlaczego to robi, skoro tak bardzo się przez to smuci i denerwuje.

Samochód zostawiłyśmy w jakimś mieście na trasie. Jechałyśmy nim, dopóki nie zaczął dygotać, a dalej poszłyśmy pieszo. Matka kurczowo trzymała w dłoni czasopismo. Zerkałam na nie od czasu do czasu, starając się dojrzeć szczegóły okładki, ale kołysało się wraz z trzymającą je ręką. Kiedy jakiś mężczyzna zaoferował, że podwiezie nas na przystanek autobusowy, po czym posadził mnie na tylnym fotelu, wciśnięta między ciało matki i leżącą przy nas walizkę mogłam przyjrzeć się okładce bardziej wnikliwie. Wyeksponowano na niej nagłówek, który brzmiał: „Milionerzy Coca-Coli”. Z fotografii uśmiechał się łysy mężczyzna, który trzymał w dłoni szklaną butelkę coli.

W końcu poznałam go osobiście. Nazywał się Johnny Quitman. Zaproponował mojej mamie stanowisko kasjerki w swoim banku, mama pracuje tam do dzisiaj. Quitman był reprezentantem trzeciego pokolenia milionerów w Quincy, nowicjuszem, który zdążył jednak odnieść naprawdę wielki sukces. Stąd był ten pełen entuzjazmu uśmiech na okładce.

Rozmyślając o naszej nocnej ucieczce do maleńkiego miasta i o zniszczonym magazynie w dłoni mojej rodzicielki, przez chwilę myślałam, że może matka szuka sobie nowego męża. Myślałam, że ma nadzieję przeprowadzić się do Quincy i złapać jednego z tych bogaczy, o których pisano w artykule. Ale ona nigdy nikogo nie poderwała. Nawet nie podejmowała prób. Z tego, co mi wiadomo, od razu po przyjeździe zajęła się pracą i już nigdy więcej nie flirtowała z żadnym mężczyzną. Może miłość do mojego ojca była tak wielka, że nie potrafiła jej przezwyciężyć. A może po prostu potrzebowała bezpiecznego schronienia, w którym mogłaby się zestarzeć i umrzeć. Bo miałam wrażenie, że nic więcej nie robi, że tylko czeka na śmierć. Smutny koniec jak na tak piękną kobietę.

Siedziałam na ganku z bosymi stopami opartymi na balustradzie, a pod moją spódnicą tańczył ciepły wiatr. Patrzyłam na nią. Klęczała na ręczniku, który miał chronić jej jasne portki przed pobrudzeniem, i kopała przy krzewie azalii. Jej twarz osłaniał wielki kapelusz, a ramiona pokrywał pot połyskujący w promieniach popołudniowego słońca. Ona i ja byłyśmy w tym domu zupełnie same i świetliki miały w sobie więcej energii niż nasze dusze. Siedziałam w upale i patrzyłam, jak pracuje. Zastanawiałam się, czy nie zaproponować jej lemoniady, choć już dwukrotnie mi odmówiła.

Nie będę jak moja matka. Nauczę się żyć własnym życiem – postanowiłam.

Rozdział 3

W Hollywood małżeństwo należy zaliczyć do udanych, jeśli psuje się wolniej niż mleko.

Rita RUDNER

Cole Masten wolnym krokiem przeszedł się wzdłuż bladoniebieskiego ferrari. Jego twarz przesłaniały okulary przeciwsłoneczne, które zsunął na czubek nosa, aby móc dokładnie obejrzeć samochód.

– To piękne auto – zaświergotał sprzedawca, obejmując ferrari niepotrzebnym, pretensjonalnym gestem.

Oczywiście, że było piękne. Nie mogło być inaczej, skoro kosztowało trzysta tysięcy dolarów. Cole pospiesznie kiwnął głową w stronę mężczyzny w garniturze, który stał po lewej stronie auta. Na ten znak Justin, jego asystent, postąpił kilka kroków do przodu.

– Sprzedany. Ja mogę się zająć płatnością oraz papierami, a kluczyki bardzo proszę od razu przekazać panu Mastenowi, dobrze?

Cole złapał breloczek w powietrzu i wśliznął się za kierownicę, a pracownicy salonu popędzili otworzyć wielkie szklane drzwi, które tworzyły prawą ścianę budynku. Przez szybę widać było stojące na ulicy tłumy ludzi. Kobiety. Uwielbienie. Cole zacisnął szczęki i zaczął niecierpliwie wybijać rytm na dźwigni zmiany biegów. Czekał. Tłum falował, podskakiwał i wymachiwał rękami niczym żywe, oddychające stworzenie, które mogło równie dobrze kochać, co nienawidzić. Gdy drzwi się rozsunęły i Cole uruchomił silnik, by powoli wyjechać na zewnątrz, okulary miał już wysoko na nosie. Witał tłum skinięciami głowy i swoim firmowym uśmiechem, który dopracował do perfekcji dekadę wcześniej.

Uśmiechał się.

Machał.

Skinął głową w stronę dziewczyny, która osunęła się w ramiona przyjaciółek. Poczekał, aż rozbłysną flesze. Wydarzenie zostało udokumentowane. Trzymał nogę lekko na pedale gazu, dopóki nie skręcił na asfalt. Wtedy wcisnął gaz do dechy.

Funkcjonował w tym biznesie od dwunastu lat – powinien już do tego przywyknąć. Powinien to doceniać. Te światła, uwagę innych… To znaczyło, że wciąż jest gorącym towarem, że jego agenci i spece od wizerunku nadal robią dobrą robotę. Że wszechobecna bestia dostaje jeść i chce więcej. Że jest jeszcze trochę czasu, zanim zostanie zapomniany. Ale to wcale nie musiało mu się podobać. Ta cała inwazja. To udawanie.

Wyżył się na samochodzie, biorąc zakręty Hollywood Hills z większą prędkością, niż to było konieczne. Włoskie auto sprawnie radziło sobie z wyzwaniem. Zarzucało nim tylko przez sekundę, nim tylne opony chwyciły nawierzchnię i wyrywały jak z procy. Gdy Cole zatrzymał się przed bramą swojej rezydencji, serce waliło mu jak oszalałe, a usta rozciągały się w szerokim uśmiechu. Tego było mu trzeba. Ryzyko. Prędkość. Niebezpieczeństwo. Jej też by się spodobało. Byli ulepieni z tej samej gliny. To między innymi dzięki temu ich związek tak dobrze funkcjonował. Zostawił samochód przed domem i z rękami w kieszeniach wbiegł po schodach, mijając po drodze trzy służące. Ich uprzejme pomruki odprowadziły go na górę.

Trzy lata. Mieszkał tutaj trzy lata i nadal był traktowany jak obiekt. Przez swoich pracowników, przez swój zespół. Czasem nawet przez żonę. Wszedł do domu i rzucając okiem przez tylne okno, zobaczył ją nad basenem.

Sesja zdjęciowa. Jęknął. Chciał pobyć z nią trochę sam na sam i dać jej ferrari. Marzył mu się moment z nią z dala od asystentów i fleszy aparatów, na który teraz nie było szans. Stała na umieszczonym przy basenie kamieniu, którego nigdy wcześniej tam nie widział. W blasku świateł prezentowała swoje nienaganne ciało w pełnej okazałości, mając na sobie przezroczysty kostium kąpielowy, spod którego prześwitywały sutki. Na ten widok jego wzrok od razu się wyostrzył, aby zlustrować każdego fotografa na sesji. Byli to wyłącznie mężczyźni, a jeden z nich śmiał jej się do ucha, smarując jej ramiona olejkiem. Cole ściągnął na siebie jej spojrzenie, ale dzieliła ich zbyt duża odległość, aby mógł coś z niego wyczytać. Na znak, że go dostrzegła, zadarła tylko lekko podbródek. Gdy podniósł rękę, przez jej twarz przemknął uśmiech.

Pięć wspólnych tygodni – oto wszystko, co mieli. Potem ona wybierała się do Afryki, a on do Nowego Jorku. I tak wyglądało ich małżeństwo. Okruchy czasu wciśnięte między dwa osobne żywoty.

Może jeszcze trochę pojeździ. Spuści nieco pary. Bo z jakiegoś powodu przepełniała go złość. Może dlatego że gdy wrócił do domu po półrocznej rozłące, zastał żonę pod ostrzałem aparatów. A jedyne, czego chciał, jedyne, na co czekał, to rzucić ją na ścianę i wypchnąć z siebie wszystkie ukryte potrzeby i pragnienia, jakie miał przez tych minionych kilka miesięcy. Przypomnieć sobie, jak smakowała. Jak jęczała. Jak on ją do tych jęków doprowadzał. Bez świadków. W pustym domu, w którym nikt nie patrzył, jak się witają. Zamaszystym ruchem otworzył frontowe drzwi i zbiegł ze schodów, kierując się w stronę jej nowego auta.

Rozdział 4

Ktoś zapukał do frontowych drzwi. Podniosłam głowę znad książki i wbiłam w nie wzrok. Ich lśniąca biała powierzchnia zupełnie nie wskazywała, że tuż za nimi kryje się jakaś tajemnica. Puk, puk…

Dźwięk rozbrzmiał ponownie, skłaniając mnie do wstania i odłożenia Odda Thomasa. Moja ciekawość rosła. W mieścinie takiej jak Quincy, w której nie było nieznajomych i nikt nigdy nie zamykał drzwi na klucz, istniały dwa typy odwiedzających:

Ludzie uważani za członków rodziny, na przykład bliscy przyjaciele, którzy mogli wmaszerować do twojego domu bez żadnych ceregieli. W moim otoczeniu takich osób już nie było.

Ludzie, od których wymaga się, by zadzwonili i zapytali, czy mogą wpaść. W tym przypadku nie mogło być mowy o żadnych niezapowiedzianych wizytach, przelotnych odwiedzinach, tajemniczym pukaniu do drzwi. Takie zachowania były niegrzeczne. Nie do przyjęcia.

Przeszłam intensywne szkolenie w dziedzinie towarzyskiej etykiety, zresztą jak wszyscy w mieście. Zasady obowiązywały Południowców nie bez powodu; w końcu nie na darmo pielęgnowaliśmy i rozwijaliśmy swoje społeczeństwo przez ostatnich dwieście lat. Wyplątawszy się z koca, podążyłam w stronę drzwi. Odsunęłam koronkową firankę i mój wzrok wylądował na twarzy nieznajomego. Uśmiechał się i machał z zapałem, jak gdyby wcale nie przyszedł bez zapowiedzi, jak gdyby wcale nie był kimś obcym. Całkiem przystojnym zresztą. Nieskazitelna skóra, białe zęby, obcisła niebieska koszulka polo, która eksponowała wyhodowane na siłowni muskuły.

– Czy mogę w czymś pomóc?

– Boże, mam nadzieję. – Gdy to powiedział, moje libido znów poleciało na łeb, na szyję. Każda padająca z ust nieznajomego sylaba była przesycona śpiewną gejowską manierą, a postawa jego ciała dawała wyraz tak dramatycznej desperacji, że niemal parsknęłam śmiechem. – Proszę, powiedz, że to ty jesteś właścicielką tej przewspaniałej posiadłości.

Ha, ha, ha. Zabawne. Miałam na sobie trampki z popękanymi noskami – efekt licznych kąpieli w pralce – oraz zegarek składający się głównie z plastiku i stałam w drzwiach byłej kwatery dla niewolników na plantacji Anny Holden. Ten facet był przekomiczny.

– Nie – odparłam, przeciągając samogłoski, i skrzyżowałam ręce na piersi. – A czemu?

Na jego twarzy odmalował się zupełnie niedorzeczny wyraz wzburzenia, jak gdyby myślał, że wtykałam nos w nieswoje sprawy. Jak gdyby wcale nie zapukał do moich drzwi i nie przerwał mi lektury.

– A masz numer telefonu do właściciela?

Potrząsnęłam głową.

– Nie podam numeru Holdenów obcej osobie. A czego od nich chcesz?

– Nie mogę udzielać takich informacji – odparł i pociągnął nosem.

Wzruszyłam ramionami. Nie zamierzałam go błagać. Jeśli chciał zgrywać tajemniczego, to okej, proszę bardzo.

– Powodzenia. – Uśmiechnęłam się grzecznie i zamknęłam drzwi, odgradzając się od widoku jego wzburzonej miny.

Holdenowie mieli wrócić z Tennessee dopiero za dwa miesiące. Facet mógł pukać swoją wymanikiurowaną dłonią do wszystkich drzwi w ich posiadłości albo wrócić z dodatkowymi informacjami. Wybór należał do niego.

Minęły trzy dni, nim piękniś zjawił się ponownie. Widziałam, jak się zbliża; jego garnitur z gofrowanej tkaniny przemieszczał się ostrożnie po polnej drodze, sunąc w stronę naszej chatki. Popatrzyłam na swojego gościa z bujanego fotela i ruchem ręki wskazałam na drugi, ustawiony tuż obok mojego.

– Proszę spocząć, panie Payne. Strasznie dziś gorąco.

Rzeczywiście był okropny upał. Duchota, która w kilka minut wysysa z człowieka całą energię i wywabia z kryjówek niegodziwe stworzenia: krokodyle i węże. Każdy, kto miał trochę rozumu w głowie, chował się w domu. A tymczasem Bennington Payne i ja siedzieliśmy na ganku pod dachem wynajmowanego przeze mnie domu. Wiatrak mruczał wściekłą melodię, zapewniając gorące podmuchy, dzięki którym skwar stawał się na tyle znośny, że mogłam usiedzieć w miejscu. Sięgnęłam do stojącego przy moich stopach wiadra z lodem i wyjęłam z niego piwo. Podałam je Benningtonowi, swoje trzymając między udami.

Nie oponował i nie rzucił niczego nieprzyjemnego w odpowiedzi. Po prostu wziął piwo i omiótłszy fotel niepewnym spojrzeniem, klapnął na siedzisko. Kiedy przekręcał kapsel, posłał mi pełen wdzięczności uśmiech.

– Skąd wiesz, jak się nazywam? – zapytał, delikatnie wycierając usta po wypiciu połowy Bud Lighta.

Odchyliłam się do tyłu, przyciskając głowę do oparcia, dzięki czemu moje zebrane wysoko włosy nie opadały na ramiona.

– Może stąd, że ganiasz po okolicy, aż dudni? Już wszystkie krowy w hrabstwie Thomas wiedzą, jak się nazywasz. – Zaśmiałam się do szyjki butelki, po czym znów przycisnęłam ją do ust, kątem oka patrząc na swojego gościa. – Słuchaj, możesz zdjąć tę marynarkę. Nie zyskasz dzięki niej nic prócz warstwy potu na skórze.

Bennington odwrócił się w moją stronę i przyjrzał mi się uważnie, jak gdyby myślał, że zamierzam powiedzieć coś jeszcze. Gdy nie doczekał się kolejnego zdania, odstawił piwo, zdjął marynarkę i starannie ją złożył. Zanim ponownie opadł plecami na oparcie fotela, umieścił ubranie w zgrabnym worku i tak zabezpieczone położył sobie na kolanach. Było to mądre posunięcie. Miejscowi policjanci potrafili odtworzyć wydarzenia na miejscu zbrodni, przyglądając się śladom i odciskom w kwiatowych pyłkach. Przekleństwo Południa. To oraz komary, węże, latające karaluchy i setki innych drobnostek, które odstraszały ludzi z Północy.

– To dlatego niczego nie mogę zdziałać? – zapytał. – Bo jak to raczyłaś ująć, ganiam po okolicy, aż dudni?

– Powody są dwa – odparłam bez ogródek. – Po pierwsze, ganiasz po mieście, a po drugie, nie mówisz dlaczego. Nikomu się to nie podoba. To małe miasto. Nie witamy tu nieznajomych z radością. A przynajmniej nie takich jak ty. Z radością przyjmujemy nowożeńców, turystów i urlopowiczów. Ale ty przyjechałeś tu w innych charakterze, przez co wszyscy podchodzą do ciebie bardzo podejrzliwie.

Mężczyzna siedział przez chwilę bez słowa. Dopił piwo jednym długim haustem.

– Kazano mi zachowywać dyskrecję – powiedział w końcu.

Parsknęłam śmiechem.

– A kazano ci działać skutecznie? Bo tych dwóch rzeczy nie da się połączyć.

Słońce obniżyło się lekko, ale to wystarczyło, by jego intensywne promienie zaczęły przedzierać się przez drzewa i wpadać na ganek. O tej porze dnia zwykle zbierałam swoje rzeczy i wracałam do środka. Sięgnęłam po opróżnioną przez gościa butelkę, by wrzucić ją do wiadra razem ze swoją, a potem podniosłam się z miejsca i przeciągnęłam.

– Summer Jenkins – powiedziałam, wysuwając dłoń.

– Bennington Payne. Przyjaciele mówią na mnie „Ben”. A zdaje się, że tutaj jedyną moją przyjaciółką jesteś ty.

– Nie przypinajmy jeszcze żadnych łatek do tej znajomości. – Uśmiechnęłam się. – Wejdź do środka. Muszę zabrać się do gotowania obiadu.

– To po prostu nienaturalne, aby dziewczyna w jej wieku nie miała męża. Zwłaszcza tak ładna.

– A czego ty się spodziewałaś? Wiesz sama, co się stało ze Scottem Thompsonem. Od tamtej pory nie przydarzyło jej się nic poważniejszego niż randka przy śniadaniu.

Rozdział 5

Mieszkałyśmy z mamą w dawnej kwaterze niewolników będącej częścią majątku, na terenie którego znajdowała się niegdyś największa plantacja na Południu. Moim zadaniem było dbać o tę posiadłość. Musiałam pilnować, aby dozorca regularnie kosił trawę – nie mogła mieć więcej niż pięć centymetrów wysokości – zbierał orzechy pekanowe i utrzymywał dom w nienagannym stanie. Holdenowie mieszkali w naszej mieścinie przez pięć miesięcy w roku, a przez pozostałych siedem krążyli między domkiem letniskowym w górach Blue Ridge a domem w Kalifornii. Stanowili tu pewną osobliwość; byli jedną z niewielu rodzin, które od czasu do czasu robiły sobie urlop od naszego miasta. Gdy na nabożeństwie wielkanocnym ich ławki świeciły pustkami, do moich uszu dochodziły złośliwe komentarze i widziałam, jak ludzie prychają z dezaprobatą. To było niedorzeczne. Całe to miasto było niedorzeczne. Ot, grupa bogatych ludzi, którzy siedzieli na górach pieniędzy, póki nie umarli. Jeden drugiemu po cichu liczył miliony, podczas gdy tak naprawdę nikt nie wiedział, kto co ma. Cała pierwsza gwardia zaczęła tak samo: w 1934 roku każdy z czterdziestu trzech pierwszych inwestorów Coca-Coli wyłożył dwa tysiące dolarów. W tamtym momencie wszyscy byli równi, ale w kolejnych dwudziestu latach, które przyniosły ze sobą liczne małżeństwa, rozwody, reinwestycje, decyzje o zakupie i sprzedaży akcji oraz złe wybory, wartość netto niektórych inwestorów wzrosła jak szalona, a inni stali się nędzarzami.

Teraz można tylko zgadywać, kto jest bogatszy od kogo. Ale ostatecznie to nie ma znaczenia. Bo wszyscy ci ludzie mają tyle pieniędzy, że nie zdołałoby tego wydać całe pokolenie.

Sześć lat temu zgodziłam się zajmować majątkiem Holdenów za zakwaterowanie oraz pięćset dolarów miesięcznie – to bardzo przyzwoita zapłata za pracę, która zajmuje około dziesięciu godzin tygodniowo. Drugi pokój w kwaterze zajęła matka, która miała za zadanie robić zakupy i dbać, by w domu niczego nie brakowało. Tak, byłam dwudziestodziewięcioletnią kobietą, która mieszka z matką. Dziewczyną, która nie bierze narkotyków, nie imprezuje i nie uprawia seksu. Czytałam książki, w upalne dni zdarzało mi się wypić piwo po obiedzie, a w niedzielne popołudnia rozwiązywałam krzyżówkę w „Timesie”. Nie poszłam na studia, często zapominałam ogolić nogi i nie byłam jakąś szczególną pięknością. Potrafiłam jednak zrobić naprawdę wyborne pierogi i doprowadzić się do orgazmu w pięć minut. Nie jednocześnie, rzecz jasna. Aż tak utalentowana nie byłam.

Obojętnie co takiego planował Bennington Payne, byłam tu jego największą szansą. Nawet jeśli nie należałam do elity. Nawet jeśli wiodłam żywot wyrzutka.

Rozdział 6

Otworzyłam lodówkę i wyjęłam z niej kurczaka, po czym umieściłam go w zlewie i zaczęłam polewać wodą, żeby rozmroził się do końca. Odwróciłam się i zauważyłam, że Bennington rozgląda się po naszym domu.

– Podoba ci się? – zapytałam.

– Bardzo przytulnie – odparł pogodnie, siadając na jednym z krzeseł przy stole.

Ukryłam ironiczny uśmieszek, odwracając się z powrotem w stronę zlewu.

– Mów, Bennington. Czego szukasz w Quincy?

Otworzyłam zamrażarkę, żeby wyjąć z niej trochę warzyw.

Zawahał się po raz ostatni, po czym odpowiedział, zaskakująco szybko wyrzucając z siebie kolejne słowa, a jego śpiewna maniera rozpłynęła się w typowym ferworze wielkomiejskiej mowy.

– Jestem z Envision Entertainment. Zajmuję się szukaniem lokalizacji do różnych produkcji w show-biznesie. Obecnie muszę znaleźć scenerię…

– Do filmu – dokończyłam, odłożyłam kurczaka na bok i nalałam wody do wielkiego garnka, dumna, że udało mi się uzyskać choć jedną informację.

– Tak. – Wyglądał na zaskoczonego. – Skąd…?

– Wszyscy o tym wiemy, od kiedy zadzwoniliście do burmistrza – odparłam bez emocji. – Równie dobrze mogliście umieścić billboard na drodze 301.

– W takim razie nie powinno być problemu – powiedział z przejęciem. – Jeśli wszyscy wiedzą, że będziemy tu kręcić film, to po prostu porozmawiam z mieszkańcami i…

Pospiesznie potrząsnęłam głową, przerywając jego entuzjastyczną wypowiedź.

– Ludzie nie pozwolą wam kręcić u siebie w domu.

Odjęło mu mowę, a jego twarz nabrała interesującego szarawego odcienia, który kontrastował z blond pasemkami we włosach.

– Dlaczego?

– A dlaczego niby mieliby się zgodzić?

– Dla pieniędzy? Sławy? Żeby móc się potem chwalić?

Parsknęłam śmiechem.

– Po pierwsze, nikt w Quincy, poza obecnym tu towarzystwem, nie potrzebuje pieniędzy. A nawet gdyby ktoś był w potrzebie, to nie będzie tego ogłaszać całemu światu, pozwalając ekipie filmowej, aby przejęła jego plantację. – Podniosłam palec, zaznaczając na nim, że pierwszy punkt mamy już za sobą. – A po drugie, to jesteśmy na Starym Południu. Sława nie jest tu niczym dobrym. Ani chwalenie się. Im więcej się chwalisz, im bardziej afiszujesz się z różnymi rzeczami, tym wyraźniej pokazujesz swoją słabość, swoje kompleksy. Naprawdę zamożne osoby poznasz po ich pewności siebie, elegancji. Ludzie tutaj nie epatują bogactwem, tylko je ukrywają. I patrzą na nie z zazdrością.

Bennington wpatrywał się we mnie, jakbym mówiła po chińsku.

– A te wszystkie rezydencje…? – wyjąkał. – Wielkie bramy, diamenty… – Błądził wzrokiem po moim skromnym lokum, jak gdyby to podniszczone wnętrze miało jakoś uzasadnić jego punkt widzenia.

– To wszystko są nabytki sprzed wielu lat – odparłam, zbywając jego słowa machnięciem ręki. – Z czasów gdy tutejsi plantatorzy bawełny zarobili swoje pierwsze duże pieniądze. Coca-Cola właśnie stała się gigantem i całe miasto świętowało finansowy sukces. To było prawie sto lat temu. Dwa pokolenia wstecz. Widziałeś w tym mieście jakieś nowe budynki? Rolls royce’y z klimatyzacją i radiem satelitarnym? – Czekając na odpowiedź, zakręciłam wodę i postawiłam garnek na kuchence.

– To co mam zrobić? Potrzebuję rezydencji. A najlepiej dwóch. I jeszcze piętnastu innych scenerii! – powiedział Bennington piskliwie.

Sięgnął drżącą dłonią do kieszeni i wyjął z niej buteleczkę z pigułkami. Miał atak paniki, a na jego czole nie pojawiła się nawet jedna zmarszczka. Patrzyłam zafascynowana, walcząc z impulsem, aby nie puknąć w nie palcem i zobaczyć, czy jest w stanie się zmarszczyć.

– Wygląda na to… – powiedziałam powoli, napełniając wodą szklankę – że potrzebujesz lokalnego informatora. Kogoś, kogo tu znają i darzą zaufaniem. Kogoś, kto znajdzie właścicieli ziemskich, którzy dadzą się przekonać. Kogoś, kto będzie negocjował z miejscowymi sprzedawcami, hotelarzami i urzędnikami.

– Ale to jest moja praca – zaprotestował Ben nieśmiało. Wziął ode mnie szklankę i wypił wodę, ciężko przełykając.

– A ile ci za nią płacą?

Odchyliłam się do tyłu, krzyżując ręce na piersi, i patrzyłam na Bena z nadzieją, że się złamie. Ale tak naprawdę wcale się tego nie spodziewałam. Podejrzewałam, że otrzepie swoje dziewczęce ubranko z pyłków, ignorując pytanie. Ale byłam w błędzie. Gdy odpowiedział, musiałam się postarać, aby ukryć zaskoczenie.

– Sto dwadzieścia – odpowiedział precyzyjnie, krzyżując nogi. Wygładził spodnie. Wyjawienie tej informacji pozwoliło mu najwyraźniej odzyskać pewne pozory spokoju.

– Tysięcy?

Niepotrzebnie w ogóle pytałam. Głupie pytanie z oczywistą odpowiedzią. Ten facet nie siedział przy moim obdrapanym stole za równowartość odkurzacza.

– Owszem. Ale to zapłata za pięć miesięcy mojego czasu. Negocjacje, sprawy papierkowe i…

– Zrobię to za dwadzieścia pięć tysięcy gotówką.

Postąpiłam krok do przodu i wyciągnęłam dłoń. Wzrok miałam kamienny, minę pokerową.

– Piętnaście – negocjował Ben. Podniósł się z miejsca i patrzył na moją wyciągniętą rękę.

– Dwadzieścia – odparłam, gromiąc go wzrokiem. – Pamiętaj, że jestem twoją jedyną nadzieją.

Uśmiechnął się i zamknął moją dłoń w zaskakująco mocnym uścisku.

– Umowa stoi.

Ścisnęłam jego rękę i odwzajemniłam uśmiech. Ale tak między nami, to zgodziłabym się i na pięćset dolców.

Rozdział 7

Ben zatrzymał się w Wilson Inn, co było pomyłką, ale wcale się nie dziwiłam, że tak wybrał. W Quincy znajdują się dwa główne obiekty noclegowe: trzygwiazdkowy motel Wilson Inn oraz Budget Inn – miejsce, na które nawet moje karaluchy kręciłyby nosem. Internet nie rejestrował jednakże naszych pensjonatów, a w promieniu półtora kilometra od Quincy było ich siedem. Poleciłam Benowi, żeby się spakował, i zarezerwowałam mu pokój w najładniejszym z nich, Raine House. Umówiliśmy się na ósmą następnego ranka w kawiarni na Myrtle Way. Powiedziałam mu, że jeśli sypnie gotówką, to ja sypnę parę nazwisk.

Gdy nazajutrz usiedliśmy przy pokrytym spękanym linoleum stole, to wlałam w Bena nieco Południa w formie papki z kaszy i mięsnego sosu, a on wpompował we mnie nieco Hollywood w postaci pięciu tysięcy dolarów w szeleszczących zielonych banknotach. Pracowaliśmy przez cztery godziny. Pod koniec spotkania mieliśmy jasny plan dalszych działań oraz grafik na nadchodzący tydzień.

Zadanie nie było łatwe. Gdy ktoś wypowiedział w Quincy moje imię, to twarze miejscowych burżujów krzywiły się z niesmakiem. A wydębianie od nich potem przysługi było jak drążenie w skale plastikowym widelcem. Ale ja znałam swoje miejsce. Padłam na łopatki i udawałam słabą. Płaszczyłam się i całowałam pomarszczone tyłki, dbając, aby moi rozmówcy uważali się za lepszych ode mnie. W ten sposób załatwiłam Benowi cztery spotkania, odbywszy dwadzieścia rozmów telefonicznych. Gdy kilka godzin później odłożyłam telefon, na mojej twarzy pojawił się zmęczony uśmiech. Byłam zadowolona z rezultatów. Zdziałałam więcej, niż oczekiwałam. Może trzy lata to był wystarczająco długi okres, aby moja twarz zaczęła powoli oczyszczać się z błota.

A może niektórzy mieszkańcy Quincy byli skłonni, aby gdzieś między czarem kina a magią gotówki na krótką chwilę zapomnieć o moich grzechach.

Rozdział 8

– Panie Masten, proszę nam opowiedzieć o swojej żonie.

– Jestem pewien, że doskonale ją znacie. – Uśmiechnął się, a kobieta spłonęła rumieńcem. Zakładała raz lewą nogę na prawą, a raz prawą na lewą.

– Kiedy pan zrozumiał, że Nadia Smith jest panu przeznaczona?

– Spotkaliśmy się na planie Ocean Bodies. Nadia była Ślicznotką w Bikini Numer 3 czy jakoś tak.

– A pan był Cole’em Mastenem.

Zaśmiał się.

– Tak. Któregoś dnia wszedłem do swojej przyczepy, a ona wylegiwała się na łóżku w bikini wiązanym na sznureczki. Chyba właśnie wtedy wszystko stało się dla mnie jasne: w momencie kiedy zobaczyłem tę wspaniałą brunetkę, która bez najmniejszych kompleksów leżała na łóżku w mojej przyczepie, jak gdyby właśnie tam było jej miejsce. Nadia mnie zabije, gdy się dowie, że o tym opowiedziałem.

– I tyle?

– Tracy, widziałaś moją żonę. Byłem zupełnie bezbronny.

– Jesteście małżeństwem od pięciu lat, co w Hollywood jest nie lada osiągnięciem. Czy mógłby pan powiedzieć naszym czytelnikom, co uważa pan za najskuteczniejszą receptę na udane małżeństwo?

– Trudne pytanie. Myślę, że na szczęśliwy związek składa się wiele elementów. Ale gdybym musiał wybrać jeden, to powiedziałbym, że kluczowe znaczenie ma szczerość. Nadia i ja nie mamy przed sobą tajemnic. Zawsze powtarzamy, że trzeba otwarcie mówić o problemach i stawiać im czoło, niezależnie od konsekwencji.

– Wspaniale. Dziękuję za poświęcony czas, panie Masten. I powodzenia przy kręceniu The Fortune Bottle.

– Dziękuję, Tracy. Zawsze miło jest się z tobą spotkać.

Rozdział 9

Życie moje oraz mojej mamy toczyło się według stałego rytmu i przypominało dobrze naoliwioną maszynę. W dni powszednie ja przygotowywałam kolację, a ona zmywała i sprzątała. W weekendy gotowałyśmy razem. Nasze życie towarzyskie było zorganizowane głównie wokół przyrządzania, hodowania i spożywania jedzenia. Ale właśnie tak wyglądała egzystencja południowców, zwłaszcza tych płci żeńskiej. Innym kobietom może przynosiło to ujmę, ale ja lubiłam gotować. I jeść. A żadnego jedzenia nawet nie porównasz z tym pochodzącym z twojego własnego ogrodu i twojej własnej kuchni.

Rozumiem, że mieszkanie z matką nie jest niczym superekscytującym. Zdawałam sobie sprawę, że niektórzy uważają to za dziwne. Ale mama i ja zawsze dobrze się dogadywałyśmy, a biorąc pod uwagę nasze niewysokie zarobki, każda z nas potrzebowała finansowego wsparcia drugiej.

Mama ucichła, odkąd zaczęłam pracować dla Bena. Nie powiedziałam jej jeszcze o pieniądzach, ale już czułam, jak podnoszą się skrzydła mojej wolności, czułam ich napór na swoich barkach.

Musiałam powiedzieć jej o pieniądzach. Musiałam powiedzieć jej o swoim planie. Chociaż może tak naprawdę jeszcze go nie miałam.

Musiałam jej powiedzieć, że zamierzam wyjechać.

Powinna wiedzieć, że zostanie sama.

Słyszałam, jak krząta się po swoim pokoju. Szuranie wieszaka na drążku w szafie, skrzypienie podłogi. To był dobry moment, aby z nią porozmawiać. Dobry jak każdy inny. Zagięłam róg strony, którą czytałam, zamknęłam książkę i odłożyłam ją na stół.

Drzwi do jej pokoju były otwarte. Oparłam się o framugę i zaczęłam się jej przyglądać. Mokre włosy nawinięte na wałki, klejąca się do nóg koszula nocna i paznokcie pomalowane ciemnoczerwonym lakierem, który widywałam na nich tylko ja. Rzuciła na mnie okiem, gdy odwracała się w stronę łóżka, na którym leżało częściowo posortowane pranie. Zanurzyła dłonie w stercie ubrań i wyjęła z niej skarpetki.

– Ten film… – zaczęłam. – Wiesz… to zlecenie od Bena.

– Co z nim? – Sprawnie znalazła skarpetki do pary i zwinęła je w kulkę.

– Zarobię mnóstwo pieniędzy. Dostatecznie dużo, żeby…

– Wyjechać. – Odłożyła zwinięte skarpetki i podniosła na mnie wzrok.

– Tak. – Wyjechać i zostawić ją samą. To właśnie stanowiło sedno problemu. Starałam się znaleźć odpowiednie słowa, aby jakoś jej to wytłumaczyć…

– Nie martw się o mnie. – Obeszła łóżko, aby się do mnie zbliżyć. – Bo się martwisz, prawda? Masz poczucie winy?

– Możesz wyjechać ze mną – zaproponowałam. – Nic cię tu nie…

– Summer – przerwała, stanowczym ruchem kładąc mi rękę na ramieniu. – Wyjdźmy na ganek.

Wyłączyłyśmy światło na werandzie, żeby nie zwabiać komarów. Księżyc świecił na nas z wysoka, jednocześnie zalewając swym blaskiem setki zgrabnych krzewów bawełny. Wiedziałam, że będę tęsknić za naszym gankiem. Myślałam o tym, siadając w jednym z bujanych foteli. Wystarczyło, abym raz odepchnęła się stopą od balustrady, i moje ciało uwolniło się od całego napięcia. Na zewnątrz panował piekielny upał, a zmaganiom z komarami nie było końca, ale to nic. Kompletne odosobnienie miało w sobie coś, co uwielbiałam. Coś, co pozwalało mi mocno stać na ziemi i łagodziło wszelkie niepokoje w moim ciele.

– Quincy dało ci wspaniałe warunki do rozwoju, Summer. – Słowa te nadpłynęły z sąsiedniego fotela, podczas gdy cień matki poruszał się do przodu i do tyłu w rytm skrzypienia. – Ludzie są tu dobrzy. Zdaję sobie sprawę, że po tym, jak cię potraktowano, czasem trudno jest ci to dostrzec, ale…

– Mam tego świadomość – powiedziałam cicho i niewyraźnie. Odchrząknęłam. – Są dobrzy – dodałam już głośniej.

I naprawdę tak myślałam. Nigdy nie poznałam lepiej żadnego innego miasta, ale jednak gdzieś w głębi serca rozumiałam wyjątkowe piękno Quincy i jego mieszkańców. Mimo tej całej nienawiści do mnie, tej pogardy, którą widziałam w ich oczach, Quincy darzyło mnie miłością, bo byłam „swoja”. Urodziłam się jako bękart, owszem, i to w dodatku gdzieś indziej. Ale w całym hrabstwie nie znalazłaby się nawet jedna osoba, która nie zatrzymałaby się, aby mi pomóc, gdyby na drodze padł mi samochód. Która nie modliłaby się za mnie w kościele, jeślibym zachorowała. Gdyby mama nazajutrz straciła pracę, nasza lodówka od razu wypełniłaby się warzywnymi zapiekankami, a skrzynka na listy – datkami. Domyślałam się, że w naszym kraju nie ma wielu takich miejsc. Aby takie rzeczy były możliwe, miasto musiało mieć określoną wielkość i mentalność.

– Miałaś tu wspaniałe warunki do rozwoju – powtórzyła. – Ale jesteś dorosłą kobietą i musisz znaleźć sobie własne miejsce. Zdaję sobie z tego sprawę. Gdybym próbowała cię zatrzymywać, nie byłabym dobrą matką. Przykro mi tylko, że nie mogłam, ze względów finansowych, dać ci takich możliwości wcześniej.

– Mogłam wyjechać wcześniej, mamo. Miałam mnóstwo okazji.

Tak właśnie było. Mogłam podjąć pracę w Tallahassee. Albo skorzystać ze stypendium Hope i rozpocząć studia na Valdosta State University albo na Georgia Southern University. Mogłam wziąć kredyt studencki i pójść beztrosko swoją drogą. Sama do końca nie wiedziałam, dlaczego tego nie zrobiłam. Po prostu nigdy nie wydawało mi się to właściwe. A moje pragnienie, by opuścić Quincy, nie było na tyle silne, aby mogło przełożyć się na działania. Potem zaczęłam spotykać się ze Scottem i myśli o wyjeździe odeszły w niepamięć. Dziwne, że miłość potrafi nadać życiu zupełnie inny kierunek, nim człowiek zdąży się zorientować, co się właściwe stało. A nawet gdy już się zorientuje, to jest mu wszystko jedno, bo uczucie okazuje się silniejsze niż on i jego pragnienia.

Nasza miłość była silniejsza niż ja. To dlatego jej koniec miał tak druzgocące skutki.

– Dokąd pojedziesz? – zapytała matka. Mówiła spokojnym głosem, jak gdybym wcale nie zburzyła właśnie całego jej świata.

– Nie wiem. – To była prawda. Nie miałam zielonego pojęcia, gdzie się udam. – Chcesz jechać ze mną?

Poczułam, że palce matki odnalazły moje; jej uścisk był mocny i pełen miłości.

– Nie, kochanie. Ale pamiętaj, że zawsze będziesz miała tu swój dom. Tutaj, przy mnie. Niech to da ci odwagę do podejmowania ryzyka.

Była to słodka konstatacja. Trzymałyśmy się za ręce jeszcze przez jakiś czas, a nasze krzesła poruszały się w jednym rytmie. Zastanawiałam się, ile z tych dwudziestu tysięcy mogę jej odstąpić i na jak długo jej to wystarczy.

Rozdział 10

Wchodząc w rolę, aktorzy niejako przymierzają inne życie, aby sprawdzić, czy pasuje. Potem spędzają w nim cztery miesiące i czasem niektóre jego elementy z nimi zostają.

Nadia Smith

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Wstęp
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Rozdział 82

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Hollywood Dirt

Redaktor prowadząca: Marta Budnik

Redakcja: Aleksandra Zok-Smoła

Korekta: Justyna Yiğitler

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © mustafagull (Istockphoto.com)

Copyright © 2015 by Alessandra Torre.

Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Lucyna Wierzbowska, 2019

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2019

ISBN 978-83-66338-15-9

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek